Przejdź do zawartości

Śmierć choinki

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Julian Ejsmond
Tytuł Śmierć choinki
Pochodzenie Żywoty drzew
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Druk J. Rajski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ŚMIERĆ CHOINKI



Zawsze była zielona. Nawet wówczas, gdy inne drzewa traciły liść i radość. Nawet zimą, która otula całą ziemię śmiertelną białością.
Gniewało to mróz i wicher. Walczyły z choiną tem zacieklej. Starały się przygnieść ją ciężarem śniegu, przygiąć do ziemi i złamać. Ale śnieg, który giął z łatwością czuby brzózek, bezsilny był wobec choinki. Kładł się wielkiemi i miękkiemi płatami na jej ciemnozielonych gałęziach, lecz każdy silniejszy podmuch wiatru strącał te płaty, które spływały ku ziemi, jak białe, puszyste ptaki.
Wiosną zapalały się na choince jasno-zielone świeczki nowych pędów, śliczne i radosne. Ptactwo śród jej zwartych gałęzi wiło sobie bezpieczne i przytulne gniazda i wychowywało w spokoju nowe śpiewające pokolenia.
A gdy nastało lato i czas wielkich burz, pioruny — tak bezlitosne wobec wielkości dębów, topól czy mrocznych sosen — nie tykały smukłej choiny. Może była dla nich zbyt mała i zbyt bliska ziemi, a może wdzięczna postać drzewa zmiękczyła nawet twarde, lecz złote serca piorunów.

Ale dzieje naszej choinki nie składały się z samych radości, tak zresztą, jak dzieje wszystkich drzew, w których szumie ludzie mogliby nieraz słyszeć łzy, gdyby ludzie słuchać umieli.

Po długiej i surowej zimie przyszła wiosna nagła i dziwnie gorąca. Świat zdawał się tajać w oczach, jak kochające serce.
Ledwie strumienie leśne poczęły swoją srebrną pieśń, a już zbudziły się dokoła ptaszęce śpiewania, terkotania i świegoty, szczebioty i kwilenia, gwizdania, kląskania, pokrzyki...
W choince zatętniły szybciej i goręcej młode soki, które są tem dla drzewa, czem krew dla budzącego się do wiosennej radości zwierzęcia...
Do starego gniazdka, ukrytego tuż nad ziemią śród choinkowych gałęzi, powróciła para drozdów, jak co roku, i stara piosenka budziła teraz znów drzewo co rano, przed świtem, wówczas, gdy cały las jeszcze spał głęboko...
Gniazdko zostało szybko naprawione i wysłane miękko świeżym mchem i lekkim puchem. W jego ciepłem wnętrzu zasiadła na modrych jajeczkach samiczka drozda. A potem w gęstwie gałęzi zadźwięczał głosik pisklęcy...
I była tak wielka szczęśliwość w pachnącym cieniu wiosennej choiny, jakgdyby zawsze miała być w lesie wiosna i jakby po wonnych gęstwinach nie błądził żaden drapieżnik, łaknący świeżej ptaszęcej krwi...
Ale malutka, śliczna łasiczka, ruda, zwinna morderczyni, ofiar nigdy niesyta, dobrała się kiedyś do cichego gniazdka, wymordowała drozdy i wychłeptała żarłocznie ich gorącą krew.
A potem mrówki, które u stóp choinki miały swój kopiec, usypany z igieł i ziemi, oczyściły z ptaszęcych trupów wymarłe gniazdko.
To była jedna z tych wielu spraw, które dzieją się w gęstwie drzew codziennie.
Drzewa nie mają serc, więc nie opłakują swoich mieszkańców. Lecz drzewa mają głos na wietrze i w tym szumiącym głosie braknie potem małych głosików tych, co zginęli.

I byłyby to sprawy smutne, gdyby nie to, że w opuszczonych gniazdach nowe ptaki zakładają swoje osiedla rodzinne i na gałęziach, gdzie brzmiał śpiew tych, co umarli, rozbrzmiewa potem śpiew tych, co żyją.
A gałąź beztroska i pachnąca kołysze się pod śpiewakiem radośnie, jak zielona kolebka... Ale drzewo nie jest beztroskie, nawet takie drzewo, które i zimą nie traci zieleni.

Przyszło lato. W upalne godziny, gdy las cały omdlewał od żaru, dokoła choinki był zawsze rozkoszny i chłodny cień.
Małe zdarzenia — wesela i smutki — mijały koło niej bezustannie.
To lekkoskrzydła libella, w promieniach słońca brylantowa i lśniąca, zasiadła na choinkowej gałązce, jak żywy klejnot gęstwiny, a przelotny ptak, śpiewak wdzięczny, pochwycił ją mimochodem i połknął, jakby odniechcenia.
Było to dla choinki i dla ptaszka małe zdarzenie, ale dla libelli było ono zdarzeniem wielkiem.
To znów kołujący pod błękitami jastrząb runął uskrzydlonym piorunem na ćwierkające ptaszątko, które jednak w ostatniej chwili zdołało ukryć się i wtulić w choinkowy gąszcz i ujść przed szponami drapieżcy, który przecież musiał, musiał zanieść ciepłe, trzepocące się mięso ptaszęce swoim zgłodniałym dzieciom.
Było to dla ptaka radosne zdarzenie, ale dla piskląt jastrzębia było to zdarzenie smutne.
Lecz choinka nie cieszyła się tem, ani nie smuciła, bo była drzewem, które nie płacze, nie śmieje się, lecz żyje bujnem życiem roślinnem, deszczem, wiatrem i słońcem.
Nie mówi — ale szumi, nie myśli — ale rośnie. Rośnie każdego dnia, każdej godziny, każdej chwili, w pogody i niepogody, na wietrze i na deszczu, i na słońcu.
„Jest najpiękniejsza ze wszystkich drzew“ — myślały o niej zwierzęta leśne, które wolą myśleć, niż mówić.
„Jest najpiękniejsza ze wszystkich drzew“ — mówili o niej ludzie, którzy wolą mówić, niż myśleć.
A ona istotnie była coraz to piękniejsza.
I tak, jak tych, którzy są mocni, gubi nieraz ich moc, tak ją — piękną — zgubiła jej uroda.

Minęła jesień złocąca liście, przyszła zima nagła i niespodziewana, jak nagłą i niespodziewaną była roku tego wiosna.
Była groźna, lecz piękna; zimna i surowa — lecz uśmiechnięta.
Osypała choinkę puchem śnieżnym i rozpaliła na tych śnieżnych płatkach tysiące iskier słonecznych złotych, błękitnych i różowych.
I usypała wkoło zielonego drzewka zaspy niepokalanej białości.
Dokoła choiny snuć się poczęły i dziać sprawy zimowe, których bieg znaczył tropem swym leśny zwierz.
Ponowa pełna była pętli zajęczych i lisich sznurów, podobnych zdala do różańca blado-niebieskich paciorków.
Choina bliska była teraz znowu tych zdarzeń codziennych, smutnych lub radosnych dla innych, obojętnych dla niej.

Aż dnia pewnego w słoneczny poranek grudniowy stało się to, co musiało się stać, jeżeli drzewa, tak jak ludzie, mają swoje przeznaczenie.
Zajechali ludzie do lasu, zajechali z toporami, z wozami, rąbać w borze najpiękniejsze choinki.
To nie biją w pnie drzewne dzięcioły w pełen słońca grudniowy ranek! To w pnie drzewne uderzają topory.
To nie walą się zmurszałe wywroty, przesłonięte całunami śniegu, wsparte na konarach umarłych, jak na trupich piszczelach! To padają najpiękniejsze choiny, najpiękniejsze, najbujniejsze choiny uderzone śmiertelnie toporem.
To nie wicher strząsnął z naszej choinki brylantowe, iskrzące się szrony, gasząc ognie różnokolorowe! To śmiertelny upadek pod obuchem topora zwalił najpiękniejszą z choinek.

I powieźli ją ludzie daleko do wielkiego, gwarnego miasta. Do miasta, gdzie tłumy szumią zamiast drzew. Z choinkami ją powieźli innemi.
I po różnych przygodach w tem mieście, zawieziono ją do domu wielkiego, ustrojono barwnemi kulami, obwieszono łakociami słodkiemi, otoczono girlandami najróżniejszych kolorów, zasypano przędzą nici złocistą i srebrną.
A u stóp jej złożono podarki.
Kiedy przyszła godzina radosna i na niebie za oknami zapaliła się pierwsza gwiazdka, na choince zapalono świeczki.
Do pokoju z głośnym śmiechem, z okrzykami wesela wpadły dzieci — i stanęły zdumione.
I zagasły jasne blaski świeczek i różnokolorowe świecidła, i lśnienia przędzy złotej, wobec błysku radości w dziecięcych oczkach, gdy te oczki ujrzały choinkę.
Bo czyż jest na całym wielkim świecie coś, co przy światłości dziecięcego spojrzenia może się jeszcze wydawać światłością?
Samo słońce miało może równie promienne blaski, ale to wówczas, kiedy było jeszcze dzieckiem.

Dokoła umierającej choinki rozebrzmiał srebrny śmiech dzieci.
I pomyślała przed śmiercią — o ile drzewo myśleć może — :
„Warto jest oddać całą leśną szczęśliwość, wszystkie wschody i zachody w borze, młode pędy wiosenne, złote szyszki jesienne i zimowe czarodziejstwo szronu za jeden błysk tych roześmianych ślepeczek dziecięcych...“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Julian Ejsmond.