Przejdź do zawartości

Żywe kamienie/Część III/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Berent
Tytuł Żywe kamienie
Podtytuł (opowieść rybałta)
Wydawca Spółka Wydawnicza „Ostoja“
Data wyd. 1918
Druk Tłocznia „Pracy“ w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


J
Jakżeś ty mi cudnie oblamił tę kartę, bracie Łukaszu, w przedziwne sploty mieczów i różańców, tarcz i lilij!... Lancelota to chyba miecz, Franciszka samego różaniec! Tą lilię jakby Przenajświętsza Panna trzymała w ręku, bo promienieje, — widzę!.. Na dole zaś: gęśli żonglerów, organkowe fletnie i palety z pędzlami. A w środkowym wieńcu tego błamu — ptak Fenix, wzlatujący nad popioły i ognie swego odrodzenia!...“

I wybłysnął ku niemu przeor mądrem okiem z pod czoła. Lecz pomiarkowawszy wnet, że nie pytać tej głowy mniszej, skąd się w niej te rzeczy biorą, pogłaskał ją tylko po ciemieniu:
„Z najczystszego źródła piękności niebieskich pijesz, bracie Łukaszu, dary sztuki twej! I nie pędzle farbowe pod palcami twemi, lecz promienie poranka, maczane w kwiatach klasztoru.“
Ta pochwała tak uszczęśliwiła brata, że napływ wdzięczności do serca wycałował za podziękę — w trzony pędzli własnych. A że zwolniony z pętli wiążącej go do księgi, więc w nagłym wyskoku radości i swobody zakręcił się po celi, zafurkotał połami habitu. Ale tańczyć brat Łukasz nie umiał wcale. Więc rozkracza tylko nogi pod kutą zakonną i, niczem kukła drewniana, sztywno przerzuca ciężar ciała z jednej stopy na drugą. I kręci się tak w kółko, wymachując w tryumfie garściami pędzli.
Przeor tym pląsom jego bynajmniej nie przygania:
„Nie powiem ci dokładnie, w którem to mieście cesarstwa się przytrafiło, że ksiądz młody po obrządku wyświęcenia chwycił w objęcia matkę swą i zatańczył z nią przed ołtarzem — na tem weselu swojem. I, choć to bardzo zgorszyło dominikanów, biskup miał w oczach łzy błogosławiąc tej matce: „Takichby nam księży najwięcej: Boga radośników!“
„Oh, z matką bym ja swoją..!“ — wyrzuciły się ramiona mnicha w tęskliwości nagle aż upojnej.
„Nie poruszaj grobów spokoju. I tajemnic onej trumny, które znam ze spowiedzi i powiadań twoich.“
„Żonglerów, żonglerów to opowieści sprawiły wszystko, co się z nią w życiu stało! Słabe są bardzo serca kobiet.“
„Nie poruszaj grobów tajemnicy. Grzech czai się zawsze w weselności natury kobiecej.“
„A przedsię, jam krew z jej krwi!“ — zamyślił się mnich z bezwiedną przekorą.
„Pacierze za jej duszę mów! — odgadywał przeor tego zamyślenia treść. — Nie tkliwy, lecz twardy, lecz surowy stawać winien głos nasz, zakonników, wobec rodziców naszych cielesnych. Przypomnij te słowa świętego Bernarda: „Cóżem to wziął od was prócz grzechu i niedoli? To liche ciało, przyznaję, wam zawdzięczam. Nie dość-że wam, nędzni, żeście mnie, nędznego, w nędzę tego życia stworzyli? żeście, grzeszniki, mnie, grzesznego, w grzechu spłodzili? a, w grzechu poczętego, grzechem żywili?!...“
Opuścił głowę mnich, zamamrotał się nad różańcem.
„Wspomnij, bracie Łukaszu, i swojej doli koleje. Nie wzbraniał-że ci ojciec iść drogą powołania? Nie ciągnął z uporem na ścieżki doznań i zysków? Nie groził? nie zaklinał? nie zadręczał? A matka?... Może i ta twoja, w chwili postanowień twych, do nóg ci padła, ciałem u progu się powaliła, wystawiając ci przed oczy te piersi, które cię karmiły?... Owoż, święty Hieronim każe ojca odepchnąć precz! matkę, powaloną na progu, — przekroczyć! I, nie oglądając się na nich, iść, kędy dusza wzywa.“
„Do pustelni, myślał Hieronim,“ — kończy mnich z zamkniętemi w tej chwili oczyma.
„Pod krzyż!“
Brat Łukasz przyległ czołem do murów celi zakonnej.


Więc by oderwać to czoło zadumane, a malowaniu mnicha dać nową podnietę, sięga przeor po jedną z ksiąg swoich. Chce bratu pokazać obraz w niej: — jak to cnotliwa pani Beatrice wprowadza mistrza z za gór we wrota niebieskie. Brat Łukasz rzuci się ku księdze jak żak: piersią na karty się pokłada, dłońmi wziera w obraz.
Pobłaża przeor tej ciekawości.
Lecz pod jego uśmiechem życzliwym twarz mnicha ściąga się zwolna i krzepnie jakoś; by za chwilę z wielkiem zdumieniem spojrzeć przeorowi w oczy. A potem utkwić ponure wejrzenie gdzieś pod się.
„Kamiennego lica, przydługie i sztywne, jak ta śmierć kościana, są moje królowe i święte, zakrzepłe w okapującem złocie, gdyby muchy w bursztynie!“
Do głębi oburzyły te słowa przeora. I przejęły go aż lękiem o duszę brata; niezwykle bo przekornym głosem i słów nawet niewłasnym jakby składem przemówił tu nagle mnich cichy. Daremnie karci w nim przeor tę nieufność we własne siły a pomoc Bożą, nieufność, którą w godzinę zwątpienia podszeptuje nam szatan pychy urażonej.
Mnich tylko się kurczył i zatulał kornie, powiadając coś o tem, że pędzle nieprzemyte przyschną, — że zgęstniały inkausty, — że pióra się rozszczepiły i trzeba wystrugać nowe, — że... Nie to go gnębi, iż czyjeś tam pędzle lepiej wypowiedziały się przed Bogiem, lecz że jego widzenie, w nikczemności umienia mniszego, nie wypowie się nigdy.
„Jakie widzenie?!“ — niecierpliwi się przeor stary.
„Doznane.“
Sarka starzec w brodę nad grubością materjalnych doznań i widzeń śród dusz prostaczych.
„Nigdy!“ — biada tymczasem mnich z tępym uporem smutku.
Uderzy przeor pięścią w stół.
„Nie powiadaj w tych rzeczach „nigdy“, bo to jest bluźnierstwo wobec Ducha!... Nie mnich lichy i pospolicie w myślach swych grzeszny staje tu nad księgą, lecz wyzierający z doznań człek wnętrzny, który się w nas odnawia ,ode dnia do dnia‘, powiada Paweł... I to jedyne duszy doznanie, a cud prawy: — Ducha cud!“
Spostrzega jednak starzec mądry, że nie poradzi gniewem z tą w korności zatajoną przekorą mnicha. Więc zejść mu każe z oczu, — niech omięknie w pacierzach samotnych. Już drzwi celi przed nim otwiera.
A ze wzniesionym palcem powiada mu ku przestrodze ostatniej:
„Zapamiętaj i to jeszcze, bracie Łukaszu! — pogańska żądza doskonałości w kunszcie czyni serce bezpłodnem.“


Jakby te mroki klasztornych korytarzy wystąpiły za bratem Łukaszem i na słoneczne ścieżki ogrodu. W kapturze na oczach, z dłońmi w rękawach, kroczył chmurnie po ścieżkach.
Omierzły mu pędzle i farby własne po ujrzeniu tamtego obrazu; obrzydło to czynienie powszednie rzeczy łatwych w bogobojnym mozole mnicha. Odpychał nawet myślą i pochwały przeora, dla którego każda postać z pod pędzla brata była zawsze najpiękniejsza, bo zawsze do jednej podobna. — Oderwała się dusza od swych cisz, śród pracy, w wielkim spokoju sumienia. I rozterce oddała się sama.
Tem ci większej, że z myśli ukrycia, w czucia zaledwie wiedzenie, wynurzały się nieraz najpiękniejszych obrazów zjawy. Ale zatajało to się jeszcze napoły w chaosie materyi. Borykała się z nim dusza.
„By choć jedno dobre słowo czyje!... By choć ramię jakie dobre, ku pomocy bodaj złudnej!...“
I gotów był w tej chwili wzywać przyjaźni człeczej onym krzykiem świętego Hieronima w liście do któregoś tam mnicha:
„Ślę ci łzy tylko, i rozpacz, i skargę, i ból rozłąki! Ile żaru, ile namiętności w sercu człeczem, tyle próśb było moich: „pozostań!...“ A ty zlękłeś się samotnictwa mego! Tkliwością pożegnania łagodziłeś pogardliwość dla błagań moich: — dzieckiem uczyniłeś mnie wobec siebie. Inną zaiste jest miłość wasza!...“
Aż się przeraził brat w przypomnieniu tych słów najsurowszego ponoć z pustelników, który wszak ojca i matkę odepchnąć nakazywał.
I zadumał się mnich nad tem, że nawet bólu rozstania się z druhem nie zaznał nigdy, bo go w życiu żaden nie nawiedzał przyjaciel, — nad tem, że jego ducha zapłonienia gasną wciąż pod wejrzeniami niechęci śród braci.
Znękanie aż cielesne wlokło go po ścieżkach ogrodu. Skrzypiały pod nim tylko te kroki odludzia, okalała czyscowa w takich chwilach głusz... „Więc nawet świętym pustelnikom dopełniała się dusza w przyjaźni? A mistrzowi z za gór, który światy w sobie stwarzał, Raj się sam uwyraźniał w źrenicach miłowania?... Czytał-że wszak przeor goliardowi z księgi, że, co mistrz w duchu swym ledwie dojrzał...

w jej źrenic szybie widział wyraźniej.“

„Grzechem szlochasz, mnichu, grzechem!“ — biło w nim serce chore.
I przywołało do się jakby zjaw i słowo przeora. (Nie raczył przeor nigdy karcić surowo mniszych myśli o kobiecie, w nazbyt wielkiej pogardliwości dla grzechu tego śród braci. Rzecze więc tylko słowem poważnem:)
„Bluźnisz, bracie Łukaszu. Nie dał-że ci Bóg stokroć dobrotliwszej pani, gdy pętlą moją nad księgą poślubiał cię samego Franciszka siostrze ochoczej: — pani Pracy? A nie masz w sobie mądrego wiedzenia o rzeczach wszystkich, byś mądrością i rozpacz odszukiwał w sobie jak król Salomon po oblubienicy utracie. Gdy cię twoja opuści, smutek nierządny odbierze ci z pacierzy on Franciszka dar, który wszystko nam w duchu uwyraźnia, a żywe serce nadawa wszystkim rzeczom świata: — radość przed Bogiem!“
„Martwemu sercu rzeczy wszystkich służą pracownicy!“ — rzekło z mnicha, nie jego już snadnie rozumieniem i słowem.
„Więc i przeciw pracy??...“
Bunt!“ — warknie w piersiach mnicha.
Trzykrotnym znakiem krzyża w powietrzu zażegnywa przeor zło w bracie już jawne:
„W imię krzyża! — który nas od cię odkupił! — rozkazuję ci, szatanie!...“
Całkiem opadł mnich na ścieżkę ogrodu; kurczył się i stulał pod habitem jak to zwierzę zachorzałe pod futrem, gdy się serce nazbyt w niem rozłopoce. A biło tem gwałtowniej, że i przeora zjaw a słowo ułudą były tylko: ledwie tem upragnieniem człeczego serca, które w zachorzeniu, ostoi wśród ludzi szuka — zawszeć pono jednakowo daremnie.
Więc, gdy samotne, niech dziękuje Bogu, jeśli, ozwawszy się ludziom krzykiem z pustyni egipskiej, nie usłyszy, jak Hieronim, zawycia hyen i szakalów wokół jaskini swojej. I jeśli w buncie takiej chwili szatan sam z niego nie zagada, a spłoszony krzyża znakiem nie zaczai się nań w pobliżu, — jak na Hieronima, w okolu jaskini jego.


Samarytanka serc zachorzałych, cisza, przyniosła mu wreszcie swe ukojenia nierychłe. I poi z pełnego dzbana: krzepi. A zanim ozdrowi, użalić się pozwala u swego łona.
„Bunt jest we mnie! — zachłysnął się jakby mnich przy jej dzbanie. — I hardość! A pierś moja jest pełna gorzkości!“
„Gdzie słodycz twoja, mnichu, ogrójec twych cichych pacierzy? Gdzie miłość twoja wszystkich rzeczy świata w słońcu i kolorach? Dlaczego wyrzekłeś się jednak doznań wśród nich i czynienia? Dla kogo w ten grób wstąpiłeś milczenia?!... Gdzie radość twa dziś jedyna? gdzie najszlachetniejszem winem upojenie? gdzie żywe płonienie w ogniu piersi własnych?!“
„Dla niej!... przez nią!... przy niej!...“ — zaszlochał mnich, czując w sercu swojem, że żadna to pani śmiertelna.
Że nie Praca to nawet, lecz jej rodzica chyba, duszom postokroć piękniejsza — i święta.
A gdy się podjął z ziemi, śród chudych krzewin klasztornego sadu, dziwnie się uwysmuklał postacią zakonnika; rzekniesz: wystawiał się ciałem — spłonionemu duchowi za świecę obiatną.
I wskroś, poprzez splecione na oczach dłonie, widzi (przypominając słowa mistrzowe), jak tam, w górze...

rozpłomieniona w krąg wieczystych żarzy
Stoi on
a...“

Wonczas poczuł mnich w sercu swojem:

że i on się począł od tej świętej twarzy.“

Więc jej imienia nie szukał w pamięci.


Przychodzi na ozdrowieńce ta chwila, gdy oczy już nie spojrzeniem, lecz jakby uściskiem ogarniają rzeczy wszystkie. Gdy tym wzrokiem powiódł po zagonach ogrodu, wyrwał się nagle z objęć ciszy samej, strzepnął z siebie jak ptak to znieobecnienie w czasie. I zostawiwszy chodaki po środku ścieżki, popędził bosonóż ku studni.
Bo kędy rzuci okiem, słaniają się mdłe łodygi wczoraj i dziś nie podlewanych kwiatów. Już nie brzęczały nad niemi owady, odbiegły od tych smutków motyle. Lecz oto mnich z konwiami w rękach pośpiesza już z oddali.
„Pijcie! pijcie! pijcie!...“ — szemrze wnet i pluska wszystko, jak gdy ulewa krótka przebiega w dzień skwarny nad sadem. A wonczas liście i kwiaty same ptakami swawoli trzepotać się zdają w słońcu i deszczu naprzemian. Bo taka jest w onych chwilach migotliwość łez i uśmiechów w jaskółcze wręcz poloty i gony, taka radosność słoneczna omywa rosą życia by najsmutniejsze oczy.
Cienkim wieńcem okalały kwiaty pólka warzywne braci klasztornych. Na rabatach wyłącznie wolno im było kwitnąć, za ramą z gruzu cegieł, w kształt warownego blankowania ułożoną u ścieżek, rzekniesz, ręką cierpliwego dziecka. Mogły się tu oczy, jak pędzle namaczać w każdym kielichu barwy z osobna. I znosić do celi miody najsoczystszych kolorów: słoneczników złoto jasne, niejednej róży ochłodne aż purpury, nasturcji gorące czerwienie i bratków trójbarwne aksamity — na stroje, płaszcze i glorje dla świętych i królowych w przeora księdze.
Nie pochwalali bracia tego wszystkiego, powiadając, że kwiatami odwodzi się od pacierzy, duszę materją kusi. W obronie jedynego swego umiłowania na ziemi wszczynał brat nawet dysputacje z zakonnikami, wywodząc, — jako, pro primo: Nazaret kwiat oznacza, pro secundo: matka świętej Anny poczęła, wąchając różę, pro tertio:...
Nie słuchały mnichy.
A niechęć ich rosła; nie tyle za kwiaty może, ile za to malowanie. Ktoś tu inne ma prawa i łaski u przeora. Święty Franciszek nie pozwalał zajmować się księgami, by swarliwego ducha klerków nie wnosić między braci. Obserwancja całkiem się psuje!
On zaś, zmęczone nad księgą oczy wynosząc z wieczora do ogrodu, myślał nieraz śród pacierzy, że niema chyba człeka (krom braci w klasztorze!), któryby pod kwiatów wejrzeniem nie rozjaśniał ducha. Cieszył się wszak i on najsurowszy z pustelników, święty Hieronim, gdy mu dziewica Eustochium kwiaty i gołębie słała.
A teraz oto, gdy mnich skończył zraszanie i z rozkoszą ogrodnika jął grzebać w ziemi, niedawne przygnębienie jego i rozterka ustępować jęły, niczem mgła z przed oczu.
Więc myśli o kwiatach, że są chyba tęczą i rozjaśnieniem świata; że najbardziej bezkorzystne uradowania się człecze chłonie ziemi rodzimej ciepło i rozsiewa za kwiaty, — by potem co wiosna, co lato rozkwitały w słońcu tem wołaniem na ludzi Pawłowem: „Zawsze się weselcie!“
Bo szarych trosk siedliska, nierozwidnione u okien temi lampami czuwania, smutne są bardzo. I głupie w nich mieszkają panny.
A ileż to dusz samotnych umiłowaniem kwiatów i troską o nie warowało się smutkom! Nawet święta Klara sama...
Tak oto mówić do się, opowiadać swe zadumania kwiatom bodaj, przy krzątaniu się koło nich, brała go zawsze nieprzezwyciężona ochota:
„Nawet święta Klara sama na daszek pod oknem swej celi nanosiła ziemi pod kwiaty: by ta jaskółka uwiła ziemne gniazdo swej potrzebie pieczołowitości i przywiązania: serca macierzyństwu! Bardzo niewiele było tam kwiatów. Ledwie czasem dla niego, — by z bólem oczu ślepnących, omackiem przychodzący pod Klarysek mury, znajdował to pozdrowienie z cisz. I wyczuwał, przez głuche mury nawet, jej ręce błogosławiące mu wciąż... A że słabo już wonczas widziały chore oczy Franciszka, jakże się tedy cieszyły jego palce, jakże się one cieszyły!... Bo wonczas to, z temi kwiatami jak z lutnią w dłoni, wyśpiewywał do słońca swój hymn radości — joculator sanctus!“


Po niedawnem zraszaniu, rzeźkie czyniły się tymczasem kępy na rabatach — w jędrnem sprężeniu łodyg i liści, a barw krasie, niczem w zdrowia rumieńcach. I wysztywniały się wciąż jeszcze. Tak dziewczęta, gdy nazbyt już bujne i rozprężone w sobie, tem sztywniejsze rade być na oko. Wysiłki te, wiadomo, zawsze nie długie: ledwie do pierwszego uśmiechu, by słońca rozbłysku, kiedy lica świeżyzna rozkwita nagle w żywy kielich radosności, który aż pachnie w uśmiechów powabie.
Jakoż zaległa rychło nad kwiatami taka weselność barw i wejrzenia, że zwabione ku nim motyle zdały się jak te taneczniki na uczcie słonecznej. Bo płaty anemonów tak się gdzieniegdzie z motyli mieszały skrzydłem, że nie rozróżnisz: co się tu kłębi w pląsach, co wabi kwiatem, co prószy barw roziskrzeniem w słońcu. Tańczy i pląsa wszystko. I skrzy się zalotnością oczu niewidnych.
Aż usłyszał i mnich tego tańca muzykę w nagłem przypomnieniu rybałtowych gęśli, — (onych z piekarni!) — gdy kołem po ławach, z pod chust czarnych i czółek bieli, wyzierały kwiatów chyba samych lica i oczy jawne.
I zasłuchał się poniewoli w tę gędźbę przypomnianą.
Pod pierwsze tchnienie zachodu szumiały tak nad nim wszystkie jabłonki w sadzie. Rozwiały się kędyś motyle. Czerwono-złote odbłyski zorzy na drzewach sączą w dół, ku kwiatom bursztynowe pyły. I klejnoty z nich czynią olbrzymie. Bo tem ogniściej rozpłonęły w tej chwili róż szkarłaty, tem głębsze stały się pod swym puchem szafiry irysów, tem soczystsze lilij nagie biele, wtopione w poświatę żarzy, jak w złoto kart psałterzowych.
I chylą się w tej światła zastygłości wszystkie na rabatach róże, gdy dołem, po ścieżkach, rozsnuwać się jęły cieniów kobierce, — jakgdyby na te dywany wstąpić miały słoneczniki zadumane w zorzach odwieczerzy...
(O czem-że to rybałt grał, — tam w piekarni, — panom zadumanym u dźwierzy?...)
Takie skupienie na zamyśleń godzinę przedwieczorną owiało skrzypiec gędźbą wszystkie kwiaty w sadzie.
I gasły zarazem ostatnie błyski niespokojnego na liściach światła: równa złocistości toń zalewa sad cały; jaśnieją w niej już tylko kształty, świecą kolory same. Uwyraźnia się rzecz każda postacią i duszą swoją. Zadumane zdają się w tej chwili drzewa i mury. Stworzenie całe spogląda na człeka, nie on zasię na nie.
Na dalekich gdzieś zagonach błysło nowej barwy płomieniem zgubione chyba skrzydło ptaka w przelocie? Nierychło spostrzegł brat na ciemnej w dali kępie zieleni różę złoto-płomienistą. W tej właśnie chwili dobyła się tam z pąka. I, choć jeszcze zmieszana, że jej ciche zjawienie się rzuca taki urok w przedwieczorną porę, wyzywa przecie jawnie oczy wszystkie: „Zawsze się weselcie!“
W takiej to właśnie chwili najsamotniejszej — myśli mnich — bursztynową tonią światła, jak błogosławieństwem Bożem nasiąkłej, — anioł zwiastował Maryi.
Rychło przypomni to ludziom sygnaturka klasztorna.
Tymczasem cisza. Tylko te nagłe świry i gonitwy jaskółek, którym Pan Bóg w pobłażliwości wielkiej, ni tym dzieciom niesfornym, poigrać jeszcze pozwala, — acz nie w porę: w ostatniej chwili przed pacierzem. Lecz i one ścichły niebawem; zagnały je matki na noclegi wczesne. I już tylko zięba, w ogrodzie ostatnia, powtarza trójgwizdem swoim to jedyne słowo, jakie natura głosić jej kazała: „Zo-fi-jo!“ — słychać tak donośnie.
Mądrości bożej imię, na amen ptaszego za dnia chóru, śpiewa głos ostatni w mszalnej prawie ciszy letniego wieczora:
„Zo-fi-jo!...“


A gdy mnich klękał, — nie dla pacierzy, lecz z korności przed stworzeniem samem, — z krzykiem przerażenia, zdławionym w gardle, odskoczył na zagony. Pod jabłoni pień odrzuciło brata.
Nad wąską ścieżyną, śród kwiatów, przewiewają oto majaków natłokiem wszystkie te postaci wagantów, z którymi nocy dzisiejszej opuszczał było gród. — Daremnie odbiegł ich ciałem, skoro duchem przywoływał, gęśle żonglerów przypominając tu wciąż.
Opanowawszy serca bicie, uspokajał się mnich, jak mógł, w tej trwodze.
„Wspominał ich wszystkich dzisiaj i przeor nawet sam, powiadając jak to żonglerów opowieśćmi o rycerstwie błędnem wykarmiła błogosławiona Pia tęsknoty syna swego, — za co joculatorami Boga nazwał potem Franciszek zakonniki swoje. Wspominał ich przeor za tą dziwną w niedoskonałości moc, która serca tak płodnemi czyni!... Nie dziw tedy, że się tu, pod klasztor duszami garną, jak przed rodziny swej prawej dom, kędy wspominają i najmarnotrawniejszych... Po mnisze snadź pacierze zjawiają się na Ave mdli bracia franciszkanów.
Ni to dymy rdzawo podświetlone w słońcu, ni błękitniejące po cieniach opary, ponoszą się ich postaci po ścieżkach ogródka, gdyby dusze po kręgach czyścowych.“
Przesuwał mnich kostki różańca, w litanie zaszeptał się cały.
Nad pacierze kolebiące w nagłych rozbłyskach tej lampy głębszego jeszcze czuwania, jawi mu się wciąż jeden obraz, — do przeora księgi, myślał. Na oblamionej zawczas karcie, w onej ramie z mieczy i różańców, tarcz i lilij, gęśli i palet, wraz z ptakiem Feniksem w ogniach odrodzenia, — w onej to ramie właśnie, może przeor pozwoli wymalować rzecz upragnioną.
A gdy z nawykowym przyjękiem pobożności powracała litanii fala, w monotonnego głosu zciszeniu rychłem zapalało się znów widzenie obrazu tego.
Aż objęło go całkiem.


Marzy się ogrodnikowi kwiat Boga samego: kielich łez i uśmiechów, które nieba sięgły, korona wszelkiego piękna, jakie być może: żywe po wieki źródło rozradowania świata...
I jawi mu się tą cichą Postacią, która strzeże od złego granicy klasztornej.
Nie w purpurze i złota glorji wyjawia się myślom z żywego kamienia, lecz w modrościach niezabudek u strugi i w jaśminowych aż zapachach bieli. Widzi mnich: — z kamiennej prawie surowości dziewiczych kształtów to miękkie wychylenie szyi, na matczynego uśmiechu smęt i łagodność błogosławienia. Z jej objęć wyrywa się ramionami ku ludziom całe to radosne ciałko dzieciny: — joculatory idą!...
Więc się wokół Matki i Syna czyni natłok główek ciekawych: wszystkie te panie widziane — tam, w piekarni! — tu się nagle zgarniają, — na obraz, — w całej sile przypomnienia. „A nie będzie w tem grzechu żadnego, — odpychał mnich czemprędzej wątpienia wszelkie, — bo nie urodą anioły przewyższają piękne na świecie kobiety, lecz szczęśliwością niebieską“. Tak też namaluje one panie wszystkie: za anioły u niebieskiego tronu.
Pod jego stopnie bardzo nieśmiele zbliżają się waganty: dusze nazbyt snadź zahukane w życiu pogardliwością możnych, bo, choć się podginają ich kolana ku uklęknieniu, każdy jedną rękę w tył wyciąga, po za się, — kędy umknąć się wraz gotów pod niełaski wejrzeniem. Gdy w tej przypochlebnej pokorze wyraża się cała ich dola i natura ziemska, w gwałtownem sprężeniu drugiego ramienia jest jakby dusz tych krzyk: każdy w dłoni wyciągniętej podaje kwiat — za życia swego niechlebny plon: — „Zmiłuj się nad nami“!...
Żaki niecierpliwe już się przepchały na klęczkach przed starsze towarzysze. I całują żarliwie popielicową obramkę modrego płaszcza na stopniach tronu. Ten żak z boku, więcej miejsca sobie czyniąc, odepchnął kamratów i całą głowę oto zatula w pochwycony rąbek Miłosierdzia. — Goliard, że dłuższe lata żył na świecie, cięższe, widać, porachunki czyni pod dłonią na oczach. Gęśle swoje tym razem nie za votum daje, lecz jakby zwraca tam, skąd je był otrzymał. I zda się obliczać w sumieniu poety niedopełnienia wszystkich strun na gęśli, przez Boga darowanej. — Żonglerzy, i tu jeszcze, jak na świecie, pasą bardziej oczy, niż dusze. — Pieśniarz bosy, który za życia giezła się jeno dorobił, i o niebieską nie troska się zawczas nagrodę: już gra, już śpiewa; sobie i Dziecinie. — Gędziec kładzie dłoń poważną na strunach symfonii: — jasną harmonią lazurów i tęczy grają kolory tu same.
Wraz z towarzyszami klęka reszta goliardowej familii: linochód w blaszkowym stroju rycerza, z żerdzią popisów w ręku; siłacz wielki i gruby, jak święty Krzysztof; gadkarz przepołowiony wpodłuż na kraśną i zieloną połacie człeka; kuglce z mądremi psami; rybałtki o malowanych twarzach, i z niedźwiedziem swoim płowy poskramiacz z nad Odry: — zgoła tota joculatorum turba!
Tuż za nimi klęczy na obrazie i mnich sam, z paletą i pędzlami w wyciągniętych dłoniach, cały w doznanem widzeniu oczu i tych dłoni, — jak rankiem u żywego kamienia.
Zaś na samym przodzie obrazu, w postaci i doskoku capa, skoczek bachowy do wzdętej wargi nad bródką przykłada oto gorliwie organkową fletnię Pana...


Tu, w gwałtownem znagła zaniepokojeniu sumienia, zatrzymały się myśli mnicha. I zgasło widzenie obrazu. Z zadumy, jak ze snu, ocknięty, począł się brat trwożnie oglądać po za siebie, przepatrując ogród cały, wszystkie jego ścieżki głuche.
Nazbyt bo dobrze, i zgoła bez wiedzy, a z niesamowitą wyrazistością, wywołał z pamięci postać jego. Zda się woń bydlęcą jego kudłów capowych czuje w tej chwili i słyszy nieomal much bzykanie nad nim.
Takim jawił mu się wówczas, po nocy, gdy z ogrodu bram wylęgały na gościniec zbiegłe od rodziców żaki. A było w tych żaczkach tyle ciągu wędrownego ptactwa, że jakbyś łopot skrzydeł słyszał i żórawiane gdzieś, na przodzie, wołania. (Za morze! — po Ziemi Świętej kolory, poniosło wonczas i mnicha.) Przodem tego ciągu, — hen, w dali niewidnej, — jechali wonczas rycerze błędni! A po przelocie tego żórawianego klucza dusz tułaczych, w oćmę księżycowego blasku wystąpił na gościniec on sam! — Szedł wolno, wielki jak koń, kolebał tłusty zad na skokach i raciach kozła; a tak stąpając, na fletni przygrywał sobie. Wyprowadzał w światy trzodę swą błędną on sam — w postaci własnej: — Zły pasterz!
Tak było wonczas, po nocy.
A gdy tu, w klasztoru ogrodzie, śród słonecznego roziskrzenia kwietnych i motylich barw, wraz z mnichem i kwiaty same zdały się nasłuchiwać muzyki jakowejś, — nie rybałtowe gęśle rozlegały się tu snadź, lecz jego fletni głos! A gdy, wraz z mnichem, zamyśliły się na przedwieczerz i kwiaty, gdy wydało się duszy samotnej, że jest, jak kwiat, miodu pełna, gdy coś dobywało ją z pąkowych zatuleń, jak te róże w sadzie, i ku Stworzeniu sprężało ramiona mnicha, — Panowej fletni był to pewnie czar!... I uwodzenie.
Oto nagły w tej chwili szelest, stuknięcie i plusk w ziemię miękką przerażeniem wstrząsa mnicha. Opodal słychać drugi, — trzeci, — szmer i plusk taki... Skoków że to czyich wybijany w miękką ziemię takt? czy źrzałe jabłka osuwają się z gałęzi w ciszy letniego wieczora?
Dziwnie swawolne rytmy wybijają te ziemi odgłosy! w taniec ciało proszą. Dziwnie taneczną zda się ta gędźba jego, — gdy w zadumę letniego wieczora, jak w tęskliwość organowych dud, radość nagle wyskoczy, — i pląsa skokami Pana.
Istna serc młodych muzyka.
Więc słyszy ją znowuż?!... Słyszy w tej oto żywej chwili one fletnie Pana z gościńca porywów młodych:

Factus de materia
cinis element
i.
.......

Kapturem i dłońmi na uszach zagłusza mnich w sobie słyszenie wszelkie. To jedno wie już tylko: —
— że z onych to elementów zrodziły się i jego obrazy nowe! — A i Najświętsze na nich oblicze... (jakże się cieszy djabeł, jak pląsa tu wkoło, na fletni przygrywając sobie!...)
Goliarda i żonglerów duchem, a młodości za nimi porywem, usidłał go szatan.


Nieprędko odróżniły uszy pod kapturem, czy jabłonki w sadzie zaszumiały znów na wtóre tchnienie zachodu, czy też sygnaturka zagrała tak szelestnie w oddali. Nie zerwał się z klęczek, by, jak trzeba, zejść z braćmi do krypty. Przytrafiło mu się to po raz pierwszy w życiu powołania. Wytrąciła się dusza z obserwancji dnia powszedniego i z zatajonem jakby urągowiskiem widzi, słyszy ciało swe — tam, wśród braci. I baczy zdaleka: na tę powagę kołatów, z jaką zwykli bracia zstępować gęsiego do krypty; na to sadowienie się ich po stallach w rozruchu — po kilkanaście razy na dobę — uroczystym; na wychylanie się podgolonych głów z wiankiem włosów na ciemieniu i głuche zawieszanie oczu na obrazie ołtarza.
W rudym blasku lampy oliwnej czerni się tam na deski pozłocie surowa Matka kalwaryjskich boleści, z wargą ściągniętą w podkowę, jakby z pogardy dla zbirów Golgoty. Wznosi ramię groźne; a tych palców przydługich nachyleniem — z głębi ponurości swej — błogosławić jednak raczy: Bogarodzica!...
Szumi pod nią fala przesmutnego pacierza, jęczą, zda się, i wzdychają mury klasztoru.
Wtórują temu kawki u dzwonnicy.
Rzekniesz, dzwonu samego tony, że smutną snadź ręką, w rozpamiętywaniu Męki Pańskiej, ze spiżu dobyte, kołują wciąż u wieży na kawczych skrzydłach smętu. — dzwonu samego tony!...
I kraczą...
„Krew! — krew!... zalewała oczy Chrysta na krzyżu: ty swoje przysłaniasz kwiatami, by nie widzieć kalwaryjskich życia dróg!...“
„W cierń! — w cierń!... na czoło swe zamienił Chryst każdy życia kwiat, odtrąciwszy pokusy szatana!...“
Zawodzi w krypcie nad graduałem głos śpiewaka przodowny. Zaś po stallach mnisze brody żują swe litanie głuche...
A kawki u wieży kołują wciąż...
— wszystkich smutków duszy kiry uskrzydlone!...
— kalwaryj samotnych płaczki rozżalone!...
A! — a! — a! — a!... A! — a! — aa!...’, — donosi z krypty mnichów chór wysoki.
I dudnią organów basy tym przyjękiem lamentacyi:
„Zmiłuj się nad na-ami!...“
Dziwnie wąskie w tej chwili i sine wargi mnicha dygotały w takt pacierza niemą już suplikacją. Tem gorliwiej modliły się dłonie, jakby uchwytu jakiego szukając przed sobą, — by, na ślepo już zgoła, okalać jakowyś kwiat u ścieżki, który pod te ręce przypadkiem się podchylił. Tak matka grzeszna w klęczniku, gdy się jej dziecko cudzołożne i w czas modlitwy naprzykrza, ogarnie tę głowinę, przychyli ku niej czoła i tem gorliwiej zaszepta się w pacierze: — „Zmiłuj się nad nami!...“
Ścichła krypta. Nawet kawki zamilkły, wykrakawszy swe poruszenie. I znów te kołaty, to mnisze zarojenie się w murach, te gęste dreptania chodaków po schodach i korytarzach wszystkich. Odrywały się raz po raz w ciszę czyjeś kroki: chłonęły mury każde to życie z osobna — w samotnictwa przedgrobowy schron. Ostatniej stopy szmer u takiego progu użalił się chyba echu tej ciszy grobowej.
Bo klasztor zamarł już cały.
Brata Łukasza w ogrodzie ogarnęło w tej chwili to ostatnie, nieludzkie już przerażenie samotności przed grozą idących smutków. Ledwie porwał się oto ducha zamierzeniem na rzeczy nowe, a stargał wraz ostatnie swe spójnie człecze: wytrącił się sam w kacerza jakby oddaleństwo i nęk.
Tą nagłą omartwicą murów jak gdyby równie przerażone, porwały się znowuż kawki u dzwonnicy.
I kraczą...
Jął się brat Łukasz tak dziwnie słaniać i przeginać pośrodku ogrodu, jak gdyby ciałem borykał się w tej chwili z ucieleśnionym już oczom jego potworem smutku. Szatan, odmieniwszy snadź nagle postać kozłonoga, dopadł go wreszcie upiorem. Oto zatrzepotał się mnich, niczem ptak pod łasicą, i runął na wznak, — odchylał szyję.
Acedia upiorzyca obejmowała mu pierś skrzydłami wampira.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Berent.