Przejdź do zawartości

Antychryst (Łada, 1920)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Łada
Tytuł Antychryst
Podtytuł Opowieść z ostatnich dni świata
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Henryk Strafford siedział przy biurku w swej pracowni z ręką opartą o klawisze maszyny do pisania, ale ręka nie poruszała się, a myśl błądziła daleko. Godzina była późna, ale gabinet zdawał się oświetlony dziennem światłem, płynęło ono bowiem równomiernie z ukrytych gzemsami otworów. Umeblowanie cechowała prostota i powaga. Kilka starych, cennych płócien, popiersi i grup z iwoaryny, coraz bardziej wycieśniającej niemiły dla oka marmur; parę szaf z książkami, parę innych z fonografami zastępującemi przeważnie druk i pismo; podłoga okryta płytami niedawno wynalezionego metalowego aljażu, mającego miękkość i puszystość wschodniego kobierca bez jego właściwości, szkodliwych dla zdrowia. Wszystkie sprzęty i drobiazgi podręczne miłe były dla oka, łatwe w ujęciu i niespożycie trwałe, a za materjał dla wszystkich służyły zamiast tkanin i drzewa rozmaite inne mniej lub więcej nowo wynalezione aljaże.
Była to bowiem epoka wynalazków praktycznych, udogodnień życiowych i zbytku. Po wszechświatowej wojnie 1914 r. i przewrotach, które stały się jej następstwem, powtórzyło się w całym świecie to, co przeżyła Francja po upadku Teroru. Reakcja była tem powszechniejszą i bardziej gwałtowną, im cięższym był demagogiczny ucisk i nieznośniejszem panowanie proletarjatu. Miejsce nienawistnych dogmatów społecznego i politycznego radykalizmu zajęły hasła ładu, rychło przeistoczonego w reakcję. Kapitalizm mścił się, zakuwając pracujące masy w twardsze, niż kiedykolwiek przedtem kajdany, krwawemi represjami i głodem zmuszając opornych do milczenia. Trusty i monopole zawładnęły światem, zastępując parlamentaryzm dyktaturą.
A równocześnie z tem rozpoczęła się niesłychana orgja bogactw i użycia. Kult złotego cielca i rozkoszy wygniótł wszelką religję i etykę. Zniknął wstyd, zamarła litość. Pracujące tłumy poddane zostały specjalnym rygorom i zamknięte w osobnych dzielnicach i miastach, by biedą i niechlujstwem nie razić wyrafinowanego wykwintu bogaczów. Po wszystkich krajach świata surowe ustawy przykuwały robotnika do jego warsztatu, jak niegdyś chłopa do gleby. Niewolnictwo zmartwychwstawało, cynicznie odrzucając osłaniające je dotąd pozory.
Strafford myślał o tem i przenikliwy ból ściskał mu serce. Wszak własne jego życie związane było z faktami temi tak ściśle. Jeszcze był chłopięciem, gdy ojca jego na śmierć skazał trybunał rewolucyjny za to, że bronił praw własności prywatnej na katedrze uniwersytetu w Cambridge. Wówczas to matka, Polka, wywiozła go do ojczyzny swojej wraz z malutką siostrzyczką, gdzie po latach objął w Krakowie taką samą katedrę, jaka ojcu jego dała sławę pierwszego ekonomisty w Anglii. Lecz teraz oto staje przeszkoda nie tak krwawa jak owa, która odebrała życie Sydnejowi Straffordowi, ale może jeszcze boleśniejsza. Wstępując w ślady ojca, zyskał już sobie rozgłos i uznanie. Młodzież tłoczyła się na jego wykładach, podnosząc jego imię jak sztandar; świat naukowy mimo młodego wieku liczył się z nim jak z pierwszorzędną powagą, i oto nagle padł grom. Zapatrywania jego były ściśle te same, za które komuniści ojca jego zawiedli na szafot: obecnie warstwy kierujące uznały zapatrywania te za niebezpieczne dla spokoju publicznego, bo zatrącające o socjalizm i rewolucję i postarały się o suspendowanie go. Henryk Strafford mówił sobie w tej chwili, że komuniści angielscy łaskawsi byli dla jego ojca, niż polscy zachowawcy dla niego.
Lekkie pukanie do drzwi rozbudziło go z zadumy. Obejrzał się: na progu stała jego siostra ze zwykłym swym łagodnym, napół macierzyńskim uśmiechem na ustach.
— Dobry wieczór, droga! Tak wcześnie wracasz z koncertu?
— Wcale nie tak wcześnie — odpada swym dźwięcznym, kontraltowym głosem. — Już po jedenastej!...
— Doprawdy? Nie przypuszczałem. I cóż jeszcze, siostrzyczko?
— Kalina Roztocka odwiozła mnie, i jest w salonie...
Białe czoło profesora zachmurzyło się zlekka.
— Czy mam iść do niej? — zapytał z nieco przymuszonym uśmiechem, podnosząc się z krzesła.
— Przeszkadza ci to?
— Tak dalece nie, ale...
— Ale przecież przeszkadza! Nie kłopocz się! Wymówię cię przed nią.
— Tak! Ta nieoceniona migrena...
Ona głową potrząsła.
— Nie! To byłby wykręt! Powiem poprostu, żeś zajęty.
— Kiedy ja właściwie nie jestem zajęty...
Panienka zaśmiała się wesoło, chwytając brata za rękę.
— A, jeśli tak, to zabieram cię bez ceremonii. Gdybyś pracował to co innego, ale jeśli idzie o oderwanie cię od próżnych myśli, któremi się zagryzasz, gotowam użyć siły!
I pociągnęła go za sobą przez parę pokoi do jasno oświetlonego saloniku, w którym pomiędzy gąszczem palm i bukietami kwiatów syczał srebrny samowar, a poza nim różowiała koronkami oszyta sukienka.
— Patrz, Kalinko, jaką zdobycz ci przyprowadzam. Niczem borsuk w jamie i niedźwiedź, kryjący się przed ogarami w najdalsze ostępy boru.
— To więc ja tak przestraszyłam profesora, że aż trzeba go było dostawiać tutaj przy pomocy domowej żandarmerji? — zaśmiała się panienka w różowej sukni.
— Przyzna pani, że jest to w duchu czasu — zauważył Strafford, ściskając jej rękę.
Parma Kalina zatrzepotała rączkami, sypiąc iskry z brylantowych pierścionków.
— Ani słowa o polityce! Nie zasnęłabym tej nocy! Śniłyby mi się okropne baby z dziećmi na ręku i głodni robotnicy w brudnych bluzach!
— Tak się pani brzydzi ubogimi i głodnymi?
Panienka zwróciła się do swej towarzyszki z miną rozkapryszonego dziecka.
— Powiedz mu, Edyto, żeby mnie nie kłuł tymi ohydnymi, biednymi i głodnymi! Papa mówi, że w najbliższej sesji senatu wniesie projekt zakazu dla tych brudasów włóczenia się po naszych dzielnicach i wstępu do publicznych parków!
Edyta Strafford poruszyła się gwałtownie.
— Sama nie wiesz, co pleciesz, Kalinko — zawołała, rzucając niespokojnym wzrokiem na brata. Nie zrozumiałaś pewnie ojca i robisz się gorszą niż jesteś, któż śmiałby do tylu udręczeń, jakie dziś znoszą biedacy, dodawać jeszcze niewolę, pozbawiać ich odrobiny świeżego powietrza po pracy?
Ale Kalinka upierała się przy swojem. Przykro jej zasmucać przyjaciółkę i spadać z czwartego piętra w opinii Strafforda, ale trudno! W cudze piórka stroić się nie będzie! Ma antypatje, których nie myśli ukrywać, ale ma też i zasady. Proletariat trzeba znosić, trzeba też o niego troszczyć się i jego potrzebom czynić zadość, jak troszczymy się o bydło robocze, ale trzeba równocześnie oddzielić się od niego nieprzebytym wałem. Czy Edyta zapomniała, czem były rządy proletariatu, począwszy od paryskiej komuny i rosyjskich sowietów, stanowiących dopiero przegrywkę, a kończąc na tej przeklętej zmorze, jaką były dwadzieścia kilka lat komuny wszechświatowej? Nie, nie! Niech jej nie mówią o robotnikach, o głodnych, wydziedziczonych! To dzika horda, którą trzymać należy na żelaznem wędzidle i tyle właśnie dawać jej praw, co brytanowi, uwięzionemu na łańcuchu.
Mówiąc w ten sposób panna Roztocka trzymała główkę wysoko podniesioną i nozdrza miała rozwarte jak koń rasowy. Była to piękna dziewczyna, stanowiąca zupełne przeciwieństwo typu i charakteru z Edytą. Maleńka, niezwykle zgrabna, z główką obramowaną puklami jasnozłotych włosów przypominała całkiem dziecięce główki Greuza. Rysy nie były regularne, tworzyły jednak całość nad wyraz ponętną i uroczą, czarne aksamitne oczy paliły jak węgielki, a cała ta miniaturowa figurka zdawała się ulepioną z saskiej porcelany i aż prosiła się, by ją schować za witrynę z obawy potłuczenia.
Edyta Strafford była przedewszystkiem o dziesiątek lat starszą od swej bardzo jeszcze młodziutkiej przyjaciółki i jeśli w tej ostatniej było coś z przekornego chochlika, ją można było porównać trochę do wysmukłej lilji, a trochę do anioła, rozpościerającego śnieżne skrzydła nad duszą zwierzoną jego pieczy. Była przedziwnie piękną tą idealną pięknością angielskich dziewic, której tak trudno sprostać kobietom z kontynentu, ale to, co przeważało w czynionem przez nią wrażeniu, to była wprost bezgraniczna dobroć, i ona to nadawała tej kobiecie, zbliżającej się do południa życia, tę promienną jasność, która szła od niej jak od postaci świętych u starych bizantyjskich mistrzów.
Strafford porównywał w myśli te dwie kobiety, tak piękne obie, a tak odmienne od siebie, i uczuł wielki smutek. Czemu to dziewczę, mające wdzięk kwiatu, nie miało duszy?
Edyta, jak zwykle, odczuła to, co się działo w sercu brata i utkwiła w nim oczy, błagające o wyrozumiałość. On zrozumiał i skinął jej zlekka głową, rzucając jakieś obojętne słowo dla odwrócenia rozmowy, ale Kalina zauważyła gest i tem energiczniej trzymała się drażliwego tematu.
Edyta kilkakrotnie próbowała powstrzymać potok jej wymowy. Piękna jej twarz przybierała coraz bardziej wyraz przykrości i zakłopotania, a oczy wciąż biegły do brata z tą samą niemą prośbą. Ale panna Roztocka uznała wreszcie, że dość już uczyniła dla zapewnienia sobie zwycięstwa. Uśmiechnęła się też w sposób zdolny zawrócić głowę całemu kolegium profesorów i szepnęła do ucha Edycie, tak jednak, by Strafford mógł słyszeć, że ona ta wszystko mówi jedynie z przyjaźni i troski o niego, że nie chce patrzeć na to, jak ten genialny człowiek marnuje całą swą przyszłość dla teoryjek, które, jeśli są prawdą, znajdą dla siebie drogę i narzucą się światu, teraz jednak nie przyszedł na to czas i bronić ich znaczy tyle, co głową w mur uderzać. I któż to popełnia podobne szaleństwo? Ten, który za lat kilka, gdy dojdzie do pełni wpływów i władzy, będzie mógł dyktować ogółowi swe poglądy, swoją wolę...
Panienka mówiła w ten sposób przez chwilę, nie wywołując już jak przedtem rozpaczliwych protestów przyjaciółki, kiedy nagle urwała, jakby przypominając coś sobie i zalała się naraz srebrnym śmiechem.
— Wiecie, byłabym zapomniała, a noszę się z tem przez cały dzień! To takie paradne!
— Cóż takiego! — spytała Edyta, obejmując młodą dziewczynę i zaglądając jej w oczy z macierzyńską czułością.
— Wyobraźcie sobie, że pan Henryk ma rywala!
W oczach panny Strafford mignął cień zaniepokojenia.
— Rywala? w czem?
Panienka śmiała się dalej ubawiona.
— Ach, bo wyobraźcie sobie tylko, było u nas jak zawsze kilku panów z giełdy na śniadaniu i opowiadali, że pojawił się prorok, słyszycie? prorok w naszych czasach!
— Prorok? — zagadnęła Edyta. — To bardzo ciekawe!
— Tem ciekawsze, że prorok ten głosi identycznie te same piękne rzeczy, z powodu których próbowano pana wyrzucić z siodła, na szczęście daremnie.
— Jakto — daremnie? — zapytali równocześnie Strafford i Edyta.
— Ano tak, bo przecie to wszystko, co było rozumnego w senacie wpłynęło na Radę Dziesięciu, która zdecydowała, że do człowieka tej miary, co Strafford, — kłaniajże się pan! nie można stosować takiej cenzury, jakiej podlega pierwszy lepszy gryzipiórek i bakałarz, i że na pewnych bardzo wysokich stanowiskach umiarkowana fronda jest tem samem, czem sól w potrawach.
— To musiał ojciec pani powiedzieć, — uśmiechnął się młody profesor — a i to rozumiem, że on to wielkim swoim wpływem przeprowadził zwrot ten tak w dzisiejszych czasach niezwykły.
— Papa mówił istotnie, że nie przyszło mu to łatwo z tem zwolnieniem od cenzury. Papa mówi, że między tymi panami są takie zakute głowy!
— Ale koncept z solą pomógł pewnie? — uśmiechnęła się Edyta.
— Pomógł istotnie. Ci panowie z giełdy lubią to wszystko, co ma łączność z kuchnią.
— W każdym razie winienem ojcu pani wielką wdzięczność, nie po raz pierwszy zresztą, — wtrącił Stratford nieco zduszonym głosem. Nie mógł odpychać pomocy, która go chroniła przed złamaniem życia, ale pomoc ta przychodziła z rąk człowieka, którego poglądy i osoba nie były mu zgoła sympatyczne i wobec którego obowiązek wdzięczności był mu ciężarem. Czy ciężarem mu była i wdzięczność wobec Kaliny, która z ojcem czyniła, co chciała i wpływu swego używała tylekroć na jego korzyść? Nie miał czasu odpowiedzieć na to pytanie, bo Edyta przypomniała mu, że nie podziękował pannie Roztockiej.
Zmieszany ujął za rękę młodą dziewczynę i chciał ją podnieść do ust, jakkolwiek nie było to oddawna w zwyczaju, ona jednak usunęła dłoń, nadstawiając czoło.
— I beze mnieby się to stało! — szepnęła. — Takiego człowieka, jak Henryk Strafford, nie wyrzuca się z katedry dlatego, że jakiś miljarder czy jakiś trust znalazł w jego wykładach kilka zdań niemiłych.
— A to dlaczegóż kłóciłaś się z nim tak zawzięcie o te same zdania? — zauważyła uśmiechając się Edyta.
— Bo nie chciał przyjść do nas, a przyszedłszy tak wyglądał, jakby dokonał największego poświęcenia! — zaśmiała się panienka, wymykając się do przedpokoju.
— Złoto nie dziewczyna! — westchnęła panna Strafford. — Zal, że nie wszyscy ją oceniają.
— Do mnie pijesz? — uśmiechnął się brat. — Może i słusznie! Ale co na to poradzić? Dla ciebie Kalinka jest zawsze jeszcze tą dziewczynką, którą przygarnęłaś do kochającego serca po śmierci matki i dla której zrobiłaś tyle dobrego, że ją za to kochać będziesz do końca życia, zamykając oczy na to wszystko, co mogłoby miłości tej przynieść ujmę. Dla mnie niestety, jest ona córką swego ojca, przesyconą wpływami tego świata, który nie tylko nie jest moim, ale jest przeciwieństwem mojego i budzi we mnie nieprzezwyciężoną odrazę. Pomimo cały jej urok i pomimo całą sympatję moją dla niej wpływy te odczuwam w niej co chwila, a jeden taki zgrzyt wystarcza, by odrzucić mnie od Kaliny, bodaj na chwilę, za chwilę zaś przychodzi zgrzyt nowy... Jakże chcesz, Edyto, żebym w tych warunkach myślał o połączeniu się z nią nawet, gdyby to było skądinąd możliwe i zgodne z zamiarami papy Roztockiego? A przytem znasz moje zapatrywania na nierozerwalność małżeństwa. Nawet u chrześcijanina byłyby one w naszej epoce bardzo zacofane, tem bardziej u mnie, który nie jestem chrześcijaninem, ale bądź co bądź przekonania te są niezłomne, a cały klan Roztockich przyznaje się wprawdzie do chrześcijaństwa, bo to zaczyna być w modzie, a stary giełdziarz lubi się nawet chełpić z tego, że dał Kalinę ochrzcić, choć nie jest pewny w jakiem wyznaniu, ale zasady jego i córki nie wykraczają poza panujący w ich świecie szablon krótkoterminowego kontraktu małżeńskiego. Nie jeden raz przecie musiałaś słyszeć Kalinę, zastrzegającą się nie tylko przeciw dożywotnim, ale i przeciw długoletnim małżeństwom.
— Mężczyzna może łatwo urobić sobie żonę, — zauważyła Edyta.
— Rozczytujesz się wciąż w starych romansach i pamiętnikach, a prócz Kaliny nikogo prawie nie widujesz i dlatego zdaje ci się, że stare formułki stosować można do naszych czasów. Panowanie komunizmu zachowało wprawdzie cień małżeństwa, ale zniszczyło życie rodzinne, a tem samem i oddziaływanie wzajemne. Małżeństwo jadające w różnych jadłodajniach, należące do różnych stronnictw i dzieci chowające w państwowym przytułku, bo tego wymaga i obyczaj, i konieczność, nie ma nic wspólnego z temi, o jakich opowiadają twoje książki.
— Przypuśćmy! Ale w takim razie cóż ryzykujesz, wiążąc się na czas jakiś z kobietą czarującą, o której wiesz dobrze, że cię kocha?
Strafford potrząsł głową.
— Naprzód tego niedosyć, że ona mnie kocha: trzeba jeszcze kochać ją samemu...
— A ty?
— A ja nie wiem... Chwilami zdaje mi się, że ją uwielbiam, a nieraz bywa i tak, że czuję wstręt do niej.
— Henryku!
— Cóż chcesz, droga? Oszukiwać cię nie mogę, choć wiem, jaką wagę przywiązujesz do tego związku. I wiesz: gdyby Kalina była taką sobie nic nieznacząca panienką ani złą, ani dobrą, ani piękną, ani brzydką, jakich tyle kręci się po świecie, możebym ją poślubił — ot, wprost dla dogodzenia tobie, która jesteś światłem mego życia. Ale właśnie dlatego, że jest taką, i właśnie dlatego, że działa i na mój mózg, i na moje zmysły jak haszysz, że śnię o niej i myślę w bezsennych nocach, właśnie dlatego, że ona i ja, to światy odmienne i że związek z nią, to związanie się i z tym jej światem także — nie, Edyto, ja tej kobiety nazwać moją nie mogę!
Nastało długie milczenie. Edyta pochyliła się nisko nad filiżanką herbaty, starając się ukryć przed bratem głębokie wzruszenie i łzy, gwałtem powstrzymywane. Cały gmach wymarzonej przez nią przyszłości rozpadał się w jej oczach. Poświęciwszy Kalinie kilka lat życia, kochała ją tak, jakby mogła kochać córkę i związek jej z bratem stanowił najdroższe z jej marzeń, a teraz oto z marzeniem tem trzeba było się pożegnać, bo Strafford nie był człowiekiem, zmieniającym swe postanowienia. A że znała dokładnie stan jego serca i wiedziała, jak silne było uczucie, wiążące go z jej wychowanką, zrozumiała i to jeszcze, że odrzucając miłość i rękę panny Roztockiej, zamykał on równocześnie drzwi do swego serca i domu dla każdej innej kobiety. Edyta, która nie wyszła zamąż, chcąc poświęcić się wyłącznie bratu, nie miała w przywiązaniu swem egoizmu i czuła, że sama nie wypełni życia Henrykowi i że bez umiłowanej kobiety życie to pozostanie pustem i smutnem. Był przytem i specjalny powód, dla którego szło jej wielce o jak najrychlejsze zabezpieczenie Straffordowi ciepłego domowego ogniska. Powód ten taiła dotąd przed nim troskliwie, ale niedługo już musiał odkryć jej tajemnicę... A wtedy jakżeby mu przydało się mieć przy sobie, jako trwale ukojenie i ostoję, dziewczynę złotowłosą, ale nie było rady. Poczęła mówić o czem innem.
— Powiedz mi, — zagadnął ją naraz brat — co ty myślisz o owym proroku?
— O jakim proroku? — zagadnęła nie orjentując się, myśl jej bowiem zajęta była wyłącznie Kaliną i rozwianem marzeniem.
Strafford nie zauważył pytania.
— Bo, widzisz, tak mi się zdaje, że doszliśmy do przełomowego momentu w dziejach świata, a w takich momentach zjawiają się zawsze ludzie nadzwyczajni, pociągający za sobą ogół na nowe tory.
— Czy przypuszczasz, że człowiek, o którym mówiła Kalina, mógłby być takim?
Strafford ruszył ramionami.
— Nie wiem o nim nic: jakże mogę wnioskować, czy on jest takim? Mówię tylko, że prędzej czy później człowiek podobny musi się pojawić. A może nie jeden człowiek, może myśl, która stanie się sztandarem i pociągnie za sobą ludzkość... Nie wiem wreszcie, jak to się stanie, to mi jednak jest jasne, że to, w czem żyjemy, trwać długo nie może. W deptaniu wszelkiego prawa i dobra w zaparciu się wszystkich ludzkich uczuć i w orgiach użycia doszliśmy do absurdu, i teraz musi przyjść coś, co rozpędzi trujące nas gazy, człowiek czy kataklizm, może jedno i drugie razem...
Edyta wpatrzyła się w brata zamyślona.
— Ja o tym człowieku słyszałam już — rzekła cicho.
— I nie powiedziałaś mi nic?
— Nie przypuszczałam, byś sprawę tę brał na serio.
On znowu ruszył ramionami.
— Ja go jeszcze nie biorę na serjo, bo nic o nim nie wiem. Mówię tylko, że nadszedł czas na pojawienie się męża chwili, a kto tym mężem będzie, ten czy inny, zobaczymy później.
— Gdyby to była prawda, co o tym człowieku opowiadają... — zaczęła młoda kobieta i urwała.
— Cóż opowiadają?
Edyta ociągała się z odpowiedzią.
— Dziwne rzeczy, — rzekła wreszcie. — Mówią, że głosi panowanie sprawiedliwości, pociechę cierpiącym i triumf maluczkim. Wielkie rzesze idą za nim, gotowe na jego skinienie w ogień pójść i w śmierć. On je trzyma na wodzy, broniąc czynów gwałtu i nakazując cierpliwość, przebaczenie krzywd, miłość...
— Dziwne rzeczy istotnie. Jakże to stać się mogło, że o nich nie doniosły dotąd nic agencje radjotelegraficzne?
— Czyż nie wiesz, jak ścisła jest cenzura? Hasła, rzucane przez tego człowieka, są zbyt sprzeczne z programem giełdowej autokracji, rządzącej dziś światem, a ruch przezeń wszczęty, zbyt łatwo mógłby stać się groźnym pożarem. Nim go zgniotą bomby, trzeba go zlokalizować milczeniem.
— Rozumiem! Gdzież on jest?
Pojawił się w Palestynie i z pochodzenia ma być Żydem, ale działa przeciw Żydom. Wiesz, jak bezwzględną i nielitościwą jest oligarchja żydowska, sprawująca rządy w Palestynie, dla ludności arabskiej, a nawet i dla własnych uboższych współplemieńców. Przeciw temu despotyzmowi podniósł ów człowiek sztandar oporu i słychać, że bez rozlewu krwi wygnał dotychczasowych władców z Jerozolimy i sam w niej dziś włada, choć inni powiadają, że tak nie jest.
— I rzeczach tej wagi nie wiemy nic, bo każe o tem milczeć radjotelegramom cenzura! — zaśmiał się gorzko Strafford. — Cóż dalej jednak?
— Powiadają też o nim, że wielkie dziwy i cuda czyni, uzdrawiając chorych, wracając wzrok ślepym, słuch głuchym. Żyje jak najbiedniejszy z jego słuchaczy, rozdając, co ma, ujmując się za krzywdzonymi i kojąc strapionych. Dobrym jest dla wszystkich prócz chrześcijan, dla tych bowiem czuje nienawiść, i każe im zapierać się Chrystusa, zanim przypuści ich do swych adeptów.
— W każdym razie musi to być nietuzinkowy człowiek, a jego wyjątkowa siła hipnotyczna przedstawiałaby zajmujące studium dla lekarzy, — zauważył Strafford.
— Więc ty to tłumaczysz hipnotyzmem i sugestją?
Spojrzał na nią zdziwiony.
— A czemże innem mógłbym to tłumaczyć?
Edyta przykryła oczy długiemi rzęsami.
— Bo mi się zdawało... Czy nie sądzisz, że mogą być wyższe siły ponad tem co ziemskie?
Położył jej rękę na ramieniu i wpatrzył się w bladą twarz, zaróżowioną w tej chwili lekkim rumieńcem.
— Skąd ty to wszystko wiesz? — spytał.
Ona zmieszała się jeszcze mocniej i przez chwilę nie mogła zdobyć się na odpowiedź.
— Jeśli jestem niedyskretny, nie mów nic! — uspakajał ją łagodnie.
— Owszem, powiem ci! Właściwie chciałam oddawna... Ale bądź pobłażliwym dla mnie.
Wiesz, że mnie ochrzczono w dzieciństwie.
Ojciec jako teozof chciał mieć w tobie spadkobiercę swych przekonań i dlatego nie pozwolił ciebie chrzcić: mnie pozwolił. Stąd łącznik mój z wyznawcami macierzyńskiej wiary.
— Wiem o tem, nie wiedziałem tylko, że masz z tymi ludźmi stosunki.
— Matka doradzała mi przed śmiercią, bym poznała jej wiarę, ale wówczas byłam młoda, szczęśliwa i tak to leżało daleko ode mnie... Dziś...
— Czy dziś nie czujesz się szczęśliwą?
— Jak możesz pytać? Skoro mam ciebie... Ale, widzisz, przychodzą takie chwile, w których potrzebuje się oparcia...
— Czy go nie miałaś dotąd?
— Nie rozumiesz mnie! Widzisz, u tych współwyznawców naszej matki słyszałam od znanego mi i wiarogodnego duchownego, że oni oczekują zjawienia się proroka w ostatnich dniach świata. I ojciec Wincenty (tak właśnie zwie się ten duchowny) twierdził, że będzie to fałszywy prorok i że ów człowiek właśnie jest tym fałszywym prorokiem.
Inni jednak nie wierzyli temu, gdyż on jest dobry... I mnie też tak się zdaje.
Strafford poruszył obojętnie ramionami.
— Właściwie, co to nas może obchodzić? Ale widzę, żeś dalej zaszła w stosunkach z tymi sekciarzami, niż przypuszczałem. Wy kobiety macie zawsze słabość do wszelkiego rodzaju magów i sykofantów, ale jeśli ci to dać może jakiś jaśniejszy moment w życiu...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Gnatowski.