Przejdź do zawartości

Antychryst (Łada, 1920)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Łada
Tytuł Antychryst
Podtytuł Opowieść z ostatnich dni świata
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

W nocy poczuła Edyta po raz pierwszy przenikliwy ból. Ból ten przeszedł, ale był ostrzeżeniem. Zrozumiała, że musi uprzedzić brata i uczyniła to niezwłocznie z czułością matki, zmuszonej zapuszczać nóż w ciało dziecka dla powstrzymania gangreny. Ale cios był straszny i mocna dusza Strafforda ugięta się pod nim. W wykwintnem gniazdku, jakie zajmowało rodzeństwo u wylotu Wolskiej na Planty, począł się długi szereg dni szarych jak jesienią, choć właśnie ku ludziom szła wiosna, niosąc do wnętrza miasta pęki kwiatów i ożywcze wonie. Ale dla tych dwojga zgasło słońce, znikł czar życia. Swobodny uśmiech i weselsze słowo zamierały na ustach Edyty, gdy spojrzała na pobladłą twarz Henryka i odczytała niemą rozpacz w jego oczach. Kasztany okryły się kwieciem, lipy poczęły pachnąć miodem, a u Straffordów było coraz duszniej i ciemniej, bo ataki wracały, coraz dłuższe i cięższe. Henryk przynosił codzień do pokoju siostry całe naręcza wiosennych kwiatów, zapełniając niemi wszystkie kąty, ale z poza ich barwnych kielichów wyglądało białe, zimne oblicze śmierci...
Jednego wieczora siedzieli oboje w milczeniu na balkonie, z którego widać było świeżą zieleń drzew i rojny tłum, zapełniający ulicę. Edyta wpatrywała się chciwie w ten obraz, pełen życia. Miała ona serce mężne, ale chwytała ją chwilami obawa przed ciszą i pustką grobu. Brakło jej sił do wmieszania się pomiędzy tych zdrowych i wesołych ludzi: chciała być przynajmniej blisko od nich. Strafford pogrążony był w mrocznej zadumie.
— Powiedz mi, rzekł nagle, podnosząc na nią oczy. Dlaczego porzuciłaś zamiar udania się do tego człowieka?
Nie było między nimi tajemnic, choć o swym stosunku do chrześcijan Edyta mówiła niewiele z obawy niedostatecznego oddźwięku. Spytana jednak nie ukryłaby się z niczem. I teraz opowiedziała bratu o wewnętrznych przejściach, poprzedzających jej decyzję, i o tem, co jej ksiądz mówił. Strafford słuchał uważnie; gdy skończyła, zamyślił się głęboko.
— Słuchaj! rzekł wreszcie. O diagnozie profesora nie mam powodu wątpić, skoro ją poparło zwołane przeze mnie konsyljum. Oboje jesteśmy ludzie silni i dla siebie byliśmy zawsze szczerzy. Żadnego z nas nie przerazi słowo: „Niema nadziei!“ Słowo to zostało wypowiedziane i przyjęliśmy je spokojnie, jak należało. Ale skoro tak, cóż szkodzi próbować pomocy, poza fakultetem? Powiadają że ziemia kryje w sobie skarby, o których nie śni się ludziom; kto wie, czy dusza ludzka nie zawiera sił, o których nie śni się oficjalnej nauce? Szarlatan jest naturalnem uzupełnieniem patentowanego lekarza, ale od czasu, gdy poczęliśmy zaznajamiać się z hipnozą i medjumizmem, nie śmiejemy się już z szarlatanów. A ten Żyd może nawet nie jest szarlatanem, napewno zaś jest silnym i wolą ujarzmia otoczenie. O sugestji zaś sama wiesz, czego dokazuje w naszych czasach!
Edyta zgadzała się na wywody brata. Dlaczegóż opierała się? Wszak nie było już nic do stracenia, a do zyskania mogło być wiele! Dostanie się do Judy Gesnareha nie przedstawia trudności: Roztocki ofiarowuje swój błyskawiczny samolot i rządowego sternika. Więc czego się ociągać, skoro każdy dzień przybliża katastrofę? Ach, tak, to to dziwaczne żądanie wyparcia się Chrystusa! Szczególny typ z tego Judy! Nienawidzi Chrystusa tak namiętnie, że z nienawiści tej czyni sobie sztandar, a naśladuje swego wroga do drobiazgów i chciałby go cnotami i miłością ludzi prześcignąć! Poprostu mistyk z niego i jak wszyscy podobnego pokroju, niedomagający na umyśle. Ale właśnie dlatego — czyż można mieć skrupuły w szukaniu u niego pomocy? Owo zaparcie się? Ależ to dzieciństwo i psychopatja! Naprzód nie można odrzekać się czegoś, czego się nie posiada, a ona przecie nie ma tej wiary, której każą się jej zaprzeć. A gdyby nawet była, jak nie jest, uczestniczką tej sekty — to i cóż? Byłożby w tem coś zdrożnego ustąpić kaprysowi szaleńca w rzeczy, nie mogącej nikomu przynieść ujmy i nato, by nazajutrz wrócić do pełnej swobody ruchów, i do nabożeństw, jeśli one sprawiają jej przyjemność!
Edyta nie odpowiadała nic. Czuła, że brat nie zrozumie jej skrupułów i weźmie za egzaltację jej wstręt do uczynienia zadość wymaganiu żydowskiego Proroka. Ona to rozumiała jednak, że po dokonaniu takiego czynu nie mogłaby już więcej przekroczyć podwoi kapliczki w pobliżu ich mieszkania, że nie mogłaby zwracać się do Ukrzyżowanego, w poczuciu tego, że ją słyszy, że gotów ją przygarnąć i ukoić. Mogłaż jednak odmówić Straffordowi, mogłaż łamać mu życie teraz zwłaszcza, gdy nie będzie dlań oparciem miłość Kaliny Roztockiej? Postanowiła udać się do Rabbiego, ale zaparciu się odmówić.
Nazajutrz płynęli oboje powietrzem do Budapesztu.
Dzień był pogodny i cichy. Koło Gaensendorfu napotkali krążownik powietrzny pod banderą węgierską i drugi z floty południowo-niemieckiej. Oba pełniły straż graniczną i zażądały legitymacyj. Dzięki Roztockiemu papiery podróżnych były w porządku i po kilku minutach mogli ruszyć dalej. Czy ich koło Presburga nie zawrócą strażnicze statki Proroka? zauważył na pożegnanie urzędnik celny. Często się to zdarza, inni jednak dostają się tam, a potem niesposób już wrócić, bo Rabbi zazdrośnie strzeże tych, których dostanie w swoje ręce! Przepowiednia spełniła się o tyle, że istotnie napotkali koło Komarna krążownik palestyńskiej armji, który przyczepił polski samolot do swej łodzi i zatrzymał przy sobie przez czas trwania dłuższy, poczem wraz z nim powrócił do stolicy, gdy go zluzował inny strażniczy statek.
Dzięki temu opóźnieniu Straffordowie przybyli do Budapesztu o porannej godzinie. Dzień był cudny. Szare fale Dunaju złociły się i srebrzyły w słońcu. Wspaniała góra Zamkowa wznosiła się na tle bujnej zieleni swych ogrodów, uwieńczona pałacem niegdyś królewskim i tumem koronacyjnym, dziś pinakoteką. Z drugiej strony piętrzył się nad rzeką pyszny gmach parlamentu, zamieniony na giełdę i szereg wspaniałych pałaców, z kościołów przerobionych na teatry, tworzył jedną z najpiękniejszych perspektyw świata, odbudowywującą się po zniszczeniu rewolucyjnem na większą jeszcze skalę, niż przedtem. W dali wynurzała się z wód wyspa Małgorzaty, jak kosz zaczarowanego kwiecia. Wszystko to wyglądało pełne zwykłego ruchu i życia.
Miasto wstało już ze snu. Tramwaje i autobusy przebiegały we wszystkich kierunkach, współzawodnicząc z niezliczonemi samochodami różnych systemów. W powietrzu krzyżowały się, niby chmury jaskółek, aeroplany najrozmaitszych rozmiarów i kształtów.
Palestyński balon, wiodący na uwięzi statek krakowski, nie zatrzymał się jednak ani w królewskiej Budzie, ani w olśniewającym wspaniałością Peszcie. Wysoko ponad aeroplanami, obsługującemi miasto, przerzynał powietrze cicho jak łódź, prująca fale jeziora, i wreszcie zostawił za sobą stolicę republikańskich Węgier, przelatując znów ponad zielenią traw i zbóż.
— Dokąd on nas wiezie? — zagadnął niecierpliwie Strafford.
Edyta chciała mu rzucić odpowiedź, ale słowa zamarły jej na ustach. Pochyliła się nad parapetem wpatrzona chciwie na dól.
— Patrz tutaj! — zawołała, — Widzisz to morze namiotów i baraków? Co za ogrom! Ależ to daleko większe od Budapesztu, od wszystkich miast świata! Pół Europy zbiegło się chyba tutaj!
Strafford, mniej wrażliwy od siostry, zdumiał się z nią narówni. Istotnie było coś żywiołowego i coś urągającego wszystkim pojęciom mózgu i wszystkim przyzwyczajeniom oka w tym niesłychanym obrazie, jaki rozścielał się u ich stóp. Były to setki tysięcy mieszkań tymczasowych, skleconych naprędce, ale w takiej ilości i z takim ładem, że urządzenie ich mogło przynieść zaszczyt budowniczemu, któryby nakreślił plan takiej siedziby dla miljonów.
Straffordowie mieli wnet sposobność lepiej jeszcze przekonać się o niepospolitym zmyśle organizacyjnym kierowników tego olbrzymiego miasta-obozu i o żelaznej karności, dzięki której jedynie mógł w takim tłumie panować doskonały spokój i porządek. Statek strażniczy spuścił się przy jednej z licznych przystani powietrznych i po zapisaniu nazwisk podróżnych w biurze wskazano im w najbliższem sąsiedztwie gospodę.
— Nie bawimy się w biurokrację, — zauważył z uśmiechem urzędnik, w którego ręce oddał ich po wylądowaniu sternik krążownika. — Drobna formalność, jakiej musieliście się poddać, ma na celu jedynie zapewnienie przybywającym odpowiedniego ich potrzebom mieszkania, i informacji oraz ochronę od oszustów, których i tu nie braknie. O policyjny nadzór nam nie idzie: szpiedzy nie są dla nas straszni, ani agitatorowie.
Gospoda, w której stanęli, zbudowana była z cienkich desek i płótna jak wszystkie budowy obozu. Wnętrze niewielkich pokoików powleczone było materją, nie przepuszczającą powietrza, chroniąc od zimna. Po posiłku zarząd gospody, stosując się do przepisu, dał im przewodnika, który miał ich oprowadzić po obozie.
Środek obozu zajmował plac ogromny, zabudowany w czworobok. Bliżej jednej z jego ścian wznosiła się estrada, osłonięta w głębi konchą, jak w pawilonach dla muzyki. Dokoła placu ustawione były szeregi mniejszych konch metalowych, przeznaczonych na skupianie fal powietrza. Wynalazek ten pozwalał z bardzo znacznej odległości słuchać dokładnie mowę lub śpiew.
— Tu Rabbi przemawia do ludu, — zauważył z przejęciem przewodnik, młody chłopiec o marzycielskiej twarzy i oczach, jakby mgłą zaszłych.
— Czy wszyscy mogą słuchać go, czy tylko adepci? — spytał Strafford.
Chłopiec uśmiechnął się, ruszając ramionami. Był on wiedeńczykiem, a zwano go w spieszczeniu Poldi. Od paru tygodni dopiero tu bawił, ale już oddany był Rabbiemu całą duszą.
— Jakażby mogła być kontrola nad takim tłumem? Zobaczycie sami! Zresztą poco? Prorok nie ma tajemnic, mówi i czyni wszystko w słońcu, które jest jego obrazem. Przymusu tu niema dla nikogo.
Strafford chciał w odpowiedzi zagadnąć go o stosunek Rabbiego do chrześcijan i o zatrzymywanie przybyłych, o którem mu wspominano w Gaensendorfie, ale powstrzymało go spojrzenie Edyty. Zrozumiał, że z temi pytaniami należało poczekać, ograniczając się narazie do własnych spostrzeżeń. Szli więc dalej, a podziw ich rósł z każdym krokiem.
Całą połać budynków poza estradą zajmowały urzędy, o których Strafford miał wnet sposobność przekonać się, że przeznaczone były dla olbrzymiej machiny państwowej przy niezmiernej oszczędności miejsca i sił roboczych, a pomimo tego funkcjonowały nadzwyczaj sprawnie i szybko. Pozostałe trzy boki ogromnego kwadratu zajmowały namioty i baraki, zamieszkałe przez przybyłych ze wszystkich stron świata adeptów i ciekawych. Była to szachownica, budowana pod sznur podług jednolitego planu, w którym nie było względu na estetykę, ale tem więcej dbałości o wygodę i higjenę. Ulice wysypane żwirem, nie dopuszczały błota. Słońca elektryczne, rozmieszczone w niewielkich odstępach, zmieniały noc w dzień, a prowizoryczna kanalizacja zabezpieczała czystość. Najnowsze wynalazki, gdzie indziej poczynające dopiero wchodzić w życie, zastosowane tu były do powszechnego użytku. Porządku i czystości pilnowała znaczna ilość konstablów, którzy, nie podnosząc głosu i prawie nie otwierając ust, kierowali tłumem. Uderzała cisza, spokój i uprzejmość, z jaką odnosiły się do siebie te fale ludzi, płynące we wszystkich kierunkach pieszo, samochodami i powietrzem. Zdawało się, patrząc na te tłumy, że to wojsko, ćwiczone długo, by przybrało ściśle jednolity szablon, stosując do niego każdy ruch i każde słowo.
— Przed trzema miesiącami na tem miejscu były takie same łąki jak te, które dzielą obóz od Budapesztu! — chełpił się Leopold.
Strafford wypytywał go o szczegóły tego dziwnego obrazu. Chłopak był inteligentny i odpowiadał jasno i ze zrozumieniem rzeczy. Każda odpowiedź skupiała się dokoła jednego wyrazu. On obmyślał, on nakazał, on ustanowił... Wszystko nosiło na sobie piętno lwiego pazura, wszystkiego źródłem i celem był on.
To samo, co od Poldiego, słyszeli Straffordowie od wszystkich. W tem ogromnem mrowisku ludzkiem władał jeden mózg, istniała jedna wola. Straffordowie wpatrywali się z zajęciem w ten tłum wielojęzyczny i wszechnarodowy, mieszali się chętnie pomiędzy różne grupy i korzystając z używanej przez wszystkich prawie ogólnoludzkiej gwary, wsłuchiwali się w rozmowy. Szło im o to, by wyczuć panujące nastroje, ale nie wyczuli nic, prócz bezmiernego podziwu i lęku.
Podziw był słuszny. Z mieszkania Rabbiego, nie różniącego się niczem od sąsiednich baraków, a umieszczonego w pośrodku estradowej ściany czworoboku, rozchodziły się nici tej zdumiewającej organizacji, której podlegała już dotychczas setka miljonów ludzi, a jak organizacja ta funkcjonowała, widać było choćby z niesłychanej łatwości w zaopatrywaniu miasta-obozu w żywność. Uderzało szczególniej, jak niewielką ilością urzędników dokonać można było z taką sprawnością zadań, którymby nie podołała z pewnością żadna z istniejących biurokracyj państwowych.
Henrykowi i Edycie dzień cały zszedł na zapoznaniu się z tym światem nowym, wyczarowanym przez jego władcę. Z upragnieniem oczekiwali wieczornej godziny, o której codziennie ludom swoim ukazywał się Rabbi. W ciągu dnia zajęty sprawami państwa, w poobiednich godzinach schodził między tłumy, usychające z żądzy ucałowania kraju jego szaty i przedłożenia mu próśb i żalów.
Następnie wchodził na estradę, by przemawiać do zawieszonych u jego ust zastępów. O przemowach tych opowiadano Straffordom cuda. Strafford zaczepiał pytaniami różnych ludzi: wszyscy odpowiadali zgodnie w słowach pełnych zapału, że Rabbi przyszedł dla wyzwolenia biednego ludu z rąk przygniatających go bogaczy i dla przyniesienia potrzebującym wszystkich łask i dobrodziejstw, o jakie tylko zechcą go prosić; każdy z zapytanych jednak kończył, odsyłając Strafforda do tego, co sam obaczy i posłyszy.
— Poczekajcie jeno, niech on się pojawi i niech przemówi, wtedy zrozumiecie wszystko, i nie będzie już dla was innej prawdy i innego celu, prócz niego!
Edytę wszystko co widziała przejmowało coraz większym podziwem, dochodzącym chwilami do entuzjazmu. Henryk chłodniejszy i bardziej zrównoważony, bronił się przeciw sugestji tego, co widział, i przekładał siostrze, że nie przeniknęli jeszcze do dna tego człowieka i jego ostatecznych celów. Hasła wyzwoleńcze, rzucane przezeń, mogą być jedynie środkiem jednania sobie mas, znużonych tyranią kapitalistów, a ten człowiek może dążyć do nieznanych nikomu celów, a może kieruje nim ambicja i żądza władzy, a w takim razie należy podziwiać jego geniusz, ale nie można dawać mu się naoślep pociągać.
Ale Edyta patrzała na to inaczej. Napotkała ona kobietę z dzieckiem na ręku, która jej pokazała ogromną zagojoną bliznę na twarzy chłopczyka.
— Przedwczoraj tu przybyłam, — opowiadała głosem, przerywanym przez łzy. — Nie miałam nadziei, przyznaję. Ot, poprostu dlatego, że chłopak i tak skazany był na śmierć. Pomyśl pani, ta blizna była otwartą raną, która mu zjadała twarzyczkę, zasłaniała oczy, rzucała się już na oddech! Wczoraj udało mi się docisnąć do pierwszego rzędu. Podniosłam dziecko do góry i jęłam wołać: „Rabbi, ratuj!“ A on posłyszał i zbliżył się. Nie potrzebował pytać: rana mówiła więcej niż mogły słowa. On położył mi ręce na głowie, a potem oparł je na twarzyczce mego Isztwana. „Wierzysz we mnie? — spytał, a głos jego brzmiał jak muzyka. — „Wierzę, panie! — odrzekłam“, — „Wierzysz całą duszą? — pytał jeszcze. — „Całą duszą!“ — powtórzyłam. A on dodał jeszcze: — „I we mnie jednego chcesz wierzyć?“ — „W ciebie jednego, panie, i to maleństwo wychowam w wierze w ciebie, byleś mi je uratował od śmierci!“ On wówczas tchnął na Isztwana i ręką przesunął mu po twarzy, a potem poszedł dalej, bo tam czekały na niego tysiące. Ja przeraziłam się, że mnie opuszcza i chciałam biec za nim, gdy wtem, patrzę na mego robaczka, aż rana jakby przyschła na nim. Zrana była już tylko blizna, jako widzicie!
I promienna szczęściem, pokazywała wszystkim dzieciaka, który śmiał się, jadł i paplał, jak czynią dzieci zupełnie zdrowe. Edyta wskazała bratu na tych dwoje.
— A to, czy to tylko pozór i środek? — spytała.
Uścisnął zlekka jej dłoń.
— Może i to nawet, — odparł, uśmiechając się do niej tkliwie; ale wolę być wierzącym niż sceptykiem. Niech mi tylko ciebie zachowa, a gotów jestem pójść za nim! Cóż? Czyś ze mnie zadowolona?
Ona potrząsła głową.
— Jeśli on jest prawdą, — rzekła z namysłem, — to za mały motyw i nazbyt osobisty.
— Ależ bo uleczenie jest procesem mechanicznym, a w Salpétrière w Paryżu przed pięćdziesięciu laty już Charcot dokonywał takich cudów, po nim zaś dokonywali inni.
Ona jednak obstawała przy swojem.
— Tamto co innego, a to co innego. Tamto medycyna i hipnotyzm, a tu...
— A tu?
— Siła Boża! — szepnęła bardzo cicho, raczej do siebie niż do niego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Gnatowski.