Przejdź do zawartości

Antychryst (Łada, 1920)/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Łada
Tytuł Antychryst
Podtytuł Opowieść z ostatnich dni świata
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Ojcu Wincentemu nie udało się dotrzeć do Edyty, choć kilkakrotnie o to zabiegał. Nie dziwił się temu, rozumiał bowiem położenie lepiej od niej samej, ale serce mu się zakrwawiło, gdy w parę dni po owem nabożeństwie, na które mu towarzyszyła, otrzymał od niej suchy i prawie nieprzyjazny bilecik, w którym łatwo było między wierszami wyczytać zarzut z powodu niesprawiedliwych sądów o Rabbim wraz z całkiem niedwuznacznem wypowiedzeniem dalszych z nim stosunków. Ksiądz westchnął, czytając te słowa, tak odmienne od tego, co przywykł spotykać u słodkiej dziewczyny.
— Stracona na zawsze! — szepnął. — Opętał ją i znak Bestji na nią położył! Cud chyba mógłby ją ocalić.
Wnet jednak dodał, poprawiając poprzednie słowa:
— Kiedyż jednak, jeśli nie teraz godzi się oczekiwać cudów?
Nie miał jednak czasu myśleć więcej o Edycie, pobyt jego bowiem w obozie Rabbiego dobiegał końca i zajęcia mnożyły się. Miał rozkaz przekonać się dokładnie o wszystkiem, co tam się działo, doczekać przybycia owego pustelnika, który kazał w przedmiejskiej kaplicy, a potem zaraz przybywać ze sprawozdaniem do Rzymu. Dopełniwszy też co do niego należało, puścił się w drogę.
Odbywał ją w przebraniu, gdyż duchowieństwo nie podlegało już wprawdzie proskrypcji, ale było zawsze celem nienawiści i szykan zarówno ze strony władz jak i przeciętnej publiczności.
Z południowej strony Alp nastrój ten się zmienił. Ojciec Wincenty był we Włoszech przed dziesiątkami lat i zdumiał się, spostrzegając dokonany w tym czasie zwrot w pojęciach. Zrozumiał skargi, jakiemi od pewnego czasu rozbrzmiewały radjoagencje i dziennikarskie fonografy. Istotnie republika italska okazywała się mocno podatną klerykalnym wpływom. Czuł to na każdym kroku, ilekroć dotknął ziemi. Tłumy ludu przepełniały świątynie, coraz gromadniej wracające do pierwotnego przeznaczenia. Na błoniach pod miastami kształciły się w mustrze pułki skautów i strzelców pod sztandarami z Konstantynowem godłem „In hoc signo vinces!“ Zastępy młodzieży szkolnej maszerowały na wycieczki i gimnastyczne ćwiczenia pod przewodnictwem nauczycieli i pod tem samem godłem, które stało się znamieniem, odróżniającem czynnych chrześcijan od innych. Znamię to spotykało się wszędzie: na sklepach, na towarach, na lokalach związków, na drzwiach domów i mieszkań. Niedawno cel szyderstwa i prześladowania znamię to wyzyskiwała dziś spekulacja i próżność, bo pociągało za sobą szerokie koła i zapewniało powodzenie. Ksiądz miał wrażenie, że oprócz środowisk urzędowych całe Włochy stanęły już lub staną niedługo pod znakiem krzyża, i pochylał głowę z niemem dziękczynieniem.
— Co tu było przed dziesiątkiem lat, a co jest dziś! — mówił sobie zdumiony i pełen otuchy.
Rzym przewyższył jego oczekiwania.
Połowa świątyń pozostała wprawdzie w rękach rządu lub prywatnych nabywców, resztę jednak rozsadzał tłum. Mimo rządowych zakazów procesje pokutne przebiegały we wszystkich kierunkach miasto, na rogach ulic, jak niegdyś za papieskich rządów stawali na prowizorycznych wzniesieniach kaznodzieje, w gorących słowach wołając do ludu, by się nawracał; oba brzegi Tybru brzmiały wciąż pieśnią pobożną i modlitwą, zagłuszającą wszystkie inne odgłosy starej stolicy świata. I wszędy słychać było jedno:
— Koniec świata! Antychryst! Do pokuty! Do Chrystusa!
Ojciec Wincenty pytał ze zdumieniem, jak to się stać mogło, że wieści o Rabbim wstrząsnęły krajem tym tak głęboko, podczas gdy reszta świata pozostała obojętną lub wyciągała ręce do zastępów płynących od wschodu, wyglądając od nich wyzwolenia. Jedni odpowiadali mu, wznosząc ręce do góry, „Bóg to sprawił!“; inni mówili o dwóch cudownych mężach, którzy niewiadomo skąd zjawili się opowiadając Chrystusa, i pociągali za sobą krocie, jak Bernard lub Kapistran; inni jeszcze wskazywali w stronę Zatybrza, szepcąc:
— Kardynał!
Z imieniem kardynała Colonna Orsini spotykał się ksiądz Wincenty od chwili, gdy samolot jego wylądował z południowego boku Apeninów, tak często prawie jak w mieście-obozie pod Budapesztem z imieniem Rabbiego. Tylko że imię to wymawiano nie z lękiem, ale z miłością. Tu jak tam imię samo oznaczało początek i moc wszystkiego, co się widziało. I organizacja chrześcijan i rządy Kościoła, i nadzieja przyszłości — wszystko to spoczywało na jednych barkach, wszystkiego sterem był ten sam człowiek.
Działo się to zaś tem bardziej, że papież był już cieniem tylko, rozpościerającym się nad Wiecznem Miastem jak kir żałoby. Paweł VI leżał w agonji. Dokoła jego łoża czuwali duchowni dygnitarze i kardynałowie: inni przybywali wciąż ze wszystkich stron świata wzywani naglącemi telegramami. W kościołach rzymskich wystawiono Najśw. Sakrament, a plac św. Piotra napełniała gęstwa ludzka, cisnąc się u śpiżowych wrót i pytając niespokojnie wychodzących z pałacu:
— A co? Czy jeszcze żyje?
A jakkolwiek odpowiedź brzmiała twierdząco, niektórzy zapominali o niej, rzucając niecierpliwe pytanie:
— A Romolo? Cóż Romolo? Czy już przywdział białą sutannę? Czy go już ubrali?
I zdarzało się słyszeć okrzyki.
— Czasy ostateczne idą! Romola na tron!
— On jeden uratuje łódź Piotrową i nas!
Ojciec Wincenty przeszedł z bijącem sercem drzwi bronzowe, za któremi, zamiast dawnej gwardji szwajcarskiej trzymała straż młodzież strzelecka z Konstantynowem godłem na piersiach. Na Scala Regia płynął cichy tłum ludzki. Na dziedzińcu św. Damazego. z którego pożar pozostawił jedną tylko połać, tłoczyły się tysiące. Wszystkie oczy zwracały się ku rozwartemu szeroko oknu galerji drugiego piętra.
— To tam! — szepnął księdzu jakiś stary człowiek, którego nie znał, wskazując mu okno poufałym gestem.
— Mówią, że już skończył! — zauważyła kobieta z ludu, obcierając oczy.
— Oznajmiliby! — sprzeciwił się czeladnik ślusarski ze skrzynką naoliwionych narzędzi pod pachą.
— Tak odrazu nie oznajmią. Trzeba poczekać!
W tej chwili jednak w galerji poza otwartem oknem zrobił się ruch. Tłum na dole zakołysał się i runął w tę stronę, poszturchując się i wydając okrzyki. Potem uciszyło się tak, że można było słyszeć przelatującą muchę. A wówczas przy oknie pokazała się wyniosła postać w purpurowym płaszczu, z wyciągniętą ku tłumowi dłonią.
Po gęstwie ludzkiej poszedł cichy pomruk.
— To on!
— Kardynał!
— Zbawca nasz!
Ów zaś, na którym zawisły wszystkie oczy, opuścił głowę i głos jego rozebrzmiał potężny, przenikając do ostatnich zakątków szerokiego placu.
— Na kolana! — zawołał. — Módlcie się za spokój duszy papieża Pawła VI, którego w tej godzinie powołał do siebie Pan!
Wielkie westchnienie, z tysiąca piersi wychodzące, odpowiedziało. Czoła pochyliły się ku ziemi, szept modlitwy przebiegł w przestrzeń, poruszając to mrowisko ludzkie jak fala powietrza, kołysząca łan dojrzałego zboża.
Ojciec Wincenty podniósł oczy na otwarte okno, z którego wyszło wezwanie do modlitwy. Kardynał stał w niem jeszcze z pochyloną głową i złożonemi dłońmi. Ksiądz, który nie widział go dotąd, wpatrzył się ciekawie w tę postać.
Był to mężczyzna zaledwo czterdziestoletni, wspaniałej postaci i pańskiego układu. Klasyczny rzymski typ uderzał w jego regularnym profilu, w wielkim orlim nosie i twardym rysunku mocno zaciśniętych ust. Z pod sobolowych brwi wielkie czarne oczy spoglądały śmiało i nakazująco, a wąska biała dłoń zdawała się stworzona do powściągania tłumu i narzucania mu władnej woli.
Widząc go tak nad klęczącym tłumem w królewskim iście majestacie ksiądz przypomniał sobie, co opowiadano o nim. Dziesięć lat temu nikt jeszcze nie słyszał o nim. W niebywale krótkim czasie przebiegł wyższe szczeble hierarchji. Od lat czterech dopiero był kardynałem i delegatem papieskim dla Włoch i całego zachodu Europy. Te cztery lata właśnie dokonały niesłychanego przewrotu, którego polski ksiądz był świadkiem. Teraz całe Włochy miały wzrok utkwiony w tego człowieka, który coraz bardziej ciążył potężną swą indywidualnością na ich losach.
Ojciec Wincenty porównywał w myśli spiżowego kardynała w jego purpurowym płaszczu z białą postacią Rabbiego, jaką przed kilku tygodniami ujrzał po raz pierwszy w ramach jedynego na świecie obrazu: słuchających go miljonów. Jedno uderzało w obu: była to wielka moc i twórczość czynu. Poza tem w Rabbim było jeszcze miłosierdzie wraz z orszakiem towarzyszących mu cnót, które jednak wszystkie duchowny porównywał z jego białym płaszczem wschodnim, narzuconym dla efektu na zwykły strój Europejczyka. Jakim był kardynał?
Ojciec Wincenty znał go z czynów, a przeczuwał jego duszę, postanowił jednak uważać pilnie i z tego co obaczy wysnuwać zdanie.
Tegoż dnia jeszcze dopuszczony został przed jego oblicze.
Romolo Colonna Orsini mieszkał w dwóch salach Watykanu, szalówkami rozdzielonych na kilka izb mniejszych. W trzeciej sali, jeszcze ciaśniej przepierzonej, mieściły się kancelarje. Spalenie większej części pałacu zmuszało do wielkich oszczędności miejsca, z któremi łączyły się z konieczności oszczędności pieniężne. Wprawdzie środki, jakiemi rozporządzała w ostatnich latach Stolica Piotra, były bardzo znaczne: pochłaniały je jednak prawie w całości koszty organizacji katolików, zwłaszcza utrzymanie kół strzeleckich na stopie pogotowia wojskowego. Dwór papieski utrzymywany był prócz uroczystości kościelnych prawie tak skromnie, jak w latach przymusowego ukrycia w Jerozolimie. Tak samo prostota cechowała dygnitarzy kościelnych. Żaden z nich jednak nie żył tak ubogo i po zakonnemu jak kardynał wikarjusz, choć był posiadaczem wielomiljonowej fortuny i spadkobiercą imienia dwóch najznakomitszych rzymskich rodów.
Polskiego duchownego wpuścił kleryk do antykamery, w której czekało już kilkanaście osób, mimo, że nie było dziś urzędowego przyjęcia z powodu zgonu papieża. Chwilę później przywołano go do gabinetu. Był to niewielki pokoik, którego ściany zakryte były półkami bibljotecznemi. Przy prostem biurku stały dwa słomiane stołki, z których jeden zajmował kardynał: kilka innych rozrzucono pod ścianami.
Usiadłszy na znak gospodarza, ojciec Wincenty zdał w krótkich wyrazach sprawę z tego co widział i słyszał w Budapeszcie. Kardynał słuchał go uważnie, uzupełniając relację szeregiem jasnych i zwięzłych pytań. Potem zamyślił się.
— Co sądzisz o tym człowieku, księże? — spytał wreszcie, nie podnosząc oczu. — Jestli to sam Antychryst, jakiego każe nam oczekiwać Kościół, czy inny z fałszywych proroków?
— Mniemam, że sam Antychryst. Zbyt wielką jest jego moc i zbyt wielkie czyni dziwy!
— A cóż myśli ów pobożny pokutnik, któremu pozwoliliśmy udać się do jaskini Bestji? Zali nie mówiłeś z nim o tem?
— Owszem, mówiłem! Myśli on to, co ja.
Kardynał zmilczał chwilę.
— To mąż Boży jest i słowo jego waży. Toż samo mniema i jego towarzysz, choć ten nie widział dotąd Gesnareha. Tak! Wszystkie znamiona Bestji widzę w nim, a przedewszystkiem owo naśladownictwo Pana naszego! I sądzisz, że on zawładnie istotnie światem?
— Sądzę, że plutokratyczne rządy nie potrafią mu się oprzeć.
— I ja tak myślę! Próchno to, które w zetknięciu ze świeżą siłą w proch się rozsypie.
— Widziałem to w Krakowie przed wyjazdem, a teraz w Wiedniu. Tu i tam panuje dziki popłoch i chaos. Jedni wszystkiemu przeczą i biesiadują, jakby nic nie groziło, drudzy ogarnięci paniką, uciekają gromadami do Anglji, do Ameryki, gdzie oczy poniosą. O obronie nie myśli nikt na serjo, choć gada się o niej od rana do wieczora.
— Wiem jednak, że Stany Zachodu gotują wielką armję koalicyjną, dla obrony Wiednia. Inne ogromne siły ściągają nad Ren, którego chcą bronić.
Ksiądz głową poruszył.
— Wątpię, czy im to się uda! Wiary im brak, która ożywia adeptów Rabbiego.
— Nieinaczej! Jakiż interes ma lud bronić kapitalistów, dręczycieli swoich, przed tym, który przychodzi z hasłem wyzwolenia?
— Więc Gesnareh osiągnie cel swój i podbije świat?
Kardynał uśmiechnął się poważnie. — Jak Bóg zechce! Czy nie zauważyłeś ksiądz w punktach, w których zatrzymywałeś się we Włoszech, oddziałów młodzieży pod godłem Konstantynowego Labarum?
— Widziałem i podziwiałem. To przyszłość Włoch i świata!
— I to gwarancja przeciw przemocy Antychrysta! Jesteśmy sługami Książęcia pokoju, ale i On sam powiedział, że przyszedł na świat, by przynieść mu wojnę, co znaczy odpór złemu. I my jesteśmy gotowi odeprzeć nacisk złego, i gdy nadejdzie rozstrzygająca chwila, zastanie nas z bronią przy nodze.
Mówiąc te słowa kardynał Romolo, jak go powszechnie zwał Rzym cały, podniósł głowę i brwi mu się ściągnęły, a w zaciśniętych ustach odmalował się wyraz nieugiętej woli.
Po chwili jednak twarz mu złagodniała i zwrócił się z uśmiechem do swego gościa.
— Gorszysz się tem może, słysząc mnie rozprawiającego jak generał czynnej armji, ale zrozum to, że iść na rzeź, to nie jest miłość i rezygnacja, ale niedołęstwo i głupota, a wydawać na rzeź tych, nad którymi mai się powierzoną pieczę, to zdrada i zbrodnia!
Ale ojca Wincentego nie trzeba było przekonywać. Patrzał on z podziwem na władną postać kardynała i myślał sobie, że w czasach szczególnie trudnych zesłany został dla sterowania Chrystusowej owczarni jeden z tych ludzi, na których czekają wieki.
Od kilkudziesięciu lat srogość prześladowania osłaniała ścisłą tajemnicą żywot papieży i ich pogrzeby. Już Klemens XV, poprzednik Wiatora, złożony został o północnej godzinie wobec niewielu wtajemniczonych w piwnicy probostwa św. Bartłomieja na Zatybrzu, kędy schronił się po pożarze Watykanu. W Jerozolimie ciała zmarłych tam papieży spoczywały na górze Oliwnej w ogrodzie, należącym niegdyś do klasztoru karmelitanek, w którego zwaliskach kryła się uboga siedziba wygnanych z Rzymu następców Apostoła. Obecnie postanowione zostało, że obaj papieże, Klemens i Paweł, wspólnie złożeni zostaną do grobu w bazylice Piotrowej.
Przeniesienie zwłok papieża Klemensa do św. Piotra odbyło się ze starodawną uroczystością wobec parękroć stotysięcznych tłumów. W bazylice watykańskiej odprawiono trzydniowe egzekwje: wreszcie podziemia bazyliki przyjęty dwu nowych mieszkańców, a kolegium kardynalskie zgromadziło się w sali Konstantyna dla powzięcia uchwały co do wyboru nowego papieża.
Rzecz dziwna jednak: nie uczyniono żadnych przygotowań, poprzedzających konklawe. Kardynał biskup z Ostji, dziekan św. Kolegjum, wydał wprawdzie rozkazy odpowiednie, wykonaniu ich jednak przeszkodziły nieznaczne napozór okoliczności. Gdy kardynał Colonna Orsini załatwiwszy szereg spraw naglących, zwrócił się do ostyjskiego kardynała z zapytaniem, czy wszystko gotowe, okazało się, że nie zaczęto jeszcze robót przedwstępnych około urządzenia w rafaelowskich loggiach przedziałów z desek i płótna na izdebki dla kardynałów i konklawistów. Kardynał kamerling wezwał przeto purpuratów dla powzięcia decyzji co do odłożenia konklawe na dni parę dla ukończenia przygotowań.
Gdy zebrało się dwudziestu czterech rzymskich lub przyjezdnych kardynałów, zagaił posiedzenie kardynał dziekan. Był to staruszek dziewięćdziesięcioletni, pełen jeszcze życia i bystrości umysłu. Przedłożył on niespodzianą trudność i prosił o zwłokę, na którą przystano jednomyślnie. Wówczas kardynał kamerling, jako kierownik spraw Kościoła podczas interregnum, powstał, prosząc o pozwolenie zakomunikowania zebranym pilnej sprawy. Był to kard. Blackhurst, Amerykanin, zażywający największej po kard. Colonna Orsini wziętości.
— Wiadomo wam wszystkim, czcigodni ojcowie, — mówił, — że przed trzema miesiącami zjawili się w Rzymie dwaj starcy w nieznanym od szeregu pokoleń ubiorze pustelników i z tajnem posłannictwem dla następcy Piotra. Wiecie, jako papież Paweł ich przyjął na długotrwałem tajemnem posłuchaniu, jako uznał ich obu za mężów Bożych, przysłanych dla utwierdzenia Kościoła w dniach próby, jako ich posłał między rzesze ludu, by im opowiadali, z czem przyszli, i jako tajemnice ich zwierzeń powierzył jednemu tylko z naszego grona...
Wszystkie oczy zwróciły się na kardynała Romola, on zaś opuścił głowę, jakby czyniąc gest potakiwania.
— Mężów onych, ciągnął dalej amerykański purpurat, widzieliśmy prawie wszyscy. Duch Boży wieje od nich. O jednym słyszymy, że wtargnął do najbliższego otoczenia fałszywego proroka i zagrzewa tam wiernych do wytrwania i męczeństwa. Drugi przeszedł w tym czasie Italję całą, ewangelizując i podnosząc ducha ludu, i teraz oto przynoszą mi wieść, że wrócił i że znajduje się na modlitwie przy grobie Apostołów.
Poruszenie ogólne przebiegło dostojne zgromadzenie, dając dowód, jak żywo przejęła je podana przez kamerlinga wiadomość.
— Czy nie sądzicie, dostojni ojcowie, że obecność tego świątobliwego męża dodałaby nam otuchy i uświęciłaby nasze obrady?
Poruszenie powtórzyło się, przybierając tym razem charakter żywego przytwierdzenia.
— Pozwólcie więc go wezwać! — zakonkludował kamerling.
Nastała cisza oczekiwania. Siedząc na swych poręczowych krzesłach eminencje niemniej jak i towarzyszący im prałaci mieli oczy zwrócone na drzwi, wiodące do stanzy Heljodora, tamtędy bowiem miał wejść pustelnik.
Człowiek, który stanął przed nimi, nie był podobny do towarzysza swego, każącego pod bokiem rabbiego Gesnareh. Był przedewszystkiem znacznie odeń niższy, ale atletycznej budowy i tak szerokich ramion, że czynił wrażenie garbuska, podczas gdy nieproporcjonalna długość rąk, okrągła do ogromnego harbuza podobna głowa, łysa całkiem i okolona rzadkiemi kosmykami rudawych włosów, nadawała mu podobieństwo do niezwykle rozrosłego karła. Rysy twarzy nieregularne i brzydkie, a ostro akcentowane nosiły na sobie wydatne piętno semickiego szczepu nie w szlachetniejszym jego wyrazie, jak u Arabów, ale w tym karykaturalnym typie, jaki przybiera twarz, widziana we wklęsłem zwierciadle. W całej tej postaci, tak dziwacznie i niemiło wyglądającej, uderzały jedynie nadzwyczajnym blaskiem i pięknością oczy. Niezbyt wielkie, wyraziste, głębokie, miały, w sobie jakąś nadludzką siłę i urok, któremu niełatwo było się oprzeć. Siła ta była wielką, skoro z chwilą pojawienia się starca w podwojach sali dostojne zgromadzenie, będące rządem Kościoła na ziemi, mimowolnym ruchem powstało i pochyliło głowy.
— Siądźcie, ojcowie! — zawołał kamerling. — Ty zaś świątobliwy starcze, wejdź na mównicę, przeznaczoną dla kaznodziei i objaw nam, z czem ciebie przysłał do nas Pan!
Ale starzec nie ruszył się z miejsca, do którego zdawało się, że przyrósł, i stał przechylony w bok z wystającą nieco jak u ułomnych łopatką i z głową zwisającą w tę samą stronę, jakby nie był w stanie utrzymać jej ciężaru. Dziwne zaiste zachodziło przeciwieństwo pomiędzy tem dostojnem gronem, przedstawiającem mimo ciężkich dla Kościoła czasów majestat jego najwyższego senatu, a tym człowiekiem o odpychającej niemal twarzy z bosemi nogami i brunatną włosiennicą na niekształtnym tułowiu, z białym płaszczem, zwisającym do nóg w ciężkich fałdach. Ale było coś w tym niepozornym człowieku, co przeginało najmocniejszych do jego stóp. I teraz zamarło wszystko, gdy począł mówić. A słowa jego uderzały o przestrzeń, równe i głębokie, niby dzwon.
— Rzekł mi Pan: Opuścisz przybytek, w którym danem ci było gościć, i pójdziesz między ludzi żyjących, i będziesz im opowiadał ostatni dzień świata.
Albowiem oto podniósł głowę Baal, i powstały z martwych jego kapłany, i nieprawość owładła światem. I daną jest ciemności moc i pozór światła, i uwodzić będzie rzesze mnogie, i skąpie się we krwi sprawiedliwych. Ale kto wytrwa przy światłości, ten zwycięży!
I rzekł mi jeszcze Pan: Pójdziesz do tych, którzy stoją u steru spraw moich i pokłonisz się im, jakoś kłaniał się słudze memu Pawłowi, który teraz odwołan jest z pomiędzy synów ziemi. Bo dana im ode mnie władza, a przez ciebie słowo moje do nich.
Mówiąc te słowa, starzec upadł na twarz i uderzył czołem o marmur posadzki.
— A powstawszy rzeczesz im słowo, z którem cię posyłam. Nadszedł czas! Miecz wyciągnięty już z pochwy, a ognie zapalone. Wróg zebrał siłę wielką i wojsko jego jako gwiazdy na firmamencie. Synowie światła niech będą gotowi! I niech nie tracą czasu na słowa i na czcze obrzędy, bo wybiła godzina czynu! Niech wezwą Ducha Prawdy, by myśli ich oświecił, i niech jednym głosem zawołają: — „Ten ma być następcą Pawła!“ A Duch wam go wskaże. I zwan ma być Piotrem, jako ten, który tu przyszedł pierwszy, i danem mu będzie zdeptać łeb węża, i strącić śmiałka, który wdzierać się będzie w niebiosa.
A wtedy przyjdzie Syn Człowieczy w mocy i majestacie i będzie koniec...
Szczęśliwi, którzy aż do onego końca dotrwają i staną po prawicy Baranka. Tamtym wszystkim biada! I światu temu biada, bo już zapalone jest zarzewie, przy którem spłonie, i z głębi niebios zbliża się pożar, i śmierć, i kres temu, co było wspaniałością ziemi!
Starzec umilkł. Wzrok jego, utkwiony w przestrzeń, zdawał się szukać gdzieś w dali owych strasznych obrazów zniszczenia, które przepowiadały usta.
A głos unosił się nad dostojnem zgromadzeniem jak wicher. Słuchacze siedzieli bez ruchu, zdjęci trwogą.
Po długiej chwili milczenia podniósł się z krzesła kardynał ostyjski.
— Wezwijmy Ducha Prawdy, by oświecił nasze serca! — rzekł.
— Veni sancte Spiritus! — podniosło się z kilkudziesięciu piersi.
Hymn przebrzmiał. Wówczas podniósł się z klęczek senjor Św. Kolegjum i rękę wyciągnął ku stojącej naprzeciw wspaniałej postaci kardynała wikariusza.
— Kardynał Colonna Orsini papieżem! — rzekł donośnym głosem.
Ręce wszystkich purpuratów podmioty się w górę.
— Colonna Orsini papieżem! — powtórzyli za nim wszyscy.
I cały ten dostojny tłum rzucił się na kolana. Pustelnik uderzył znów czołem o ziemię. Jeden stał jak posąg i zdawał się czerwonym swym płaszczem przykrywać innych opiekuńczo, czy może nad ich głowami zapalać krwawą łunę.
— Przyjmujesz? — zagadnął kamerling. — Wola Boża w tem jest!
— Przyjmuję! — rozległ się głos wybranego, poważny i spokojny, choć przytłumiony wrażeniem wielkiego momentu. — Przyjmuję i obieram sobie imię Piotra drugiego!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Gnatowski.