Przejdź do zawartości

Antychryst (Łada, 1920)/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Łada
Tytuł Antychryst
Podtytuł Opowieść z ostatnich dni świata
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1920
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.

Wiosna tego roku na podziw była wczesną i pogodną. Marzec jeszcze nie nastał, a już z pod śniegów strzelały pęki młodych traw i fioletowe główki przylaszczek. Wilgotne rózgi drzew pękały, puszczając pierwsze pączki. Ptactwo wracało przed czasem z południa, napełniając pola i gaje świergotem.
Krakowskim afficionados promieniały radością oblicza.
— Chwała „boskiemu!“ — mówili z namaszczeniem. — Jutrzejsze uroczystości wypadną wspaniale! Co za szkoda jednak, że odbędą się równocześnie w dwóch punktach, tak od siebie odległych!
Istotnie, jeden z pierwszych dni marca naznaczony został na podwójne stracenie. Stracenia te miały się odbyć podług osobistych wskazówek, udzielonych przez samego władcę Kwaśniewskiemu. Wskazówki te nadawały uroczystości charakter wysoce archaiczny i nader malowniczy, podniecając wyobraźnię afficionados i napełniając zachwytem ich dusze. Oto bowiem na promenadzie zalegającej koryto starej Wisły, u wylotu Kazimierza na Stradom, naprzeciw pomnika Gesnareha, wznoszono wielki stos. W zwierzynieckiej dzielnicy na szczycie kopca, poświęconego niegdyś pamięci Kościuszki, a noszącego obecnie miano Wyżyny Belzebuba, stał wbity w ziemię wysoki krzyż zgruba ostrugany. Nazajutrz w południe miano na stosie spalić człowieka, drugiego człowieka rozpiąć na krzyżu. Tak chciał Rabbi.
Na krzyżu miał zawisnąć Henoch. Stos czekał na Eljasza.
Długo przed południem rozpoczęto przygotowania zarówno u wylotu Kazimierza, jak na kopcu Belzebuba. Straże miejskie spędzały czarne rzesze żydowskie, przymuszając je do uczestniczenia w strasznej scenie, jaka miała się odegrać wprost Gesnarehowego ołtarza. Liczono na to w sferach urzędowych, że przerażone tym widokiem odepchną od siebie przewrotne wpływy Eljaszowych pouczeń. Dokoła najwyższej kondygnacji kopca ustawiano nieprzeliczone szeregi więźniów chrześcijańskich. Stojąc na wzniesieniu, z którego mógł wszystko dokoła ogarnąć wzrokiem, generalny inspektor więzień politycznych Kwaśniewski załamywał z rozpaczy dłonie nad tem mnóstwem zbłąkanych i opornych.
— Jest ich tyle jak gwiazd na niebie i kropel w morzu! — mruczał zniechęcony i pobladły widocznie, choć pergaminowa skóra ujmowała jego twarz jakby w twardą, żółtawą pochwę.
Roztocki, który przed nim w tej chwili wysiadał z samolotu, szepnął, nachylając się do niego, bo staremu słuch stępiał:
— Żebyś widział te tłumy na Kaźmierzu!
Kwaśniewski poruszył się żywo.
— To i dobrze! Sam kazałem ich spędzać na ten auto da razon, jakim jest spalenie apostoła zabobonu! Niech drżą i korzą się przed władcą!
Roztocki ruszył ramionami.
— Mnie się zdaje, że oni teraz wcale nie kwapią się padać do nóg Rabbiemu.
Stary spojrzał niespokojnie na kolegę dygnitarza.
— Myślisz? A ja sądziłem, że cała ta propaganda starego oszusta czy wizjonera, to chwilowy impuls histeryczny, a w najgorszym razie powrotna fala talmudyzmu, dla nas niegroźna!
Roztocki poruszył głową.
— To nie groźne, ale co innego. Propaganda Eljasza jest podobną do Henochowej. Jeden i drugi szerzą chrystjanizm.
— I żydzi idą na lep takich haseł?
— Idą!
— Może jednostki tylko?
— Nie! Masy!
Stary uderzył nogą o ziemię.
— To fałsz! Oszukano cię! Pozory zwiodły!
Roztocki głową zaprzeczył.
— Niestety, mam raporty pewne.
— Ależ, człowiecze, zapominasz o tem morzu żółci i krzywdy, które oddziela żydostwo od jego wiekowych gnębicieli!
— Oddzielało, chcesz powiedzieć. Izrael nawrócił się do „boskiego“. Rabini uderzyli mu czołem, paląc Talmud narówni z Torą. Teraz ten starzec przekonał ich, że zostali oszukani przez Rabbiego i wraca im wiarę, ale nie tę, jakiej nauczali rabini, jeno dawniejszą, tę, której uczy biblja. I niema komu zaprzeczyć i przekląć, bo rabini zaparli się Jehowy. I Chrystus z tego korzysta, i krzyż zbiera obfite żniwo w Izraelu.
— Straszne! — szepnął sinemi wargami inspektor więzień. — Jeśli tak, pocóż to wszystko?
Roztocki machnął ręką sceptycznie.
— Poto narazie, by działo się podług woli władcy, który nas osłania płaszczem swej mocy!
Kwaśniewski oburzył się.
— Ależ mi o ideę idzie, nie o płaszcz Gesnareha i nie o własną osobę!
Roztocki popatrzał nań szydersko.
— Idźże na złamanie karku razem z twoją ideą, stary warjacie! — mruknął przez zaciśnięte zęby.
Tymczasem jednak uszykowano zastępy chrześcijan, stawiając co najprzedniejszych na czele, u podnóża platformy, w którą wszczepiony był krzyż.
Uwagę stałych uczestników owych „czynów rozumu“, jak przekręcając Calderona zwał egzekucje chrześcijan Kwaśniewski, zwracali trzej mężowie, wysunięci przez straże poza kordon do samego drzewa krzyża.
Jednego przyniesiono na noszach, miał bowiem kości pogruchotane w mękach. Podtrzymywał go mężczyzna w sile wieku, porwany z przed ołtarza i mający dzięki temu na sobie czarną suknię księżą. Trzecim był garbusek o zasuszonej skórze i świdrujących oczach, w których jednak miejsce gorejącego w nich dawniej szyderstwa zajmował zapał ofiarny. Obaj wraz z księdzem Wincentym poddawani już byli torturze, nie zostawiła ona jednak takich śladów, jak męki przecierpiane przez Strafforda. Dziś śmierć ich nastąpić miała bezpośrednio po śmierci Proroka, której kazano im być świadkami w nadziei, że widok okrutnej męki krzyżowanego osłabi ich własną odporność i skłoni do apostazji.
Południe nadeszło. Zarząd więzień był akuratny: przyznawali mu to bywalcy egzekucyj. Z ostatniem uderzeniem dzwonu, oznajmującego godzinę kaźni, więzienny samolot zatrzymał się u przystani, urządzonej na szczycie kopca. Wyskoczyło zeń dwu żołnierzy policyjnych, którzy pochwycili więźnia, wyciągając go z zamkniętej i opancerzonej karetki. Ale on odsunął ich, choć ręce miał związane. I wysiadłszy bez ich pomocy przystanął na chwilę i utkwił wzrok w ogromnym krzyżu, potem wyciągnął ku niemu spętane ramiona, jakby chciał go pozdrowić i nie odrywając oczu od narzędzia swej męki, począł wstępować na prowadzące do niego stopnie.
Tłum wybuchł tysiącem krzyżujących się szmerów. Chrześcijanie wołali do świętego starca, wzywając go, by im błogosławił na śmierć, podobną własnej. Bywalcy sykali, prosząc o spokój jak zapaleni melomanowie, gdy ktoś przeszkadza im słuchać pięknego koncertu.
Starzec tymczasem doszedł do krzyża i ukląkł przed nim, przyciskając się doń cały i okrywając dolne ramię pocałunkami. Potem powstał i zwrócił się do słuchaczy, chcąc przemówić, ale straże przeszkodziły temu, powalając go na ziemię, podczas gdy muzyka wojskowa uderzyła we wszystkie bębny hałaśliwą pobudkę. Ze skazańca zdarto jego biały płaszcz, okrywający szerokiemi fałdami wyniosłą jego postać. Pchnięto go ku drabince, opartej o krzyż. Wszedł na nią okryty jedynie krótką włosiennicą i odwrócił się rozciągając w krzyż ramiona, które oprawcy jęli wnet przywiązywać sznurami do poprzecznych ramion krzyża. Ów znów chciał mówić, ale hałas bębnów nie ustawał i w dole widać było jedynie poruszanie się ust jego. Świadkowie jednak nie potrzebowali słyszeć: dość im było patrzeć na sędziwe oblicze, opromienione nadziemską jasnością, by wiedzieć, co on im chciał rzec. Podniosły się też równocześnie, lecąc ku jego siwej głowie, dwa sprzeczne prądy okrzyków i wołań.
— Światło z nieba świeci odeń, jako słońce!
— Wracaj do Ojca, który cię przysłał!
— Błogosław nam, byśmy poszli twym śladem!
— Patrzcie, jako daje świadectwo prawdzie!
— Chwała jedynemu Bogu! Pomsta boża niech dosięgnie Antychrysta!
Ale z drugiej strony podnosiły się okrzyki oburzenia.
— Zasłonić mu tę twarz, by nie świeciła tak zuchwale!
— Zakneblować usta!
— Zabić co rychlej, by nie gorszył więcej!
— Zasłonić twarz! Zasłonić!!
Istotnie twarz patrjarchy promieniała coraz silniej. Stała się jakby drugiem słońcem i blaski szły od niej szeroko. Wśród chrześcijan słychać było rozlegające się coraz głośniej wołanie:
— Cud! Cud!
Kwaśniewski wysunął się naprzód, cały czerwony, trzęsąc się jak w konwulsjach.
— Zarzucić mu chustę na głowę i zakneblować usta! — krzyczał, jąkając się i pieniąc wściekłością.
Chusty nie było na podręczu, zerwano więc jednemu z policjantów płaszcz i zarzucono na głowę skazańcowi. Wówczas jednak zobaczono z fałdów i otworów płaszcza wydobywające się ogniste refleksy i płomyki, czyniące wrażenie o wiele dziwniejsze niż blask poprzedni. Więc wśród chrześcijan rozległo się donośniej niż przedtem wołanie, że to cud, podczas gdy grono dygnitarzy i bywalców starało się przekrzyczeć wołania te przekleństwami i oskarżeniem o oszustwo. Ale wielotysięczna tłuszcza, z początku biorąca udział w złorzeczeniach, milczała teraz, zdziwiona i jakby niespokojna.
Było to tak, jakby coś w pojęciach i wierzeniach tego tłumu załamało się nagle, jakby przed umysłami tych ludzi otwarł się nowy widnokrąg. Przed chwilą jeszcze tworzyli zwarty obóz: teraz stali na rozdrożu.
Tymczasem jednak oprawcy rozpięli starca na krzyżu i odstawiwszy drabinę, cofnęli się odeń.
Olbrzymie ciało Henocha zawisło na pogodnem tle wiosennego południa. Płaszcz żołnierski, okrywający głowę, tworzył na błękicie szarą, brudnawą plamę.
I nagle plama znikła. Wicher wstrząsnął kopcem i krzyżem, strącając płaszcz. Twarz męczennika ukazała się w blaskach słonecznych złocista i powódź jej blasków zalała całe wzgórze, sięgając po błonia, odbijając się o szare mury dawnego klasztoru i o świetliste nurty rzeki. Wielkie westchnienie wyrwało się z tysiąca piersi. Zastępy chrześcijan upadły na kolana, wyciągając w górę dłonie. Tłum obojętnych i ciekawych zakołysał się jak łan zboża, nie wydając głosu. A z ust starca poczęły płynąć wyrazy oderwane, rażące jak gromy. Wzywały one do wytrwania wiernych, wzywały pomsty bożej przeciw sprawcy wszystkiego zła, zapowiadały kres światu, wołały na sąd.
Ale słowa zamarły rychło na ustach męczennikowi. Kwaśniewski, drżąc z gniewu, rzucił rozkaz żołdakom. Dwóch z nich podbiegło do krzyża. Jeden przystawił śpiesznie drabinę, drugi wdrapał się po szczeblach i rozchyliwszy na piersiach koszulę z włosia, jaką starzec się okrywał, podniósł z zamachem nóż i pchnął nim w serce.
Przez szeregi chrześcijan przeleciał jęk i zamilkł. Bywalcy śmiertelnych widowisk odetchnęli pełną piersią: pierwszy akt dramatu dobiegł kresu. A blask, otaczający głowę starca, przyćmił się i zwolna zgasł.
Siwa głowa opuściła się na piersi bezwładnie i dusza Henocha odeszła w pokoju.
A wtedy wyprowadzono na podwyższenie trzech więźniów, stojących na przedzie. Starszy kat zwrócił się z niemem pytaniem do inspektora więzień. Kwaśniewski jednak nie dawał znaku rozpoczęcia drugiej części widowiska. Patrzał niespokojnie w stronę Wawelu. Ale ani na niebie, ani na gościńcu nic nie spostrzegł.
— Czekać! — rzucił krótko, zżymając się niecierpliwie.
Gesnareh zapowiedział przybycie swoje na egzekucję najwyższego komisarza. W programie była kaźń równoczesna wszystkich trzech skazańców; wypadało więc wstrzymać się, ale „boski“ liczył widocznie na dłuższe konanie Henocha i dlatego spóźniał się. Wreszcie jednak ujrzano zbliżający się od południa srebrzysty samolot z krwawo-czarną banderą. U steru stał sam Gesnareh, w kajucie widać było bladą postać Edyty.
Statek uwiązano na równym poziomie z platformą, ale władca nie zszedł z pokładu. Ogarnął wzrokiem zastęp chrześcijan, potem utkwił oczy w trzech skazanych. Wreszcie przywołał do siebie Roztockiego.
— Słyszałem że ten garbus jest twoim krewnym. Czy nie chciał się odprzysiąc?
Członek Rady najwyższej uczynił rękami gest niewyraźny i zakłopotany, nic nie odpowiadając. Zastąpił go Kwaśniewski, który podchwycił skwapliwie.
— Wszyscy trzej zakamieniali są w uporze. Ty sam „boski“ raczyłeś wielokrotnie badać swego komisarza: ja badałem tamtych dwóch, nie szczędząc mozołu. Wszystko na nic!
— Powiedz mu, — odparł Gesnareh, zwróciwszy się do Roztockiego, — że go zwolnię bez odprzysiężenia. Niech mi jeno pokłon uczyni, by nie gorszyć ludu: zwykły dworski pokłon. Nic więcej!
— Miłosierdzie twoje jest bez granic, jako i potęga, boże wcielony! — zawołał Roztocki, korząc się w prochu, i podbiegł żywo ku Poratyńskiemu. Przez chwilę wiódł z nim ożywioną rozmowę, gestykulując i perswadując, poczem cofnął się zaperzony i siny, a Poratyński uderzył w Gesnareha stalowemi źrenicami i podniósłszy zwolna rękę okutą w żelazo, zrobił nią na czole i ramionach wielki znak krzyża.
Gesnareh wstrząsnął się cały.
— Na śmierć z tym śmiałkiem! — krzyknął.
A po chwili dodał:
— I niech ją czuje!
Wówczas zaczęła się scena straszliwa, jedna z tych, które stanowiły dla bywalców najwspanialszą atrakcję krwawych widowisk. Poratyńskiemu miażdżono po kolei ręce i nogi, przypiekając go równocześnie rozpalonem żelazem. Straszne te męki znosił z nadludzkim spokojem, nie wydając prawie jęku. Krwawe jego źrenice zwracały się od czasu do czasu ku ojcu Wincentemu, jakby szukając dźwigni dla zniesienia cierpień: wówczas kapłan podnosił dłoń obciążoną żelazem i błogosławił umierającemu. Coś jakby cień uśmiechu przesuwało się przez sine wargi męczennika, a w oczach krwią zaszłych połyskiwał ciepły promień. I męka trwała. Aż wreszcie krwawa masa, będąca niegdyś człowiekiem, przestała się poruszać i główny oprawca skłonił się nisko przed władcą, dając mu znak, że wszystko skończone.
Gesnareh wskazał na księdza.
— Spieszcie z nim! — rzucił rozkaz. — Pilno mi!
Ojciec Wincenty podniósł raz jeszcze rękę, ogarniając gestem rozgrzeszenia cały tłum wiernych, pogrążony w modlitwie i oczekiwaniu śmierci.
Kwaśniewski jednak poruszył się nerwowo.
— Rozkazy szczegółowe wydałem! — mruczał, zwracając się do najbliżej stojącego Roztockiego. — Miał być przykład! To wszystko jego owieczki, obałamucone przezeń. Co za zgorszenie, jeśli ich uwodziciel lżejszą mieć będzie mękę, niż one!
Ale Roztocki nie okazywał współczucia dla kłopotów inspektora więźniów.
— Powinienbyś stać się rzeźnikiem, — syknął. — Jeszcze ci mało krwi!
Stary obruszył się.
— Wolę być rzeźnikiem ludzi! — warknął. — Krwią tych zbrodniarzy zbawiam ludzkość!
— Jeśli jej nie zmieniasz w hordę, nauczona krew chłeptać, jak sam czynisz! — szepnął ojciec Kaliny, ale całkiem cicho, bo Kwaśniewskiego niebezpiecznie było drażnić, nawet, gdy się stało tak wysoko jak on.
Tymczasem jednak oprawcy dobijali ciężkiemi maczugami ojca Wincentego. Na środek platformy wniesiono Strafforda.
— Wstrzymać się! — nakazał Gesnareh.
I cofnął się do kajuty, zamykając drzwi za sobą.
Edyta klęczała z twarzą ukrytą w dłoniach. Usta jej poruszały się modlitwą.
Gesnareh przystąpił do niej, ujmując jej wątłe ramiona jakby żelazną obręczą.
— Słuchaj! — rzekł. — Oto ostatnia chwila! Brat twój zacznie wnet konać w męce. Ocal go! Bądź moją!
Nie odpowiedziała, tylko usta jej poruszały się prędzej i słowa modlitwy wychodziły z nich wyraźniej.
On zmilczał chwilę, potem znów jął mówić przyciszonym, drżącym namiętnością, głosem.
— Słuchaj! Słuchaj jeszcze! Ja wiem, że dla ciebie chwały i skarby tej ziemi nie mają ponęty! Ja wiem, że ci nie pilno podzielić ze mną władztwa nad ziemią ani tronu niebios! I to wiem, że już nie wybić ci z głowy tych posępnych baśni o piekle i szatanie, któremi mózg zaćmili ci uwodziciele. Ale ja mam jeszcze jedną kartę, której nie wygrałem, jedno wielkie słowo, które chowam w zanadrzu aż do tej ostatniej, rozstrzygającej chwili! Słuchaj więc i zważ, jak wiele miłość moja poświęca dla ciebie!
Odetchnął jak pływacz, gotujący się do skoku z wysokości. Ona przestała się modlić, wpatrując się weń w mimowolnem oczekiwaniu czegoś niezwykłego.
— Słuchaj więc! Oto tych trzech ludzi i ten czwarty, którego stos palił się, gdyśmy odjeżdżali z zamku, to będą ostatnie ofiary. Uwolnię resztę. I nie tylko uwolnię z kaźni: dam im wolę wierzenia, w co zechcą, czczenia, komu im podoba się kłaniać. Nałożę twarde więzy na moją nienawiść dla zabobonu i miłość światła! Zrównam w prawach wiernych z tymi, którzy mi odmówią hołdu! Italję zostawię twemu papieżowi, o którym własne wasze przepowiednie mówią, że ma być ostatnim na swej stolicy, ale mniejsza i o następców, jeśli przepowiednie kłamią! Póki żywa będziesz i wierna mi, niech żyją i oni! Oto więc, z czem do ciebie przychodzę, niewiasto! To czego niegdyś dokonały zastępy Konstantyna, czego nie są dziś zdolne małpujące ich legjony, to potrafisz ty, byleś chciała! Składam moc w twoją dłoń! Odrzuciłaś dla siebie chwałę Cheruba: weźże przynajmniej mdłe przymioty dobroczynnych aniołów, których maluje na ścianach waszych świątyń tandeta chrześcijańskich pojęć i pędzlów! Cóż? Zgadzasz się?
Podniosła nań zwolna oczy i patrzała mu w oblicze z powagą i spokojem.
— Nie! — odrzekła powoli. — Nie zgadzam się i nigdy nie zgodzę!
— Także to mnie nienawidzisz?
Poruszyła przecząc głową.
— Gdybym cię nienawidziła, czyżbym przyszła tu, narażając się na to, co spotyka mnie samą i tych, co mi drodzy?
— Dlaczegóż odrzucasz wybawienie miljonów? Dlaczegóż odmawiasz posłannictwa pokoju? Dlaczego nie chcesz stać się drugim Konstantynem i aniołem dla tak wielu?
— Bo kosztem grzechu największych nawet rzeczy nie godzi się zdobywać.
— Szalona! Jak dziecko łamiesz skarb, który ci daję!
— Nie, bo w skarb ten nie wierzę!
— Nie wierzysz mi? Śmiałabyś?!
— Od kiedy cię znam, panie, słowa twoje były zawsze ułudą. Dlaczegobym miała obietnicom twym wierzyć teraz?
— Chcesz rękojmi? Dam, jakich zażądasz!
Potrząsnęła głową.
— Nic nie żądam, krom jednego... Ty wiesz, panie!
On rzucił się zdjęty nagłą wściekłością.
— Milcz, przeklęta! Kusisz mnie niegodnie! Ja miałbym się zaprzeć ojca mego w otchłani i boskiego posłannictwa na ziemi!
— Wyznaj Chrystusa: On jedynym Bogiem!
— Nigdy! Ty zaprzyj się Jego!
Nie odpowiedziała. Zasłoniła dłońmi oczy i poczęła znów się modlić. On przyskoczył do niej i wstrząsnął nią, jak gałęźmi brzozy wstrząsa wicher jesienny.
— Ostatnie słowo! Tak, czy nie?!
Przeżegnała się i podniosła nań oczy.
— Nie! — odrzekła z mocą.
— Nie? — krzyknął z rozpaczą i wściekłością i roztwierając z łoskotem drzwi kajuty, dał znak oprawcom, stojącym przy noszach Strafforda. Potem zwrócił się do Edyty. W kurczowo zaciśniętej dłoni trzymał kieszonkowy pistolet.
— Giń! — krzyknął.
I wystrzelił.
Młoda kobieta osunęła się na ziemię bez jęku. Gesnareh pochylił się nad nią i patrzał długo na stygnące ciało.
— Giń, miłości moja! — powtórzył. Teraz tobie jednej żyć chcę, zemsto, i tobie, Lucyferze!
I znów wiosenne słońce zaćmiło się, przykryte rojem statków powietrznych. Płynęły one jedne za drugiemi jak klucz żórawi, ale jakże od przelotnego ptactwa odmienne! W dzień olbrzymie ich cielska roztaczały nad powierzchnią ziemi sztuczną pomrokę, co noc zapalały na niebie krocie gwiazd, nieskończenie wspanialszych dla ludzkiego oka od tych, jakie zaświeciła wszechmoc boża. Płynęły groźne, przynosząc strach i śmierć. Od pocisków płomiennych zapalały się wioski, z dymem szły miasta: ginęła bezpowrotnie wielowiekowa kultura italskiej ziemi. Ostrzeżeni pożarnemi łunami mieszkańcy chronili się w górskie szczeliny albo biegli z dobytkiem na południe, nie bacząc, że w tym samym kierunku leciał wróg, niszczący wszystko po drodze.
Straszny to był lot. Nie zostawiał on za sobą ani kawałka muru, ani obalonej pinji, ani zwierzęcia lub człowieka. Wszystko bezlitośnie niszczył ogień i nóż.
— Oczyścić trzeba tę ziemię zabobonu i przez ogień odrodzić do nowego życia! — mówił Gesnareh, gdy niszczycielom ustawały znużone dłonie.
Zachęceni i podniecani szli, niosąc za sobą zagładę. Jak czarny szlak Batego kładła się pustynia na ryżowych polach Lombardji, na kwitnących zbożem dolinach Toskanji, na zgliszczach sławnych grodów. Machina Lucyfera spełniała swe zadanie. Cofając się przed nią na rozkaz papieża, wojska piesze i powietrzne skupiły się dokoła Rzymu. Tam miano czekać wroga. Naprawdę czekano śmierci.
Bo nie mogło być złudzeń. Piekielne środki destrukcyjne, jakiemi rozporządzał napastnik, uniemożliwiały wszelką obronę. A przytem w sposobie prowadzenia wojny czuć było niesłychaną zawziętość. Była to wojna wytępienia, i wytępienie to prowadzone było systematycznie. Wyniszczano jedne przestrzenie, zachowując czasowo inne w celach aprowizacyjnych. Po zabraniu zapasów niszczono wszystko.
Rada wojenna przekładała władcy, że system taki grozi wojsku głodem. Zniszczenie miast, w których mogli się później ufortyfikować nieprzyjaciele, było racjonalne: ale niebezpieczeństwo takie nie groziło wcale. Gmachy przydać się mogły na żołnierskie kwatery, uprawa pól zabezpieczała aprowizację w przyszłości, a mordowanie ludności pozbawiało sił roboczych, dla wojska i państwa bardzo przydatnych.
Ale przedstawienia chybiały celu. Gesnareh ruszał na nie ramionami i najczęściej nie odpowiadał. Czasem jednak wyrwało mu się z ust charakterystyczne słowo.
— Co mi po kwaterach wojskowych, co po aprowizacji! Wam się zdaje, że dbam o wojsko? Wcale nie! Zginie ta armja — znajdę drugą! A ten kraj od Brenty i Garda po Messyńską cieśninę musi się stać jednem zgliszczem i jednym grobem! Na siedmiu pagórkach, wśród sczerniałych złomów lisy i wilki będą miały nory, i na całej przestrzeni ziem italskich głos ludzki nie śmie się odezwać... Bo tu będzie pomnik mego gniewu i pomnik ten pozostanie na postrach wieków.
Tak on im powiedział raz, gdy mu naprzykrzali się uwagami, a oni opuścili głowy, rozumiejąc, że przemówiło przeznaczenie, i że nic nie pomoże przeciw niemu się opierać.
Szło więc dalej dzieło zniszczenia, jak potok lawy, który wypłynąwszy z czeluści wulkanu, pochłania wszystko, co po drodze napada.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Gnatowski.