Przejdź do zawartości

Antychryst (Mereżkowski, 1907)/Dziennik carewicza Aleksego

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Antychryst
Pochodzenie Piotr i Aleksy
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1907
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Walery Gostomski
Tytuł orygin. Антихрист
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


DZIENNIK CAREWICZA ALEKSEGO.
I.
Dziennik freiliny Arnheim.
1 maja, 1714 roku.

Przeklęty kraj, przeklęty naród! Wódka, krew i brudy. Trudno rzec, czego więcej; zdaje się brudów. Dobrze powiedział król duński: »jeśli posły moskiewskie znów do mnie przybędą, wybuduję dla nich chlew świński, albowiem gdzie pomieszkają trochę, tam dla smrodu przez pół roku nikt mieszkać nie może«. Pewien Francuz mówi, że »Moskwicin, to człowiek Platona, zwierzę bez piór, które posiada wszystkie znamiona natury ludzkiej, okrom czystości i rozumu«.
I ci śmierdzący dzicy, te ochrzczone niedźwiedzie, przemieniające się ze straszliwych na nędznych, gdy przybiorą postać małp europejskich, siebie samych tylko poczytują za ludzi, a pozostałe narody za bydło. Szczególnie ku nam, Niemcom, mają wrodzoną nienawiść, uważają za skalanych naszem dotknięciem. Luteranie dla nich nie wiele lepsi od dyabłów.
Ani przez minutę nie pozostałabym w Rosyi, gdyby nie przywiązanie moje do Jej Wysokości, mojej pani miłościwej i serdecznej przyjaciółki księżniczki Zofii Karoliny. Cokolwiek się stanie nie opuszczę jej.
Pisać będę ten dziennik, jak zazwyczaj mówię, po niemiecku, częściowo po francusku. Ale niektóre żarty, przysłowia, pieśni, słowa ukazów, urywki rozmów, przytoczę po rosyjsku, obok przekładu.
Ojciec mój — rodowity Niemiec, ze starożytnego rodu rycerzy saskich, matka — Polka. Z pierwszym mężem, szlachcicem polskim, długo mieszkała w Rosyi, niedaleko od Smoleńska i dobrze wyuczyła się po rosyjsku. Ja wychowywałam się w mieście Torgau, przy dworze królowej polskiej, gdzie także dużo było Moskwicinów. Od dzieciństwa słyszałam język rosyjski. Nie lubię go, mówię nim licho, ale rozumiem go dobrze.
Ażeby czemśkolwiek przynieść ulgę sercu, gdy zbyt już ciężko, postanowiłam pisać ten dziennik, naśladując gadułę ze starej baśni, który nie śmiejąc ludziom powierzyć swej tajemnicy, szeptał ją trzcinie błotnej. Nie chciałabym, ażeby to pisanie kiedykolwiek światło dzienne ujrzało, ale miło mi pomyśleć, iż może rzuci na nie okiem jedyny z ludzi, którego zdanie najwyżej cenię na świecie — mój wielki nauczyciel Godfryd Leibnitz.


∗             ∗

Właśnie gdy o nim myślałam, otrzymałam list od niego. Prosi mię, abym się dowiedziała jaka płaca mu się należy, jako pozostającemu na służbie rosyjskiej, tajnemu radcy prawnemu. Lękam się, że nigdy tej płacy nie zobaczy.
O mało nie płakałam z radości i smutku, czytając jego list. Wspomniałam nasze przechadzki i nasze rozmowy w galeryach Zalzdaleńskiego zamku, albo w lipowych alejach Herrenhausenu, gdzie lekkie zefiry szumiące w liściach i szelest fontanny jakby nucą wciąż naszą ulubioną piosnkę z Mercure galant:

Chantons, dansons, tout est tranquille
Dans cet agréable séjour.
Ah! le charmant asile!
N’y parlons que de jeux, de plaisir et d’amour.

Wspomniałam słowa nauczyciela, w które naówczas wierzyłam. »Ja też Słowianin jak i wy. Powinniśmy się cieszyć, że w żyłach naszych krew słowiańska płynie. Plemię to ma wielką przyszłość. Rosya połączy Europę z Azyą, pogodzi Wschód z Zachodem. Kraj ten — jak nowe naczynie, które nie przeszło jeszcze obcym smakiem, jak karta papieru białego, na której pisać można, co wola; jak ziemia nowa, która uprawiona będzie pod nowy siew. Rosya kiedyś w przyszłości całą Europę mogłaby oświecić, dzięki temu, że uniknąć może tych błędów, które u nas już zbyt się zakorzeniły«. I kończył z uśmiechem natchnionym: »Mnie sądzono bodaj być ruskim Solonem, prawodawcą nowego świata. Owładnąć umysłem jednego człowieka jak car, i zwrócić go ku dobru ludzi, to więcej niż wygrać sto bitew«.
Niestety mój biedny wielki marzycielu, gdybyś widział, gdybyście wszyscy widzieli to, co ja poznałam i zobaczyłam w Rosyi!
Ot i teraz, gdy to piszę, smutna rzeczywistość przypomina mi, że nie jestem w miłym schronieniu Herrenhausenu, tego niemieckiego Wersalu, lecz w głębi Tartaryi niemieckiej.
Pod oknami słyszę krzyki, jęki, przekleństwa. To ludzie dworscy sąsiadki naszej, carewny Natalii Aleksiejewny, biją się z naszymi ludźmi. Rosyanie biją Niemców. Widzę, niestety, jak wygląda w rzeczywistości połączenie Azyi z Europą, Wschodu z Zachodem.

Przybiegł nasz sekretarz, blady, drżący, w rozdartem odzieniu z okrwawioną twarzą. Zobaczywszy go, księżniczka omal nie zemdlała. Posłali po carewicza, ale chory jest na zwykłą swoją chorobę: — pijany.
2 maja.

Mieszkamy w dworcu księcia następcy Aleksego: dom dwupiętrowy, kryty słomą, na samym brzegu Newy. Miejsca tak mało, że prawie cała służba Jej Wysokości rozmieściła się w trzech sąsiednich domach, najętych przez Senat. W jednym z nich — ani drzwi, ani okien, ani pieca, ani mebli żadnych. Jej Wysokość zmuszona była urządzić go na swój rachunek i dobudować stajnię.
Wieczorem powrócił właściciel domu, niejaki Gideonów, służący u carewny Natalii; kazał wygnać naszych ludzi, a rzeczy na dwór wyrzucić. Potem jął wyprowadzać ze stajni konie Jej Wysokości i swoje wprowadzać. Księżna kazała rozebrać stajnię, aby ją przenieść na inne miejsce. Ale gdy koniuszy przyprowadził robotników, Gideonów posłał swoich ludzi, którzy ich zbili i wypędzili. Koniuszy groził, że się poskarży carowi, a Gideonów na to: »skarżcie się na zdrowie, a ja się przedtem jeszcze poskarżę«.
Najgorsze to, że jak on mówi, czyni to wszystko z rozkazu carewny. Ta carewna, stara panna, najzłośliwsze stworzenie w świecie. W oczy się czuli, a za plecami, za każdym razem, gdy wymawia imię Jej Wysokości, pluje i powtarza: »Ot, podła Niemka! Cóż ona sobie wyobraża? Trzeba jej jednak podciąć skrzydełka«.
I tak nasze biedne koniuchy mieszkają pod odkrytem niebem. W całem mieście nie znaleźli dla nich pomieszczenia, ani za sto dukatów taka tu ciasnota. Gdy o tem mówią carowi, odpowiada, że za rok będzie tu domów dosyć, ale wtedy nie będą już potrzebne, przynajmniej naszym ludziom, bo zapewne większa ich część na tamten świat się przeniesie.


∗             ∗

W Europie nie uwierzonoby, że w takiej nędzy tu żyjemy. Pieniądze przeznaczone na utrzymanie księżnej następczyni wydawane są tak nieregularnie i skąpo, że nigdy nie starczą. A tymczasem drożyzna tu straszna. Za co w Niemczech płaci się grosz, za to tutaj trzeba zapłacić cztery grosze. Zadłużyliśmy się u wszystkich kupców i niezadługo przestaną nam już kredytować. Nie mówiąc już o ludziach naszych, my sami nieraz nie mamy dosyć świec, drew na opał i zapasów żywności. Od cara niczego doprosić się nie można, bo nigdy czasu nie ma. A carewicz zawsze pijany.
— Świat pełen jest goryczy — mówiła mi dzisiaj Jej Wysokość — poczynając od dzieciństwa, to jest od wieku siedmioletniego, nie zaznałam nigdy co to jest radość i nie wątpię, że los gotuje mi jeszcze wielkie nieszczęścia w przyszłości.
Patrząc w dal, jak gdyby widząc już tę przyszłość, powtarzała: »nie uniknąć mi biedy« — z takim spokojem beznadziejnym, że żadnych słów nie znalazłam, aby ją pocieszyć, tylko milcząc całowałam jej rękę.


∗             ∗

Rozległ się wystrzał armatni i musiałyśmy co prędzej przygotować się do przeiażdżki po Newie, do »wodnych assambli«.
Tak tu ustanowiono, że skoro odezwie się strzał armatni i pokażą się flagi, wywieszone w różnych punktach miasta, wszystkie łodzie, barki, jachty, zbierać się mają koło murów twierdzy. Za niestawienie się sztraf.
Wyruszyłyśmy zaraz na naszej barce i długo pływałyśmy z innemi łódkami po Newie naprzód i nazad, zawsze w ślad za admirałem, nie ważąc się pozostawać w tyle, albo wyprzedzać, a to także pod sztrafami. Tu sztrafy za wszystko.
Grała muzyka: trąby i waltornie. Dźwięki jej powtarzało echo bastyonów fortecznych.
A nam tak było smutno. Zimna, jasno-niebieska rzeka z płaskimi brzegami, jasno-niebieskie jak lód przeźroczyste niebo, błysk złocistej wieżycy na cerkwi Piotra i Pawła, pomalowanej na żółto — wszystko tem większy wzbudzało smętek, jakiego nigdy indziej nie doznawałam.
Mimo to widokowi miasta nie brak piękności. Wzdłuż wybrzeży na czarnych wysmołowanych palach stoją szeregiem domy z blado-różowej cegły, wspaniałe budowle, przypominające kościoły holenderskie o ostrych szczytach, wyniosłych poddaszach z okienkami i z wielkiemi okratowanemi terasami. Możnaby sądzić, że jestto takie samo miasto, jak każde inne. Ale oto widać ubogie chatki, pokryte murawą lub korą; nieco dalej bagna i lasy, w których jeszcze chowają się jelenie i wilki. Nad brzegiem morza wiatraki, jakie widuje się w Holandyi. Wszystko jest jasne, tak jasne, że aż razi oczy, blade i smutne. Wygląda to jako istność wymarzona, lub coś pospiesznie dokonanego. Możnaby sądzić, że się śpi i widzi we śnie miasto nierzeczywiste.
Car jest na statku wraz ze swoją rodziną; on dzierży ster. Carowa i księżniczki w barchanowych kaftanach, w czerwonych spódnicach i kapeluszach z woskowanego płótna — wszystko na modłę holenderską — są prawdziwemi Saardamijkami.
— Przyzwyczajam moją rodzinę do wody — mawia car. — Ktokolwiek chce przebywać ze mną, nie może bać się wody.
Zabiera zawsze ze sobą rodzinę, zwłaszcza jeżeli pora jest chłodna. Zamyka ich w kajucie i lawiruje statkiem przeciwko wiatrowi dopóty, aż, salvo honore, wszyscy dostaną morskiej choroby: wtedy jest zadowolony.
Obawialiśmy się, że będziemy zmuszeni popłynąć do Kronsztadu. Ci, którzy w przeszłym roku brali udział w podobnej wycieczce, nie mogą myśleć o niej bez strachu; zaskoczyła ich burza, omal nie utonęli, osiedli na mieliźnie, na ławie piaskowej, na której pozostali przez kilka godzin, na wpół stojąc w wodzie; wreszcie trafem dostali się na jakąś wyspę, rozpalili ogień i całkiem nadzy — musieli bowiem zdjąć swoje przemoczone ubrania — owinęli się w ogromne derki od sań, przyniesione przez wieśniaków. W ten sposób, jakby nowocześni Robinsonowie, przepędzili noc, ogrzewając się przy ogniu, pozbawieni pokarmu i napoju.
Tym razem jednak los był dla nas łaskawszy: na statku admiralskim powiała czerwona flaga, co miało oznaczać koniec przejażdżki.
Powracaliśmy przez kanały; są one nader liczne.
— Jeżeli Bóg udzieli mi życia i zdrowia — mawia car — Petersburg stanie się drugim Amsterdamem.
»Ma być, jak w Holandyi« — te słowa znajdują się we wszystkich ukazach, odnoszących się do miasta.
Car jest zakochany w linii prostej: to, co jest proste, regularne, to wydaje mu się piękne. Gdyby mógł, zbudownłby całe miasto pod sznur. Mieszkańcom nakazano, aby »wyrównywali swe domy z innemi tak, aby ulice były regularne i symetryczne«. Domy, które wysuwają się z tego szeregu, są burzone bez litości.
Dumą cara jest Prospekt Newski, nieskończenie długi, prosty, który przecina miasto. Jest on zupełnie pusty, leży w pośród opustoszałych bagien; zasadzono na nim tylko nikłe drzewka w trzy lub cztery rzędy, co sprawia, że przypomina ulicę. Prospekt jest otoczony troskliwą opieką, w każdą sobotę zamiatają go więźniowie szwedzcy.
Na wielu z tych ulic geometrycznie regularnych brak zupełnie domów; wyznaczają je tylko słupy. Na innych ulicach, gdzie wnoszą się już domy, widać jeszcze ślady pługów, bruzdy dawnych pól.
Domy z cegieł są budowane tak pospiesznie, że grożą upadkiem i drżą w posadach kiedy powóz koło nich przejeżdża; bagnisty grunt nie daje im należytej podpory. Nieprzyjaciele cara wróżą, że całe miasto runie w gruzy.
Jeden z naszych towarzyszy, miły i inteligentny człowiek, stary baron Levenvoldt, jeneralny komisarz Finlandii, opowiedział nam ciekawe szczegóły o zbudowaniu miasta.
Aby wznieść pierwsze wały dookoła twierdzy petropawłowskiej potrzeba było suchej ziemi; brakowało jej zupełnie, na okół nie było nic prócz trzęsawisk. Obmyślono więc, aby przynosić ziemię z daleka w starych worach, w plecionkach, w połach ubrań. Przy tej Syzyfowej pracy zginęło dwie trzecie nieszczęśliwych robotników, zwłaszcza z powodu niesłychanego korsarstwa tych ludzi, na których włożono obowiązek dostarczania im utrzymania. Podczas całych miesięcy robotnicy nie mieli kawałka chleba — zresztą w tem zakazanem miejscu nie można go czasem dostać na wagę złota — żywili się kapustą i kalarepą. Wybuchnęły epidemie dysenteryi, szkorbutu; ludzie puchli z głodu, marli jak muchy. Wzniesienie twierdzy na wyspie radosnej — Just Eiland (pięknie nazwana!) — kosztowało życie stu tysięcy emigrantów; sprowadzano ich jak trzodę ze wszystkich zakątków w Rosyi. W rzeczywistości to miasto przeciw naturze, ten straszliwy »raj« cara jest zbudowany na kościach ludzkich.
Tutaj nie zadają sobie więcej trudu z umarłymi, jak z żywymi. Sam widziałem w pobliżu »Gościnnego Dworu«, jak dwóch ludzi niosło trupa robotnika, zawiniętego w macie, przewieszonej na kiju; kiedyindziej ładuje się nagiego trupa na wóz, wiezie na cmentarz i grzebie tam bez żadnego zachodu. Umiera tu tyle nędzarzy, że brakuje czasu, aby ich pochować po chrześciańsku.
Pewnego letniego dnia płynęliśmy Newą i zauważyliśmy nad niebieską wodą szare plamy: były to śmiertelne moskity, od których roją się tutejsze bagna. Moskity przylatują tu z jeziora Ładogi. Jeden z naszych wioślarzy nałapał ich pełną czapkę.
Przymknęłam oczy, słuchając opowiadania Levenvoldta i zdawało mi się, że trupy ludzi szare, małe, niezliczone jak te śmiertelne moskity, płyną wiekami po Newie i nikt ich nie zna, nikt się o nie nie troszczy.
Po powrocie zabrałam się do pisania dziennika w mojej małej izdebce, prawdziwej klatce ptaka, umieszczonej tuż pod szczytem domu.
Było parno. Otworzyłam okno. Czuć było smołę, żywicę, deszcz wiosenny. Na brzegu Newy dwaj cieśle, jeden młody, drugi stary, naprawiali łódź. Usłyszałam stuk młotów i śpiew monotonny, smutny. To ten młodszy śpiewał powoli, powtarzając bez przerwy te same słowa. Oto pieśń, którą mogłam zrozumieć:

W mieście Petersburgu
Na rzece, na Newie,
Na wyspie sławnej Wasilewskiej
Młody żeglarz łódź gotuje.

Spojrzałam na niebo, zielonkawo blade, jak lód przeźroczyste i zimne; wsłuchałam się w pieśń bardziej smutną jak łkanie i mnie samej przyszła ochota płakać.

3 maja.

W dniu dzisiejszym Jej Wysokość udała się do carowej, aby się uskarżyć w sprawie Gideonowa; Jej Wysokość żąda również, aby jej bardziej regularnie wypłacano pensyę.
Carowa, jak zazwyczaj, była nader uprzejma:
Czaarische Majestät Euch sehr lieb — rzekła między innemi do księżnej, źle się wyrażając po niemiecku. — Tak, tak, Jego Wysokość kocha was bardzo. Mówiliśmy niedawno o tem... »Istotnie, Katarzyno, rzekł do mnie car, twoja synowa jest bardzo piękna, zarówno ze względu na postać jak charakter. — Wasza Wysokości, odpowiedziałam, przekładasz nademnie twoją córkę. — Nie, odrzekł śmiejąc się, nie przekładam jej ponad ciebie, ale niebawem będę ją tak kochać, jak ciebie kocham. Mój syn nie jest godzien tak dobrej żony«.
Wywnioskowaliśmy z tych słów, że car nie kocha zbytnio carewicza.
Kiedy Jej Wysokość ze łzami w oczach poczęła błagać za swym małżonkiem, carowa przyrzekła jej interwencyę w tej sprawie i zapewniła ze zwykłą uprzejmością księżniczkę, że »kocha ją jak własną córkę i nie mogła by jej kochać więcej, nawet gdyby nosiła ją we własnem łonie«.
Nie rokuję nic dobrego z tej obłudy rosyjskiej; obawiam się, aby to nie był miód na końcu noża.
Jej Wysokość nie oddaje się też żadnym złudzeniom. Pewnego dnia oświadczyła wobec mnie, że »carowa jest gorsza niż inni«.
Dzisiaj, po powrocie z posłuchania, rzekła do mnie:
— Gdybym miała syna, nie przebaczyłaby mi tego nigdy.
Pewna stara kobieta z ludu szepnęła mi do ucha, kiedy rozmawiałyśmy o carowej:
— Ona nie powinna panować; ani nie pochodzi z wysokiego rodu ani nie jest pochodzenia rosyjskiego; pamiętamy, jak przyprowadzono ją jako niewolnicę prawie bez odzieży, w samej koszuli i oddano w ręce straży. Strażnik, jeden z naszych oficerów, dał jej kaftan. Bóg jeden wie, kim ona jest. Twierdzą, że prała bieliznę z Finlandkami.
Przypomniałam sobie te słowa, kiedy księżna, pozdrawiając carową, schyliła się zgodnie z etykietą, aby pocałować jej suknię. Co prawda, carowa nie pozwoliła na to; sama uścisnęła księżnę. Ale mimo to jakaż to ironia losu! Księżniczka Wolfenbuttel, wnuczka wielkich Welfów, którzy rozdzielali korony cesarzom niemieckim na długo przedtem, zanim słyszano cośkolwiek o Hohenzollernach i Habsburgach, całuje kraj szaty tej kobiety, która prała bieliznę z Finlandkami!

4 maja.

Po kilku dniach ciepłych, dniach lata, znowu nastała zima. Wicher, zimno, wilgotny śnieg, deszcze. Po Newie płyną lody z Ładogi. Opowiadają zresztą, że śnieg pada tu czasem i w czerwcu.
Nasz »pałac« jest tak źle utrzymany, że ma dziurę w dachu. Podczas nocy, kiedy padał silny deszcz, ulewa zalała pokój księżnej. Na szczęście woda padała z boku łóżka; kałuża rozlała się na środku.
Sufit jest ozdobiony allegorycznem malowidłem: płonący ołtarz, otoczony różami; z obu stron amorki z dwiema tarczami, na których widnieje orzeł rosyjski i koń brunszwicki; między obiema tarczami dwie ręce złączone z napisem: Non unquam junxit nobiliora fides, »nigdy wierność nie złączyła szlachetniejszych serc«. Na ołtarzu widać plamę wilgoci, z płomienia hymenu spływa woda brudna i czarna.
Przypominałam sobie wywody archeologa Ekkarta; wykazywał on, że narzeczony i narzeczona pochodzą z rodu władcy bizantyńskiego Konstantyna Porphyrogeneta. — Ładny kraj, gdzie deszcz pada na łoże małżeńskie potomków Porphyrogeneta.

5 maja.

Książę-następca ukazał się nareszcie; mieszka on samotnie w innem skrzydle domu; niekiedy nie widzimy go przez całe tygodnie. Między małżonkami doszło do rozmowy. Wysłuchałam jej ze sąsiedniego pokoju, gdzie czekałam na rozkaz księżnej. Na wszystkie jej prośby i skargi w sprawie Gideonowa, w sprawie wstrzymanej pensyi, odpowiedział książę, wzruszając ramionami:
Mich nichts angehn. Bekümmere mich nicht an Sie. To mnie nic nie obchodzi. Nie zajmuję się już panią.
Potem począł jej czynić wyrzuty, że podjudza cara przeciwko niemu.
— Jak się nie wstydzisz? — odpowiedziała księżniczka, płacząc. — W Niemczech żaden krawiec, ani szewc nie traktuje żony tak, jak ty mnie.
— Jesteśmy w Rosyi, a nie w Niemczech.
— Przekonałam się o tem aż nazbyt! Gdyby dotrzymano wszystkich obietnic...
— Któż poczynił te obietnice?
— Czyż nie ty i twój ojciec podpisaliście kontrakt ślubny?
Halten Maul! Ich Sie nichts versprochen. Milcz. Ja nic nie przyrzekałem. Wiesz dobrze, że zmuszono mnie, abym cię poślubił.
Zerwał się z miejsca i odsunął krzesło, z którego powstał.
Gotowa byłam już rzucić się na pomoc Jej Wysokości. Zdawało mi się, że się rzuci na nią. Tak go nienawidziłam w tej chwili, że chciałabym go zabić.
Das danke Ihnen der Hänker! Niech wam kat nagrodzi! — zawołała księżna, nie posiadając się z gniewu.
A on z nieprzystojną klątwą wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.
W tym człowieku zda się, wcielona wszelka dzikość i podłość tego dzikiego i podłego kraju. Trudno prawdziwie rozstrzygnąć, czy większy on głupiec, czy niegodziwiec.
Biedna Karolina! — Jej Wysokość, która z dniem każdym okazuje mi coraz większą przyjaźń ponad moje zasługi, sama prosiła, abym ją tak zwała — biedna Karolina! Skoro zbliżyłam się do niej, rzuciła mi się w objęcia i długo nie mogła ani słowa wyrzec, tylko drżała cała. — Wreszcie rzekła, szlochając:
— Gdybym nie była brzemienna, gdybym mogła jakkolwiek powrócić do Niemiec, chętniebym tam żyła o chlebie i wodzie. Od zmysłów już odchodzę z rozpaczy, nie wiem już co czynię i mówię. Boga proszę, aby mię umocnił, aby mię rozpacz nie doprowadziła do czegoś okropnego.
Następnie dodała już cicho, płacząc ze zwykłą swą pokorą, która niekiedy więcej mnie w niej przestrasza, aniżeli wszelka rozpacz:
— Nieszczęsna ja ofiara rodziny, której nigdy pożytku żadnego nie przyniosłam — a sama umieram ze smutku powolną śmiercią.


∗             ∗

Płakałyśmy jeszcze obie, gdy nam dano znać, że trzeba już jechać na maskaradę. Połykając łzy, przywdziewałyśmy maski. Taki tu obyczaj: chcesz, nie chcesz, musisz się weselić gdy kazano.
Maskarada odbywała się na placu Troickim koło domu kawiarnianego, »austeryi« pod odkrytem niebem. Ponieważ miejsce to jest nizkie i błotniste, z niewysychającem nigdy błotem, więc część placu założona została balami, na których umieszczono deski; utworzył się w ten sposób pomost, a na nim cisnęły się maski.
Na szczęście pogoda znów się zmieniła. Podniosła się nad rzeką mgła gęsta, biała, jak mleko i cały plac wypełniła. Goście, szczególnie damy w lekkich strojach zaziębiały się od wilgoci, kaszlały i kichały; zamiast lekarstwa poili je wódką, Grenadyery, jak zwyczajnie, roznosili ją w kubłach. W białym obłoku mgły, oświeconej zielonawem światłem zorzy — w czerwcu zorza tu trwa przez całą noc — wszystkie te maski: arlekiny, pajace, pastuszki, nimfy, chińczyki, araby, niedźwiedzie, żórawie, smoki, wydały się śmiesznemi i strasznemi widmami.

Niedaleko od estrady, na której tańczyliśmy, widniały czarne pale z ostrzami żelaznemi, na których sterczały martwe, prawie zgniłe już głowy straconych. Wśród żywicznego zapachu choiny wiosennej i pączków brzozowych, napełniającego teraz całe miasto, udawał mi się czuć okropny trupi odór tych głów. I znów zdało mi się, jak nieraz tutaj — że wszystko to sen tylko.
6 maja.

Niespodziana zgoda. Zbliżywszy się do uchylonych drzwi od pokoju Jej Wysokości, zobaczyłam ją w zwierciadle, siedzącą na fotelu, a książę następca, nachylony nad nią, trzymał jej głowę obiema rękoma i całował ją w czoło z pełną szacunku czułością. Chciałam odejść, ale ona, zauważywszy mię też w zwierciadle: dała mi znak ręką. Zrozumiałam, że każe mi pozostać w sąsiednim pokoju. Biedaczka chciała widać pochwalić się swem szczęściem.
Der Mensch, der sagen, ich sie nicht lieb habe, lügt wie Teufel! Kto mówi, że Was nie kocham, łże, jak czart! — mówił carewicz, jak się domyśliłam z powodu jednej z tych niegodziwych plotek o Jej Wysokości, których tu mnóstwo krąży (oskarżają ją nawet, że zdradza męża). — Wierzę Wam, wiem żeście dobra, a ci co źle o Was mówią, nie warci waszego palca małego.
Wypytywał ją o jej sprawy, o nieprzyjemności, jakich doznała, o jej zdrowie i stan brzemienny — a wszystko to z takiem współczuciem w słowach, i w rysach jego twarzy tyle było rozumu i dobroci, że zdało się, zupełnie stoi inny człowiek przedemną. Oczom i uszom własnym nie wierzyłam, pomnąc na to, co wczoraj jeszcze w tym samym zdarzyło się pokoju.
Kiedy odszedł i pozostałyśmy same, Karolina powiedziała mi: Dziwny człowiek! Wcale nie taki, jak się wydaje. Nikt go nie zna. Jak on mnie kocha. Ach droga moja Julianno, gdyby tylko miłość — a wszystko można znieść — wszystko byłoby dobrze... Kiedy dziecko mi się narodzi — proszę Boga, żeby syn — będę zupełnie szczęśliwa.
Nic nie rzekłam; nie miałabym serca odbierać jej złudzenia. I teraz już tak była szczęśliwa. Czy na długo? Biedna, biedna!


∗             ∗

Może być, że niesprawiedliwie sądzę carewicza, może istotnie nie jest on takim, jak się wydaje.
Jest to najskrytszy z ludzi. Skoro nie jest pijany, siedzi w swym pokoju ze swemi staremi księgami i rękopismami, studyuje, jak mówią, historyę powszechną i teologię, nie tylko rosyjską, ale też katolicką i protestancką; ośm razy podobno przeczytał Biblię niemiecką; albo znów rozprawia z mnichami, pielgrzymami i z różnymi ludźmi, niekiedy najniższego stanu.
Jeden z tych, co przy nim są na służbie, Teodor Ewarłakowski, młody człowiek, nie głupi, lubiący także czytać, bierze odemnie wszelkie książki, nawet łacińskie — powiedział mi raz o księciu następcy te słowa, które zaraz zapisałam po rosyjsku w książkę pamiętnikową, podarowaną mi przez Leibnitza, którą zawsze mam przy sobie:
— Carewicz ma wielki zapał dla popów, a popy dla niego, i czci ich jak Boga, a oni świętym go zowią i sławią go wśród ludu.
Pomnę, Leibnitz opowiadał mi, że przedstawiwszy się carewiczowi latem 1711 roku w Wolfenbüttel, w zamku książęcym, długo rozprawiał z nim o swym ulubionym przedmiocie — o połączeniu Wschodu z Zachodem, Chin i Rosyi z Europą, a następnie przysłał mu za pośrednictwem swego wychowawcy, barona Güssena, wyciągi ze swych listów o sprawach chińskich. Leibnitz utrzymywał, że, wbrew temu, co mówią o carewiczu, jest on bardzo intelligentny, ale intelligencya jego zupełnie różna od ojcowskiej. W dziada wdał się zapewne — zauważył Leibnitz.
Jej Wysokość pokazywała mi kopie listu królewskiej Akademii nauk w Berlinie do księcia Ludwika Rudolfa Wolfenbüttelskiego, ojca Karoliny. — W liście tym mowa jest o widokach na przyszłe rozpowszechnienie w Rosyi prawdziwej oświaty chrześciańskiej, a to dzięki szczególniej skłonności księcia-następcy do nauk i ksiąg.
Widziałem także sprawozdanie z posiedzenia Akademii z roku 1711, na którem jeden z jej członków, rektor Frisch, dowodził, że następca cara więcej jeszcze zamiłowania ma do nauk, niż sam car i nie mniej będzie je popierał.
Szczególne! Kiedy dzisiaj patrzałem na nich w zwierciadle — rzekłbyś w czarodziejskiem » zwierciadle wróżebnem« — zdało mi się, że dostrzegam w tych dwóch tak różnych twarzach jeden rys podobieństwa — cień jakiegoś przeczuwanego smutku, jakby oboje mieli być ofiarami, jakby obojgu groziło wielkie cierpienie. Może mi się tylko tak przywidziało w ciemnem zwierciadle.

8 maja.

Byliśmy obecni w admiralicyi przy spuszczaniu na morze wielkiego okrętu o siedmdziesięciu armatach. Car, odziany jak prosty cieśla, w czerwonej koszuli, poplamionej dziegciem, z toporem w ręku wszedł pomiędzy podpórki pod spód okrętu, rozpatrując, czy wszystko w porządku, bez obawy przed niebezpieczeństwem — niedawno przy takiem spuszczaniu dwóch ludzi zostało zabitych.
Przypomniałam sobie słowa cara: »Pracuję jak Noe nad arką Rosyi«.
Zdjąwszy czapkę przed wielkim admirałem, jak podwładny przed swym zwierzchnikiem, spytał Piotr, czy pora zaczynać, i otrzymał rozkaz, aby uczynił pierwsze uderzenie toporem. Setki innych toporów poczęły rąbać podpórki, a równocześnie zdejmowano bale, podtrzymujące boki okrętu. — Zsunął się po płazach, nasmarowanych tłuszczem, zrazu powolnie, potem poleciał, jak strzała, tak, iż płozy rozpadły się na kawały, a okręt popłynął po wodzie, kołysząc się i prując po raz pierwszy jej fale, przy odgłosach muzyki, strzałów armatnich i okrzyków ludu.
Wsiedliśmy na szalupy i pojechaliśmy do nowego okrętu. Car był już tam. Przebrawszy się w mundur marynarza z gwiazdą i niebieską wstęgą orderową przez ramię, przyjmował gości. Na pokładzie ochrzczono nowonarodzonego pierwszym kubkiem wina. Car wypowiedział mowę. Oto od dzielne zdania, które sobie przypominam:
— Naród nasz, jak dzieci, które nie wezmą się do abecadła, dopóki nie będą przymuszone, którym nauka zrazu zda się przykrą, a gdy nauczą się, są wdzięczne. To jasno się okazuje ze wszystkich spraw obecnych. Czy nie wszystko uczyniono pod przymusem? A jednak słychać już dziękowanie za wiele rzeczy zrobionych, które już i owoc swój wydały. Kto nie chce skosztować goryczy, ten słodyczy nie dozna...
— Nie karm kołaczami, a nie tłucz po grzbiecie kijami — szepnął tuż koło mnie do ucha swemu sąsiadowi jeden ze starych bojarów.
— Mamy wśród innych oświeconych narodów w Europie — ciągnął dalej car — przykłady, jak również z małych wychodziły początków. Czas i nam wziąć się do swych spraw naprzód małych, a później przyjdą inni, którzy i wielkie sprawy podejmą. Wiem, że sam nie dokonam i nie ujrzę tego, albowiem dni ludzkie nie długie są — jednakowoż zacznę, aby innym po mnie lżej było, a nam dość, że będziemy mieli sławę początku.
Z upodobaniem patrzałam na cara. Wyglądał wspaniale.
Tymczasem schodzono do kajut. Damy zgromadziły się w oddzielnej sali, do której podczas uczty nikt z mężczyzn, oprócz cara, nie miał prawa wchodzić. W przegródce pomiędzy obu salami, męską i damską, znajdowało się małe, okrągłe okienko, zasłonięte czerwoną firanką. Usiadłam koło tego okienka. Podnosząc zasłonę, mogłam widzieć, a po części słyszeć, to co się działo w sąsiednim oddziale. Niektóre rzeczy zapisałam zaraz w notatniku:
Długie i wąskie stoły, rozmieszczone w formie podkowy, zastawione były zimnemi zakąskami; przeważnie o smaku ostrym i korzennym, wzbudzającym pragnienie. Zakąski były tanie, ale wina bardzo drogie. Na takie uroczystości car wydaje zwykle z własnej kasy tysiąc rubli, co wedle tutejszego kursu pieniędzy bardzo jest wiele.
Przy stołach ucztujący zasiedli jak się zdarzyło, bez względu na urzędy i godności. Na jednym końcu stołu zasiadł błazeński kniaź-arcykapłan, otoczony kapłanami. Uroczyście ogłosił początek uczty temi słowy:
— Pokój i błogosławieństwo całej czcigodnej kompanii w imię Ojca Bachusa i Syna Iwaszki Chmielnickiego i Ducha Winnego komunikujcie! Pijaństwo Bachusowe niechaj będzie z wami.
— Amen — odpowiedział car — pełniący przy kniaziu-papieżu obowiązki protodiakona.
Wszyscy po kolei podchodzili do kniazia-papieża, kłaniali mu się do nóg, całowali w rękę, brali z rąk jego wielką łyżkę wódki i wypijali ją duszkiem; był to czysty spirytus, spiritus vini palony na czerwonym pieprzu indyjskim. Sądzę, że dosyć zagrozić tą okropną nalewką, aby zmusić do zeznań najzatwardzialszego zbrodniarza, a tutaj pić ją musieli wszyscy, nawet kobiety.
Pili za zdrowie wszystkich członków rodziny carskiej, z wyjątkiem carewicza i jego małżonki, chociaż oboje obecni byli na uczcie. Każdemu toastowi towarzyszyły wystrzały armatnie, tak potężne, że szyby w jednym oknie od nich popękały.
Goście upijali się tem prędzej, że do wina potajemnie dolewano wódki. W nizkich kajutach, pełnych ludzi, zrobiło się okrutnie duszno. Poczęto zrzucać kaftany, kamizelki, a nawet zrywano sobie nawzajem peruki. Jedni ściskali się i całowali, inni kłócili się, szczególnie pierwsi ministrowie i senatorowie, którzy zarzucali sobie nawzajem wziątki, szachrajki i łotrostwa różne.
— Ty masz metreskę, która cię dwa razy tyle kosztuje, co otrzymujesz pensyi.
— A grzybki w beczułce czy pamiętasz? — odezwał się drugi.
Grzybki, były to dukaty, przyniesione przez chytrego interesanta w beczułce, jako grzyby solone.
— A konopie, któreś dostarczał do admiralicyi, wiele ci przyniosły?
— Ach, bracie, po co jeden na drugiego napadać. Wszystko, co żyje, chce tego, co dobre.
— Wziątki nie co innego, jak akcydensy.
— Nie brać nic od interesantów, sprawa chyba nadprzyrodzona.
— Jednakże wedle prawa?
— Co prawo? — To dyszel, kędy chcesz, tędy się zwróci.
Car przysłuchiwał się uważnie. Taki miał zwyczaj. Skoro wszyscy się popili kazał postawić podwójne straże u drzwi z rozkazem, aby nikogo nie przepuszczały; a tymczasem sam zawsze trzeźwy, choćby najwięcej wypił, szczególnie kłócił i drażnił swych najbliższych i z pijackiej ich otwartości dowiadywał się często rzeczy, których innym sposobem nigdyby się nie dowiedział. Jak mówi przysłowie: gdzie złodzieje się kłócą, chłop chwyta za ukradziony towar.
Najoświeceńszy książę Mienszykow kłócił się z kanclerzem Szafirowem. Książę zwał go żydem.
— Ja żyd, a ty pierożkami na ulicy handlował, a ojciec twój łapciami jadł kapuśniak. Ciebie samego z pod beczki wyciągnęli. Tani ty książę — z błota ty wzięty i między książęty posadzony.
— Ach ty żydzie parszywy! Sprawię ci lanie, aż mokro będzie.
I długo jeszcze wymyślali sobie nawzajem. Wogóle Rosyanie szczególni mistrze w wymysłach. Takich wyrazów i przekleństw jak tu, nigdzie nie usłyszysz. W jednem z przekleństw, jednem z najhaniebniejszych, które jednakże używane jest przez wszystkich, słowo matka łączy się z najobrzydliwszymi wyrazami. Całe powietrze zarażone niemi. I naród ten uważa się za chrześciański!
Wyczerpawszy wzajemne wymyślanie, dostojnicy zaczęli sobie pluć w twarze. A wszyscy stali dokoła, patrzeli się i śmiali. Takie starcia zwykła to rzecz, nie pociągająca za sobą szczególnych następstw.
Książę Jakób Dołgoruki pobił się z księciem Cezarem Romodanowskim. Ci dwaj szanowni, siwizną ubieleni staruszkowie, wymyślając sobie w najobelżywszych słowach, darli się za włosy, dusili się i bili kułakami. Kiedy chciano ich rozłączyć, chwycili się za szpady.
Ej dat ist nitt parmittet — krzyknął po holendersku car, zbliżając się i stając pomiędzy niemi.
Protodiakon Piotr Michajłowicz miał rozkaz od kniazia-papieża: »podczas szumek uspakajać słowem i dłonią«.
— Satysfakcyi żądam — wrzeszczał książę Jakób — afront wielki mi zrobiono.
— Ej kamracie — rzekł car — gdzie znajdziesz sprawiedliwość na księcia Cezara, chyba u Boga? Ja sam podległy Jego Wysokości. A i cóż to za afront? Dzisiaj cała kompania pod Bachusa protekcyą. Sauffen — rauffen, popijemy się pobijemy się, zbudzimy się — pogodzimy się.
Wrogów zmuszono do wypicia na zgodę nalewki pieprzowej — i wkrótce obaj razem zwalili się pod stół.
Trefnisie wyli, ryczeli, kwiczeli, wymiotowali i pluli w twarz najpoważniejszym ludziom. Oddzielny chór, zwany »wiosną«, naśladował śpiew ptaków w lesie. Począwszy od słowika aż do piegzy, a tak głośno, że dźwięki różnych świstów i pisków odbijały się od ścian ogłuszającem echem. Dały się słyszeć dzikie pieśni taneczne z bezsensownemi prawie słowami, przypominające wrzaski na sabbacie czarownic:

Ej, pal! Ej pal!
Szyń — pien, sziwergań!
Wal trepaka
Nie żałuj kubraka!

W naszym damskim oddziale pijana stara baba-trefniś, księżna-przeorysza Rżewska, istna wiedźma, puściła się także w pląsy, ugiąwszy sukni i śpiewając ochrypłym od trunku głosem.
Patrząc na nią carowa, z przekrzywionemi na bok włosami, cała spotniała, czerwona, pijana, przyklaskiwała i przytupywała, wykrzykując: ej graj! ej pal! I śmiała się przytem jak szalona. Na początku pijatyki czepiała się Jej Wysokości, namawiając ją do picia. Ale spostrzegłszy, że księżnej-następczyni zrobiło się niedobrze, zlitowała się nad nią i dała jej pokój, a nawet pokryjomu dolewała jej, a także i nam freilinom, wody do wina, co na takich ucztach poczytywane było za wielki występek.
Pod koniec nocy — przesiedzieliśmy za stołami od szóstej wieczorem do czwartej rano — kilka razy carowa podchodziła do drzwi, wołała cara i pytała.
— Czy nie czas do domu, ojcze?
— Nic to Kasiu, jutro dzień swobodny — odpowiadał car.
Podnosząc zasłonę, zaglądałam niekiedy do oddziału męskiego i za każdym razem ujrzałam coś nowego.
Ktoś, krocząc wprost przez stół, wstąpił butem w półmisek z galaretą rybią. Car tymczasem pakował tę samą galaretę do gardła kanclerzowi Gołowkinowi, który nie cierpiał ryby. Dieńszczyki trzymali go za ręce i za nogi, a on rzucał się, dyszał ciężko i cały stał się purpurowy. Porzuciwszy wreszcie Gołowkina, car wziął się do rezydenta hanowerskiego, Webera: głaskał go, całował, jedną ręką ściskał za głowę, a drugą kieliszek trzymał mu tuż przy ustach, błagając, aby wypił. Następnie zdjął mu perukę, całował w wierzch głowy i w kark, odwinął mu wargi i całował w dziąsła. Mówią, że przyczyną tych wszystkich czułości była chęć cara wyciągnięcia od rezydenta jakiejś tajemnicy dyplomatycznej. Musin-Puszkin, którego łechtano po szyi, czego bardzo się obawiał — a do czego car chciał go przyuczyć — wrzeszczał jak prosię zarzynane. Tajny radca Tołstoj pełzał na czworakach. Zresztą zdaje się nie był pijany; udawał tylko, aby nie pić więcej. Wiceadmirał miał głowę rozbitą. Książę Menszyków padł jak martwy z posiniałą twarzą; cucili go, aby nie umarł: — zdarzało się, że na takich pijatykach ludzie umierali. Spowiednik carski, Fedoska, wymiotował. »Och śmierć moja! Matko Przenajświętsza, Bogarodzico!« jęczał żałośnie. Książę-papież chrapał i zwalił się całym ciałem na stół, twarzą w kałużę wina.
Świst, ryk, dźwięk tłuczonych butelek, przekleństwa, wymysły, odgłosy policzków, na które już nikt nie zwracał uwagi — wszystko to rozlegało się w powietrzu. Zaduch, jak w najbrudniejszej karczmie. Gdyby kogoś wprost ze świeżego powietrza tu wprowadzić, zemdliłoby go chyba.
W oczach mi pociemniało, niekiedy przytomność traciłam. Twarze ludzkie wydawały się pyskami zwierzęcymi, a najstraszniejsza ze wszystkich była twarz cara: szeroka, okrągła, ze skośnemi nieco oczami, wielkiemi i wypukłemi, ze sterczącym ku górze ostrym wąsikiem — twarz ogromnego drapieżnego kota albo tygrysa. Spokojna była i uśmiechnięta. Wzrok jasny, przenikliwy. On sam trzeźwy był i z ciekawością zaglądał w najnikczemniejsze tajniki, w obnażone wnętrzności dusz ludzkich, które odkrywały się przed nim, jakby na inkwizycyi, posługującej się niby narzędziem tortury — winem.
Kniazia-papieża zbudzono i podniesiono ze stołu. Pod stołem wyspał się kniaź-Cezar. Zmuszono ich teraz tańczyć jeden naprzeciw drugiego, przyczem trzeba było podtrzymywać ich pod ręce, gdyż obaj ledwie trzymali się na nogach. Papież w błazeńskiej tyarze, uwieńczony pijanym Bachusem, trzymał w ręku krzyż z dwóch cybuchów. Cezar — w koronie błazeńskiej z berłem w ręku. Carewicz leżał na podłodze zupełnie pijany, jak martwy pomiędzy tymi dwoma trefnisiami, dwoma widmami dawnej wielkości: carem ruskim i ruskim patryarchą.
Co było potem, nie pamiętam i nie chcę sobie przypominać — zbyt to wstrętne.
Na sąsiednich okrętach odezwała się ranna pobudka. I na naszym dał się słyszeć dźwięk bębna i sam car był doboszem. Miało to znaczyć: »Była wielka batalia z Iwaszką Chmielnickim (Bachusem rosyjskim) i wszystkich on pobił«. Grenadyerzy wynosili na rękach pijanych dygnitarzy, jak ciała zabitych z pola bitwy.
Skoro ujrzeliśwy niebo, zdało nam się, że wychodzimy, mówiąc stylem wysokim, z piekła, a niskim — z brudnej jamy.

9 maja.

Dawno nie pisałam dziennika. Jej Wysokość chora była po pijatyce; zresztą cóż pisać? Wszystko tak smutne, że nie chce się mówić ani myśleć. Niech będzie, co ma być.

25 maja.

Nie omyliłam się. Pokój okazał się nietrwałym... Znów czarny kot przeleciał pomiędzy carewiczem a Jej Wysokością, znów nie widują się całymi tygodniami. I on też chory. Doktorzy mówili, że suchoty. Ja myślę poprostu: wódka.

4 czerwca.

Przyszedł carewicz ubrany po podróżnemu pomówił o czemś potocznem i nagle oznajmił:
Adieu. Ich gehe nach Carlsbad.
Księżna-następczyni tak się zmięszała, że nie wiedziała co powiedzieć; nie spytała nawet na jak długo jedzie. Ja myślałam, że żartuje. Okazało się jednak, że zaraz prawie po wyjściu od nas siadł do pocztowej karetki i pojechał. Mówią, że istotnie udał się na kuracyę.
I ot znów same jesteśmy bez cara i carewicza.

Rodzice Jej Wysokości, zapewne uwierzywszy też głupim plotkom tutejszym, rozgniewali się na nią i przestali do niej pisywać. Jesteśmy opuszczone przez wszystkich.
7 lipca.

Pismo cara do Jej Wysokości.

»Nie chciałbym Was trudzić, ani też żywić myśli przeciwne memu sumieniu; ale nieobecność małżonka waszego, a mego syna zmusza mię do tego, aby zatrzymać złe języki, które prawdę zamieniają na kłamstwo. Ponieważ wszędzie stał się wiadomem fakt Waszej brzemienności, przeto, skoro Bóg pozwoli wam szczęśliwie urodzić, trzeba, aby ku temu uczynić niejakie przygotowania, o czem wam doniesie kanclerz hrabia Gołowkin. Postąpcie według tego, jak wam powie, a w ten sposób zamknięte będą usta tym, co miłują kłamstwo«.
Uczynili istotnie przygotowania: umieścili koło Jej Wysokości trzy prawie jej nieznajome kobiety: kanclerzową Gołowkin, jenerałową Brüss i starą babę-trefnisię, księżną przeoryszę Rżewską, tę samą, która tańcowała podczas pijatyki. Te trzy megiery nie spuszczały jej z oczu, pilnując i po prostu szpiegując ją.
Co to wszystko znaczy? Czego się obawiają? Jakiego podstępu? Czy zmiany dziecka, dziewczynki na chłopca, w celu zapewnienia następstwa w rodzie carewicza? Czy też może jest to nadzwyczajna uprzejmość carowej?
Teraz dopiero zrozumieliśmy, jak nas tu podejrzywają i nienawidzą. Cała wina Karoliny na tem polega, że jest żoną swego męża. Ojciec przeciwnikiem syna, a my pomiędzy nimi jak między dwoma ogniami.
»Posłuszna będę woli Waszej Wysokości w wyborze trzech kobiet, mających nademną czuwać — odpowiedziała carowi Karolina — tem więcej, że ani mi w myśli nigdy nie postał zamiar oszukiwania Waszej Wysokości i księcia-następcy. To też ten dziwny i niezasłużony rozkaz boleśnie mię dotknął. Zdawałoby się, że obiecywana wielokrotnie miłość i łaska Waszej Wysokości mogłyby służyć za rękojmie, iż nikt nie zdoła mię spotwarzyć i że ci, co w tem zawinili, ukarani będą jak przestępcy. Smutno mi bardzo, że ci, co mię prześladują, dosyć mają siły, aby uknuć na mnie taką intrygę. Bóg moją nadzieją tu na obczyźnie. A ponieważ przez wszystkich jestem opuszczoną, usłyszy on moje wzdychanie serdeczne i skróci me cierpienia«.

12 lipca.

O godzinie 7 rano Jej Wysokość szczęśliwie urodziła córkę. O carewiczu ani słychać.

1 sierpnia.

Otrzymano wiadomość o zwycięstwie Rosyan nad Szwedami 27 lipca koło Gangutu. Wzięta pono do niewoli cała eskadra. Przez cały dzień słychać dzwony i salwy armatnie. Wogóle nie żałują tu prochu: z powodu najdrobniejszego zwycięstwa, gdy pochwycą trzy albo cztery przez pół zgniłe galary, walą z armat, jakby świat pokonali.

9 września.

Car powrócił do Petersburga; znów strzelanina, jakby w mieście oblężonem. Ogłuchliśmy prawie od huku. Niezliczone pochody tryumfalne, ognie sztuczne z samochwalczemi alegoryami; car wysławia się jako zdobywca świata, Cezar i Aleksander. Była pijatyka, na której, chwała Bogu, nas nie było. Popili się podobno znów jak świnie.

13 września.

Deszcz, błoto. Przez okno widać nizkie, ciemne, jakby kamienne niebo. Na gałęziach bezlistnych kraczą zmokłe wrony. Smutno! Smutno!

19 września.

Zastałam księżnę następczynię nad listami carewicza, które pisywał do niej jeszcze jako narzeczony. Krzywe, niezdarne litery na liniach, przeciągniętych ołówkiem. Puste komplementy, dyplomatyczne uprzejmości, a ona płacze nad niemi biedaczka.
Słyszeliśmy z boku, że carewicz w Karlsbadzie żyje incognito. Powróci tu dopiero przed samą zimą.

20 września.

Aby zapomnieć, nie myśleć o naszych smutnych sprawach, postanowiłam zapisywać wszystko, co widzę i słyszę o carze.
Słusznie mówił Leibnitz: quanto magis hujus principis indolem prospicio, tanto eam magis ad miror. Im więcej rozważam obyczaj tego monarchy, tem więcej mu się dziwuję.

1 października.

Widziałam jak car w kuźni admiralicyi sam kuł żelazo. Dworzanie usługiwali mu, rozpalali ogień, nadymali miechy, nosili węgle, plamiąc niemi jedwab i aksamit wyszywanych złotem swych ubrań.
— Ot jak car, to car, darmo chleba nie je. Lepiej od burłaka pracuje — rzekł jeden ze stojących obok prostych robotników.
Car miał na sobie fartuch skórzany, włosy podwiązane sznurkiem, rękawy zawinięte na rękach gołych z wypukłymi mięśniami, twarz pobrudzona sadzą. Olbrzymiego wzrostu kowal, oświecony czerwonem zarzewiem, podobny był do podziemnego tytana. Uderzył młotem po rozpalonem do białości żelazie, tak że iskry sypały się deszczem; kowadło drżało całe, jak gdyby miało rozpaść się w kawałki.
— Z żelaza chcesz wykuć Miłościwy Panie nową Rosyę, ale zbyt ciężki młot, zbyt ciężkie kowadło.
Przypomniałam sobie te słowa jednego starego bojara


∗             ∗

»Czas jest jak żelazo gorące, które, gdy ostygnie, nie nada się do kucia« — mówił car. I kowal Rosyi kuje ją, dopóki żelazo gorące. Nie zna odpoczynku. Przez całe życie śpieszy się kędyś, wydaje się, że nie mógłby odpocząć ani zatrzymać się, choćby nawet chciał. Zabija się gorączkową działalnością, naprężeniem sił wszystkich, jakby w wiecznej konwulsyi. Lekarze mówią, że siły jego poderwane, że niedługo pożyje. Leczy się wciąż żelaznemi ołonieckiemi wodami, ale przytem pije wódkę, tak, iż leczenie na szkodę mu wychodzi.
Pierwsze wrażenie, gdy się na niego spojrzy: pośpiech. Cały w ruchu. Nie chodzi — biega. Poseł cesarski hrabia Kinsky, otyły mężczyzna, zapewniał, że woli raczej odbyć kilka bitew, aniżeli przebyć u cara dwie godziny na posłuchaniu albowiem przy swej tuszy, przez cały ten czas zmuszony byłby wciąż biegać za nim. Czas jako śmierć — powtarza car. Czas stracony podobny śmierci, z której się nie powraca.


∗             ∗

Żywioły jego: ogień i woda. Rozmiłowani w nich, niby jestestwo, które w nich żyje: wodę lubi jak ryba — ogień jak salamandra. Szczególną ma namiętność do wszelkich doświadczeń z ogniem i z ogniami sztucznymi. Zawsze sam je zapala; raz przy mnie włosy sobie nawet opalił. Mówi, że przyzwyczaja poddanych do ognia bitwy. Ale to tylko powód pozorny: po prostu lubi ogień.
Takaż sama namiętność do wody. Potomek carów moskiewskich, którzy nigdy morza nie widzieli, zatęsknił doń jeszcze dzieckiem w dusznych komnatach dworca kremleńskiego, jak dzikie gąsiątko w kurniku. Bawił się łódeczkami dziecinnemi na małych stawkach, a gdy się dorwał do morza, to już się z nim nie rozstawał. Większą część życia przepędza na wodzie. Codzień po obiedzie śpi na fregacie. Gdy zachoruje, przenosi się na nią na stałe i powietrze morskie zawsze go prawie wyleczy. Latem w Petersburgu duszno mu w ogromnych ogrodach. Zbudował sobie sypialnię w Monplaisir w domku, którego jeden bok omywany jest falami zatoki fińskiej, okna sypialni wychodzą wprost na morze. Dworzec w Ogrodzie letnim także otoczony wodą z dwóch stron! Stopnie schodów, wiodących na ganek, spuszczają się do wody jak w Amsterdamie lub Wenecyi. Raz zimą, gdy Newa już stanęła i tylko przed pałacem pozostało nieco wody nie zamarzniętej, szerokości stu krosów, pływał po niej tam i napowrót w maleńkiej łódeczce jak kaczka po kałuży. Gdy cała rzeka pokryła się mocnym lodem, kazał zmieść śnieg na przestrzeni stu kroków długości a trzydziestu szerokości i sama widziałam, jak w maleńkich szalupkach na łyżwach stalowych suwał się po niej. »Pływamy mówił, po lodzie, ażeby i zimą nie zapomnieć morskich exercycyj«. Pewnego razu i w Moskwie podczas świąt Bożego Narodzenia jeździł po ulicach w ogromnych saniach, zbudowanych jak okręt z żaglami. Lubi też bardzo puszczać na wodę młode kaczki i gęsi, podarowane mu przez carową. A jak raduje się ich radością, jakby sam był ptakiem wodnym...


∗             ∗

Mówią, że zaczął naprzód myśleć o morzu, gdy przeczytał opowieść kronikarza Nestora o morskiej wyprawie pod Carogród, odbytej przez księcia kijowskiego, Olega. Jeśli tak, to wskrzesza on w tem, co nowe, tradycye dawne. Od morza przez ląd do morza — taka droga Rosyi.


∗             ∗

Niekiedy wydaje się, że zjednoczyły się w nim przeciwieństwa dwóch pokrewnych mu żywiołów — wody i ognia — w jedno jestestwo, dziwnie obce — nie wiem dobre, czy złe, boskie czy dyabelskie — ale nie ludzkie.


∗             ∗

Dzika nieśmiałość. Sama widziałam jak podczas wspaniałego przyjęcia posłów, siedząc na tronie, mięszał się, czerwieniał, potniał, często dla dodania sobie odwagi zażywał tabaki; nie wiedział, gdzie oczy podzieć. Unikał nawet wzroku carowej; skoro zaś ceremonia skończyła się i można było zejść z tronu, cieszył się jak uczniak.
Margrabina brandeburska opowiadała mi, jak przy pierwszem z nią spotkaniu car — prawda wtedy jeszcze bardzo młody — odwrócił się, zakrył twarz rękoma niby zaczerwieniona dziewczyna i powtarzał tylko: Je ne sais pas m’exprimer (»Nie umiem mówić«). Niebawem wprawdzie nabrał odwagi i stał się nawet aż nadto swobodnym w obejściu: zapragnął przekonać się własnoręcznie, czy jędrna, kibić Niemek, wzbudzająca zadziwienie w Rosyanach, nie pochodzi od naturalnej ich kościstości. Il pourrait être un peu plus poli, mógłby być grzeczniejszym, — zauważyła margrabina. Baron Manteuffel mówił mi o widzeniu się cara z królową pruską: »Był tak uprzejmy, że podając jej rękę, naciągnął przedtem rękawiczkę, zresztą dosyć brudną. Przy wieczerzy sam siebie prześcignął. Nie wykalał sobie w zębach, nie żygał i nie wydawał innych nieprzyzwoitych dźwięków. (Il n’o ni roté, ni peté). Podróżując po Europie, żądał zawsze, aby nikt nie patrzał na niego, aby drogi i ulice, po których będzie przejeżdżał, były puste. Wchodził i wychodził z domu ukrytymi drzwiami. Muzea odwiedzał nocą. Pewnego razu w Holandyi, skoro musiał przejść przez salę, w której zasiadali członkowie Stanów generalnych — prosił, aby prezydent kazał im odwrócić się plecami, a skoro nie chcieli tego uczynić przez uszanowanie dla niego — ściągnął sobie na nos perukę, szybko przeszedł przez salę, przez sień i zbiegł po schodach. Pływając w Amsterdamie po kanale, gdy zauważył, że zbliża się łódka z ciekawymi, wpadł w taką wściekłość, że rzucił na głowę sternika dwie puste butelki i omal czaszki mu nie roztrzaskał. Istny Kanibal dziki. W oświeconym Europejczyku — rosyjski barbarzyniec leśny...


∗             ∗

Dziki i dziecinny. Zresztą wszyscy Rosyanie istne dzieci. Car w pośród nich udaje tylko dorosłego. Nigdy nie zapomnę jak na jarmarku wiejskim w pobliżu Wolfenbütteln bohater Połtawy jeździł na drewnianych konikach jakiejś marnej karuzeli, chwytał kijem kółka miedziane i bawił się jak mały chłopiec.
Dzieci bywają okrutne. Ulubioną zabawą cara — przymuszać ludzi do tego, co im wstrętne a często zgoła przeciwne ich naturze: Kto nie znosi wina, oliwy, sera, ostryg, octu, temu przy każdej sposobności przemocą to pakuje do ust. Tych, którzy boją się łechtania, łechce na przekorę. Niektórzy, ażeby mu dogodzić, udają umyślnie, że nie znoszą tego, czem on lubi drażnić. Niekiedy te żarty bywają okrutne, szczególniej podczas pijatyk świątecznych: »Te uciechy świąteczne — mówił mi pewien stary bojarzyn — tak bywają ciężkie, że wielu przygotowuje się do nich jak na śmierć«. Ciągają ludzi na sznurach od przerębla do przerębla; sadzają gołym zadem na lodzie, upajają na śmierć.
Tak bawiąc się z ludźmi, ta istota jakiegoś innego gatunku, Faun czy Centaur, kaleczy ich i zabija niespodzianie. W Leydenie w teatrze anatomicznym przypatrywał się jak nasycają terpentyną obnażone mięśnie trupa a spostrzegłszy wstręt u jednego ze swoich towarzyszów rosyjskich, schwycił go za kołnierz, nagiął mu głowę do stołu i zmusił do oderwania zębami muskułu trupa.
Często nie podobna rozstrzygnąć, gdzie kończy się w tych żartach żywość dziecięca, a zaczyna się zwierzęca dzikość.


∗             ∗

Obok tej nieśmiałości dzikiej, dziki również bezwstyd szczególniej z kobietami.
Il faut que sa Majesté ait dans le corps une legion de demons de luxure. Zdaje mi się — że w ciele Jego Wysokości jest cały legion demonów żądzy — mówi doktór nadworny Blümentrost. Utrzymuje on, że szkorbut u cara pochodzi od innej zastarzałej choroby, której się nabawił we wczesnej młodości.
Wedle jednego z Rosyan nowego pokoju, car ma »polityczną wyrozumiałość dla grzechów cielesnych«. Im więcej takich grzechów, tem więcej rekrutów — a ci mu potrzebni. Dla niego samego miłość, to tylko podrażnienie natury. Pewnego razu w Anglii z powodu skargi jednej kurtyzany, niezadowolonej z podarku 500 gwinei, rzekł car do Menszykowa: »Myślisz, że ja taki rozpustnik jak ty? Za 500 gwinei służą mi staruszkowie gorliwie swym rozumem, a ta licho mi usłużyła, wiesz czem«.
Carowa wcale nie zazdrosna. Opowiada jej sam wszystkie sprawki erotyczne, kończąc uprzejmym komplementem: »A zawsze jednak Kasiu, ty najładniejsza«.
O adjutantach cara dziwne krążą wieści. Jeden z nich jenerał Jagużyński, dogodził carowi takim sposobem, że o tem niepodobna mówić. Piękny Lefort wedle wyrażenia jednego ze starych rozpustników tutejszych, pozostaje z carem w tak poufnych stosunkach, że obaj mieli wspólną kochankę. Mówią, że i carowa, zanim połączyła się z carem, była kochanką Menszykowa, którego później zastąpił Lefort. Menszykow, ten »mąż podłego rodu«, który — wedle wyrażenia samego cara — »bezprawnie poczęty, w grzechu urodzony przez matkę, a w szachrajstwie skończy swoje dni« — ma nad nim władzę prawdziwie niezrozumiałą. Zdarza się, że car bije go jak psa, przewraca na ziemię i kopie nogami, zda się koniec ich przyjaźni, a wkrótce znów godzą się i ściskają. Na własne uszy słyszałam, jak car nazywał go swoim »ukochanym Olesiem«, swoim »dzieciątkiem serdecznem«, a on podobnie się mu odwzajemniał, ten były uliczny handlarz do takiego posunął się zuchwalstwa, że raz, prawda po pijanemu, powiedział do carewicza:
— Nie dla ciebie korona, nie zobaczysz jej jak uszów swoich. Ona moja!

8 października.

Dzisiaj chowali pewną kupcową holenderską, zmarłą na wodną puchlinę. Car własnoręcznie zrobił jej operacyę, wypuścił wodę. Mówią, że umarła nie tyle z choroby, ile wskutek operacyi. Car był na pogrzebie i na nabożeństwie za zmarłą. Pił i był bardzo wesół. Uważa siebie za wielkiego chirurga; nosi przy sobie zawsze lancety. Wszyscy cierpiący na puchlinę ukrywają się przed nim, aby nie zaczął ich krajać. Ma on jakąś chorobliwą ciekawość anatomiczną. Nie może patrzeć na trupa, żeby go nie krajać dla badań. Jakoż krajał anatomicznie najbliższych swoich krewnych po śmierci.
Lubi także wyrywać zęby. Nauczył się tego w Holandyi u dentystów ulicznych. W tutejszej Kunstkamerze i znajduje się woreczek zapełniony wyrwanymi przez cara zębami.
Cyniczna ciekawość cierpień cudzych i cyniczne iście miłosierdzie. Swemu paziowi własnoręcznie wyciągnął raz glistę z kiszki.


∗             ∗

W całem jestestwie połączenie siły ze słabością. Widać to i w twarzy: straszliwe oczy, od wzroku których ludzie niekiedy mdleją, a wargi subtelne, delikatne z przebiegłym uśmiechem, nieomal kobiece. Podbródek okrągły miękki z jamką po środku.
Opowiadano bardzo wiele o przestrzelonym pod Połtawą kapeluszu. Nie wątpię, że car może być walecznym, szczególniej, gdy zwycięża. W ogóle wszyscy zwycięzcy są waleczni. Ale czy zawsze był tak dzielny, jak się wydaje?
Inżynier saski Gallard, który uczestniczył w wyprawie narwskiej roku 1700 opowiadał mi, że car dowiedziawszy się o zbliżaniu się Karola XII, oddał dowództwo nad wojskiem księciu de Croy z poleceniem, napisanem na prędce, bez daty i bez pieczęci, zupełnie niedorzecznem, a sam oddalił się bardzo rozstrojony.
U pewnego Szweda, pozostającego w niewoli, hrabiego Pippera, widziałam medal, wybity przez Szwedów: na jednej stronie car grzeje się przy ogniu swoich armat, z których lecą bomby na oblężoną Narwę, a u dołu podpis: »Piotr stał przy ogniu i grzał się« — z napomknięciem o apostole Piotrze w domu Kaifasza; na drugiej stronie Rosyanie uciekający z pod Narwy, a na czele ich Piotr z koroną spadającą mu z głowy, bez szabli, uciera łzy chustką i podpis: »Wyszedł i gorzko zapłakał«.
Być może, wszystko to kłamstwo; dla czego jednak nikt nie ośmieli się tak skłamać o Aleksandrze ani o Cezarze?
I podczas wyprawy prutskiej zaszła dziwna okoliczność: w chwili największego niebezpieczeństwa przed bitwą, car gotów był opuścić wojsko dla zebrania świeżych sił, a jeśli nie opuścił go, to jedynie z powodu, że nie mógł tego uczynić, bo drogi były przecięte. »Nigdy — pisał do senatu — odkąd rozpocząłem moją służbę, nie znajdowałem się w takiej desperacyi«. Znaczy to prawie to samo co: »wyszedł i zapłakał«.
Blümentrost mówił — lekarze wiedzą to nieraz o bohaterach, czegoby się nigdy nie dowiedzieli potomkowie — jakoby car nie znosił żadnego bólu cielesnego. Podczas ciężkiej choroby, poczytywanej za śmiertelną, wcale niepodobny był do bohatera.
»Jakoż to może być — rzekł przy mnie jeden rosyjski chwalca cara — aby wielki bohater tak się miał bać małej gadziny, karakona«. Gdy car podróżuje po Rosyi, to dla jego noclegów budują nowe chaty, trudno bowiem we wsiach rosyjskich znaleźć mieszkanie bez karakonów. Boi się także pająków i wszelkich owadów. Sama raz widziałam, jak na widok karakona zbladł i zatrząsł się cały, twarz mu się zmieniła, jakby ujrzał widmo lub jakiś cudotwór nadprzyrodzony; można by sądzić, że niewiele brakło, aby wpadł w omdlenie, jak lękliwa kobieta. Gdyby zażartować z niego, tak, jak on często z innych żartuje i puścić mu na gołe ciało z pół tuzina pająków i karakonów — możeby umarł na miejscu a historycy nie uwierzyliby zapewne, że zwycięzca Karola XII umarł od dotknięcia łapek małego owadu.
Jest coś uderzającego w tym strachu cara olbrzyma, przed którym drżą wszyscy, wobec tego drobnego stworzenia. Przypomniałam sobie naukę Leibnitza o Honadach. Możnaby sądzić, że nie fizyczna, ale metafizyczna natura owadów wroga jest naturze cara. Ten strach jego wydał mi się nietylko śmiesznym, ale straszliwym; jakbym niespodzianie rzuciła okiem w głąb jakiejś bardzo starodawnej tajemnicy.


∗             ∗

Kiedy pewnego razu w tutejszej Kunstkamerze uczony Niemiec czynił przed carową doświadczenia z maszyną pneumatyczną i pod dzwonem szklanym umieścił jaskółkę, car spostrzegł, że duszący się ptaszek chwieje się i bije skrzydłami.
— Dosyć — zawołał — nie pozbawiajcie życia niewinnego stworzenia; przecież ono nikogo nie zabiło.
— Myślę, że pisklęta płaczą po niej — dodała carowa; poczem wzięła jaskółkę, poniosła ją do okna i puściła swobodnie.
Uczuciowy Piotr — jak to dziwnie brzmi! A tymczasem w małych, delikatnych, prawie niewieścich jego wargach i na podbródku z jamką było istotnie coś podobnego do uczuciowości, gdy carowa mówiła swoim słodkawym głosikiem: »pisklęta pewnie płaczą po niej«.
Czy nie tego samego dnia wydany został straszliwy ukaz?
»Jego Carska Wysokość raczył zauważyć, że u katorżnych niewolników, zesłanych do ciężkich robót, nozdrza nieznacznie tylko wyrywane zostały; wskutek czego Jego Carska Wysokość nakazał wyrywać nozdrza do kości, aby katorżnicy mogli być rozpoznani, gdy uciekną i aby nigdzie ukryć się nie mogli«.
Albo drugi ukaz prawideł admiralicyi:
»Jeźli kto sam siebie zabije, ten martwy ma być powieszony za nogi«.


∗             ∗

Czy jest okrutny? To pytanie.
»Kto jest okrutny, ten nie bohater« — oto jedno z tych powiedzeń cara, w które nie bardzo wierzę; zbyt widocznie przeznaczone są one dla potomności. A jednak dowie się potomność, że współczucie dla jaskółek nie przeszkadzało mu zamęczyć siostry, żony a może w przyszłości i syna.


∗             ∗
Czy taki on prosty jak się wydaje? To pytanie. Znam krążące anegdotki o saardamskim carze-cieśli. Zawsze bardzo nudne mi się wydały, nazbyt moralizatorskie, przypominają obrazki z pouczającymi napisami.

Verstellte Einfalt. Obłudna prostota — powiedział o nim pewien rozumny Niemiec. Rosyanie mają przysłowie: prostota gorsza od złodziejstwa.
W wiekach przyszłych dowiedzą się zapewne wszyscy pedanci szkolni, że car Piotr sam sobie cerował pończochy i naprawiał trzewiki przez oszczędność. A o tem zapewne się nie dowiedzą, co niedawno opowiadał mi pewien kupiec rosyjski, dostawca drzewa budowlanego.
— Wielkie pnie dębowe leżą około Ładogi i gniją na piasku. A ludzi batożą, wieszają nawet, jeśli gdzie zrąbią dęba. Ciało i krew ludzka tańsze od drzew dębowych. — Mogłabym dodać: tańsze od dziurawych pończoch.
C’est un grand poseur. Wielki to aktor — powiedział o nim ktoś. Trzeba widzieć, jak całuje rękę kniazia-cezara, gdy wykroczy przeciw jakiemuś prawidłu błazeńskiemu.
Patrzysz i własnym oczom nie wierzysz! nie rozpoznasz, gdzie kończy się car, gdzie się zaczyna błazen.
Otoczył się maskami. I car-cieśla, czy nie maska to tylko — maskarada »na holenderską manierę«?
I czy nie bardziej oddalony od prostego ludu ten nowy car w swej rzekomej prostocie, w swej odzieży ciesielskiej, aniżeli stare cary moskiewskie w ich złotolitych strojach?
— Dzisiaj większa niż dawniej srogość — skarżył się pewien kupiec — nikt nie śmie mówić śmiało, ani prawdy carowi donieść. Dawnemi czasy więcej było prostoty.
Spowiednik carski, archimandryta Teodozy, chwalił przy mnie cara »za dyssymulacyę, którą jakoby nauczyciele polityczni w pierwszych królowania stawiają regułach«.


∗             ∗

Nie sądzę go; mówię tylko to, co widzę i słyszę. Bohatera widzą wszyscy, człowieka niewielu. A jeśli plotkę powiem, niech mi będzie wybaczone; jestem przecie kobietą. »To człowiek i dobry bardzo i zły bardzo« — powiedział o nim ktoś, a ja raz jeszcze powtórzę: czy lepszy on, czy gorszy od innych ludzi, nie wiem, ale zdaje mi się, że on niezupełnie człowiek.


∗             ∗

Car jest pobożny. Sam czytuje »Akta apostolskie« w kościele i śpiewa nie gorzej od popów, zna na pamięć wszystkie praktyki nabożeństwa. Sam układa modlitwy dla żołnierzy.
Niekiedy podczas rozmów o sprawach wojennych i państwowych wznosi nagle oczy ku niebu, żegna się i z namaszczeniem, z głębi serca odmawia krótką modlitwę: »Boże nie bierz od nas łaski Twojej!« Albo: »Niech będzie o Panie łaska Twa z nami, którzy w Tobie ufność pokładamy«.
To nie obłuda. Prawdziwie wierzy on w Boga. Jak sam mówi, ufa w moc Boga Zastępów. Niekiedy wszakże wydać się może, że Bóg jego nie jest wcale Bogiem chrześciańskim, ale raczej starożytnym pogańskim Marsem, albo zgoła fatalnością — Nemezis. Jeśli był kiedykolwiek człowiek nie podobny zupełnie do chrześcianina, to jest nim Piotr. Cóż on ma wspólnego z Chrystusem? Jakaż może być łączność pomiędzy żelazem marsowem i liliami ewangelicznemi?
Obok nabożeństwa — błazeństwo.


∗             ∗

Czytałam bardzo ciekawą nową książkę, wydaną w Niemczech pod tytułem:
»Kurieuse Nachricht von der itzigen Religion J. K. M. in Russland Petri Aleziewiz und seines grossen Reiches, dass die selbe itzo fast nach Ewangelisch-Lutherischen Grundsätzen eingerichtet sei«.
»Ciekawa wiadomość o religii cara Piotra Alesiejewicza i o tem, jako ona religia w Rosyi obecnie prawie zupełnie wedle zasad ewangelicko-luterańskich jest ustanowiona«.
Oto kilka wypisów z tej książki.
»Nie omylimy się, mówiąc, że Jego Wysokość przedstawia sobie prawdziwą religię w obrazie luteraństwa. Car zniósł patryarchat i za przykładem książąt protestanckich ogłosił się najwyższym biskupem, t. j. patryarchą kościoła rosyjskiego. Powróciwszy z podróży w obce kraje, wszczął zaraz dysputy ze swymi popami, przekonał się, że oni w rzeczach wiary nic zgoła nie pojmują i założył dla nich szkoły, aby pilnie się uczyli, gdyż przedtem zaledwie czytać umieli«.
»I obecnie, gdy Russowie rozumnie się uczą i wychowują w szkołach, wszystkie ich zabobonne mniemania i obyczaje powinny zniknąć same przez się, albowiem w rzeczy podobne nikt wierzyć nie może, okrom ludzi bardzo prostackich i ciemnych. System nauczania w onych szkołach całkiem luterański i młodzież wychowuje się w zasadach prawdziwej nauki ewangelickiej. Klasztory zostały bardzo ograniczone, tak, że nie mogą już służyć, jak przedtem, za schronienie dla mnóstwa ludzi próżniaczych, którzy dla państwa stanowią ciężkie brzemię i niebezpieczeństwo buntów. Teraz mnichy obowiązani są uczyć się czegoś pożytecznego i wszystko urządzone jest w sposób godny pochwały. Cuda i relikwie takoż nie odbierają dawnej czci. W Rosyi podobnie jak w Niemczech powzięto przekonanie, że w tych rzeczach wiele nazmyślano«.
Wiem, że carewicz czytał tę książkę. Z jakiem uczuciem musiał ją czytać?


∗             ∗

Pewnego razu w mojej obecności car siedział przy winie w Letnim ogrodzie, gdzie szczególniej lubił rozprawiać z duchowieństwem. Administrator spraw duchownych, Teodozy, rozwodził się nad tem, dlaczego i w jakim duchu imperatorowie rzymscy, tak pogańscy jak i chrześciańscy, tytułowali się pontifexami i arcybiskupami zakonu wielobożnego. Wynikało z tej rozprawy, że car jest arcybiskupem i patryarchą.
Z wielką zręcznością i sztuką ten mnich ruski dowodził wedle »Lewiatana«, ateusza angielskiego »Gobberia« (Hobbsa): civitatem et ecclesiam eandem rem esse, t. j. że kościół i państwo są jednem i tem samem — rozumie się nie w tym celu, aby przemienić państwo na kościół, lecz na odwrót, aby kościół na państwo przekształcić. — Potworny zwierz-maszyna, Lewiatan, pochłaniał Kościół boży, tak, że wreszcie ani śladu po nim nie zostawało. Wywody te mogłyby służyć za ciekawy przykład służalczości mniszej wobec monarchy.


∗             ∗
Mówią, że w końcu zeszłego 1714 roku car, zwoławszy dygnitarzy duchownych i świeckich, uroczyście oznajmił, że sam chce być naczelnikiem kościoła rosyjskiego i poleca ustanowić zebranie pod nazwą najświętszego Synodu.

∗             ∗

Car zamyśla o pochodzie do Indyj śladem Aleksandra Wielkiego. Naśladowanie Aleksandra i Cezara, połączenie Wschodu z Zachodem, założenie nowej monarchii powszechnej: taka jest najgłębsza i najskrytsza myśl cara ruskiego.


∗             ∗

Teodozy mówi carowi w oczy: »Tyś bogiem ziemskim«. Toż nie co innego oznacza: Divus Caesar, Cezar boski, Cezar-Bóg.


∗             ∗

W tryumfie połtawskim car na pewnym obrazie alegorycznym przedstawiony był pod postacią starożytnego boga słońca, Apolina.


∗             ∗
Dowiedziałam się, że głowy martwe, sterczące na palach przy cerkwi Troickiej naprzeciw Senatu, są to głowy raskolników, straconych za to że nazywali cara Antychrystem.
20 października.

Stary inwalid-żołnierz przychodzi do nas niekiedy do kuchni. Nędzne to stworzenie, jakby zjedzone przez mole, z trzęsącą się głową, czerwonym nosem i nogą drewnianą. Sam siebie nazywa szczurem magazynowym. Ugaszczam go nieraz tytoniem i wódką. Rozprawiamy o rosyjskich sprawach wojennych.
Śmieje się zawsze i mówi wesołemi przysłowiami: Służył żołnierz sto lat, wysłużył sto rzep; nasycił się krupami a upił wodami; szydłem goli się, dymem grzeje się. Powiada, że trzech ma doktorów: wódkę, czosnek i śmierć.
Wstąpiwszy prawie dzieckiem na naukę doboszowską, uczestniczył we wszystkich wyprawach od Azowa do Połtawy, a za nagrodę otrzymał od cara garść orzechów i pocałowanie w głowę.
Gdy mówi o carze, to cały jakby przeobraża się.
Dziś opowiadał o bitwie koło Czerwonej wsi.
Walczyliśmy dzielnie za dom Najświętszej Boga Rodzicy, za jego hosudarską Najjaśniejszą Wysokość i za wiarę chrześciańską, jeden za drugiego ginęliśmy. Zawołalim wszyscy wielkim głosem: »Panie Boże dopomóż nam«. I przez modlitwy świętych cudotwórców moskiewskich poraziliśmy pułki szwedzkie konne i piesze.
Starał się także powtórzyć mi mowę cara do wojska.
— Dzieci moje, rodziłem was od potu trudów moich; państwo bez was, jak ciało bez duszy, nie ostoi się. Wyście miłowanie mieli ku Bogu, ku mnie i ku ojczyźnie i nie szczędziliście żywotów waszych...
Nagle podskoczył na swej nodze drewnianej, nos mu poczerwieniał więcej jeszcze, łza zawisła z końca nosa, jak z dojrzałej śliwki, i machając starym kapeluszem, wykrzykiwał.
— Vivat, vivat Piotr Wielki, Imperator wszechrosyjski.
Nikt przy mnie nie nazywał jeszcze cara Imperatorem, ale nie dziwiłam się temu okrzykowi. W mętnych oczach szczura magazynowego zabłysnął taki ogień, że dziwny dreszcz przebiegł mię po ciele i zdało mi się, że widzę legiony starożytnego Rzymu, słyszę szelest proporców zwycięskich i okrzyki żołnierzy; Divus Caesar Imperator.

23 października.

Jeździliśmy do Gościnnego Dworu na placu Troickim. Jest to długa budowla, zbudowana przez architekta włoskiego Tresina, pokryta dachówką, dokoła otoczona galeryą, z arkadami jakby w Weronie lub w Padwie. Zachodziliśmy do księgarni pierwszej i jedynej w Petersburgu, założonej wedle ukazu carskiego. Zawiaduje nią drukarz Wasyl Ewdokimow. Oprócz słowiańskich i tłomaczonych ksiąg, sprzedają się tam kalendarze, ukazy, relacye, abecadła, plany bitew, »carskie persony«, t. j. portrety, tryumfalne pochody. Książek nie wiele. Najwięcej sprzedano kalendarzy i ukazów o wziątkach.
Zastaliśmy w księgarni ceich-dyrektora pierwszej drukarni petersburskiej, niejakiego Awramowa. Człek osobliwy, lecz nie głupi, opowiadał nam z jakim trudem tłomaczone są księgi na język rosyjski. Car popędza ciągle i żąda pod grozą wielkiego sztrafu, t. j. pletni, aby przekłady były wyraźne i dobrym stylem. A tłómacze skarżą się: styl niemiecki tak jest zawiły, że ani rusz pospieszyć się; rzecz często nie zrozumiała, srodze powikłana; zdarzało się, iż dziesięć wierszy przez dzień nie podobna było jasno przełożyć. Borys Wołkow, tłómacz Kolegium cudzoziemskiego, wpadł w rozpacz nad przekładem księgi ogrodowej Le jardinage de Quintiny i przestraszywszy się gniewu carskiego, gardło sobie poderżnął.
Nie łatwo nauka przychodzi Rosyanom.
Większa część tych przekładów, opłaconych niewymownemi trudami, potem — i można rzec krwią nawet — nikomu nie potrzebna i przez nikogo nie jest czytana. Niedawno mnóstwo książek, nie sprzedanych i nie mieszczących się w sklepie, złożono w składach wojskowych. Podczas powodzi woda je zalała. Część ich zamokła, część została zepsutą przez olej konopny, który w tychże składach się znajdował, a resztę myszy zjadły.

14 listopada.

Byliśmy w teatrze. Wielka drewniana budowla, »szopa komedyancka«, niedaleko od mennicy. — Początek przedstawienia o godzinie 7 wieczorem. Bilety wejścia z grubego papieru sprzedawane są w oddzielnej budce; najtańsze miejsce kosztuje 40 kop. Widzów nie wiele. Gdyby nie dwór, aktorowie marliby z głodu. W sali, chociaż ściany jej obite wojłokiem, zimno, wilgotno, wieje ze wszystkich stron, świece łojowe kopcą. Licha muzyka okrutnie fałszuje. Na parterze przez cały czas widzowie gryzą orzechy hałaśliwie i wymyślają sobie nawzajem. Grano komedyę o Don Pedrze i Don Janie, rosyjski przekład niemieckiej przeróbki francuskiego Don Juana. Po każdym akcie zasłona zapadała, pozostawiając nas w ciemności, co miało oznaczać zmianę miejsca akcyi. Gniewało to bardzo mego sąsiada, szambelana Brandensteina, który szeptał mi na ucho: Welch ein Hund von Comedie ist das!
Ledwie mogłam wstrzymać się od śmiechu. Don Juan w ogrodzie mówi do uwiedzionej przez siebie kobiety. »Przyjdź kochanie moje! Wspomnij czas zadowolenia naszego, w którym wesołość wiosny i owoc miłości naszej bez przeszkód moglibyśmy użytkować, pozwól, że przez patrzenie na kwiaty napełnimy rozkoszą oczy nasze, a przez ich woń nasze powonienie«.
Po każdym akcie następowało intermedyum, zakończone bijatyką.
Bibersteinowi, który zasnął, wyciągnęli złodzieje z kieszeni chustę jedwabną, a młodemu Levenvoldowi srebrną tabakierkę.
Przedstawiano także: Dafnis pościgiem zakochanego Apolona w drzewo przemieniona.
Apollo grozi nimfie:

Dostanę cię przemocą w moje ręce,
Nie będę dłużej cierpieć w takiej męce.

Nimfa mu odpowiada:

Skoro ze mną tak niegodnie postępujesz,
Uciechy ze mną niejakiej nie poczujesz.

Tymczasem u wejścia do teatru pobili się pijani stajenni.
W epilogu pojawiły się latające maszyny.
Wreszcie ukazała się gwiazda poranna »Fosforus« z oznajmieniem:

Tako ten akt kończymy,
Dziękujem i dobrej nocy życzymy.

Dano nam pisany afisz o przedstawieniu, mającem się odbyć w drugiej szopie. »Za opłatą po pół rubla od osoby włoskie lalki i maryonetki długie na dwa arszyny po teatrze swobodnie chodzić będą i przedstawią wielce sztucznie jako żywą: Komedyę o Doktorze Fauście. Takoż i koń uczony, jak poprzednio, działać będzie«.
Przyznam się, nie oczekiwałam spotkać Fausta w Petersburgu i to jeszcze w towarzystwie z koniem uczonym.
Niedawno w tymże teatrze dawano »Wytwornisie śmieszne«, tj. Précieuses ridicules Molière’a. Dostałam do rąk przekład. Sporządził go na rozkaz cara jeden z jego trefnisiów, zwany »królem Samojedów«. Zapewne przekładał go po pijanemu, bo tłómaczenie jego zupełnie bez sensu. Biedny Molière! W cudackich »galanteryach« samojedzkich wdzięk tańcującego niedźwiedzia białego.

23 listopada.

Okropny mróz z przenikającym do kości wiatrem; istna burza lodowa. Przechodnie, zanim się spostrzegą, odmrażają nosy i uszy. Mówią, że w ciągu jednej nocy pomiędzy Petersburgiem i Kronsradem zmarzło na śmierć 700 robotników.
Na ulicach, nawet w samym środku miasta pojawiły się wilki. Tymi dniami nocą, koło mennicy, a zatem niedaleko od teatru, gdzie co tylko dawano Apollona i Dafnis, wilki napadły na wartownika. Drugi żołnierz przybiegł na pomoc, ale wraz z towarzyszem swym został opadnięty przez wilki i zjedzony. Także na wyspie Wasilewskiej, niedaleko od pałacu księcia Menszykowa, wilki w biały dzień zagryzły kobietę z dzieckiem.
Nie mniej od wilków straszni są rozbójnicy. Nic nie pomogą przeciwko nim rogatki, szlabany, wartownicy, stróże nocni. Co noc albo kradzież z włamaniem, albo grabież z zabójstwem.

30 listopada.

Zawiał wiatr zgniły, i wnet odwilż. Błoto nie do przebycia. Czuć je nawozem i zgniłemi rybami. Szerzą się choroby zaraźliwe.

4 grudnia.

Znów mróz. Gołoledź. Ślisko tak, że kroku stąpić niepodobna bez niebezpieczeństwa skręcenia karku. I takie zmiany przez całą zimę.
Nie tylko surowa, ale jakby zwaryowana jest tu przyroda.
Miasto przeciwne naturze. Jakżeż mają tu zakwitać nauki i sztuki?

10 grudnia.

Assamble u Tołstoja.
Zwierciadła, kryształy, puder, muszki, ukłony, komplementy — zupełnie jak w Europie, gdzieś w Londynie, czy w Paryżu.
Sam gospodarz, człowiek miły i uczony; tłomaczy Metamorfozy Owidiusza, oraz Mikołaja Macchiavela szlachetnego męża florentyńskiego napomnienia polityczne. Tańczył ze mną menueta. Prawił mi komplementa z Owidyusza — porównywał mię z Galateą z powodu białości skóry, »jako marmurowej«, z powodu włosów czarnych »jako kwiat hyacentu«. Zabawny stary, rozumny, ale w najwyższym stopniu chytry. Oto niektóre zdania tego nowego Macchiavela:
— »Skoro szczęście nadchodzi chwytać je trzeba nietylko rękami, lecz i gębą, aby je połknąć«.
— »Żyć w szczęściu wielkiem, to samo co chodzić po szklannej podłodze«.
— »Cytryna, nazbyt wyciskana, zamiast przyjemnego smaku, daje gorycz okrutną«.
— »Znać dobrze umysł i obyczaj ludzki — wielka to filozofia; trudniej ludzi poznać, aniżeli zapamiętać wielkie księgi przeczytane«.
Słuchając tej rozsądnej i dowcipnej rozmowy Tołstoja, który mówił ze mną po rosyjsku i po włosku, przy delikatnej muzyce menueta francuskiego wśród wytwornych kawalerów i dam, nie mogłam zapomnieć o tem, co widziałam co tylko w drodze: przed Senatem też same pale z temiż samemi głowami straconych, które sterczały tam jeszcze od maja, od czasów maskarady. Mokły, schły, marzły, odtajały na chwilę i znów zamarzały, jednak nie zgniły jeszcze całkiem. Olbrzymi księżyc wschodził po za cerkwią Troicką i na przezroczem tle oświeconego nieba tem wyraźniej czerniały głowy straconych. Wrona, siedząca na jednej z nich, oddzierała resztę skóry, kracząc przeraźliwie. Widok ten prześladował mnie ciągle podczas balu. Azya zasłaniała mi Europę.
Przyjechał car. Był w złym humorze. Wstrząsał tak głową i łopatką, że wszystkich strach przejmował. Wszedłszy do sali, gdzie tańcowano, zauważył, że gorąco i chciał okna otworzyć. Ale okna zabite były z zewnątrz gwoździami. Kazał przynieść siekierę i wraz ze służbą wziął się do roboty. Wybiegał na ulicę, aby zobaczyć, jak okno zabite. Wreszcie wyjął ramę. Okno pozostało otwarte przez chwilę. Była odwilż, ale wiatr taki wiał z Zachodu, że damy dekoltowane i starcy wrażliwi na zimno, nie wiedzieli, gdzie się podziać. Car zadowolony, że nastręczyła mu się robota, rozweselił się — »Wasza Wysokość — mówił mu uprzejmy wielce rezydent austryacki Player — Wasza Wysokość przerąbała okno do Europy«.


∗             ∗

Na pieczęci woskowej, którą car pieczętował listy, wysyłane do Rosyi podczas jego pierwszej podróży do Europy przedstawiony był młody cieśla, otoczony narzędziami okrętowemi i wojennemi z podpisem:
»Jestem uczniem i potrzebuję mistrzów«.


∗             ∗

Drugi emblemat cara: Prometeusz powracający do ludzi od bogów, z zapaloną pochodnią.


∗             ∗

Car mówi: Stworzę nowy rodzaj ludzi.


∗             ∗

Z opowiadań szczura magazynowego:
Car, chcąc rozmnożyć dęby, zasadził pewnego razu sam żołędzie dębowe niedaleko od Petersburga, przy drodze peterhofskiej. Zauważywszy że jeden ze stojących opodal dygnitarzy uśmiechał się, patrząc na jego pracę, rzekł z gniewem:
— Wiem, myślisz sobie, że nie dożyję czasu gdy dęby wyrosną. Prawda, ale głupi jesteś. Pozostawię przykład innym, aby czyniąc tosamo co ja, pozostawili potomkom swoim drzewa na okręty. Nie dla siebie, a dla państwa pracuję.


∗             ∗

Z tychże opowiadań:
Wedle ukazu Jego Wysokości, polecono dzieci szlacheckie zapisywać w Moskwie i posyłać do wieży Sucharewskiej dla nauki nawigacyi. Ale rodzice owych dzieci oddali ich do Spaskiego klasztoru na naukę. Usłyszawszy to hosudar, srodze się zagniewał i kazał zarządzającemu Moskwą Romadonowskiemu wszystkie dzieci szlacheckie ze Spaskiego Monasteru przewieźć do Petersburga, gdzie użyto ich do wbijania pali w rzece Mojce pod składy konopi. I nie śmieli utrudzać Jego Wysokości i prosić za temi dziećmi ani jenerał adjutant Teodor Matwiejewicz Apraksin, ani najjaśniejszy książę Menszykow, ani książę Jakób Dołgoruki, ani inne senatory, tylko prosili z płaczem na kolanach miłościwą hosudarynię Katarzynę Aleksiejewnę, aby wstawiła się i gniew cara przebłagała. Ów zaś jenerał-adjutant Apraksin na taki się wziął sposób. Skoro się dowiedział, że Jego Wysokość ma się udać do składów konopianych i przejeżdżać będzie koło pracujących dzieci szlacheckich, udał się do onych małoletnich pracowników, zrzucił z siebie oznaki kawalerskie i kaftan swój i zawiesiwszy takowe na słupie, jął się wbijania pali. Skoro car przejeżdżał obok i zobaczył pracującego wraz z małymi admirała zatrzymał się i rzekł:
— Czemuż ty Teodorze Matwiejewiczu, będąc admirałem, zajmujesz się wbijaniem pali.
A na to odrzekł hosudarowi admirał:
— Wbijają pale moi siostrzeńcy i wnukowie. A cóż ja od nich lepszego? Zaś dane mi łaskawie przez Waszą Wysokość oznaki kawalerskie wiszą tu na drzewie i ujmy im nie przyczyniłem.
Usłyszawszy to hosudar pojechał do pałacu i wydał ukaz, aby oswobodzić małoletnich i wysłać ich w cudze państwa dla nauki różnych sztuk i umiejętności. Tak tedy i po wbijaniu pali nie minęła ich ta nauka.


∗             ∗

Jeden z niewielu Rosyan współczujących nowym porządkom rzeczy, mówił mi o carze:

— Na cokolwiek w Rosyi spojrzeć, wszystko od niego się poczęło, i cokolwiek nadal czynić się będzie, z tegoż źródła wyniknie. We wszem on odnowił, a raczej stworzył Rosyę.
28 grudnia.

Carewicz powrócił również nagle, jak wyjechał.

6 stycznia 1715.

Byli u nas goście: baron Levenvold, rezydent austryacki Pleier, sekretarz hanowerski Weber, carski doktor przyboczny Blumentrost. Po wieczerzy, przy kieliszkach wina reńskiego, wszczęła się rozmowa o nowych porządkach, wprowadzonych przez cara. Ponieważ nie było nikogo z obcych i nikogo z Rosyan, więc rozmowa toczyła się swobodnie.
— Moskwicini — mówił Pleier — wszystko czynią z przymusu. Umrze car — bądź zdrowa nauko. Rosya — kraj, gdzie wszystko zaczynają, a niczego nie kończą. Car oddziaływa na nią, jak wódka mocna na żelazo. Naukę wbija car swoim poddanym batami i pałkami, ale przysłowie ruskie mówi: Pałka niema jest, rozumu nie da. Prawdę powiedział o tym narodzie Puffendorf: niewolniczy naród, niewolniczo korzy się i srogością władzy podtrzymywany jest w powinnej miłości. Możnaby o tym narodzie powiedzieć to, co rzekł Arystoteles o wszystkich barbarzyńcach, Quod in libertate mali, in servitute boni sunt — to jest: na wolności — źli, w niewoli — dobrzy. Prawdziwa oświata budzi nienawiść do niewoli, a car rosyjski z samej natury swej władzy jest despotą i potrzebuje niewolników. Oto, dlaczego rozpowszechnia on wśród swego narodu arytmetykę, nawigacyę, fortyfikacye i inne umiejętności niższe i stosowane, ale nigdy nie dopuści swych poddanych do korzystania z prawdziwej oświaty, która potrzebuje swobody. I sam on nie lubi nauki dla niej samej; szuka w niej tylko pożytku, przedkłada perpetuum mobile, ten niedorzeczny wymysł szarlatana Orfireusa, nad całą filozofię Leibnitza. Ezopa poczytuje za największego filozofa, a zabrania Juwenala. Ogłosił, że za pisanie satyr autor poddany będzie najsroższym torturom. — Oświata dla władzy carów rosyjskich tem, czem słońce dla śniegu: gdy słaba jest — śnieg błyszczy świetnie, gdy się wzmocni — śnieg taje.
— Kto wie — zauważył Weber z ironicznym uśmiechem — może Rosyanie więcej uczcili Europę, biorąc ją za wzór, aniżeli ona na to zasługuje. Naśladownictwo zawsze niebezpieczne. Dobrze powiedział pewien Rosyanin: zaraźliwa zgnilizna cudzoziemczyzny zaraża zdrowie dusz i ciał rosyjskich; zmniejszyło się wprawdzie grubijaństwo obyczajów, ale miejsce próżne, jakie stąd powstało, zapełniło się chamstwem i pochlebstwem. Pozbyliśmy się dawnego rozumu, nie nabywszy nowego i głupcami umrzemy.
— Car — odparł baron Levenvold — nie tak znów pokornym jest uczniem Europy, jak powszechnie myślą. Raz wychwalano przy nim francuskie zwyczaje i obyczaj, rzekł: »Dobrze brać od Francuzów nauki i sztuki, a w innych rzeczach Paryż śmierdzi« — i dodał z miną proroczą: »żałuję, że miasto to umrze od zaduchu«. Sam tego nie słyszałem, ale inni powtarzali mi słowa carskie, które powinniby zapamiętać wszyscy przyjaciele Rosyan w Europie: L’Europe nous est nécessaire pour quelques dizaines d’années; après quoi, nous lui tournerons le dos.
Hrabia Pipper przytoczył ustępy z wydanej niedawno książki La crisse du Nord, o wojnie Rosyi ze Szwecyą, gdzie autor dowodzi, że zwycięstwo Rosyan zwiastuje przewrót w świecie i że nędzny stan Rosyi jest warunkiem pomyślności Europy. Hrabia przypomniał także słowa Leibnitza, powiedziane przed Połtawą, kiedy był on jeszcze przyjacielem Szwecyi:
»Moskwa będzie drugą Turcyą i otworzy drogę nowemu barbarzyństwu, które zniweczy całą oświatę europejską«.
Blumentrost pocieszał nas, mówiąc, że wódka i choroby weneryczne, które ostatniemi czasy z zadziwiającą szybkością szerzą się od granic Polski do morza Białego, spustoszą Rosyę w ciągu jednego stulecia nie spełna. Wódka i syfilis będą to dwa bicze, zesłane przez samą opatrzność dla wybawienia Europy od nowego najścia barbarzyńców.
— Rosya — zakończył Pleier — to żelazny kolos na glinianych nogach. Zawali się i rozpadnie i nic po nim nie pozostanie.
Nie bardzo lubię Rosyan; nie przypuszczałem jednak, że moi współrodacy tak ich nienawidzą. Zdaje się czasami, te w tej nienawiści kryje się strach potajemny, jak gdybyśmy my Niemcy przeczuwali, że ktoś kogoś koniecznie zjeść musi, albo my ich, albo oni — nas.

17. Stycznia.

— Jakże? — Myślicie więc Freilein Julianno, że ja taki głupiec i niegodziwiec — zapytał mię carewicz, spotkawszy się zemną dziś rano na schodach.
Nie zrozumiałam zrazu, myślałam, że pijany, i chciałam przejść milcząc. Ale on zagrodził mi drogę i ciągnął dalej, patrząc mi prosto w oczy:
— Ciekawość byłaby wiedzieć, kto kogo zje — my was — albo wy nas?
Domyśliłam się, że czytał mój dziennik. Jej Wysokość wzięła go na krótko do czytania; carewicz, zaszedłszy widać do jej pokoju, w czasie jej nieobecności, zobaczył dziennik i przeczytał.
Zmieszałam się tak, że chciałam zapaść się w ziemię; poczerwieniałam cała; na płacz mi się zbierało, jak schwyconej na gorącym uczynku uczennicy. A on patrzał i milczał, jakby lubował się mojem pomięszaniem. Wreszcie zrobiłam rozpaczliwy wysiłek, próbując znów uciekać. Ale on schwycił mię za rękę, a ja zamarłam iście od strachu.
— A co złapała się Freilein — roześmiał się wesołym, dobrym uśmiechem. — Bądźcie nadal ostrożniejsi. Dobrze, że ja przeczytałem, a nie kto inny. No, ale ostry języczek u Mości panny, — istna brzytwa! Wszystkim się dostało, a jednak co tu taić, wiele prawdy w tem, co napisaliście, wiele, wiele prawdy! I chociaż czeszecie pod włos, jednak zaprawdę podziękować można.
Przestał się śmiać i z pogodnym uśmiechem, ścisnął mi rękę po koleżeńsku, jak gdyby w istocie dziękował za prawdę.
Dziwny człowiek — dziwni to w ogóle ludzie ci Rosyanie. Nigdy nie można powiedzieć, co powiedzą albo co zrobią.
Im więcej myślę, tem więcej wydaje mi się, że jest w nich coś, czego my Europejczycy nie pojmujemy i nigdy nie pojmiemy! Są oni dla nas jak mieszkańcy innej planety.

2 lutego.

Gdy przechodziłam dziś wieczorem przez galeryę, carewicz usłyszał widać moje kroki, zawołał mnie i poprosił, abym zaszła do jadalni, gdzie siedział sam przy kominku. Posadził mnie w krześle naprzeciw siebie i począł rozmawiać ze mną naprzód po niemiecku, a potem po rosyjsku, tak łaskawie, jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi. Mówił wiele rzeczy ciekawych. Ale wszystkiego nie będę zapisywać: byłoby to niebezpieczne i dla mnie i dla niego. Oto kilka oderwanych myśli.
Najwięcej zdziwiło mnie, że wcale nie okazał się takim obrońcą staroświecczyzny, a wrogiem nowości, jak wszystkim się wydaje.
— Każdy stary chwali swą łysinę — powiedział mi przysłowie rosyjskie. — Nieprawość bardzo u nas w Rosyi zastarzała się. Trzeb aby chyba zburzyć całą budowlę i rozpatrzyć poszczególnie każdą belkę, aby oczyścić od dawnej zgnilizny...
Błąd cara w tem tkwi, że zbyt się spieszy.
— Ojcu zawsze spieszno. Łap, cap — i gotowe. A nad tem nie pomyśli, że co nagle, to po dyable. Przybił, poklepał, — ot i koło gotowe; — wsiadł i jedzie i rad, że dobrze. Obejrzał się raz — a tu wszystko się rozlatuje...

18 lutego.

Carewicz ma zeszyt, w którym wypisuje z Kroniki świecko-kościelnej Baroniusza ustępy, stosujące się, jak mniema, do ojca, do niego, albo do innych. Dał mi ten zeszyt do przejrzenia. Uwagi jego okazują umysł badawczy i swobodny. Z powodu niektórych zbyt cudownych legend dodaje w nawiasie: »porównać z tekstem greckim«, albo: »to wątpliwe«, »to nieprawdziwe«.
Najciekawsze wydały mi się uwagi, w których porównana jest przeszłość obca z teraźniejszością rosyjską.
»Rok 395. — Arkadyusz Cezar kazał nazywać heretykami wszystkich, którzy choć w małych rzeczach różnili się od prawosławia.« Napomknięcie o nieprawowierności cara rosyjskiego.
»Rok 455. — Walentyn Cezar został zabity za naruszenie ustaw kościelnych i za cudzołóstwo«. Napomknięcie o zniesieniu patryarchatu w Rosyi i o małżeństwie cara z Katarzyną, za życia pierwszej żony Awdotii Łapuchiny.
»Rok 514. — We Francyi nosili długą odzież, a krótkiej zabraniał Carolus Wielki: pochwała długiej, a nagana krótkiej«. Napomknięcie o zmianie odzieży rosyjskiej.
»Rok 814. — Leon Cezar, skuszony przez mnicha pewnego, został Ikonoklastą. Tak samo i u nas«. Napomknięcie o spowiedniku carskim Teodozyuszu, który doradzał pono carowi zniesienie czci obrazów.
»Rok 854. — Michał Cezar bawił się tajemnicami kościelnemi«. Napomknięcie o ustanowieniu »Soboru wszech-pijanego«, o błazeńskiem weselu patryarchy i innych zabawach cara.
A oto jeszcze uwaga:
Od władzy papieskiej: »Chrystus uczynił równymi wszystkich biskupów. A to co mówią jako po za Kościołem nie ma zbawienia — istne kłamstwo; albowiem Chrystus sam powiedział: wierz we mnie, żyć będziesz na wieki — a nie w Kościół rzymski, którego w one czasy nie było jeszcze; a za nim nauka apostołów doszła do Rzymu, wielu już ludzi osiągnęło zbawienie«.
»Mahometańska złość przez baby się rozszerzyła. Skłonność bab do fałszywych proroków«.
Całe studya uczone o Mahomecie mniej zawierają, aniżeli tych kilka słów, godnych wielkiego sceptyka Bayla.


∗             ∗

Tołstoj, mówiąc o carewiczu, powiedział mi ze swym lisim uśmiechem:
— Najlepszy sposób kazać się miłować, to przy sposobności przywdziać skórę najpospolitszego bydlęcia.
Nie pojęłam tego zrazu; teraz dopiero zaczęłam pojmować.
W utworze pewnego starożytnego pisarza angielskiego — nazwiska zapomniałam — pod tytułem: »Tragedya o Hamlecie, księciu duńskim«, ten nieszczęsny książę, prześladowany przez wrogów, przybiera pozór ni to głupca, ni to waryata.
Czy książę rosyjski nie wstępuje w ślad Hamleta, czy nie przywdziewa skóry najpospolitszego bydlęcia?


∗             ∗
Mówią, że carewicz pewnego razu ośmielił się być otwartym i doniósł ojcu o nieznośnych cierpieniach ludu. Odtąd popadł w niełaskę.
23 lutego.

Kocha tkliwie swoją córeczkę Natalkę. Dzisiaj, siedząc przy niej na ziemi, z kawałków drzewa budował jej domki, chodził na czworakach, udając psa, albo konia, albo wilka. Rzucał piłkę, a gdy wpadła pod łóżko, albo pod szafę, dostawał ją stamtąd, walając się w kurzu i pajęczynie. Nosił dziewczynkę do swego pokoju na rękach, pokazywał ją wszystkim i pytał:
— A co ładna dziewczyna? gdzie znaleźć taką drugą.
Sam podobny był do małego chłopca.
Natalka rozumna nad wiek. Gdy chce wziąć do rąk coś wzbronionego i gdy jej zagrożą gniewem mamy, słucha zaraz, ale gdy jej tylko wprost nie pozwalają — śmieje się i jeszcze bardziej dokazuje. Skoro widzi, że carewicz w złym humorze, siedzi cicho i patrzy na niego bacznie; gdy się odwróci, śmieje się głośno i macha rączkami.
Doznaję dziwnego uczucia, gdy patrzę na te jej pieszczoty z ojcem i zda mi się, że mała nie tylko kocha, ale i żałuje carewicza, jakby coś wiedziała o nim, czego nikt jeszcze nie wie. Szczególne przykre uczucie — jak wtedy gdy spostrzegłam carewicza z żoną w ciemnem jakby wróżebnem zwierciadle.
— Wiem, że mnie kocha — mówił mi carewicz raz o swej małżonce — toć wszystko dla mnie porzuciła.
Teraz gdy lepiej zrozumiałam carewicza, nie mogę go nawet obwiniać za to, że tak źle żyje ze żoną. Oboje niewinni — oboje winni; zbyt różni i nieszczęśliwi; każde z nich na swój sposób. Mała lub średnia niedola zbliża ludzi, zbyt wielka — rozdziela ich.
Są oni jak dwaj ciężko ranni w jednem łóżku. Nie mogą sobie pomódz nawzajem: każde poruszenie jednego sprawia ból drugiemu.
Niektórzy ludzie tak przywykli do cierpienia, że zda się dusza ich we łzach — jak ryba w wodzie, bez łez — jak ryba na piasku. Uczucia ich i myśli raz przygięte do ziemi, już się nie podniosą jak gałęzie wierzby płaczącej. Księżna jest jedną z tych istot.
Carewicz ma dużo swoich strapień; a zawsze gdy przyjdzie do żony, widzi cudze cierpienie, któremu nie może pomódz. Żałuje jej, ale miłość i współczucie — nie to samo. Kto chce być kochanym, niech się lęka współczucia. Ach wiem z własnego doświadczenia, jaka męka żałować, a nie mieć siły pomódz. W końcu strach nas bierze przed tym, którego żałujemy.
Tak oboje niewinni, oboje nieszczęśliwi i nikt im nie zdoła pomódz prócz Boga. Biedni, biedni! Straszno pomyśleć czem się to skończy — a jednak lepiej, żeby się już raz skończyło.

7 marca.

Jej Wysokość znów w odmiennym stanie.

12 maja.

Jesteśmy w Rożdestwienie, majątku carewicza w powiecie Koporskim o 70 wiost od Petersburga.
Byłam dość długo chora. Sądzono, że umrę. Straszniejszą od samej śmierci była myśl, ze przyjdzie umierać w Rosyi. Jej Wysokość wzięła mię z sobą tutaj, ażeby dać mi możność wzmocnienia się na czystem powietrzu.
Dokoła las. Cisza. Tylko drzewa szumią i ptaki śpiewają. Bystra, jakby górska rzeczka szumi w dole pod urwistym brzegiem z czerwonej gliny, pod nią rosną brzozy, okrywające się pierwszą zielenią wiosenną. Dom nasz z belek, jak prosta chata. Główny pałac jeszcze nie skończony. Obok kaplica z dzwonnicą i dwoma małymi dzwonami, które carewicz lubi sam w ruch wprawiać. U wrót stara armata szwedzka i kupka kul ołowianych, przerośniętych trawą zieloną i kwiatami wiosennymi. Wszystko to wygląda iście jak klasztor w lesie.
Ściany wewnętrzne z gołych belek drewnianych pachną żywicą; wszędzie krople żywiczne sączą się jak łzy. Na ścianach obrazy z lampkami. Wszędzie jasno, świeżo, czysto, niewinna młodzieńczość dokoła.
Carewicz lubi tę miejscowość. Mówi, że zawsze by tu pozostał. Niczego mu więcej nie potrzeba, byle pozostawiono mu spokój.
Czyta, pisze w bibliotece, modli się w kaplicy, pracuje w ogrodzie i w sadzie, łowi ryby, chodzi samotnie po lesie.
Ot i teraz widzę go z okna mego pokoju. Co tylko kopał grządki, sadząc cebulki tulipanów harlemskich. Odpoczywa, opierając się na szpadlu: nieruchomy, jakby przysłuchiwał się czemuś. Dokoła cisza niezmierna. Tylko z oddali dochodzi z lasu stuk topora i kukanie kukułki. Twarz carewicza spokojna i radosna. Coś szepce czy nuci, może jedną z ulubionych modlitw: litanię do swego patrona Aleksego Człowieka Bożego lub psalm: »Śpiewać będę Panu po wszystkie dni żywota mego, śpiewać będę pokąd istnieję«.
Nigdzie nie widziałam takich jak tu zórz wieczornych. Szczególnie dzisiaj osobliwy był zachód słońca. Całe niebo we krwi. Purpurowe chmurki porozrzucane jak kawałki okrwawionej odzieży, jakby tam na niebie spełniono co tylko zabójstwo albo jakąś straszną ofiarę i z nieba na ziemię krew się sączy. Wpośród czarnej jak węgiel i ostrej szczeliny jodłowego lasu, piętna czerwonej gliny zdały się piętnami krwi.
Podczas gdy patrzyłam w podziwie, skądsiś z góry, jakby z tego strasznego nieba, dał się słyszeć głos: »Fräulein Julianna, Fräulein Julianna!«
Wołał mię carewicz. Stał na gołębniku z długą żerdzią w rękach, używaną tu do pędzenia gołębi. Lubi on bardzo te ptaki.
Weszłam na wierzch po chwiejących się schodkach. Gdy stanęłam na małej galeryjce, białe gołębie wzbiły się w górę, jak śnieżne płatki, różowiejące na tle zorzy wieczornej i owiały nas wiewem i szelestem swych skrzydeł.
Usiedliśmy na ławeczce i słowo od słowa zaczęliśmy w końcu — jak często zdarzało się ostatniemi czasy — spór o wiarę.
— Wasz Marcin Luter — mówił carewicz — powodował się duchem czasu i swą żądzą, a wcale nie siłą duchowną. A wy nieszczęśni uradowaliście się łatwemu życiu, które on wam ukazywał; uwierzyliście mu i porzuciliście wąską i trudną ścieżkę, przez samego Chrystusa wskazaną. A ów Marcin był największy głupiec i w nauce jego ukryty jest jad węża piekielnego.
Przywykłam do podobnych uprzejmości rosyjskich i puszczam je mimo uszu. Spierać się z niemi dowodami rozumowymi, toż samo, co walczyć szpadą przeciw kijowi. Ale tym razem, niewiem dobrze dlaczego, wpadłam w gniew i wypowiedziałam wszystko, co już oddawna wrzało mi w sercu.
Mówiłam, że Rosyanie, poczytując siebie za lepszych od wszystkich narodów chrześciańskich, w istocie rzeczy żyją gorzej niż poganie; wyznają prawo miłości, a czynią takie okrucieństwa, jakich nigdzie w świecie nie ujrzeć; poszczą, a podczas postu upijają się jak bydlęta; chodzą do cerkwi i tam kłócą się i wymyślają sobie od ostatnich słów. Tacy barbarzyńcy, że u nas Niemców, dziecko pięcioletnie więcej wie o wierze, aniżeli u nich dorośli, a nawet duchowni. Na tuzin Rosyan jeden zaledwie umie na pamięć Ojcze Nasz. Na moje zapytanie, kto jest trzecią osobą Trójcy świętej, pewna bardzo szanowna staruszka wymieniła Mikołaja Cudotwórcę. Jakoż istotnie ów Mikołaj, istny Bóg rosyjski, tak, iż wydaje się, że innego Boga nie mają. Niedarmo w roku 1620 teolog szwedzki, Jan Botwid, bronił w Akademii Upsalskiej rozprawy na temat: czy Moskwicini są chrześcianami?
Nie wiem na czem bym skończyła, gdyby carewicz mię nie zatrzymał. Słuchał przez cały czas bardzo spokojnie i to w tem większy gniew mię wprawiało.
— A co, Fräulein, dawno was chciałem zapytać: w Chrystusa czy wierzycie?
— Jakto w Chrystusa! Czyż nie wiadomo Waszej Wysokości, że my, wszyscy Luteranie?...
— Nie o wszystkich mówię, a tylko o was, Mościa Panno. Rozmawiałem kiedyś z waszym nauczycielem, Leibnitzem. Kręcił, kręcił, wodził mię za nos, a ja sobie wtedy pomyślałem, że on na prawdę w Chrystusa nie wierzy. No, a wy co?
Patrzał na mnie bacznie. Spuściłam oczy i nie wiedzieć dlaczego przypomniałam sobie nagle wszystkie moje wątpliwości, spory z Leibnitzem, o nierozerwalne przeciwieństwa metafizyki i teologii.
— Myślę — poczęłam wymijająco — że Chrystus najcnotliwszy i najmądrzejszy z ludzi...
— A nie Syn Boży?
— Wszyscy my synowie Boży.
— I on jak wszyscy?
Nie chciałam kłamać — milczałam.
— Ot, co jest! — odezwał się carewicz z takim wyrazem twarzy, jakiego nigdy nie zdarzyło mi się widzieć. — Mądrzy wy, silni, pełni czci i sławy — wszystko macie — a Chrystusa nie macie. I na co wam on? Sami zbawiacie siebie. My głupcy, żebracy, nadzy, pijanice, smrodliwi barbarzyńcy, gorsi od bydła, giniemy wciąż a Chrystus, ojciec nasz, z nami jest i będzie na wieki wieków. W nim nasze zbawienie.
Mówił o Chrystusie tak, jak uważałam, że mówią tu o nim najprostsi nawet ludzie — jakby on był im swój, blizki, domowy, takiż chłop, jak i oni. Nie wiem co to jest — nadmiar dumy, bluźnierstwo, czy też najwyższa pokora i świętość.
Zamilkliśmy oboje. Gołębie znów się zleciały i białe ich skrzydła trzepotały między nami.
Wezwano mię do Jej Wysokości.
Schodząc po schodach, obejrzałam się po raz ostatni na carewicza. Karmił gołębie. Otaczały go do koła, siadając mu na rękach, na ramionach, na głowie. On stał na wyniosłości, nad czarnym, jakby zwęglonym lasem, na tle czerwonego, niby okrwawionego nieba, cały pokryty, jakby przyodziany białemi skrzydłami.

31 października 1715.

Teraz, gdy wszystko skończone, kończę i ten dziennik.
W połowie sierpnia (powróciliśmy do Petersburga w końcu maja) na dziesięć dni przed rozwiązaniem Jej Wysokość upadła na schodach i uderzyła się w lewy bok. Mówią, że potknęła się z powodu pęknięcia pantofla na pięcie. W istocie rzeczy padła bez zmysłów, ujrzawszy, jak na dole carewicz pijany ściskał i całował dziewkę dworską, Afrozinię, swoją kochankę.
Od dawna już z nią żyje prawie jawnie. Powróciwszy z Karlsbadu, wziął ją do siebie, do swej połowy domu. Nie pisałam o tem w dzienniku, lękając się, aby Jej Wysokość nie przeczytała tego.
Czy wiedziała o tem? Jeśli wiedziała, to nie chciała widzieć; nie uwierzyła, póki nie ujrzała. Chłopka rywalką księżnej Wolfenbüttelskiej, synowej Imperatora. W Rosyi bywa to, co jest nie bywałe — powiedział mi kiedyś pewien Rosyanin: ojciec — z praczką, syn — z chłopką.
Niektórzy mówią, że jest ona Czuchonką, wziętą do niewoli przez żołnierzy, podobnie jak carowa; inni, że dziewką dworską u nauczyciela carewicza, Nikifora Wiazemskiego. Zdaje się, że to ostatnie prawdziwsze.
Dosyć piękna, ale odrazu widać, że »podłego rodu«, jak tu mówią. Wysoka, ryża, biała; nos nieco zadarty; oczy wielkie, jasne, nieco skośne, z jakiemś dzikiem, koziem spojrzeniem; wogóle jest w niej coś koziego, jakby u samicy Satyra w Bachanalii Rubensa... Jedna z tych, które w nas kobietach wzbudzają oburzenie, a mężczyznom zawsze prawie się podobają.
Carewicz, mówią, szaleje za nią. Gdy się z nim zeszła, była pono niewinna i długo mu się opierała. Nie podobał jej się wcale. Ani obietnice, ani groźby nie pomagały. Ale raz, pijany, rzucił się na nią w jednym z tych napadów wściekłości, jakie mu się zdarzają, podobnie jak i ojcu: zbił ją, omal nie zabił, groził nożem i gwałtem nią owładnął. Rosyjska zwierzęcość — rosyjskie brudy!
I to ten sam człowiek, który podobny był do świętego, gdy tam w lasach Rożdestwieńskich śpiewał litanie do bożego człowieka Aleksego i otoczony białemi gołębiami mówił o » Chrystusie-Ojcu!« Co prawda łączenie podobnych przeciwieństw, to szczególny talent Rosyan — nam Niemcom chwała Bogu nie pojęty.
— My Rosyanie — mówił mi raz sam carewicz — miary w niczem utrzymać nie umiemy; zawsze błądzimy na skrajach, po przepaściach.
Jej Wysokość po upadku na wschodach czuła ból w lewym boku. »Jakby po całem mojem ciele ktoś kłuł mię szpilkami« — mówiła mi; ale na ogół była spokojna. Można by sądzić, że coś wiedziała i roztrzygnęła, że roztrzygnięcia tego nikt już nie zmieni. O carewiczu nigdy już ze mną nie mówiła i nie skarżyła się wcale na los. Raz tylko powiedziała:
— Uważam zgubę moją za nieuniknioną. Ufam, że cierpienia moje wkrótce się skończą. Niczego na świecie tak nie pragnę, jak śmierći. — To móje jedyne zbawienie.
12 go października urodziła szczęśliwie chłopca, przyszłego następcę tronu, Piotra Aleksiejewicza. Zrazu po urodzeniu czuła się dość zdrową, ale, gdy jej winszowali i życzyli dobrego zdrowia, gniewała się i wszystkich prosiła, aby się modlili do Boga o śmierć dla niej.
— Chcę umrzeć i umrę — mówiła zawsze z tym straszliwie spokojnem postanowieniem, które już do końca jej nie opuszczało. Lekarzy nie słuchała wcale i jakby umyślnie czyniła wszystko, czego jej wzbraniali. Czwartego dnia siadła na fotel, kazała się wynieść do drugiego pokoju i sama karmiła dziecko. Tejże nocy pogorszyło się jej, przyszła gorączka, wymioty, dreszcze i bóle tak silne, iż krzyczała więcej, aniżeli przy porodzie.
Dowiedziawszy się o tem car, który sam był chory, przysłał księcia Menszykowa z czterema medykami; ci znaleźli ją już umierającą — in limine mortis.
Kiedy namawiali ją, aby wzięła lekarstwo, rzuciła szklankę na podłogę, mówiąc:
— Nie męczcie mnie, dajcie mi umrzeć spokojnie; nie chcę żyć.
W wilię śmierci wezwała barona Lewenwolda i oznajmiła mu swą ostatnią wolę: aby nikt z jej blizkich ani tu, ani w Niemczech nie ośmielił się źle mówić o carewiczu; mówiła, że umiera młodo, wcześniej niż myślała, ale zadowolona jest ze swej doli i nikogo o nic nie obwinia.
Potem żegnała się ze wszystkiemi. Błogosławiła mię, jak matka. Ostatniego dnia carewicz nie odchodził od jej łoża. Wyraz twarzy miał taki, że strach było na niego patrzeć. Trzykrotnie wpadał w omdlenie. Ona z nim nic nie mówiła, jakby nie poznawała go. Ale przed samą śmiercią, kiedy zbliżył się do niej, długo nań popatrzała i powiedziała coś cicho; usłyszałam tylko:
— Wkrótce... wkrótce... Zobaczymy się...
Odeszła, jakby zasnęła. Po śmierci twarz miała tak pełną szczęścia, jak nigdy za życia.
Na rozkaz cara zrobiono sekcyę ciała. Sam był przy niej obecny.
Pogrzeb odbył się dnia 27 października. Długo toczył się spór o to, czy przy pogrzebie następczyni tronu należy strzelać z armat, a jeśli należy, w wiele razy. Wypytywano o to wszystkich posłów zagranicznych. Car niepokoił się tą strzelaniną więcej, aniżeli całym losem księżnej; w końcu postanowiono nie strzelać.
Trumnę wynieśli po umyślnie zbudowanych w tym celu drewnianych pomostach wprost do Newy. Za trumną szli car i carewicz. Carowej nie było. Wtedy właśnie oczekiwała rozwiązania. Na Newie stała gotowa żałobna fregata, cała czarna z czarnemi flagami.
Powoli przy dźwiękach muzyki pogrzebowej popłynęła do soboru Petropawłowskiego nie dokończonego jeszcze, gdzie grób następczyni tronu miał pozostawać pod odkrytem niebem czas jakiś, zanim sklepienie ukończone zostanie. Padał na nią deszcz za życia — podać będzie i po śmierci.
Wieczór był szary, cichy. Niebo, jak sklepienie mogiły; Newa, jak ciemne zwierciadło; całe miasto we mgle, niby widmo czy mara senna. — I wszystko, czego doznałam, co widziałam i słyszałam w tem strasznem mieście, teraz więcej, niż kiedykolwiek snem mi się wydało.
Z Soboru nocą powrócono do domu carewicza dla odbycia stypy pogrzebowej. Car oddał tu synowi list, w którym — jak się potem dowiedziałam — groził pozbawieniem następstwa i przekleństwem ojcowskiem, jeśli się nie poprawi.
Następnego dnia carowa urodziła syna.
Pomiędzy temi dwoma dziećmi — synem i wnukiem cara — wahają się losy Rosyi.

1 listopada.

Wczoraj przed wieczorem zaszłam do carewicza, aby pomówić o moim odjeździe do Niemiec. Siedział przed piecem, na którym płonął ogień i palił różne papiery i rękopisy. Zapewne lęka się rewizyi.
Trzymał w ręku i chciał już rzucić w ogień małą książeczkę w wytartej skórzanej oprawie, kiedy z nagłą śmiałością, której teraz sama się dziwię — spytałam, co to jest. Podał mi książeczkę. Otworzyłam już i spostrzegłam, że to dziennik carewicza. Wrodzona kobietom, a mnie w tym razie szczególniej ciekawość, uczyniła mnie jeszcze śmielszą, tak, iż poprosiłam o pozwolenie przeczytania.
On pomyślał chwilę, popatrzył na mnie uważnie i nagle uśmiechnął się swym miłym dziecięcym uśmiechem, który tak lubię.
— Trzeba płacić swe długi. Czytałem wasz dziennik — czytajcie mój.
Ale zażądał odemnie słowa, że nigdy z nikim o tych notatkach mówić nie będę i zwrócę mu je jutro dla spalenia.
Przesiedziałem nad niemi noc całą. Jest to właściwie staroświecki kalendarz rosyjski, wydany w Kijowie. Podarował go carewiczowi w roku 1708 nieboszczyk metropolita Dymitr Rostowski, poczytywany wśród ludu za świętego. Po części na marginesach i w pustych odstępach, po części na oddzielnych włożonych i wklejonych ćwiartkach papieru zapisywał carewicz swe myśli i wypadki swego życia.
Postanowiłam przepisać ten dziennik.
Nie przeniewierzę się danemu słowu: dopóki żyję i póki żyje carewicz, nikt nie dowie się o jego notatkach. Ale nie powinny zginąć bez śladu.
Syna z ojcem Bóg rozsądzi, ale ludzie oczernili carewicza. Niechże ten dziennik, jeśli sądzono mu dojść do potomności, oskarży go lub usprawiedliwi, a w każdym razie ujawni prawdę.


II.
Dziennik carewicza Aleksego.

Błogosław Panie poczynający się rok Twój Pański.


∗             ∗

Gdy byłem w Pomeranii dla zbioru prowiantu, wedle ukazu rodzica mego, słyszałem, że w Moskwie, w Soborze Uspiańskim, metropolita razański Stefan, ganił ukaz o fiskałach i denuncyacyach w sprawach cywilnych i duchownych, oraz inne prawa, wrogie Kościołowi:
»Nie dziwcie się, wołał, że pełna niepokoju Rosya nasza dotychczas wstrząsana jest krwawemi burzami. Prawa ludzkie zbyt odległe są od prawa bożego«.
Panowie senatory, przyszedłszy do metropolity, strofowali go, że pobudza naród do rokoszu i ujmę przynosi czci carskiej. I o tem carowi donieśli.
I ja mówiłem Riazańskiemu, aby z rodzicem się pogodził, ile można; cóż za korzyść z tej niezgody pomiędzy nimi? I bardzo takowej zgody pragnąłem, albowiem skoro metropolita zostanie strącony, to takiego drugiego nie będzie.
Przed tem kazaniem pisywał do mnie a ja do niego, chociaż nie często i tylko w ważnych sprawach. A skoro o tem kazaniu usłyszałem, to przerwałem ową korespondencyę i do niego nie jeżdżę, ani go do siebie nie puszczam, ponieważ u rodzica mego jest on w wielkiej nienawiści. I temu gwoli pisywać do niego zda mi się niebezpieczne. A mówią, jako on będzie złożony z urzędu.
Owo kazanie swe zakończył Riazański modlitwą do świętego Aleksego, bożego człowieka, za mnie grzesznika.
»O święty mężu, miły Bogu, pomnij na imiennika Twego, przestrzegającego Twoich przykazań gorliwie cię wyznającego carewicza Aleksego Piotrowicza. Jako ty dom swój opuściłeś i on takoż po cudzych domach się tuła; ty pozbawion byłeś niewolników i poddanych, przyjaciół i powinowatych: on takoż; Ty człowiek boży, a on też prawdziwy sługa Chrystusów. Błagamy Cię, o święty Pański, okryj imiennika Twego, naszą jedyną nadzieję, ochroną skrzydeł Twoich jako ptaszynę umiłowaną, jako źrenicę oka, od wszego złego zachowaj go«.


∗             ∗

Będąc w obcych krajach, wedle ukazu rodzica mego, dla nauki nawigacyi, fortyfikacji, geometryi i innych nauk, trwogi wielkiej doznałem, aby nie umrzeć bez pokuty. Pisałem o tem do Moskwy, do mego ojca duchownego, Jakóba, w ten sposób:
»Duchownego przy sobie zgoła nie mam i nie mogę nigdzie znaleźć takowego. Błagam Waszą Świątobliwość, abyście wyszukali jakiego popa w Moskwie i ten iżby do mnie przyjechał potajemnie, zdjąwszy z siebie odznaki kapłańskie t. j. zgoliwszy naprzód wąsy i brodę. Niechaj także zapuści włosy na tonzurze, albo też całą głowę niechaj ogoli i perukę nałoży, i niemiecką odzież niech przywdzieje. Niech się opowiada moim sługą. Zmiłuj się, zmiłuj ojcze. Okaż miłosierdzie duszy mojej, nie daj umrzeć bez pokuty. Nie dla czego innego potrzebny mi on, ino na wypadek śmierci, a także w zdrowiu będącemu dla spowiedzi. A dobrze gdyby był bezdomny i beżenny człowiek i młody jeszcze i żeby opuścił Moskwę, jakby zginąwszy bez wieści. A ogolenia brody niechaj się nie lęka, w potrzebie bowiem prawo takie naruszyć można. Lepiej nawet naruszyć je w rzeczach małych, aniżeli pozwolić na zagubę duszy, pozbawionej skruchy i pokuty. Spełnij to, nie leniąc się, a jeśli nie zechcesz tego uczynić, przed Bogiem na duszy swej za to odpowiesz«.
Skoro powróciłem z cudzych krajów do rodzica mego do Petersburga, przyjął mnie miłościwie, a spytał, czy nie zapomniałem, czegom się uczył. Na co odrzekłem, iż nie zapomniałem. A on mi rozkazał, abym przyniósł mu rysunki, przezemnie wypracowane. Ale ja, lękając się by mnie nie zniewolił do rysowania przy sobie, ponieważ nie umiał bym tego, umyśliłem zepsuć sobie rękę prawą, abym nie mógł nic działać tą ręką. Nabiwszy tedy pistolet, wziąłem go w lewą rękę i strzeliłem w dłoń ręki prawej, aby ją przebić kulą — i chociaż kula rękę ominęła, jednakże proch ją opalił, a kula przebiła ścianę w komorze mojej, jak to i obecnie można widzieć. A rodzic widział wtedy rękę moją opaloną i pytał z jakiej to stało się przyczyny, a ja mu wtenczas powiedziałem co innego i nieprawdę.


∗             ∗
Z ustawy wojskowej, rozdziału 7-go artykuł 63. »Kto uczyni się chorym, albo członki swoje uszkodzi i nie zdatnymi zrobi je do służby, ten będzie miał wyrwane nozdrza i ma być zesłany do ciężkich robót«.

∗             ∗

Z kodeksu cara Aleksego Michajłowicza rozd. 22 artykuł 6.
»Jeśli jakowy syn na ojca skargę zaniesie, nie trzeba skargi onej do sądu przyjmować i tego, co ją podał, wybiwszy knutem, ojcu oddać należy«.
A to niesprawiedliwość jest, albowiem dzieci rodzicom posłuszne być powinny, lecz nie jako bydło nieme. Nie jest zaletą rodziców tylko dzieci rodzić, ale w cnocie żyć.


∗             ∗

Słyszałem jako rodzic mój nierad, gdy w Moskwie domy budują, ponieważ wolą jego jest w Petersburgu przebywać.


∗             ∗

Nie powinniśmy sami przemieniać obyczaju narodowego.
Ziemia ta, która zatraca obyczaje swoje, niedługo się ostoi.
Rosyjscy ludzie zaniedbali wodę w swych naczyniach i poili się chciwie cudzą, mętną wodą.
Job, archirej nowogrodzki, powiedział mi: »Zło na ciebie czeka w Petersburgu, ale ufam w Bogu, że cię on wybawi. Zobaczysz, co tam u was będzie«.


∗             ∗

Bóg tak z nami grzesznymi uczynił, iż ludzie obcy omal że po głowach naszych nie jeżdżą.
Chorujemy wszyscy na chorobę cudzoziemszczyzny. Ta niemoc śmiertelna, zamiłowanie wściekłe cudzych rzeczy i narodów, zaraziła nasz naród. Sprawiedliwie mówi prorok Baruch: dopuść do siebie cudzoziemca, a zniszczy cię.
Niemcy chwalą się i mówią: Kto chce bez pracy jeść, niech przyjdzie do Rosyi. Zowią nas barbarzyńcami i raczej z bydłem, aniżeli z ludźmi równają. A pogardzają nami, jako psami zdechłymi. Niektóre ich niemieckie zachcianki słusznieby zatamować. Samibyśmy też sobie poradzili. Poniżają nas, a my język swój i naród swój na pośmiewisko wystawiamy.


∗             ∗
Czystość słowiańska od języków cudzoziemskich jak popiół się rozsypuje. Nie wiem na co nam potrzeba słów cudzych? Czy na chwalby puste? Ale w tem chwały mało. Niekiedy nasi tak mówią, że ani sami siebie ani inni zrozumieć ich nie mogą.

∗             ∗

O powinności carskiej.
Niemcy mądrzejsi od nas w naukach, a nasi z łaski bożej górują nad nimi bystrością umysłu, i nie gorsi są od nich — lecz oni nas niesłusznie szkalują. Czuję, że Bóg stworzył nas nie gorszymi od nich ludźmi...


∗             ∗

Wątpię, aby szczęście człowieka na samej nauce polegało. Dawnymi czasy mniej się uczono, a pomyślności więcej było na świecie, aniżeli dzisiaj przy wszystkich naukach. Przy wielkiej oświacie można być i łotrem wielkim. Nauka przy sercu przewrotnem jest srogiem orężem dla czynienia zła.
U nas ludzi nie oszczędzają, ściągają tyrańsko z biednych poddanych łzami i krwią opłacone podatki. Na uczcie herodowej ludzi pożerali, a krew pili ich i łzy. Panowie do przesycenia wszystkiego mają, a kmiotkom biednym i okruchów chleba czasem braknie. Jedni objadają się, a inni łakną. Ludzie rosyjscy do ostatniej nędzy doprowadzeni, a nikt carowi prawdy nie powie. Przepadnie państwo nasze.


∗             ∗

Nam Rosyanom chleba nie potrzeba; jeden drugiego zjadamy i tak się sycimy.


∗             ∗

Bojarowie są jako drzewo zgniłe. Tłuszcza bojarska lud przed carem zasłania.
Rodzic mój, mądry człowiek, a jednak Menszyków go oszuka.


∗             ∗

Ci, co rządzą, wszyscy bez wyjątku chciwcami są. Stare prawa zwietrzały, a nowe w niwecz się obracają. Wiele ich wydano, a dużo-li z nich skutku? I w tem wszystko po dawnemu. A na przyszłość też nic dobrego nie widzę.


∗             ∗
Nie polegać na swym wysokim rozumie, a troszczyć się o ziemię, o naród, o kraj i o sioła i miłość, i troskliwość, i wszelkie baczenie mieć dla mniejszej braci Chrystusowej, albowiem sąd wielki bywa na wielkich i silnych. Mniejszemu będzie przebaczono, a silnych silna czeka pokuta.

O tem pomnieć trzeba, jeśli Bóg da na carstwo wstąpić.


∗             ∗

W dzień męczennika Eustachego w wielkiej kompanii zabawialim się i dużo sobie podpilim. A oblicza uszkodzone zostały. Żybandzie oko podbili, a Zachlustce wybili ząb. Nie pomnę nic, ledwiem uszedł. Nadużyłem mocno darów bachusowych.
W Rożdestwienie sam w domu ostałem się. Dni płynęły jak woda. Nic, okrom ciszy.


∗             ∗

Czas przechodzi, do śmierci dowodzi. Zbliża się koniec dni naszych.
Znikomość dni mych teraz jasno rozpoznaję.
Nie pragnę, nie boję się, śmierci oczekuję.


∗             ∗
Małżonka moja w stanie brzemiennym.

Jeremka[1], bóg pogański. Od młodości mojej żądze mnie srogie napastują. Rozpustę u innych ganię a sam najrozpustniej żyję.
Afrozinia! Znam moją nieprawość i grzechu mego nie skrywam. Zaciążyła na mnie ręka Twoja Panie. Kiedyż stanę przed obliczem Bożem. Łzy moim chlebem dzień i noc; dusza moja pragnie do pałaców Pańskich się dostać.


∗             ∗

Dziwię się rodzicowi memu: za co lubi Fedoskę? Czy za to, że między ludem szerzy luterskie obyczaje i na wszystko pozwala? Istny jest ateista i wróg krzyża Pańskiego.


∗             ∗

Takiego człeka chytrego rzadko widzieć! Polityk: — zła jawnie nie uczyni. Atoli strzedz się go trzeba i żyć z nim w chytrości, w obłudzie, skoro tak się stało, że pod jego władzą być trzeba.


∗             ∗
Żałość domu Twego Panie pożera mnie; przeraziłem się i zadrżałem, aby nie zginęło całkiem na Rusi chrześciaństwo.

∗             ∗

Fedoska i heretyk i jemu podobni, poczęli jawnie Kościół niweczyć. Posty zarzucają, skruchę i umartwienie ciała do bajek liczą. Bezżeństwo i ubóstwo dobrowolnie w śmiech obracają. I przemieniają w szerokie gładkie gościńce wąskie i strome ścieżki chrześcijaństwa. Wszelaką rozpustę chwalą śmiało i w niczem grzechu nie poczytują. Wszystko u nich dobre i święte, a ich mowy bezbożne wielu do takiego bezwstydu przywodzą, iż ci przyznają się do epikurejskich mniemań: jedz, pij, wesel się, po śmierci nijakiego niema zadośćuczynienia.
Ikony święte to dla nich bałwany, a śpiew kościelny ryczenie krowie. Kaplice burzą, a w tych murach co po nich zostają, handlują tytoniem; brody golić każą. Ikony cudowne na śmierdzących wozach wywożą i bezczeszczą je głośno wobec ludu. Na wszelką prawość i wiarę prawosławną powstają, pod takim pozorem, jakoby wykorzeniali niewiarę a zbyteczne i szkodliwe chrześciaństwu zabobony. A jak wielkie mnóstwo ludzi duchownych wytępiono i prześladowano, a za co to im się stało? Innej odpowiedzi nie usłyszysz, jeno: zakonnik, pobożniś, świętoszek niegodziwy. Kto posty zachowuje — ten im pobożniś; kto modli się — świętoszek; kto przed ikonami pokłony bije — obłudnik.
A to wszystko czynią z tym chytrym zamysłem, aby wytępić w Rosyi duchowieństwo prawosławne, a wprowadzić natomiast luterską i kalwińską bezpopowszczyznę.
Niebaczny, kto nie widzi w nich ducha ateizmu!


∗             ∗

Dzwony cerkiewne przemienili. Dzwonią szpetnie jak na pożar. I we wszystkiem są przemiany. Ikony nie na deskach, lecz na płótnach i z niemieckich osób malowane. Patrz na obraz Chrystusa Emanuela — istny Niemczyn tłusty i brzuchaty, uczyniony wedle cielesnego pomysłu. Umiłowali tłustość cielesną i wzgardzili tem, co się wznosi wysoko. I cerkwie budują się nie wedle starego obyczaju, lecz spiczaste na podobieństwo kirch i na sposób organów luterskich w dzwonnicach na dzwonach grają.
Och biedna, biedna Ruś! czemuż zachciało ci się niemieckich postępków i obyczajów!


∗             ∗
Mnichostwo wykorzenić pragną. Przygotowują ukaz, aby odtąd nikogo nie strzydz na mnicha a w spustoszałe klasztory żołnierzy dymisyonowanych mają posyłać.

A w Ewangelii powiedziano: Nie wyżenę przychodzącego do mnie.
Ale dla nich Święte Pismo za nic.


∗             ∗

Wiara stała się artykułem duchownym, jak jest artykuł wojskowy. Ale jakoważ to będzie modlitwa odmawiana wedle ukazu, pod groźbą kary?


∗             ∗

Żebraków brać na odwach bić batogiem, nie szczędząc i wysyłać do ciężkich robót, aby chleba darmo nie jedli.
Taki ukaz carski, a Chrystusowy ukaz na strasznym sądzie: Głodny byłem, a nie nakarmiliście mnie; spragniony byłem, a nie napoiliście mnie; nagi byłem i nie przyodzialiście mnie. Zaprawdę, zaprawdę mówię wam: czegoście nie uczynili jednemu z tych małych, mnie nie uczyniliście.
Tak to w rozporządzeniach policyjnych uczą bezcześcić samego Chrystusa, króla niebieskiego — w obrazie żebraków biją go i wysyłają do robót ciężkich.
Cały lud rosyjski przymiera głodem duchownym.
Siewca nie sieje, a ziemia nie wydaje owoców, pasterze nie strzegą swych stad, a ludzie grzeszni błądzą. Popy wiejskie niczem nie różnią się od chłopów; chłop chwyta za sochę i pop za sochę. A chrześcianie mrą jak bydło. Popy pijane przy ołtarzu kłócą się, szpetnemi słowy sobie wymyślają. Na ramionach ubiór złotolity, a na nogach brudne łapcie; hostyę świętą pieką z grubej mąki żytniej; Sakrament Pański przechowują w naczyniach nieczystych z robactwem wszelakiem razem.
Mnichy pijaki i złodzieje.
Całe duchowieństwo świeckie i zakonne powinno być poprawione, albowiem z prawdziwego mnichostwa zaledwie ślady pozostały.
Żyjemy, nie rozumiejąc ani wiary swojej, ani łask duchownych, żyjemy jako nieuki. Mniemam, że w Moskwie zaledwie jeden na stu wie, co to jest wiara prawosławna, chrześciańska, albo kto to jest Bóg, jak modlić się doń trzeba, jak wolę jego pełnić.
Niema w nas ani znaku chrześciaństwa. Tylko imię chrześcian nosimy.


∗             ∗
Wszyscyśmy podupadli. W pobożności chwiejemy się jako liść na drzewie. Nakłaniamy się ku różnym dziwnym naukom: jedni do rzymskiej wiary, drudzy do luterskiej ciągną, na obie nogi upadamy, ochrzczeni bałwochwalcy. Odwróciliśmy się od piersi matki Kościoła i szukamy piersi egipskich, cudzoziemskich, heretyckich. Jako ślepe szczenięta pełzamy na wszystkie strony, sami nie wiedząc, kędy dążymy.

W klasztorze czudowskim Tomasz, cyrulik ikonoklasta, obraz cudotwórcy Aleksego Metropolity porąbał na sztuki, albowiem nie czci on ani obrazów Świętych, ani krzyża Pańskiego, ani relikwij, poczytując je za dzieła rąk ludzkich, w których niema siły Bożej. Nie wierzy też w dogmaty i tradycye Kościoła, nie wierzy w Eucharystyę! Ciało i krew Chrystusa, to dla niego tylko chleb i wino, błogosławione przez Kościół.
Stełan, metropolita razański, na owego Tomasza klątwę rzucił i władzy świeckiej go oddał, i spalił go na placu Czerwonym.
A panowie senatorowie metropolitę wezwali do Petersburga, aby się tłómaczył. Nauczyciela Tomasza, inlokokastę Twerytimowa, lekarza usprawiedliwili, a święty biskup został zbeszczeszczony przez sąd i z sali sądowej wygnany, z której wyszedł płacząc i mówiąc: »Chryste Boże! Zbawco nasz, Ty sam powiedziałeś, jako mnie wygnali i was wygnają. Ty sam Wszechmocny i wszystko wiedzący, widzisz, jako nieprawy jest ich sąd. Osądź ich sam«.
A skoro wyszedł metropolita z senatu na plac, cały naród litował się nad nim i płakał.
A rodzic mój na Kazańskiego zawsze srodze zagniewany.


∗             ∗

Kościół większy od królestwa doczesnego, ale teraz królestwo wzięło górę nad kościołem.
Dawni carowie patryarchom do ziemi się kłaniali. Teraz zaś ten, co zajął tron patryarszy, podpisuje się na papierach dla cara przeznaczonych, »niewolnik i podnóżek Waszej Wysokości Stefan, pasterz razański«. Głowa kościoła stała się podnóżem nóg monarszych.
Dymitr, metropolita Rostowski, był świętym człowiekiem; skoro rodzic mój napoił go węgierskim i począł wypytywać o sprawach polityki duchownej, święty starzec nic nie odpowiedział, a tylko milcząc żegnał cara krzyżem świętym. Takim sposobem krzyżem zażegnał niebezpieczeństwo.


∗             ∗

Nie można płynąć przeciw prądowi. Mówią ojcowie: batem słupa nie przetniesz. A jednak czyż święci męczennicy nie przelewali krwi swej za kościół?


∗             ∗
Archireje chleb carski jedzą, a czyj chleb jem, tego i chwalę.

∗             ∗

Dawniejsi książęta kościoła protektorami byli całej ziemi rosyjskiej, a dzisiejsi archireje nie troszczą się o nią, nie ujmują się za nią przed carem, lecz mu przytakują i pochlebiają.


∗             ∗

Jeźli lud zgrzeszy, car winę naprawia, jeźli car zgrzeszy, lud nic na to nie może. Za grzech monarchy Bóg cały kraj karze.
Niedawno na pewnej uczcie pasterz razański powiedział mojemu rodzicowi: »Wy królowie bogami ziemskimi jesteście, podobni do samego Króla niebieskiego«.
A kniaź-papież, trefniś pijany, wyśmiewał kapłana.
— Ja — powiada — chociaż i błazeński patryarcha, a takiego słowa carowi bym nie rzekł. Boskie większe od carskiego.
I car pochwalił trefnisia.


∗             ∗
Na tejże uczcie skoro archireje poczęli rozprawiać o wdowieństwie kościoła i o potrzebie patriarchatu, rodzic mój w wielkim gniewie wyciągnął z pochwy swoją szablę, tak że wszyscy wstrzęśli się od strachu, myśleli, że rąbać będzie; ale on uderzył płazem po stole i zawołał:

— Ja wam patryarcha! razem patryarcha i car.


∗             ∗

Fedoska doradza memu rodzicowi, aby rosyjscy carowie odtąd wzięli tytuł imperatorski, jako ongi cezarowie rzymscy.


∗             ∗

W Moskwie na placu Czerwonym, w 1709 r. podczas tryumfu z wiktoryi połtawskiej, ludzie duchowni wznieśli budowle na podobieństwo świątyni starorzymskiej, w której znajdował się ołtarz ku czci rosyjskiego Apolona i Marsa t. j. mego rodzica. I na owej świątyni napisano było:
Basis et fundamentum reipublicae religio. Utwierdzeniem i zasadą państwa jest wiara.
Jaka wiara? W jakiego Boga, albo w jakich bogów? Podczas tego samego tryumfu przedstawiono apoteozę polityczną Herkulesa rosyjskiego — to jest rodzica mego, który wybawił wiele ludzi i zwierząt, a po dokonaniu swych czynów uleciał w niebo, na rydwanie boga Jowisza, ciągnionym przez orły po drodze mlecznej.
A w książce, napisanej przez jeromonacha Józefa, prefekta akademii, powiedziano o tej apoteozie: »Wiedzieć należy, że to nie jest świątynia ani kościół na cześć świętych, ale polityczna t. j. obywatelska pochwała...


∗             ∗

Fedoska namawiał mego rodzica, aby w ukazie przyszłego kolegium duchownego t. j. świętego synodu i w samej przysiędze rosyjskiej oznajmić wszemu narodowi słowami:
»Imię samowładcy swojego mieć powinni za głowę swoją i ojca ojczyzny i Chrystusa Pana«.
Ludzie chcą przywłaszczyć sobie chwałę boską i cześć Chrystusową, jako w zbiorze praw rzymskich czytamy niegodziwe i bluźniercze słowa: Samowładca rzymski całemu światu panem.


∗             ∗

Wyznajemy i wierzymy, że Chrystus jedyny jest Król królów i Pan panów, a i że niema człowieka-pana nad światem.
Kamień cudowny z góry niebiańskiej Jezus Chrystus rzucił i zburzył nim królestwo rzymskie i na proch rozbił nogi gliniane. My zasię tworzyć i budować chcemy to, co Bóg zniszczył. Czy nie znaczy to walczyć z Bogiem?


∗             ∗

Patrz historyę rzymską. Mówił Cezar Kaligula: Imperatorom wszystko dozwolono. Omnia licent.
Nie tylko Cezarom rzymskim, ale też wszelkim łotrom i chamom i bydłu czworonogiemu też wszystko dozwolone.


∗             ∗

Nabuchodonozor, król babyloński, rzekł: Bóg jestem. A nie Bogiem, lecz bydlęciem stał się.


∗             ∗

Na wyspie Wasilewskiej w domu carowej Praskowii żyje starzec Tymoteusz, ucieczka zrozpaczonych, nadzieja wątpiących, w oczach świata szaleniec, ale nie we własnych swych oczach. Sumienia ludzkie odgaduje.


∗             ∗
Nie dawno nocą jeździłem doń i rozmowę z nim miałem. Powiada, że Antychryst jest fałszywy król, w istocie rzeczy Cham przeklęty i ten Cham nadchodzi.

∗             ∗

Czytałem »Znamiona przyjścia Antychrystowego«, napisane przez metropolitę riazańskiego i przestraszyłem się tego nadchodzącego Chama.
W Moskwie spalono na stosie Grzegorza Talickiego za to, że głosił ludowi o przyjściu Antychrystowym. Talicki był człowiek wielkiego rozumu. Kapitan pułku dragońskiego, Wasil Lewin, który był podróżował ze mną ze Lwowa do Kijowa w 1711 roku, a także pop Lebiotka, spowiednik księcia Menszykowa, i też poddiak Dokukin i inni, różni myślą o Antychryście.
Po lasach i puszczach ludzie sami dobrowolnie się palą w trwodze przed Antychrystem.


∗             ∗

Widzę, że zewsząd giniemy, a pomocy i ocalenia znikąd nie widzim. Modlimy się w trwodze. Tyle bezprawia, tyle krzywd wołają do niebios i wzbudzaj gniew boży.


∗             ∗
Tajemne bezprawia dzieją się. Czasy już bliskie. Stoimy na wielkim stosie zła i wiary wiele nie mamy.

∗             ∗

Pewien raskolnik Sakrament Chrystusowy nogami podeptał.


∗             ∗

Koło Labecza przeleciała szarańcza z południa na północ, a na skrzydłach jej napis: Gniew boży.


∗             ∗

Dni krótkie i pochmurne. Starzy ludzie mówią, że nie tak jak dawniej słońce świeci.


∗             ∗

Wódką się zalewamy. Widzi Bóg, że ze strachu pijemy, aby zapomnieć.


∗             ∗
Strach śmierci mię obleciał.

Koniec przy drzwiach stoi, siekiera przy korzeniu. Kosa śmiertelna nad głową.


∗             ∗

Zbaw Panie, ziemię rosyjską. Ujmij się za nią Matko Najświętsza. Amen.


III.
Dziennik freiliny Arnheim.

Temi słowy zakończył się dziennik carewicza Alexego. Przy mnie rzucił go w ogień.

31 Grudnia 1715.

Dzisiaj zmarła ostatnia carowa rosyjska, wdowa brata Piotra, cara Teodora Aleksiejewicza.
Pochowali ją wczoraj o zmroku z wielką wspaniałością. Pochód pogrzebowy szedł pomiędzy dwoma szeregami pochodni, rozstawionymi na całej drodze od domu zmarłej do Soboru petropawłowskiego, przez Newę po lodzie.
Na przodzie szło duchowieństwo we wspaniałych ubiorach, ze świecami, kadzidłami, ze śpiewem pogrzebowym. Trumnę wieziono na saniach. Za nią radca tajny Tołstoj niósł koronę, osypaną drogocennemi kamieniami.
Car na tym pogrzebie po raz pierwszy zniósł dawny ruski zwyczaj pogrzebowych płaczów i lamentacyj. Wzbronione było surowo, aby nikt nie śmiał głośno płakać.
Wszyscy szli w milczeniu. Noc była cicha. Słychać było tylko trzask palącej się smoły, skrzypienie nóg ludzkich po śniegu i śpiewy pogrzebowe. Ten pochód milczący wzbudzał jakowąś trwogę. Zdało się, że wszyscy suniemy po lodzie śladem umarłej sami jak martwi w czarny, wieczny mrok. Zdało się też, że w tej ostatniej carowej rosyjskiej Rosya nowa grzebie starą, Petersburg Moskwę.
Carewicz miłujący zmarłą jak własną matkę, wstrząśnięty był cały jej śmiercią. Widział w tej śmierci złą wróżbę dla siebie. Kilka razy podczas pogrzebu mówił mi cicho.
— Teraz się wszystko skończy.


∗             ∗
1 stycznia 1716.

Jutro rano wraz z baronostwem Lewenwold wyjeżdżam z Petersburga na Rygę i przez Gdańsk do Niemiec. To mój ostatni nocleg w domu carewicza.
Wieczorem poszłam pożegnać się z nim. Przy rozstaniu poczułam, że polubiłam go i że nigdy o nim nie zapomnę.
— Kto wie — powiedział — może być, że zobaczymy się jeszcze. Chciałbym się znów wybrać w gościnę do was, do Europy. Podobało się mi w tamtych krajach. Dobrze u was, swobodnie i wesoło.
— Cóż zatrzymuje Waszą Wysokość?
Westchnął ciężko.
— Radaby dusza do raju, ale grzechy nie puszczają.
I dodał z dobrotliwym uśmiechem:
— No, Bóg z wami frajlain Julianno. Nie wspominajcie mnie źle, pokłońcie się odemnie krajom europejskim i staremu waszemu Leibnitzowi. Być może słusznie mówi: da Bóg nie zjemy się nawzajem, a pomożemy sobie raczej.
Uścisnął mnie i pocałował z czułością braterską.
Zapłakałam. Odchodząc spojrzałam nań jeszcze ostatnim pożegnalnym spojrzeniem i serce ścisnęło mi się znów przeczuciem, jak wtedy, gdy ujrzałam w ciemnem proroczem zwierciadle połączone twarze Karoliny i Aleksego. I zdało mi się, że oboje oni ofiary, którym przeznaczone wielkie cierpienie. Ona zginęła — kolej na niego.
Jeszcze przypomniało mi się, jak ostatniego wieczoru w Rożdestwienie stał on na gołębniku wysoko nad czarnym, jakby zwęglonym lasem, na tle czerwonych zakrwawionych niebios, cały pokryty, jakby odziany białemi skrzydły gołębiemi. Takim on pozostanie na wieki w mej pamięci.
Słyszałam, że wypuszczeni na wolność więźniowie żałują niekiedy swej celi więziennej. Podobnego uczucia doznaję obecnie względem Rosyi.
Zaczęłam ten dziennik od przekleństw. Nie kończę go błogosławieństwem. Powiem jednak to, co powiedziałoby wielu, jeśliby poznali lepiej Rosyę: zagadkowy kraj, zagadkowy naród.





  1. Amor rosyjski.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Walery Gostomski.