Przejdź do zawartości

Bankructwo małego Dżeka/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Bankructwo małego Dżeka
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1924
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Dżek miał długą i poważną rozmowę z panią. Gdyby Dżek był dorosły, a nie mały chłopak z trzeciego oddziału, napisałbym, że Dżek odbył z panią — konferencję.
— Proszę pani, — mówi Dżek, — podobno uczniowie siódmego oddziału mogą kupować w szkole zeszyty, pióra, ołówki i różne rzeczy. I jeden uczeń ten sklep prowadzi.
— Istotnie, — mówi pani, — siódmy oddział ma kooperatywę. Czy chcesz spróbować coś podobnego i w trzecim oddziale?
Dżek nic nie odpowiedział, ale pani sama się domyśliła, że chce.
— Widzisz, chłopcze, w siódmym oddziele są już starsi uczniowie. Dobrze piszą, dobrze rachują. Obawiam się, że nie dasz rady.
Dżek uważnie patrzy na panią i czeka.
— Bo ja wiem. Z bibljoteką doskonale sobie poradziłeś, ale kooperatywa jest o wiele trudniejsza.
— W szafce jest tyle wolnego miejsca — mówi Dżek. — Cała półka jest pusta. Mam tuzin bąków.
— Czego tuzin?
— Bąków drewnianych.
— Po co?
— No, do puszczania. Takie, co się batem pogania, i się kręcą. W sklepie kosztują po dwa centy, a ja kupiłem cały tuzin za dziesięć centów. Na Gwiazdkę będą mogli kupić dla braci i sióstr na prezent.
— Więc bardzo chcesz spróbować?
Dżek nie odpowiedział, ale pani się domyśliła.
— Bardzo się boję, — mówi pani. — Bo trzeba ci wiedzieć, że z własnemi pieniędzmi może każdy robić, co chce i liczyć je albo nie liczyć. To jego rzecz. Z cudzemi pieniędzmi trzeba być niesłychanie ostrożnym. Kontrola musi być najściślejsza. Trzeba prowadzić książkę wpływów i wydatków; każdy wydatek musi być stwierdzony rachunkiem.
— Przecież przyniosłem rachunek od mister Tafta i od introligatora.
— Przyniosłeś. A czy posiadasz zaufanie klasy? Czy nie kłócą się z tobą?
— Teraz nie. Każdy dostaje na próbę gorszą książkę, a jeśli ją zwróci w porządku, dostaje lepszą. Każdy musi sprawdzić, że książka jest cała, a jak się jedna kartka kiwa, to zaraz przylepiam. Nie wolno trzymać książki dłużej, niż tydzień. Sandersa i Dżona zupełnie wyrzuciłem z czytelni.
— A jednak dochodzą mnie skargi.
— Wiem. Pewnie Doris.
— Skąd wiesz, że ona?
— Już teraz tylko ona się kłóci. Właściwie i ona nie powinna brać książek, ale mniejsza o to.
— No, tak. Ale od czego zaczniesz? Jak ty sobie to wyobrażasz?
— Wywieszam ogłoszenie, że kto chce należeć do kooperatywy, niech przyniesie pięć centów. Raz na tydzień urządzam posiedzenie, żeby powiedzieli, co kupić. No i kupuję, biorę rachunek, no i każdy bierze, ile chce, z rabatem, a potem kupuję coś innego. Nawet mogę nie brać od nich pieniędzy, bo mi zostało 78 centów.
— Toś nie odebrał całego dolara? — ździwiła się pani.
— Wcale nie miałem odebrać tyle. Przecież wydałem tylko 87 centów, więc mi się zostało 13. Potem mi zwrócili 64 centy i jeszcze później 7. Jeszcze wydałem 6 centów dla Mary.
— Kto to jest?
— Moja mała siostrzyczka.
Dżek się zaczerwienił, bo skłamał. Wydał dla Mary tylko 5 centów, a jeden cent schował na pamiątkę. Tego jednego centa Dżek nie chciał wydawać; zawinął go w zieloną bibułkę i włożył do pudełka, wyłożonego watą. Był to cent, który mu dała Nelly.
— A co kupiłeś siostrzyczce Mary?
— Kupiłem jej dwa ciastka, dwa aniołki — taki obrazek, a za resztę cukierków. Chciałem kupić figurkę dla mamy, ale mogę zaczekać.
— A dla siebie nic nie kupiłeś?
Dżek wzruszył ramionami.
— Więc ci później dopłacili tylko siedem centów? — dziwi się pani.
— No tak: jak mi pani oddała te 64 centy, to potem Gill dał mi 2 centy, Drel, Hamilton, Parkins, Watson, Karr — po cencie.
— A inni?
— Może nie mają, albo zapomnieli.
— Czy zapisałeś sobie, kto ci zwrócił?
— Kiedy i tak pamiętam.
Pani pocałowała Dżeka w czoło.
Dorośli mają taki jakiś zwyczaj, że jak z nimi rozmawiać albo się o coś zapytać, ni stąd ni zowąd wezmą i pogłaszczą albo pocałują. To znaczy, że im się spodobało.
— No i mam jeszcze dwa pióra, gumę, cztery nowe stalówki i jedną raz używaną.
— Dlaczego raz używaną?
— Pożyczyłem Nelsonowi, bo mu wpadła do kałamarza i nie miał czem pisać.
Pani pogłaskała Dżeka po głowie.
— Więc słuchaj, Dżek. Tobie bardzo się spieszy, ale trudno: zaczekaj parę dni. Dowiem się, kto prowadzi kooperatywę w siódmym oddziele.
— Wiem, proszę pani, on się nazywa Horton.
— Ach, i to nawet wiesz.
Często dorośli się dziwią, że dzieci coś wiedzą. Jakby trudno było dowiedzieć się, jeżeli komuś bardzo zależy.
— Więc rozmówię się z Hortonem, żeby ci pokazał, jak prowadzi rachunki, żeby ci wszystko objaśnił. Masz wprawdzie dobrą pamięć, ale wszystkiego pamiętać nie można, więc trzeba zapisywać. Tymczasem rozmów się z Klaryssą, czy zechce ci i w tem dopomagać.
— Klaryssa mi już nie pomaga, — szybko powiedział Dżek.
— Dlaczego? — ździwiła się pani.
— Powiedziała, że i tak sam wszystko robię, więc poco się ma nazywać, że jest bibljotekarką?
— Pokłóciliście się?
— Nie. Tak sobie odeszła.
— A jednak byłoby dobrze, żeby ci ktoś w pisaniu przynajmniej pomagał. Bo bardzo brzydko piszesz.
— Nelly ładnie pisze.
— I ty możesz się nauczyć, tylko musisz popracować. I błędnie piszesz.
— Miałem tylko trzy błędy.
— Ale Harry napisał bez błędu.
— Bo on jest pierwszym uczniem.
— A ty nie możesz być pierwszym uczniem?
— Nie może być przecie dwóch pierwszych.
Pani się roześmiała, i do kancelarji wszedł kierownik.
— Co to, zbroił coś? — zapytał się kierownik.
— Nie, rozmawialiśmy o naszych sprawach. To jest właśnie bibljotekarz Fulton, o którym panu mówiłam.
Kierownik podał pani palto, pani powiedziała coś, ale pewnie po francusku, bo Dżek nie zrozumiał. Potem pani pożegnała Dżeka i wyszli, bo już było po lekcjach.
Na korytarzu stał Fil.
— Cożeście tak długo gadali?
— No, nie wiesz? O kooperatywie.
— Pozwoliła?
— Dopiero mi powie za parę dni.
— Napewno pozwoli. Wiesz co powiedziała o tobie kierownikowi?
— No co?
— Że jesteś »szczególny chłopak«. Daj pyska, brachu, ty jesteś szczególny, a ja mam ruchliwy umysł.
— Co znaczy: szczególny chłopak? — zapytał się Dżek.
— Choroba tam ich wie. Ja ci mówię, że się z nią kierownik ożeni.
— Dlaczego?
— Już ja się na tem znam. Jak wychodzili, to ją trącił czy coś i powiedział: Pardon.
— Więc co?
— Jak kawaler z panną zaczynają: pardon i merci, to się napewno ożenią.
— A co znaczy merci?
— Merci, to po francusku: dziękuję.
Dżek przypomniał sobie, że tak właśnie powiedziała pani, kiedy kierownik podał w kancelarji palto. — Jak ten Fil wszystko wie — tylko szkoda, że taki łobuz.
— Ach, Fil, żebyś ty był spokojniejszy.
— A co ja robię?
— No, pomyśl tylko, czy można o pani mówić: »choroba ich wie«.
— Głupi. Przecież nie na panią tak powiedziałem, tylko wogóle.
— I mówisz, że pani się ożeni z kierownikiem?
— No i co w tem złego? Wezmą się pod rączkę i będą sobie chodzili.
I złapał Dżeka pod rękę.
— Znów zaczynasz na ulicy.
— A ulica to kościół, czy co? W domu nie można, w szkole nie można, więc gdzież u licha można? Dawniej ludzie żyli po 200 lat, a teraz niecałe sto. Więc trzeba się trochę ruszać na świecie. Bo ty może myślisz, że jestem łobuz.
— Może nie?
— A właśnie, że nie. Jestem tylko lekkomyślny, bo mój stryj był lekkomyślny, a ja się w niego wrodziłem. Rozumiesz? To nie moja wina wcale. Bo jak się kto w kogo wrodzi, to już zdechł pies: niema rady.
Dżek był bardzo zadowolony, kiedy Fil krzyknął mu nagle: »Pardon, merci«, uczepił się z tyłu samochodu i pojechał.
Bo Dżek chciał w samotności pomyśleć nad rozmową z panią.
Właściwie dlaczego dorosłym się zdaje, że dzieciom zawsze się spieszy? Przeciwnie, Dżek nawet woli, że pani da mu dopiero za parę dni odpowiedź. Poczeka, ułoży sobie tymczasem dokładnie cały plan, jak się zabrać do trudnej sprawy.
Bo jeżeli naprawdę trzeba dużo pisać, a Nelly się nie zgodzi? Pani wspomniała, że jakieś książki trzeba pisać. Co to znów za książki?
Do obiadu zostało pół godziny, więc Dżek wstąpił do mister Tafta. On musi wiedzieć.
— Mister Taft, przychodzę do pana z prośbą. Jeżeli będę prowadził kooperatywę, będę dużo u pana kupował: dla całej klasy. Ale niech pan objaśni, co znaczy — książka wpływów i książka wydatków — i ile te książki kosztują — i jak się to pisze? Obiecał mi pan wynagrodzić krzywdę, wyrządzona niesłusznem podejrzeniem; nie gniewam się już na pana, chcę zostać pana przyjacielem. Zdaje się, że będę potrzebował pańskiej pomocy w wielu sprawach. Pan rozumie: kooperatywa — to nie jakaś tylko bibljoteka. Nawet szósty oddział nie ma jeszcze, dopiero siódmy. I co właściwie znaczy: kooperatywa?
Mister Taft nałożył okulary, wyjął dwa kajety z kantorka, kazał Dżekowi usiąść, i Dżek odbył drugą, tym razem prawdziwą już finansową konferencję.
I o dwadzieścia pięć minut spóźnił się na obiad. I dostał od matki taką sobie, niedużą burę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.