Przejdź do zawartości

Biały Kapitan/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Biały Kapitan
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


F. ANTONI OSSENDOWSKI
BIAŁY KAPITAN
POWIEŚĆ
6 — 10 TYSIĄC
POZNAŃ


WYDAWNICTWO POLSKIE
R. WEGNERA



ŚWIAT
PODRÓŻY I PRZYGÓD
F. ANTONI OSSENDOWSKI
BIAŁY KAPITAN



OKŁADKĘ RYSOWAŁ E. CZERPER
DRUK: CONCORDIA S. A., POZNAŃ
PRINTED IN POLAND





ROZDZIAŁ I.
Nr. 253 i Nr. 13.

Co dziś mamy do zrobienia, panie Pink?
Takie pytanie padło z grubych warg opasłego pana Swena i natychmiast zostało zagłuszone potężnem ziewaniem oraz głośnym chrzęstem stawów, gdyż czcigodny dyrektor więzienia zaczął prostować swoje ramiona atlety.
Dochodziła dopiero ósma godzina, był ponury, mglisty poranek, więc i pomocnik pana Swena, wysoki, chudy, zawsze przepojony goryczą chorej wątroby Pink ziewnął dyskretnie i odparł:
— Jałowy, nudny dzień, panie dyrektorze, doprawdy, zupełnie nudny! Mamy dziś do wypuszczenia na wolność tego nicponia Miguela i milczącego, jak grób, Stefana. To i wszystko! Nic ciekawego...
— Życie staje się coraz bardziej jednostajnem, drogi Pink! — westchnął dyrektor. — Minęły te czasy, gdy co drugi dzień przybywał do nas zacny ksiądz Minster, doktór Wolley, elegancki Strengler i — zaczynała się gorączkowa, podniecająca praca!
— Tak! tak! — zawołał Pink. — Ksiądz spowiadał skazanego, coś gadał do niego o Królestwie Bożem i o marności tego życia...
— Kawalarz z tego księdza Minstera! — zaśmiał się pan Swen. — Wie przecież, że zbrodniarze idą do piekła, prościuteńko, szerokim traktem, galopem, a zawraca im głowę na pożegnanie... dla porządku. Dobra też ta marność życia! Jakeśmy to popijali nieraz, smacznie zajadali i opowiadali sobie wesołe historyjki z księżulkiem Minsterem! Pamiętacie, Pink?
— Pamiętam, a jakże — pamiętam, panie dyrektorze! — zarechotał drewnianym śmiechem chudy Pink. — Zabawny też ten doktór Wolley! Nie wiadomo poco wysłuchiwał i opukiwał skazanego i z radością stwierdzał, że serce robi o dwadzieścia, a nawet dwadzieścia pięć uderzeń więcej niż zwykle... Tylko Strengler nic nigdy nie mówił. Naciągał powoli swoje niciane rękawiczki i czekał spokojnie, aż prokurator każe mu zarzucić stryczek na szyję zbrodniarza, no — i skończyć z nim na zawsze...
— Strengler — bardzo elegancki i porządny człowiek, — zgodził się pan Swen.
— Podoba mi się system jego roboty! Gdzie te dobre czasy?
Dyrektor ziewnął znowu i zaczął przeglądać podane mu przez Pinka papiery.
— Dawaj pan te numery do zwolnienia! — mruknął nareszcie.
Pomocnik zdjął trąbkę telefonu i kazał dozorcom przyprowadzić Nr. 253-ci i Nr. 13-ty.
W tej właśnie chwili wszedł urzędnik i oznajmił:
— Ksiądz Minster chciałby się widzieć z p. dyrektorem.
— O wilku mowa, a wilk tuż! — ze śmiechem zawołał p. Swen. — Prosić! Prosić!
Ksiądz Minster, tłuściutki, różowiutki, o chytrych, małych oczkach, o wilgotnych, pulchnych ustach, wszedł, zacierając białe, wypieszczone dłonie i uśmiechając się przyjaźnie.
Uścisnąwszy ręce obecnych, usiadł i bardzo kwieciście zapraszał do siebie na obiadek imieninowy. W zimnej, ciemnej izbie zapanował dobry humor; zdążono opowiedzieć sobie parę dosadnych anegdotek, gdy otworzyły się drzwi i wprowadzono dwóch więźniów.
— Niech ksiądz zaczeka — rzekł, kładąc mu na kolanie rękę, pan Swen. — Zaraz się załatwimy z temi numerami i porozmawiamy potem obszerniej. Z księdza teraz taki rzadki gość!
Dyrektor Swen rozwinął tekę z papierami i przejrzawszy ją, — rzekł surowym, uroczystym głosem:
— Nr. 253-ci... Juljan Miguel... Byłeś skazany na trzy lata więzienia za kradzież. Karę swoją odbyłeś. Za kilka minut opuścisz więzienie, i droga uczciwego życia otworzy się przed tobą. Pamiętaj o twych występkach, które zaprowadziły cię do więzienia, i niech wspomnienie o niem powstrzyma cię od nowych zbrodni, Juljanie Miguel!
Mały, ruchliwy, rudy i piegowaty Miguel przez cały czas mowy dyrektora przyglądał się księdzu tak uporczywie, że ten spuścił oczy i przybrał maskę świętobliwego współczucia.
— Czy zrozumiałeś, com do ciebie mówił? — zapytał p. Swen, po raz pierwszy rzucając wzrok na więźnia.
Miguel uśmiechnął się, łyskając ostremi zębami i białkami ruchliwych oczu.
— Słyszałem, panie dyrektorze, lecz nie zrozumiałem ani słowa! — rzekł, wybuchając śmiechem.
— Jakto? — zapytał Pink, ze zdumieniem spoglądając na obecnych. — Nie zrozumiałeś?!
— Ani słowa! — odpowiedział Miguel. — Zaraz objaśnię. Pan dyrektor wskazuje stojącą otworem przede mną drogę uczciwego życia. Proszę księdza! Przypuśćmy, że ksiądz potrzebuje w tej chwili ogrodnika na plebanji. Wyszedłszy stąd, zgłoszę się do księdza i powiem: „Byłem aresztantem Nr. 253, odsiedziałem karę za kradzież i proszę o przyjęcie mnie na ogrodnika za tanie, bardzo tanie pieniądze.“ Czy ksiądz mnie przyjmie? Proszę powiedzieć uczciwie, tak, jak Chrystus uczy! No! no! Niech się ksiądz nie krępuje!
Ksiądz Minster poruszył się w fotelu i opuścił głowę, udając, że nie ma prawa wtrącać się do spraw urzędowych.
— Tak... tak... — ciągnął dalej coraz weselszym głosem Miguel. — Właśnie... ani ksiądz, ani nikt inny mnie nie przyjmie do domu i pracy nie da. Będę głodny jeden dzień, dwa, trzy, może cztery, a na piąty przyjdę do pana dyrektora w miłem towarzystwie policjanta i po wyroku znowu będę odsiadywał termin kary i wyczekiwał dnia, aż droga uczciwego żyda ponownie otworzy się przede mną. Czy dobrze mówię, Stefan? Co?
Aresztant Nr. 13-ty ani drgnął. Patrzał na portret prezydenta państwa i milczał.
— Pierwszy raz wpadłem do worka też z głodu; zdarzyło się to po plajcie, którą zrobiła fabryka, gdzie pracowałem. Byłem głodny, bardzo głodny po tygodniu takiego postu, o jakim tutaj obecny ksiądz nie ma pojęcia. Jeszcze dwa, trzy dni i stałbym się świętym, lecz wolałem nie próbować tego zawodu, wlazłem więc do jakiegoś zamożnego mieszkania i podzieliłem się majętnością, biorąc z niej dla siebie bardzo mało.
— Ukradłeś! — zawołał p. Swen.
— Można to nazywać, jak komu się podoba! — odparł Miguel. — Co do mnie, to, doprawdy, przez trzy lata więzienia nigdy tego tak nie nazwałem, bo wiem, że gdyby mi się udało ujść pościgu policji, najeść się i znaleźć pracę, — podrzuciłbym wartość wziętych rzeczy i nigdy, ale to nigdy nie myślałbym o nocnych wizytach do cudzych mieszkań, panie dyrektorze!
— Wszystko jest warunkowe w życiu ludzkiem, panowie! — odezwał się nagle aresztant Nr. 13-ty. — Poznałem w więzieniu sporo ludzi bardzo przyzwoitych i uczciwych. Byli złodziejami, a nawet mordercami...
— Piękna mi przyzwoitość! — wybuchnął dyrektor. — Zbrodniarze!
— Znowu warunkowe określenie — mruknął Nr. 13-ty. — Pozwolą panowie, że przytoczę przykłady. Nr. 177 siedział u pana dyrektora przez siedem lat za fałszowanie pieniędzy, a gdy wyszedł, wybuchnęła rewolucja i jego, jako specjalistę-grawera, nowy rząd powołał do drukowania banknotów, zupełnie podobnych do dawnych. Biedak musiał to zrobić, ale ciągle się głowił nad tem, za co stracił siedem lat w ulu, gdy teraz za takież fałszowanie pieniędzy płacą mu i chwalą za ścisłość w pracy. Niech teraz powróci król, a rządowy podrabiacz banknotów, zapewne znowu przywdzieje szary strój aresztancki.
— Nic w tem dziwnego! — wtrącił ksiądz. — Rząd mu kazał, więc robi...
— Proszę księdza! — zawołał Miguel. — To jest wykręt! Nie wolno zabijać! — groził stary Jehowa; jeżeli inny człowiek uderzy cię w prawy policzek, — podstaw mu lewy! — uczył Chrystus. Nic nie mówi się tu o rządzie, a tymczasem wojna hula po świecie, a wy — duchowni błogosławieństwo swoje dajecie i mordowanym i mordercom. Coś się w tem kryje! Jakaś wielka pomyłka, lub jeszcze większy fałsz!
— Co do morderstwa, karanego surowo i wcale nie karanego, a nawet wynagradzanego, można też przytoczyć przykłady — rzekł Nr. 13-ty spokojnym, nudnym głosem. — Panowie a szczególnie ksiądz musicie pamiętać emigranta Henryka Laskowskiego. Powiesiliście go za zamordowanie człowieka, który usiłował zabić w nim nie tylko honor, lecz więcej — duszę. Wszystko w porządku! Prawo, opinja publiczna, kościół nie powstały przeciwko wyrokowi. Oburzyło je okrucieństwo, z jakiem Laskowski mordował swoją ofiarę, i o wszystkiem teraz zapomniano. Niech pan, panie dyrektorze, wyobrazi sobie przez chwilę, że my oba, ja Nr. 13-ty i Miguel, Nr. 253-ci, rzucamy się na pana, zrywamy mu szlify i czynnie go obrażamy. Jak pan postąpi? Pan wyciągnie z pochwy rewolwer i będzie do nas strzelał. Gdy będziemy leżeli ranni, pan może strzelać dalej, w uniesieniu dobijając rannych i bezbronnych, czyli dopuszczając się ponurej zbrodni, piętnowanej nawet na wojnie. Rząd za ten mord bezbronnych ludzi nie ubierze pana w okrągłą szarą czapkę i w szerokie portki aresztanckie, nie ochrzci pana kolejnym numerem więziennym, lecz wyrazi uznanie, być może, powiesi panu na piersi medal zasługi. A co byłoby, gdyby sąd składał się nie z urzędników państwowych, lecz z więźniów?
Miguel przy tych słowach poruszył się nerwowo i, wybuchając śmiechem, wyrecytował:
— Wtedy zaproszonoby z pewnością księdza Minstera, aby on z ostatnią pociechą chrześcijańską przyszedł do pana dyrektora, nim czarno ubrany kat Strengler zarzuciłby dobrze namydlony stryczek na dostojną szyję czcigodnego p. Swena!
— W tem właśnie kryje się przyczyna, dlaczego poczciwy Nr. 253-ci nie zrozumiał ani słowa z przyjaznego przemówienia p. dyrektora — ciągnął Nr. 13-ty. — Wszystko jest warunkowe i stosunkowe. Car rosyjski zabijał bolszewików i nikt się temu nie dziwił. Bolszewicy zabili cara i to oburzyło wszystkich. Królowie mordują niepokornych sobie poddanych, rewolucjoniści podcinają gardła ludziom, którzy są oddani królom, a przy okazji i samym królom. Papieże palili na stosach tych, którzy chcieli zgłębić naukę Chrystusa-Boga i głosili wiarę miłości bliźniego. Skazani przez wszechwładnych papieży na śmierć ludzie walczyli o prawdę wiary, lecz nie chcieli śmierci namiestnika Chrystusowego. Niedoszli skazańcy na spalenie stawali się nieraz Prometeuszami wiedzy ludzkiej, a z ust ich — uznanych za bezbożne, nigdy nie padły słowa zemsty i nienawiści. Rzymscy cezarowie zatopili krwią chrześcijan wszystkie areny cyrków, a skazańcy umierali ze słowami miłości. Zwyciężywszy, chrześcijaństwo nie zażądało głów oprawców. W jednym okresie wychwalano papieży i cezarów, w drugim — buntowników i niedawno pogardzanych chrześcijan. Dziwne to są rzeczy, panowie, niezrozumiałe dla Nr. 253-go!
— A dla cie... dla pana? — rzucił pogardliwie pytanie p. Swen.
— Ja to zrozumiałem tu — w więzieniu, panie dyrektorze! — odpowiedział Nr. 13-ty i urwał nagle.
Zapanowało przykre milczenie. Przerwał je pan Swen.
— Widzę, że więzienie nie zmiękczyło waszych serc — rzekł trochę niepewnym głosem, — więc nic nie mam do powiedzenia wam. W kancelarji otrzymacie wasze ubranie i dokumenty. Starszy dozorca odprowadzi Miguela i Stefana do kancelarji!
Dozorcy otworzyli drzwi gabinetu, lecz jeden z nich upuścił plikę papierów i grupa wychodzących ludzi na chwilę się zatrzymała.
Dyrektor więzienia nie zauważył tego. Zwracając się do Pinka, rzekł pogardliwie:
— To Stefan tak wyszkolił Miguela, a może i innych! Ktoby myślał, że ten dawny panicz, do niczego się nie nadający, okradający ciotkę, milczący przez dwa lata, jak pobity pies, wszystko cierpliwie, bez żadnej godności ludzkiej znoszący, tak może mówić! Ten to prędko do nas powróci! Anarchista! Zgniła latorośl naszej arystokracji!
Tyradę tę usłyszał Stefan. Krew uderzyła mu do głowy, w oczach kołować zaczęły jakieś piekące ogniki, na czoło wystąpił zimny pot. Odrazu przyłapał siebie na tem wzruszeniu i mimowoli się zdziwił. Z szybkością błyskawicy zaczęły się miotać myśli:
— Swen mówił prawdę. Stefan pochodził z rodziny arystokratycznej, a stał się jej „zgniłą latoroślą“. Czyż nie tak? Otrzymał staranne wychowanie, ukończył wyższą szkołę, zajął wysokie na swe młode lata stanowisko, lecz ani z rodziny, ani też ze szkoły nie wyniósł żadnych ideałów, więc wpadł w wir życia, łatwo podlegał pokusom, narobił długów, a że były „honorowe“, więc uważał za mniej hańbiący czyn wykradzenie z biurka starej ciotki pewnej sumy na zaspokojenie wierzycieli.
Służąca zauważyła Stefana w momencie dokonywanej kradzieży i w obawie, że na nią padnie oskarżenie, zawiadomiła policję. Rewizja, znalezione poszlaki, wstyd, areszt, sąd i — dwa lata więzienia... To wszystko prawda! Zgniła latorośl... W więzieniu za to mówiono do niego: „Ty, Stefan“; lada dozorca nakazywał mu zamiatać podłogi, prać bieliznę, czyścić ohydne, cuchnące lokale. Stefan milczał i wszystko znosił bez skargi i protestu.
— Lecz wtedy byłem aresztantem Nr. 13 i tylko! — mignęła mu myśl. — A teraz? Jakiem prawem ten naczelny dozorca śmie tak się odzywać o nim, gdy jest wolnym człowiekiem. Sąd wyznacza karę na odpokutowanie za wszystkie błędy. Po dokonaniu wymiaru sprawiedliwości nikt nie ma prawa pogardliwie odzywać się o byłym aresztancie! Jeżeli zaś kara nie oczyszcza zbrodniarza w oczach społeczeństwa, wtedy precz z sądem! Bo to — zbrodnia, znęcanie się nad duszą ludzką, tortury najstraszniejsze! Anarchiczny pomysł! Znowu Swen miał rację!... Jednak...
Myśli te przemknęły przez mózg Stefana, nim dozorca zdążył schylić się i podnieść papiery, rozsypane po posadzce.
Stefan postąpił kilka kroków naprzód i stanąwszy przed dyrektorem więzienia, na pozór spokojnym głosem rzekł:
— Panie Swen! Mówię do pana w tej chwili nie jako N. 13-ty, lecz jako Eryk Stefan. Niech pan mnie uważnie wysłucha... Nie zawsze wracają do więzienia „zgniłe latorośle“ i dziedziczni zbrodniarze. Co do mnie — obiecuję panu, że się spotkamy z panem, lecz nie w tych murach, a przy innych okolicznościach. Mam nadzieję, że wtedy panu będzie bardzo zależało na mnie.
Zdumiony dyrektor, który już zapomniał o zajściu z Nr. 253-im i Nr. 13-tym, podniósł na mówiącego oczy i, zakląwszy z przyzwyczajenia więziennego siarczyście, wybuchnął bezczelnym śmiechem.
— Do kata! Wyobrażam sobie, jaką znalazłbym u ciebie protekcję, przyjacielu!
— Panie Swen, niech pan mówi do mnie zawsze „Panie Stefan“, bo inaczej nie lubię. Nie piliśmy przecież, z panem na „ty?“ Co zaś do protekcji mojej dla pana, panie Swen, to w obecnej chwili nie mogę panu nic przyrzekać. Może każę powiesić pana, a może — naprawdę pomogę. Będzie to zależało od tego, jakie wspomnienia zachowam z powodu „zgniłej latorośli“, jak pan, panie Swen, raczyłeś nazwać mnie — Eryka Stefana. Do widzenia, panie Alwin Swen!
Powiedziawszy to, Stefan opuścił gabinet dyrektora więziennego.
— Warjat! — mruknął Pink. — Milczał przez dwa lata, teraz nagle zachciało mu się mówić elokwentnie...
— Mógłbym posadzić go jeszcze do ciemnej celi na parę dni za harde gadanie! — wrzasnął Swen, uderzając pięścią w biurko.
— A za co? — spytał ksiądz, mrużąc chytre oczka. — Mówił bardzo przyzwoicie, a chociaż w jego słowach było dużo przykrych i zjadliwych rzeczy, zawierały one sporo prawdy... prawdy życiowej.
— Wsadzę go wraz z jego prawdą do ciemnej celi! — upierał się rozjuszony Swen. — Jakiś tam aresztant, żeby śmiał tak do mnie gadać?
— Już on nie jest aresztantem, panie Swen! — mitygował go ksiądz.
— A ja księdzu dowiodę, że go wsadzę! — krzyczał dyrektor. — Ten wypuszczony z więzienia nicpoń będzie mnie wieszał lub okazywał mi pomoc! No, wiecie, to przechodzi wszelką wyobraźnię!
— Panie dyrektorze, nie warto go ruszać... — zaczął Pink.
— To pan go broni, Pink? — oburzył się Swen.
— Bo widzi pan, taki to pójdzie do swoich wpływowych krewniaków, wyleje potoki łez, oni wszystko przebaczą mu, a gdy pan go wsadzi teraz, bronić go będą, wnosić na nas skargi do prokuratora, ba! nawet do ministra. Same tylko przykrości mogą z tego wyniknąć.
— Masz rację, panie Pink! — uspokoił się odrazu dyrektor. — Pal go licho! Niech jak najprędzej trafi na szubienicę, czego z całej duszy mu życzę! No, a teraz pomówmy o tym sympatycznym obiadku, księże Minster! Więc, kiedyż to mamy się stawić?
Tak się zakończyło małe zajście w gabinecie dyrektora więzienia, lecz dalszy ciąg miał miejsce tuż za żelazną furtką więzienną.
Gdy brama ze zgrzytem zamknęła się za Miguelem i Stefanem, obaj zwolnieni więźniowie wparli wzrok w długą ulicę, biegnącą ku środkowi miasta.
— To jest właśnie droga uczciwego życia? — zapytał spluwając, rudy Miguel. — Djablo długa, psia krew, a ma dwa końce. Jeden wpiera się w mury pałacu prezydenta, a drugi — w tę brudną ścianę więzienną! Może zawrócimy, bo do więzienia bliżej — nie zmęczymy się?
— Ja wolę iść naprzód! — odburknął Stefan. — Zmęczę się, lecz dojdę...
— Tobie dobrze tak mówić! — odparł towarzysz. — Pójdziesz do swoich i — wszystko będzie po dawnemu... Jakgdyby nigdy nic...
Stefan schwycił mówiącego za rękę i szepnął prawie groźnie:
— Pamiętasz starego Bozzara, tego, co kilka razy powracał do więzienia?...
— No jakże! Zapomnieć Bozzara! Pamiętam, jak zawsze mówił, że po każdym nowym terminie kary coraz mniej dla niego ludzi pozostaje na ziemi.
— Tak! Bozzaro mówił, że człowiek, nie posiadający obleśnych, bezwstydnych oczu psa, nie może po więzieniu wrócić do dawnego życia, dawnych krewnych i znajomych. Dlatego mniej dla niego ludzi pozostaje na ziemi.
— Rozumiem teraz! — kiwnął głową Miguel. — No, ty to nie masz psich oczu, Stefanie. Nie!
— A więc i nie wrócę do swoich, ale nie powrócę i tam, nigdy, nigdy!
Stefan wskazał ręką na ciemno czerwone, odrapane mury więzienia.
— Więc co będziesz robił? — spytał Miguel.
— Nie wiem jeszcze, lecz wierzę, że wypłynę na szeroką wodę, bracie, a wtedy pomogę ci, jeżeli się spotkamy kiedyś w życiu, i ty będziesz mnie potrzebował...
— Obym ja tylko wtedy, gdy ty będziesz pływał, nie był zmuszony siedzieć znowu w ulu! — zachichotał, drapiąc się w rudą czuprynę, Miguel. — W tem cały sęk!
— Masz rację, towarzyszu, więc się trzymaj ostro, a wypytuj o mnie. Nazywam się Pitt Hardful.
— Jakto Hardful? — zdziwił się Miguel. — Przecież nazywasz się Eryk Stefan?
— Eryk Stefan umarł w więzieniu — szepnął człowiek, noszący to nazwisko. — A teraz bądź zdrów, Juljanie Miguel, trzymaj się mocno wszystkiemi pazurami i pytaj, pytaj o mnie.
— Kogo mam pytać? Policję, księdza, kupców, bankierów, pięknych wystrojonych panów?
— Pytaj włóczęgów, robotników, marynarzy, pytaj o Pitta Hardful — doszła Miguela odpowiedź towarzysza, już znikającego za rogiem bocznej uliczki ubogiego przedmieścia, nad którem panował ponury gmach więzienia.
— E — e! — wyrwało się Miguelowi. — Teraz rozumiem ciebie, bratku! Dziś Stefan, jutro Hardful, pojutrze Szulc. Rozumiem...
Przymrużył oko i, gwizdnąwszy przeciągle, ruszył w przeciwną stronę, aby odejść jak najdalej od tej przerażającej swoją długością „drogi uczciwego życia“, jak nazwał ulicę, prowadzącą do serca miasta, — do serca, które dla Nr. 253-go nie mogło być zbyt dobrotliwe.



ROZDZIAŁ II.
DROGA UCZCIWEGO ŻYCIA.

Pitt Hardful szedł, uważnie przyglądając się domom i ludziom. Znał to miasto niemal od dzieciństwa i gdy zbliżać się zaczął do śródmieścia, fala wspomnień, jak rozszalały bałwan morski, runęła na niego. Otrząsnął się ze wzruszenia i siłą woli, wyrobionej w więzieniu, gdzie jedni zostają zmiażdżeni na proch, drudzy zaś zmieniają się w stal i krzemień, — powrócił do zwykłego spokoju i obojętności.
Na jednej z wielkich ulic zatrzymał się w pobliżu dużego domu, długo stał, przyglądając się bacznie i nadsłuchując.
Koło południa na ganku zjawiło się całe grono rozbawionych, strojnych młodzieńców i panienek. Pitt odrazu spostrzegł brata. Podszedł do niego i szepnął:
— Odejdź trochę, mam ci coś do powiedzenia, Ludwiku...
Zmięszany młodzieniec, który poznał brata, odszedł na stronę.
— Poznałeś mnie? Jestem Eryk...
— Tak, tak! — odszepnął Ludwik, podejrzliwie i niespokojnie oglądając się za pozostałymi. — Nie możesz pokazywać się w mieście, to rzuci hańbę na całą rodzinę... My ci damy pieniędzy, lecz musisz wyjechać... koniecznie i natychmiast...
— Ja nie o pieniądze chciałem cię zapytać — odparł smutnym głosem Eryk. — Chciałem dowiedzieć się, co słychać w domu... u was?
— Wszystko dobrze... wszyscy zdrowi... — w pośpiechu odpowiedział Ludwik, bojąc się, żeby ktoś z towarzystwa nie zbliżył się i nie poznał Eryka — złodzieja.
— Bardzo mnie to cieszy — rzekł dawny aresztant. — Pozdrów ode mnie wszystkich. Odjeżdżam i, zapewne, na długo... Żegnam — ciebie!
Zawrócił się i poszedł twardym, pewnym krokiem, nie zdradzając ani cienia wzruszenia. A jednak był wzburzony do głębi duszy.
Gdy przystanął dziś rano za furtką więzienną, uczynił to nie dla rozmowy z towarzyszem niedoli, rudym i piegowatym Miguelem, lecz w namiętnej nadziei, że ktoś z rodziny, wiedząc o terminie jego zwolnienia, przyjdzie go powitać, dodać otuchy, dopomóc radą.
Nikogo nie spotkał i odrazu usprawiedliwił wszystkich. Przecież po roku więzienia, gdy dusza jego, przeszedłszy krzyżową drogę wstydu, rozpaczy i męki, nie złamała się, lecz zastygła w bryłę krzemienną, co pod ciosami stali sypie miljonami skier palących, napisał w owe dni list do rodziny, aby zapomniano o nim, bo już nigdy nie powróci, nigdy nie będzie czarną plamą, żywą hańbą dla swoich najbliższych, których, jako bardzo wobec nich winą obciążony, nawet kochać już nie potrafi.
Teraz przekonał się naocznie, że przed rokiem uczynił krok słuszny i dał wyjście wszystkim z ciężkiej, kłopotliwej sytuacji. Zapomniano o nim i w chwili, gdy rozpoczynał nowy okres życia, gdy stał przed zasłoną, ukrywającą tajemnicę jego przyszłych dziejów, zapomniano o tym ważnym dniu w życiu syna i brata. Najbliżsi nawet nie chcieli go mieć w swem gronie.
Serce zaczęło mu bić gwałtownie.
Zdusił je i uciszył, mówiąc do siebie:
— Ha, trudno! Sam tego chciałem. Bardzo poczciwie z ich strony, że się zastosowali do mojego życzenia. To znacznie ułatwia moje zadanie.
Pitt Hardful nie był już podobny do Eryka Stefana; nikogo bowiem nie czynił odpowiedzialnym za swoje postępki i od nikogo nie oczekiwał rady i pomocy. Miał w więzieniu dość czasu, aby obmyśleć niemal każdy swój krok w przyszłości. Był gotów na wszystko.
Uspokoiwszy swoje serce, zaczął cicho pogwizdywać, żeby nagle przerwać tok myśli, czego się nauczył też w więzieniu. Odczuwał teraz pęd życia w każdym mięśniu i nieznaną ludziom a zwykłą dla zwierząt radość istnienia. Tę zdolność doznawania wrażenia radości dało mu też więzienie. Dech wolności potęgował ją, przechodząc niemal w rozkosz.
Pitt Hardful zapomniał o więzieniu, o 13-ce, o rodzinie i rozmowie z Ludwikiem, szedł szybko i pogwizdywał, jak ptak, nie myśląc o niczem.
Jednak, widocznie, nogi jego otrzymały ścisły rozkaz, gdyż kierowały się twardym i pewnym krokiem aż ku dworcowi kolejowemu.
Gdy usłyszał ryk lokomotywy, przestał gwizdać.
Przypomniał sobie, ile ma pieniędzy, zarobionych w więzieniu w warsztacie ślusarskim, a zwłaszcza w pracowni wyrobów ze sznurów, uśmiechnął się, podszedł do kasy, kupił bilet czwartej klasy do Marsylji i wsiadł do wskazanego mu pociągu.
Teraz wiedział, że ma w kieszeni tylko tyle, aby zjeść jeden obiad.
Nie straszyło go to bynajmniej. Wiedział, co robił, do czego dążył. Nie wątpił, że dopnie swego.
Gdy, tak myśląc, usnął, nagle poczuł, że ktoś szpera mu w kieszeni.
Nagłym chwytem zatrzymał nieznaną rękę, która nie zdążyła opaść.
Była to twarda spracowana dłoń niemłodego już człowieka o bladej twarzy i złych oczach.
— Sąsiedzie — rzekł Pitt — ręka należy do ciebie, kieszeń — do mnie. Skąd znów takie pomięszanie własności prywatnej?
— Puść mnie! — syknął przyłapany złodziej.
— Nie śpieszmy się tak bardzo! — mówił dalej Pitt. — Mogę przecież prawą ręką rozbić panu szczękę, lub narobić krzyku i wpakować pana do ula. Nie wiem jeszcze, co zrobię, ale tymczasem chcę porozmawiać po przyjacielsku.
Publiczność z przedziału, w którym jechał Pitt, ryknęła śmiechem.
Jakiś żołnierz, pykając fajeczką, zaproponował sąsiadom zakład o to, co uczyni cywil ze złapanym złodziejem.
Tymczasem Pitt, pochylając się do bladego człowieka, szepnął do niego:
— Głodny jesteś?
— Tak... od pięciu dni. Wsiadłem do pociągu i jadę bez biletu... do Marsylji, gdzie łatwiej o robotę... Pracowałem w kopalniach... Zwolniono odrazu tysiąc trzystu ludzi... — mówił, ledwie poruszając drżącemi ustami i nie spuszczając wzroku z badawczych, spokojnych oczu Pitta.
Ten nic nie odpowiedział, gdyż zaczął przysłuchiwać się uważnie sporom sąsiadów, przyczem szczególną jego uwagę zwrócił hazardowny żołnierz.
— Ileż macie w sumie zakładowej? — spytał nagle, nie wypuszczając ręki złodzieja.
— 72 franki — odpowiedziało kilka głosów.
— Stawiam — tyleż, jeżeli zgadniecie — rzekł Pitt niedbałym głosem.
— Zgoda! — zakrzyknęli gracze.
Pitt wtedy roześmiał się swobodnie i, wypuszczając uwięzioną w kieszeni dłoń, poklepał bladego człowieka po ramieniu i zawołał:
— Tośmy ich nabrali, Henryku! To był zwykły kawał, panowie! Henryk Tabatier jest moim kolegą z kopalni. Udał scenę okradzenia, aby zagrać na hazardowności waszej. Dawajcie 72 franki!
Mówiąc to, Pitt zgarnął leżące na ławce pieniądze i, podzieliwszy je na dwie równe części, jedną oddał blademu człowiekowi, drugą spokojnie schował do kieszeni.
— Jutro się spotkamy w porcie, Henryku, — mówił Pitt, nieznacznie trącając wylękłego i zdumionego złodzieja, — a tymczasem wysiadaj tu, odwiedź czarnego Helsa i razem przyjeżdżajcie do Marsylji. Pociąg staje, spiesz się, Henryku!
Blady człowiek, prawie nieprzytomny, wyszedł i po chwili zmięszał się z tłumem wsiadających i wychodzących pasażerów.
— To oszustwo! — zawołał, ochłonąwszy ze zdumienia żołnierz.
— A zapewne! — zaśmiał się Pitt. — Oszustwo, jak każdy zakład. Grający są albo oszustami, gdyż wiedzą, co wypadnie, albo durniami, którzy nic nie wiedzą. Czyż nie tak?
Odpowiedział mu śmiech sąsiadów.
— Dobra sztuka! — rzekł jeden. — Muszę ją kiedyś powtórzyć, ale wtedy, gdy będzie grubszy zakład.
— Doskonały pomysł! — zgodził się Pitt, przymykając oczy, bo mu się chciało śmiać głośno, beztroskliwie.
Wkrótce usnął z uczuciem niezwykłej radości w sercu i obudził się, gdy pociąg już dobiegał Marsylji.
Posiliwszy się w bufecie na dworcu, podążył do portu.
Zaczął od biur wielkich doków transportowych i firm handlowych, ofiarując swoją pracę, jako prawnik, buchalter, korespondent w językach angielskim, francuskim i niemieckim, jako zwykły subjekt, a nawet nocny stróż. Wszędzie żądano od niego referencyj i poręczenia. Sprzykrzyło mu się to wkrótce i zirytowany odparł jakiemuś czerwonemu, grubemu panu:
— Mogę przedstawić referencje od pana Alwina Swena. Bardzo czcigodny jegomość!
— Czy to jaki kupiec, czy dyrektor fabryki? — zapytał gruby pan.
— Tak jest! Pan Swen piastuje godność dyrektora więzienia, — odpowiedział Pitt.
— Pan pracował w więzieniu? Na jakiem stanowisku?
— Na stanowisku aresztanta N. 13! — najspokojniej w świecie objaśnił Pitt.
Gruby pan stał się tak czerwony, że Pitt uczuł dla niego litość i rzekł:
— Obawiam się, że pana szlag trafi, wobec czego opuszczam go. Muszę jednak upewnić pana dyrektora, że lepszego i uczciwszego pracownika pan nie znajdzie. Mógłby pan mi powierzyć klucze od wszystkich kas, a grosz by nie przepadł! Tak, to — prawda! Widzę jednak, że panu to się nie uśmiecha, więc odchodzę. Moje uszanowanie!
Pogwizdując, poszedł ku dokom.
Wyładowywano odrazu kilka statków. Setki robotników uwijało się na pokładach i na wybrzeżu przy parowych kranach. Znoszono skrzynki z daktylami, toczono beczki z oliwą palmową, zrzucano worki, nabite surową gumą i koralami.
Jednak i tu nie było wolnego miejsca dla pary rąk, należących do Pitta Hardfula. Odszedł więc i, stojąc na uboczu, przyglądał się gorączkowej pracy. O kilka kroków od siebie spostrzegł innego człowieka. Zaczął mu się uważnie przyglądać, gdyż zaciekawił go ten jasnowłosy olbrzym o potężnych barach. Twarz miał opaloną na ciemny bronz, co świadczyło, że był marynarzem; o tem mówiły też rysunki, wytatuowane na rękach i wyglądające z pod koszuli rozpiętej na szerokiej, wypukłej, jak kopuła, piersi.
Olbrzym posiadał wąskie, czarne, skośne oczy, wydatne kości policzkowe i zlekka wydęte wargi.
— Mieszaniec białego człowieka i mongoła! — pomyślał Pitt.
W tej chwili rozległ się przeraźliwy krzyk, coś szczękło, trzasło, i tonna skrzyń z daktylami wysypała się do morza z pękniętej sieci, którą wyciągano ładunek z wnętrza dużego statku.
Zaczęto wyławiać skrzynie z wody, kląć i biadać nad tem, że z powodu pęknięcia sieci, winda będzie stała nieczynna i że trzeba szukać nowej partji robotników.
Pitt zjawił się przed kapitanem okrętu, jakby wyskoczywszy z pod ziemi.
— Jedno słowo, kapitanie! — rzekł swobodnym głosem.
— Czego tam do stu zerwanych kotwic? — wrzasnął kapitan — Prowansalczyk.
— Potrzebuję pracy — zaczął Pitt.
— No, to stawaj i nie gadaj długo! — przerwał mu kapitan. — Muszę znaleźć jeszcze pięćdziesięciu ludzi, bo inaczej nie zdążę na termin wyładować statku!
— Chwileczkę, kapitanie — wtrącił Pitt. — Przysługa za przysługę! Ja panu w godzinę naprawię sieć, a pan kapitan wyrobi mi stałą posadę w biurze swojego towarzystwa lub na statku.
— Nie zawracaj mi głowy! — ryknął kapitan. — Całą sieć djabli wzięli, a ten mi gada o naprawie. Gdzie tu znaleźć takie sznury? Nowej sieci dziś nikt nie pożyczy. Wszystkie krany pracują...
— To już moja sprawa, kapitanie. Jeżeli pan powierzy mi sieć, wtedy, po wyładowaniu statku, muszę mieć posadę. Jeżeli zgoda, to winda za godzinę będzie czynna.
— Jeżeli to nie blaga, zostaniesz majtkiem na mojej „Akrze“, jeżeli skrewisz, skręcę ci twarz na przeciwległą stronę medalu tak, że będziesz patrzał ciągle poza siebie! — rzekł kapitan, podnosząc przed nos Pitta bardzo wymowną pięść.
— Zgadzam się na te warunki! — zaśmiał się Pitt i pobiegł do sklepu ze sznurami.
Kupił tu pęk cienkiego szpagatu manilli i powrócił do porwanej sieci.
— Z tych nici będziesz plótł sieć? — krzyknął wściekłym głosem marynarz.
— Cierpliwości, kapitanie! — uspakajał go Pitt i zaczął szybko zwijać sznury w gruby, mocny powróz, mocniejszy od lin okrętowych, czego nauczono go w więzieniu.
Po godzinie sieć była naprawiona. Kapitan nie posiadał się z radości.
— Bosmanie! — krzyknął. — Przyjdzie tam do was nowy majtek — Pitt Hardful, dajcie mu coś do zjedzenia, a wlejcie mu w gardziel w mojem imieniu i na mój rachunek pół litra najmocniejszego alkoholu. Będziecie mieli z niego pociechę!
— Niezawodnie, kapitanie! — potwierdził Pitt. — Znam się bowiem nie tylko na sznurach, lecz także na ślusarce, na medycynie, na prawach przeróżnych — od międzynarodowego do karnego włącznie, na rachunkowości, mówię po angielsku, hiszpańsku, niemiecku i francusku.
— Dość! — wołał kapitan. — Boję się, że grasz na fortepianie i umiesz tresować dzikie zwierzęta. Idź już na „Akrę“, tam cię ukontentują bosmani z kolejnej warugi.[1]
Pitt skierował się do trapu, gdy nagle ktoś położył mu rękę na ramieniu.
— Przepraszam! — rozległ się głuchy, ponury głos. — Mam do pomówienia z wami.
Pitt obejrzał się. Za nim stał złotowłosy olbrzym z tatuowanemi rękami i przyglądał się mu uważnie.
— Tam, na tym statku będą wam płacić mało, a głupiej pracy będziecie mieli dużo. Nigdy się nie wybijecie ze szpardeku[2] na wyższe stanowisko. Widziałem waszą robotę z siecią i słyszałem, co umiecie. To akurat jest mi potrzebne! Pływam własnym statkiem, niedużym. Wezmę was na pomocnika. Pensja 10 funtów szterlingów miesięcznie w porcie i 20 na morzu. Trzy procent od zysku... Czy zgoda?
— Zgoda, jeżeli pan nie handluje niewolnikami i nie jest piratem, — odpowiedział Pitt.
— Ludźmi nie handluję, lecz czasem kogoś się puści na dno, gdy zajdzie potrzeba, — mruknął olbrzym.
— Przy mnie tego nie będzie! — rzekł spokojnie Pitt.
— Zobaczymy! — znowu mruknął nieznajomy, a skośne oczy błysnęły.
— Zobaczymy! — powtórzył z łagodnym spokojem Pitt. — Płynę z panem.
— Zrobione! — zawołał marynarz. — Nie będziesz żałował, jeżeli zechcesz być posłuszny moim rozkazom. Po dwóch — trzech latach obłowisz się, niczem bankier z angielskiego City.
— Bardzo to pożądane, kapitanie! — zauważył Pitt, przyglądając się olbrzymowi. — Mam tylko pewne zastrzeżenie, bardzo zresztą drobne.
— Mów, — burknął olbrzym. — Widzę, że jesteś prawnikiem, bo lubisz dużo gadać.
— Długo milczałem — z uśmiechem odpowiedział niedawny aresztant — więc chcę się teraz nagadać. Ale to tylko na początku. Później będę mówił tylko wtedy, gdy zajdzie potrzeba. Więc co do moich zastrzeżeń, to dotyczą one posłuszeństwa i wzajemnego naszego stosunku.
— Wzajemnego stosunku! — zapytał marynarz, podnosząc ramiona. — Co to takiego?
Pitt wybuchnął śmiechem, bo już wiedział teraz z kim ma do czynienia.
— To się wyjaśni powoli z naszej rozmowy! — odpowiedział. — Najpierw o posłuszeństwie. Będę posłuszny, jak najsprawniejszy żołnierz, lecz do czasu, póki nie zamajaczą przede mną mury więzienia, niezależnie od tego, w jakim kraju zostały zbudowane. Wtedy będę nieposłuszny, rozkazów nie wykonam, będę walczył, jak mogę i umiem.
— Głupi jesteś! — pogardliwie rzucił olbrzym. — Więzienia pobudowano dla słabych i tchórzliwych, nie dla silnych i śmiałych.
— No, tak! Miałem towarzysza, N. 39-ty, był murzynem i lubił mówić przysłowiami, — opowiadał ze śmiechem Pitt. — Otóż powtarzał on często, że „jeżeli potężny i bogaty człowiek powie, że woda na rzece jest mocna, jak whisky, słabi i tchórzliwi uwierzą i upiją się!“
— Mądry człowiek był ten N. 39-ty! Czy należał do załogi jakiegoś okrętu? — zapytał złotowłosy marynarz.
— I tak, i nie! — wzruszył ramionami Pitt. — W każdym razie był to okręt, stojący na mocnej kotwicy i gnijący w porcie.
— Podła pozycja! — zawołał olbrzym i splunął.
— Jednak odbiegliśmy od tematu naszej rozmowy, kapitanie! — zauważył Pitt. — Muszę oświadczyć z całą stanowczością, że oprócz potężnych i bogatych, uznaję jeszcze jeden rodzaj ludzi, — a mianowicie — uczciwych. Jeżeli będę w gronie takich ludzi na waszym okręcie — popłynę i stanę się dla was pożytecznym. Jeżeli nie, — pójdę jeść i pić na „Akrę!“
Marynarz milczał, z ukosa patrząc na spokojnego młodzieńca, na jego bladą twarz, zaciśnięte usta i badawcze oczy o twardym wzroku.
— Szerszeń z ciebie, przyjacielu! — mruknął nareszcie. — Szkoda, że jesteś otumaniony przesądami, jak mój kuk — Chińczyk dymem opjum.
— Idę na „Akrę“, bo mi się jeść chce, kapitanie! — rzekł z uśmiechem Pitt. — Do widzenia gdzieś... kiedyś!
— Jeszcze nie było powiedziane ostatnie słowo! — zawołał marynarz, kładąc mu rękę na ramieniu. — Daję ci słowo, że nie krzywdzimy nikogo, chyba po pijanemu na brzegu, po tawernach. Nie kradniemy nic, lecz swego bronimy pazurami i nikomu nie damy, chociażby doszło do noża lub kuli.
Pitt Hardful milczał i myślał, nie spuszczając oczu z ponurej, lecz wyrazistej twarzy marynarza.
— Nie oddamy swego, — ciągnął dalej olbrzym, zaciskając pięści, — bo proceder nasz ciężki i niebezpieczny. Przez osiem miesięcy igramy ze śmiercią, i musimy za to mieć zyski.
— To mi wystarcza i dogadza — powiedział Pitt. — Teraz co do owych wzajemnych stosunków. Nie lubię poufałości, nie znoszę, gdy mi mówią — „ty“ bez mego pozwolenia i bez racji pakują pięść pod nos lub oczy. Nazywam się Pitt Hardful i tak powinni zwracać się do mnie wszyscy, jeżeli chcą mieć we mnie dobrego towarzysza i chętnego pomocnika. To moje warunki!
— Zrobione! — zgodził się marynarz. — Będę cię nazywał mister Siwir, bo jesteś istotnie surowy.
— Mister Siwir dobrze brzmi! Niech tak będzie! — rzekł Pitt. — Teraz pójdę do kapitana „Akry“, aby mi zapłacił za naprawę sieci.
— Daj spokój! — zaśmiał się olbrzym. — Ten Francuz da ci jakie 50 franków całej parady. Masz tu pięć funtów zaliczki, przepij je w tawernie, a około północy znajdziesz tu, przy składach węglowych, koło brekwateru[3] moją jolkę.[4] Ona cię przyholuje do burty „Witezia“.
— Dziękuję za zaliczkę — rzekł Pitt, chowając biały banknot do kieszeni marynarki. — Jednak muszę upomnieć się o zapłatę. Każda praca powinna być wynagrodzona. O północy będę na „Witeziu“.
Potrząsnąwszy ręką marynarza, nowy pomocnik kapitana wszedł na pokład „Akry“ i zażądał płacy za dokonaną naprawę sieci. Wkrótce wychodził, przesuwając w palcach nowy chrzęszczący, 100-frankowy papierek.
Zjadłszy obiad w małej portowej tawernie i napiwszy się, ku wielkiemu zdziwieniu pijanego posługacza, zamiast alkoholu, czarnej kawy, Pitt wszedł do parku, skąd rozlegał się obszerny widok na morze. Usiadł na ławce i zapalił fajkę. Czuł się znowu szczęśliwy radością życia, a myśli odrazu zagasły w jego duszy.
Przywrócił go do rzeczywistości ogłuszający huk lokomotywy towarowego pociągu. Spojrzał i dostrzegł długą smugę połyskujących w słońcu szyn kolejowych. Biegły na północ — tam, gdzie pozostawił rodzinne miasto, dom i więzienie.
— Ha! Więzienie — uśmiechnął się Pitt. — Szkoda, że niema tu Juljana Miguela. Zabrałbym go z sobą. Biedak, z pewnością, przeraziłby się, widząc, że droga uczciwego życia nie kończy się na brzegu, a ciągnie się hen! daleko, tym oto białym śladem, który pozostawiają po sobie odpływające w szeroki świat okręty...
O północy mała szalupa dowiozła Pitta do czarnej burty trzymasztowego szonera.[5] Podpłynęła od strony rufy,[6] gdzie połyskiwała mosiężna tablica z napisem „Witeź“.
Na deku[7] stał złotowłosy olbrzym.
— Witam pana, Mister Siwir, na pokładzie mego „Witezia“ — rzekł marynarz, wyciągając do przybyłego rękę. — Nazywam się Olaf Nilsen, jestem właścicielem i kapitanem tej łupiny.
W pół godziny później Pitt chrapał w swojej kajucie.



ROZDZIAŁ III.
NA POKŁADZIE „WITEZIA“.

Wybiły dzwonki warugi, rozległ się gwizdek bosmański i po nim głośny okrzyk:
— Owral! Wszyscy na pokład!
Sygnał ten obudził Pitta, zerwał się więc z łóżka i zaczął się szybko ubierać. Nie skończył jednak, gdy w drzwiach kajuty wyrosła barczysta postać Olafa Nilsena.
Skośne, czarne oczy śmiały się wesoło, przez rozchylone, wydęte wargi świeciły białe zęby, żujące gumę.
— Pierwsze opóźnienie i do tego na brzegu — nie liczy się, mister Siwir! — zawołał.
— Przepraszam bardzo, kapitanie! — odparł Pitt zawstydzonym głosem. — Wszystko to z powodu ubrania miejskiego, zupełnie do szybszej tualety nie zdatnego. Dziś sobie nabędę strój odpowiedni.
— Głupstwo! — uspokoił go Nilsen. — Owral wygwizdano na wypłatę myta[8] załodze i na oddanie rozkazu na ładowanie „Witezia“. Pana to tymczasem się nie tyczy, mister Siwir!
— Tem lepiej! — rzekł Pitt. — Zaraz pojadę na brzeg i kupię potrzebne rzeczy.
— Najpierw poznasz pan załogę statku, a później pojedziesz z bosmanem na brzeg... po śniadaniu, — poprawił go kapitan.
— Słucham, kapitanie! — odparł Pitt. — Jestem już gotów.
Gdy się znaleźli na pokładzie, zastali całą załogę w komplecie.
Składała się zaledwie z ośmiu żeglarzy, lecz Pittowi wydało się, że ogromny tłum zapełnił dek „Witezia“, który był stanowczo za ciasny i za mały dla takich olbrzymów.
Pitt gwizdnął cicho i szepnął do Nilsena:
— Ależ wynaleźliście, kapitanie, wielkoludów!
Marynarz zaśmiał się i zaczął zaznajamiać Pitta z ludźmi załogi.
— Michał Ryba — bosman i steward w jednej osobie; dłonie ma żelazne i takąż głowę, ale zna służbę, okręt i morze. Mikołaj Skalny — mechanik i drugi bosman, lubi morze, a lubiłby je jeszcze bardziej, gdyby było z whisky lub chociażby z dżynu. Majtkowie, z których każdy może stanąć do pracy, jako palacz-mechanik lub bosman; nazywają się Udo Ikonen, Alen Hadejnen, Otto Lowe. Ci dwaj — Christiansen i Mito — są palaczami i mechanikami; wreszcie nasz kuk — „mandaryn“ Tun-Lee, wielki mistrz, umiejący z konopnej liny przyrządzić makarony włoskie, a z żagla — kotlety. Oto już i cała kajut-kompanja „Witezia!“ Ten zaś dżentelman, moi chłopcy, od wczoraj stał się sztormanem. Nosi nazwisko Pitt Hardful, ja zaś wolę nazywać go „Mister Siwir.“
Nowy sztorman zaczął ściskać dłonie nowych towarzyszy.
Gdy się ceremonja powitania skończyła, wszyscy, oprócz Ottona Lowego, odbywającego na kapitańskim mostku warugę, przeszli do biesiadni,[9] gdzie już dymiły kubki z kawą.
Podczas śniadania Pitt uważnie przyglądał się nowym znajomym. Na widok ich potężnych piersi i mięśni, ogorzałych i opalonych na morzu twarzy, śmiałych, wprost przed siebie patrzących oczu, uśmiechnął się i rzekł:
— Kapitanie! Nie lubię podawać się za to, czem nie jestem... Tytuł sztormana, dziesięć funtów na brzegu i dwadzieścia — na morzu — to bardzo ponętne rzeczy! Jednak, niech kapitan, póki jest czas i można mnie wysadzić na brzeg, pomyśli, że ja znam się na zawodzie marynarza tak, jak bosman Michał Ryba na rzeźbach Michała Anioła...
— Nie znam tego mego imiennika! — zgodził się bosman.
— Ja tak samo się znam na tem, co potrzebne jest dla sztormana! — zawołał Pitt ze śmiechem.
— Ciura[10] jesteś, mister Siwir, wiem to... — przerwał mu Nilsen. — Nigdy nie słyszałeś, zapewne o takich rzeczach, jak bakier, sztymbork, ru, gafla, takielaż, sztorcuma, bezan lub sztakżagiel, lecz nie są to znów takie mądre sprawy, gdyż inaczej — sami nigdybyśmy się tego nie nauczyli. Więc i ty, gdy postoisz przez kilka warug przy sztorwale,[11] gdy spróbujesz dobrego szturmu podczas „psiej zmiany“,[12] albo porządnej dmy[13] lub zdradliwej szarugi[14] gdzieś w pobliżu raf, — odrazu ukończysz „uniwersytet“ marynarski i zostaniesz sztormanem, jak się patrzy! Zresztą, nie poto cię tu, mister Siwir, wziąłem. My, wszyscy jak tu jesteśmy, gadać nie umiemy. Przeto nas oszukują, nabierają po portach i na komorach celnych, wyzyskują armatorowie, a my nieraz odpowiadamy pięścią, lub nożem. Wynikają stąd sądowe sprawy, tak że już w paru portach nie możemy cumować[15] naszego „Witezia“... To najważniejsza rzecz! A później — musisz nas leczyć na wypadek choroby lub rany.
Pitt słuchał olbrzyma i widział, jak oczy marynarzy z nadzieją i ciekawością wpatrywały się w nowego sztormana.
— Bronić waszych interesów mogę i krzywdzić was nikomu nie pozwolę, bo na prawie się znam — rzekł uspokojony Pitt. — Co do leczenia, to, chociaż nie jestem lekarzem, potrafię być wam pomocnym, miałem przez dwa lata porządną praktykę.
Mówił prawdę, gdyż więzienny lekarz zawsze brał go do pomocy, a nieraz nawet wprost posługiwał się nim, nie mając czasu, lub ochoty przychodzić do chorych aresztantów.
— Więc o czem tu gadać, sztormanie! — zawołał kapitan, uderzając Pitta po ramieniu. — Zaraz pojedziesz z bosmanem na brzeg, zakupisz leków na osiem miesięcy i wszystkiego, co ci będzie potrzeba. A pamiętaj, że ruta[16] nasza zawadzi o zwrotnik Raka i o Ocean Lodowaty.
— Hm! — mruknął Pitt — kawał świata!
— „Witeź“ jest podjezdny,[17] maszyny ma silne, a i ożaglowanie pierwszej klasy — mówił Nilsen. — Nie bój się, sztormanie, gdy pojedziemy na północ, wszystkie rumy[18] napchamy węglem angielskim i to — najlepszym!
— Ja się nie boję, ja się cieszę! — zaprotestował Pitt. — Lubię morze i dużo podróżowałem na statkach, rozumie się jako pasażer, nigdy nie marząc o tem, że będę kiedyś marynarzem i do tego — sztormanem.
— Schodzimy na brzeg, sztormanie! — odezwał się bosman Ryba. — Jolka już spuszczona stoi przy sztymborku.[19] Zejdziemy lesicą.[20]
Załoga przyglądała się z ciekawością pierwszym krokom nowego sztormana, lecz Pitt, od dzieciństwa uprawiający sporty, zręcznie zbiegł do łódki, czepiając się chwiejnych stopni bujającej drabinki.
Bosman wiosłował, a Pitt przyglądał się mu z ciekawością. Ryba, jeszcze roślejszy i bardziej potężny niż Olaf Nilsen, miał takież złociste włosy, młodą, tępą twarz, niebieskie oczy i szerokie usta człowieka o prostaczym umyśle. Na obnażonych do łokci rękach miał wytatuowane motyle, kwiaty, jakieś kobiety w kapeluszach, zawiłe litery chińskie.
— Z pewnością upiększono pana tem na Wschodzie? — zapytał Pitt.
— Dwa lata temu chodziłem na „Witeziu“ do Nagasaki, sztormanie. Tam mi te zabawki nakłuli Japończycy w porcie za dwa amerykańskie dolary. Już jesteśmy. Cumujcie, sztormanie!
Pitt wyskoczył i zarzuciwszy linkę na palik, stojący na wybrzeżu, zręcznym ruchem zaciągnął węzeł.
Spostrzegł to bosman i uważnie obejrzał wiązanie.
— Nie morski to węzeł, lecz mądry i mocny. Nauczcie mnie tego na deku w wolnej chwili! — poprosił.
— Rzecz — łatwa, i chętnie to uczynię — zgodził się Pitt. — Teraz idę po zakupy, bosmanie. Gdzie znajdę jolkę?
— Będzie tu stała, a gdybym odpłynął, machnijcie w stronę „Witezia“ czemś białem. Z mostku zmiana dojrzy i pchnie łódź do brzegu z którymś z majtków. Do nocy wszyscy będą wolni.
— A w nocy? — spytał Pitt.
— W nocy wychodzimy w morze, gdzie będziemy się ładowali, — odparł Ryba.
— Co się będzie ładowało?
— To nie moja rzecz, w tem głowa kapitana, — odparł bosman wymijająco. — Jego pytajcie, nie mnie.
— Skąd wy jesteście, bosmanie? — zmienił rozmowę Pitt.
— Ja z brzegów Białego Morza, pochodzę z rosyjskich Pomorzan, co wyznają starą wiarę, — rzekł i z melancholijnym uśmiechem dodał: — Daleko, stąd nie widać!...
— A nasz kapitan, czy też się urodził w waszych stronach? — dopytywał sztorman.
— Nie! On — Norweg, ale nie czysty, bo matkę miał Laplandkę, dlatego ma czarne, skośne oczy i policzki, jak u Tatara. Ale to dzielny, śmiały żeglarz! Takich już mało po morzach chodzi.
W głosie bosmana zabrzmiały nuty szacunku i dumy.
— Lubicie Olafa Nilsena? — zadał pytanie Pitt.
— Boimy się go, bo straszny w gniewie i niesamowity — szepnął Ryba, — wszystko wie, wszystko widzi... Lecz hojny i spełnia przyrzeczenia. Wszyscy będziemy prędko bogaczami, nawet Tun-Lee, chociaż w każdym porcie, gdy wyjdzie na brzeg, zgrywa się w karty i kości. Hazardowny kuk!
— Załoga zgodnie z sobą żyje? — wypytywał dalej sztorman.
— Jak Bóg da! — odparł niepewnym głosem bosman. — Na brzegu — to dobrze, ale po trzech, czterech miesiącach pływania różnie bywa... Dzieją się nieraz straszne rzeczy... Gdyby nie kapitan... Ale sami, sztormanie, ujrzycie to... wkrótce...
— Jaka przyczyna niezgody? Powiedźcie, bosmanie!
— Sami dowiecie się... — szepnął, podnosząc szerokie bary. Ciężko wzdychając, marynarz z tajemniczą miną zaczął zapalać fajkę.
— Już mam do rozwiązania dwie zagadki: nocne ładowanie „Witezia“ na pełnem morzu i przyczynę swarów. Jak na pierwszy dzień mego urzędowania — to dostateczne! — pomyślał Pitt i ruszył do miasta.



ROZDZIAŁ IV.
PIERWSZE ZAGADKI.

Po zachodzie słońca na „Witeziu“ zawrzała robota. Jacyś Grecy, zabawnie mówiący po francusku, kręcili się po pokładzie. Zapracowana załoga wyciągała za pomocą kranów zawartość rumu. Na dziobie i wzdłuż burt statku powoli wyrastała góra z pustych beczek, skrzyń, zwojów lin, łańcuchów, żaglowego płótna, żelaznych sztab, gumowych worków z solą i cukrem i innych nieraz nieznanych Pittowi przedmiotów. Nareszcie jednak bardzo głęboki i pakowny rum „Witezia“ został zwolniony. Pitt zobaczył wtedy magazyny, umieszczone pomiędzy żelazną burtą, a drewnianem wewnętrznem oszyciem szonera; były napełnione węglem.
W tej chwili rozległ się przeciągły gwizdek i głos kapitana:
— Wszystkie zmiany na pokład! Szychtować!
Marynarze wydobywali się po zwisających drabinkach z głębokiego wnętrza „Witezia“ i tylko bosman został przy przedniej windzie.
— Co mam robić, kapitanie? — zapytał Pitt, podnosząc się na mostek.[21]
— Tymczasem — nic! — odparł Nilsen. — Teraz będziemy szychtowali, to znaczy — ładowali towary. Wasza robota zacznie się w nocy, mister Siwir.
Pitt miał już na języku zapytanie o rodzaj ładowanych towarów, gdy z głośnem sapaniem do burty szonera podszedł niski, czarny holownik i, straszliwie dymiąc, podprowadził dużą krypę ze stojącemi na pokładzie skrzyniami.
Znajdujący się na jej pokładzie Grek wygramolił się na dek „Witezia“.
— Ładujcie! — krzyknął, machnąwszy kapeluszem w stronę bosmana.
— Sztormanie! — mruknął Nilsen. — Sprawdźcie ilość i rodzaj towarów, żeby później z tymi Grekami nie było jakiej hecy.
Pitt zbiegł na dół i wziął od bosmana dużą plikę papierów i rachunków. Z ciekawością przeglądał je. Na pozór wszystko było w porządku. „Witeź“ przyjmował na pokład ładunek tkanin, skóry, obuwia, towarów aptekarskich, galety, konserwy, mąkę, makaron, sól i inne zupełnie zwyczajne rzeczy.
Pitt skontrolował ilość towarów, zmusił Greków do pokwitowania wagi nadanych do transportu przedmiotów i zażądał, aby podpisami swemi, zaświadczonemi w kancelarji portowej, stwierdzili rodzaj każdej ze skrzyń, oznaczonych znakami właścicieli.
— Teraz wszystko w porządku! — rzekł, podchodząc do kapitana. — Nie odpowiadamy za nasz ładunek. Nie potrzebujemy wiedzieć, co się w nim zawiera, bo mamy podpisy nadawców.
— All right! — odpowiedział Nilsen i krzyknął, przechylając się przez poręcz mostka: — Ustawić towary na rufie, przykryć brezentami!
Już ściemniło się zupełnie, gdy Grecy opuścili pokład szonera i krypa odpłynęła w stronę molo.
Załoga spożywała kolację. Na mostku pozostał tylko kapitan i Pitt, oparty o sztorwał.
Nilsen wpatrywał się w ciemności.
— Czy nic nie widzicie tam na południu, mister Siwir? — zapytał nagle, podchodząc do sztormana.
Pitt zaczął uważnie oglądać morze, spowite gęstym mrokiem.
Na lewo i na prawo co kilka sekund migały ognie bak,[22] zapalały się i gasły czerwone i zielone płomyki pływających bakanów, wskazujących drogi wyjścia z portu.
— Nie o te sygnały pytam! — mruknął kapitan. — Patrzcie tam, dalej! Czy nic nie spostrzegacie na pełnem morzu, tam gdzie już niema bakanów.
Minęła blisko godzina, nim w oddali mignęło światełko i, zakreśliwszy trzy razy szeroki łuk, zgasło.
— Widzieliście? — spytał Nilsen.
— Widziałem! — odpowiedział Pitt. — Ktoś machnął trzy razy latarnią, uwiązaną do wysokiego drąga.
— Sztormanie, zbiegnijcie do kajut-kompanji i, gdy ludzie skończą posiłek, niech bosman zastąpi mnie na warudze, a wszyscy niech staną na swoich miejscach. Wkrótce wychodzimy z portu. Jeść będziemy później razem, mam do pomówienia z wami.
Gdy Pitt zbiegał z mostku, w oddali nieznani ludzie powtórzyli swój sygnał.
— Widzę, do stu rekinów! — zaryczał kapitan i ręką trzy razy zasłonił latarkę na sztymborku, odpowiadając komuś, zaczajonemu śród fal na otwartem morzu.
Wkrótce wyciągnięto kotwicę, szczęknęła, zaturkotała maszyna i „Witeź“ zaczął chyżo pruć łagodne fale, mijając dużą bakę, która błysnęła na chwilę i oświetliła podejrzliwem okiem czarny kadłub statku; w pobliżu zaczerniał i zniknął mur brekwateru, a wtedy głęboko oddychająca pierś morza jęła podnosić i opuszczać drobny szoner Olafa Nilsena.
— Zaczynam nowe życie! — pomyślał Pitt.
Kapitan zawołał go do kajuty. Zaczęli jeść. Kapitan długo milczał.
Sztorman też nie odzywał się, czekając na rozmowę.
Nareszcie Norweg, wychyliwszy dużą szklankę dżynu, pochylił się do Pitta i szepnął:
— Jeszcze nic nie rozumiecie, mister Siwir? Teraz dopiero będziemy się ładowali! W Portugalji ma wybuchnąć rewolucja. Potrzebują tam broni i innych rzeczy dla wojny. Dostarczymy im tego!
— Kontrabanda wojenna — zauważył Pitt — może nas zaprowadzić do więzienia; tego nie chcę i to sobie zastrzegłem, kapitanie!
— Czy myślicie, że ja chciałbym oddać życie na „Witeziu“ za gnicie w kamiennym worku? — zaśmiał się Nilsen. — Nie! Żadnej kontrabandy nie wieziemy. Każdy przecież może wynająć dla siebie taki szoner, jak mój. Może odbyć na nim weselną podróż z Marsylji do Rio, odwieźć ciało zmarłego wujaszka z Folkestone do Nowego Jorku, naładować dzikie zwierzęta i cyrkowych błaznów w Hamburgu i przerzucić wszystko do Buenos-Ajresu, a my będziemy sprawowali warugi, czyścili maszyny, palili węgiel w piecach kotłów i płynęli tam, dokąd nas wynajęto za dobre pieniądze. Tak samo wieźlibyśmy hurt australijskiego bydła, wory z brazylijską kawą, lub wsypaną luzem pszenicę argentyńską. Czyż nie tak, sztormanie?
— Pewno, że — tak! — odpowiedział Pitt. — Jednak z tego widzę, że zamierzacie mnie do czegoś przygotować, a tymczasem obwijacie w bawełnę, kapitanie! Mówcie wprost!
— Tak istotnie, będzie lepiej! — zgodził się Nilsen, zapalając fajkę. — Na morzu czeka na nas duża barkasa tych Greków. Wyciągniemy z niej kilkanaście pak z kulomiotami i nabojami dla portugalskich powstańców.
— Dokąd mamy to dostarczyć? — zapytał Pitt.
— W tem sęk? — westchnął kapitan. — To się wyjaśni po naładowaniu „Witezia.“
— Kapitanie! — rzekł sztorman. — To musimy natychmiast wyjaśnić, jeżeli nie chcemy trafić pod klucz, a może spróbować jeszcze czegoś gorszego!
Nilsen milczał. Widząc to, Pitt zaczął rozwijać swoją myśl.
— Każda rewolucja, jako walka o wolność, jest rzeczą dobrą! My, zdaje się, nad wszystko przekładamy wolność, więc jest zrozumiałem, że chcemy Portugalczykom dopomóc, tem bardziej, że nam za to zapłacą hojnie, bo takie rzeczy darmo się nie robią. Grecy niezawodnie otrzymali już całą sumę za dostawę broni, niczem nie ryzykują, a więc powinni nam zgóry zapłacić za rutę szonera i przystać na nasze warunki wyładowania w porcie neutralnym. Proponuję najbliższy port Casablanka. Niech nas spotka przed portem jakaś barkasa, podobna do tej, która dostarczy nam kulomioty, i wszystko będzie załatwione.
— Dobrze pomyślane! — zawołał Nilsen. — Ale co będzie, gdy nas spotka nie barkasa, lecz statek celny, lub jakieś awizo.[23]
— Weźmiemy od Greków na piśmie rozkaz wyładowania towaru na składzie wskazanej przez nią firmy. Reszta nas nie obchodzi!
— Nie dadzą! — westchnął kapitan.
— Dadzą! — rzekł Pitt. — Pozostawcie to mnie.
Po chwili obaj wyszli na pokład. W mroku nocnym tymczasem coraz wyraźniej zarysowywały się kontury sporego żaglowca, rozkołysanego na falach. Nie błyskała tam żadna latarka i nie dolatywał stamtąd żaden dźwięk.
— Dobrze się zaczaili! — zauważył Nilsen i, przystawiwszy tubę do ust, krzyknął:
— Witeź! Czekam na ładunek.
— Hola! — natychmiast nadbiegł z żaglowca głośny okrzyk.
— Greckie towarzystwo transportowe „Pireus.“ Czy to kapitan Nilsen mówi?
— Tak! Bądźcie gotowi na przyjęcie łapanki.[24] Musimy dobrze obciągnąć liny, bo będzie nas biło burtami, a niebawem dunuga[25] przyjdzie; na północy szturm szalał, podobno...
Zaczęło się ostrożne posuwanie naprzód, warkot śruby, ciche odgłosy komendy, nareszcie szmer rozwijającej się w powietrzu linki, plusk cum, padających do wody, i — cisza.
Szoner Nilsena i barkasa Greków stały obok siebie, mocno uwiązane grubemi cumami, idącemi od rufy i dziobu.
Przerzucono chodniki pomiędzy burtami i Grecy zjawili się na pokładzie „Witezia“.
— Kto z panów jest tu pełnomocnikiem? — zapytał Pitt. — Proszę za mną do biesiadni!
Niedługo trwało ładowanie, bo sprawna załoga uwijała się szybko i umiejętnie. Gdy zaś Nilsen wszedł do kajuty, Pitt zwrócił się do niego, wskazując na siedzącego Greka:
— Pan Panopulos na firmowym papierze wypisał nam zlecenie oddania ładunku na składy syryjskiego kupca Janisa w Casablance i wysyła telegram do niego, aby barkasa spotkała nas gdzieś przed Mehdia.[26] Przeładujemy kulomioty na barkasę, a z resztą towarów pójdziemy do Casablanki. Firma „Pireus“ ufa kapitanowi „Witezia“ i wypłaciła gotówką koszta przewozowe. Oto są pieniądze, kapitanie!
Nilsenowi oczy błysnęły, lecz pohamował się i rzucił:
— All right!
— Teraz, kapitanie, proszę pomówić o szczegółach z panem Panopulosem, ja zaś ułożę telegram do firmy Janis.
Po kilku minutach Pitt podał Grekowi blankiet telegraficzny i, otrzymawszy podpis, opuścił biesiadnię. Nilsen nalał dwie pełne szklanki dobrej szkockiej whisky.
— Wypijmy za pomyślność wyprawy! — mruknął.
— Chętnie! — odparł Grek. — Szczęśliwej drogi, powodzenia!
Trącili się szklankami, gdy nagle kapitan podniósł głowę i zaczął nadsłuchiwać.
— Co się stało? — zapytał Grek.
— E — e, nic! Fala się podnosi! — odpowiedział Nilsen, nie spuszczając oczu z drzwi kajuty.
Nie czekał długo, gdy otwarły się drzwi i wszedł Pitt. Był spokojny i miał, jak zwykle, obojętną twarz i mocno zaciśnięte usta.
— Jak tam z ładowaniem, sztormanie? — zapytał kapitan.
— Wszystko skończone! — odparł Pitt. — Już płyniemy, tymczasem na żaglach, aby trochę się oddalić pocichu i nie zwracać na siebie uwagi portowych dozorców. Telegram pana oddałem, jeszcze dziś go wyprawią ludzie pana.
— Jakto? — wrzasnął Grek. — Ja też płynę?
— Istotnie, pan płynie razem z nami, panie Panopulos. — odpowiedział Pitt, zapalając fajkę. — Najlepiej będzie, gdy pan osobiście odda swoje towary firmie Janis. My przecież, jak dorożkarze, wieziemy, ale nie możemy załatwiać cudzych spraw, nie zupełnie zwykłej miary. Zresztą, na powrotnej drodze bezpłatnie odstawimy pana do któregoś z francuskich portów. Tak będzie najlepiej! Pan będzie spokojny, kapitan — też, młoda Portugalja otrzyma kulomioty, bo przecież pan nie zechce, żeby ten ładunek dostał się w ręce urzędników komory celnej, policji lub konsula starego rządu lizbońskiego? Pan przecież wie, czem to może grozić?!
— To — gwałt! — znowu wrzasnął Grek.
— Piękny mi gwałt, skoro pan o nim mówi przy szklance whisky! — zaśmiał się sztorman, pykając fajką.
Nilsen, oparłszy na stole potężne ramiona, trząsł się ze śmiechu. W tej chwili zahuczała maszyna „Witezia“. Statek drgnął i, dygocąc, nabierał coraz większego rozpędu.
Z pokładu doniosła się komenda bosmana:
— Strychuj[27] żagle! Zapalić sygnały! Westa[28] na wodę! Pełny bieg!
— Płyniemy, jak się należy! — wrzasnął kapitan.
— I ja... płynę... — jęknął Grek.
— Pan odbędzie przyjemną podróż w miłem towarzystwie — uspokoił go Pitt. — Ludzie pana powiadomią jutro firmę „Pireus“, że pan postanowił osobiście doprowadzić ładunek do miejsca przeznaczenia. Zabierze to panu jakieś dziesięć dni... Poprostu — sielankowa wycieczka!
Grek błyskał na sztormana złemi oczami, lecz milczał. Kapitan zataczał się ze śmiechu i pił szklankę po szklance whisky.
O czwartej zrana wypadła waruga Pitta. Gdy stanął na mostku, zjawił się przy nim Nilsen.
— Sam będę uczył was, mister Siwir! — rzekł.
— Doskonale! — rzekł Pitt. — Dziękuję, bo dobra to będzie szkoła dla mnie. — Ale chciałem powiedzieć kapitanowi, że to, co zrobiłem, nie jest zupełnie... po dżentelmeńsku. Chciałem tylko pokazać wam, co mogę i co umiem. Nie chcę więcej robić tranzakcyj z towarami, do których nie warto dopuszczać urzędników celnych!
— No, no! — rzekł pojednawczym głosem Nilsen. — Jakoś tam będzie!
— Więcej tego nie będzie nigdy, mój kapitanie! — zawołał Pitt. — Nie chcę tego ani dla siebie, ani dla was, ani dla „Witezia“.
— Cóż ja wtedy będę robił? — zamruczał kapitan i groźnie podniósł głowę. — Pszenicę woził luzem, holował krypy w portach?
— Co macie w projekcie po tej rucie? — zapytał sztorman.
Nilsen zawahał się przez chwilę, lecz odpowiedział:
— Popłyniemy na północ do Oceanu Lodowatego. Powieziemy tam alkohol dla dzikich rybaków i zmienimy go na kość morsów, fiszbin, mrożone jesiotry, które sprzedamy w portach norweskich.
— Dobrze, pomyślę o tem! — rzekł Pitt, patrząc na kompas i kręcąc sztorwał, aby nadać „Witeziowi“ wskazany przez kapitana kierunek.
Wkrótce kapitan poszedł na dek aby się przekonać, czy ułożone w rumie skrzynie z bronią dobrze przykryto towarami, leżącemi przedtem na rufie.
O 10-ej rano, na mostku kapitańskim stanął Otto Lowe i dźwięcznym głosem rzekł:
— Wydzwonię sygnał trzeciej warugi. To moja zmiana, sztormanie!
Pitt przyjrzał się mu uważnie. Był to młody człowiek, wysoki, wiotki, o małych rękach i dużych spokojnych oczach. Delikatny zarys ust i brak śladów zarostu nadawały mu wygląd kobiety. Jednak miał opaloną na bronz skórę, a muskularne ręce i nogi zdradzały niepospolitą siłę.
Pitt pokazał mu kierunek ruty i odszedł.
Gdy schodził z mostku, spostrzegł majtka, Udo Ikonena, ukrytego za zwojem lin i stosem beczek. Z ciekawością wyciągał szyję, przypatrywał się temu, co się dzieje na mostku i, obracając głowę ostrożnie, podsłuchiwał.
Spostrzegłszy sztormana, udał obojętnego i zaczął nabijać fajkę tytoniem, gwiżdżąc jakąś piosenkę.



ROZDZIAŁ V.
NA MORZU.

Śródziemne morze było spokojne i „Witeź“ szybko zdążał do Gibraltaru. Warugi zmieniały się jedna po drugiej. Biły sygnały na zmianę ludzi na mostku kapitańskim. Nic nadzwyczajnego nie wrywało się do codziennego życia marynarzy.
Żeby czeladź okrętowa nie wychodziła z wprawy, kapitan wydawał rozkazy szorowania pokładu, suszenia i zwijania nanowo żagli, malowania burty szonera i jego masztów.
Sam pracował narówni z innymi majtkami. Za jego przykładem szedł też Pitt, uważnie przyglądając się życiu i czynnościom marynarskim, odbywał swoje warugi i, jak cień, chodził za bosmanem Rybą, aby jak najprędzej posiąść wszystkie tajemnice służby okrętowej.
Od Olafa Nilsena uczył się innych rzeczy, bo różni też to byli ludzie, — kapitan i bosman „Witezia“. Nilsen, jako dowódca, był mózgiem statku, bosman — jego mięśniami.
To też w „kapitance“, czyli małej oszklonej izdebce na mostku, nowy sztorman starannie studjował mapy nawigacyjne, tablice astronomiczne, angielskie, niemieckie i hiszpańskie przewodniki rutowe, gdzie były opisane wszystkie drogi morskie, mielizny, rafy, miejsca głębinne, czyli „bełki“, forwatery, porty, baki, flagi sygnałowe, bandery; wertował podręczniki portowe, celne, taryfowe i armatorskie; szczegółowo, z pomocą mechanika Michała Skalnego, ponurego rybaka — Kaszuba z brzegów Puckiej zatoki, znajomił się z maszynami i innemi mechanizmami szonera; godzinami przesiadywał przy busoli, lagu, mierzącym szybkość biegu statku, lub przy barometrze i uparcie pracował nad sekstansem, usiłując robić jak najściślejsze określenie położenia okrętu na morzu.
To nie przeszkadzało mu wraz z innymi brać się za „szwabel“, czyli miotłę z lin, i myć pokład, albo wisieć na lesicy nad pieniącemi się strugami, odrzucanemi dziobem statku, i pendzlem malować jego zardzewiałą burtę.
Jednak Pitt był niezadowolony, gdyż wiatr się nie zrywał, żegluga była łatwa, i już prawie wszystko umiał, co było niezbędne dla służby na statku, płynącym przy dobrej, cichej pogodzie.
— Kapitanie! — poskarżył się nareszcie Nilsenowi. — Gdy tak będzie zawsze, pozostanę na wieki „ciurą“! Przy takiem morzu, nawet niemowlęta, nie wypuszczając smoczka z ust, mogą być marynarzami.
Kapitan uśmiechnął się.
— Byliście „ciurą“, jak się widzi, — powiedział, — lecz teraz, mister Siwir, już zaawansowaliście. Jesteście „frycem“ — marynarzem, który wszystko umie... na lądzie.
— Piękny mi awans! — oburzył się Pitt. — Zresztą nawet na taki awans nie zasłużyłem, gdyż dotąd zielonego pojęcia nie mam o takielunku żaglowym. Co robić, kapitanie? Poradźcie!
— Będziecie, sztormanie, mieć jeszcze powyżej głowy wiatru, szturmów, wielkich wałów, co niosą na sobie białe „gęsie“[29], żagli i innych nieraz bardzo przykrych rzeczy. Raczej módlcie się, prosząc niebo, aby zawsze biegła w powietrzu tylko lekka bryza, a po morzu — szeroka „głada“.[30] Gdy się morze zacznie „kurzyć“, „grać“ — ciężka będzie praca!...
— Niech tak będzie, gdy się już nauczę sam prowadzić „Witezia“ i oddawać komendy, inne niż wybijanie sygnałów, posyłanie ludzi do biesiadni na obiad, lub forkasztel[31] na wypoczynek.
Pitt wypowiedział te słowa z tak szczerą rozpaczą, że Olaf Nilsen parsknął głośnym śmiechem.
— Ognisty z was marynarz, mister Siwir! — zawołał.
— A jakże inaczej? — odparł Pitt. — Zechciejcie mnie zrozumieć, kapitanie, że czuję się niewymownie głupio. Noszę tytuł sztormana, a żadnego sztormu[32] na oczy nie widziałem. Pech!
— Płyniecie dopiero czwartą dobę! — pocieszał go Nilsen. — Zdążycie wszystkiego spróbować. Morze na te przyjemności i rozrywki nie jest skąpe dla nas — marynarzy.
Poza służbą Pitt Hardful dużo myślał o swojem życiu.
Szedł zwykle na sam koniec dziobu i, oparłszy się o burtę, patrzył, jak „Witeź“, pchany naprzód potężnemi uderzeniami śruby, ciął i płatał powierzchnię morza, odrzucając na obydwie strony wysokie, mieniące się w słońcu tysiącami błysków, a w nocy fosforycznemi zielonemi ognikami, wodne skiby, z pluskiem i łoskotem rozpryskujące się na miljony bryzgów i piennych strug.
Pittowi zdawało się, że to morze w szalonym pędzie mknie na ostry, stalowy dziób „Witezia“, a nie mogąc go skruszyć, rozstępuje się przed nim, szczerzy białe kły i biegnie dalej. Mimowoli obraz ten wywoływał porównanie. „Witeź“ stawał się wielkim, potężnym pługiem, odwalającym na nieobjętej okiem ruchomej roli skibę po skibie, a one znów się łączyły z sobą, tworzyły macierzystą glebę niby nigdy nie ruszoną ostrym lemieszem.
— To — życie ludzkie! — myślał Pitt Hardful. — Każdy z nas tnie jego powierzchnię i odrzuca mniejsze lub większe skiby. Całe ludy czynią to samo, ryjąc i burząc olbrzymie połacie. Lecz zorana powierzchnia z biegiem wieków wyrówna się sama, zatrze ślady orki i siewu, zniesie i ukryje pod nasypami piasku i ziemi najwyższe, najdumniejsze gmachy i, niby płachtą, przysłoni wszystko zielskiem i drobnemi zaroślami, które z czasem mogą się zmienić w gęste, dziewicze lasy...
Pitt robił sobie gorzkie wyrzuty.
Rozumiał, że proceder, wykonywany przez „Witezia“ w tem pływaniu, nie był zupełnie uczciwy. Naturalnie, że prawo nie mogło karać za to, lecz bądź co bądź wszyscy ludzie z załogi wiedzieli, że robią rzecz zakazaną.
— Nie powinienem był przykładać do tego ręki i dawać swoich rad! — myślał. — Dlaczego „Witeź“ ma wozić kulomioty dla portugalskich rewolucjonistów i ukrywać swój ładunek, leżący w rumie, pod niewinnemi towarami i różnemi gratami okrętowemi? Dlaczego nie wiezie węgla do Dakaru, pszenicy lub mąki na Przylądek Dobrej Nadziei, lecz właśnie — kulomioty? Dlatego, że za przewóz węgla i mąki kupcy zapłaciliby dziesięć razy taniej, niż za ładunek, złożony z kulomiotów. A więc za pieniądze wszystko się robi? Nawet przed samym sobą wszystko się usprawiedliwia? Ej, Eryku Stefan, źle zaczynasz nowe życie!
Ktoby zobaczył w tej chwili sztormana, byłby bardzo zdziwiony. Miał drżące usta i błyszczące, załzawione oczy. Patrzał przed siebie wylękłym, bezradnym wzrokiem i nerwowym ruchem kurczowo zaciskał zimne palce.
Po chwili jednak, z mglistej dali wypłynęły niedawne obrazy, bolesne, trwogą przejmujące. Ponure biuro dyrektora Swena i jego pogardliwe słowa: „zgniła latorośl“... A później podejrzliwe spojrzenia i krzyżujące się, podstępne pytania kupców, właścicieli okrętów, kierowników towarzystw asekuracyjnych — wszystkich tych ludzi, których prosił o byle jaką pracę, aby tylko nie umrzeć z głodu, aby utrzymać się na „drodze uczciwego życia“...
Z jaką odrazą i hańbiącą, krzywdzącą obojętnością, za którą ukrywały się pogarda i strach, zbywano niczem dawnego aresztanta N. 13-ty!
Gdy obrazy te jeden po drugim stawały przed nim, jak przerażające, wstrętne widma nocne, Pitt zaciskał gardło, aby nie krzyczeć, nie wybuchnąć łkaniem.
Po chwili jednak przypomniał sobie o postanowieniu wywalczenia sobie życia, wyrwania mu zwycięstwa, zmuszenia wszystkich, aby zapomnieli o jego przeszłości, ciężko odpokutowanej za odrapanemi murami więzienia.
— Tak! — szeptał wtedy zbladłemi ustami. — Tak! Albo zginę, albo zwyciężę! Wezmę życie i los za łeb, skieruję je tam, dokąd zechcę. Poprowadzę je drogami kamienistemi, gdzie śmierć czyha na każdym zakręcie ścieżki, za każdym odłamem skały, za każdym pniem zwalonego drzewa, lecz wyjdę na szeroki gościniec i ten musi zaprowadzić mnie daleko... tam, gdzie mój rodzony brat nie będzie się wstydził spotkania ze mną i śmiało nazwie mię po imieniu... Tak będzie!
W mgnieniu oka twarz Pitta Hardful zmieniła się do niepoznania.
Był to znowu sztorman „Witezia“, taki, jakim go poznała cała załoga, gdy po raz pierwszy w towarzystwie kapitana Olafa Nilsena stanął na deku szonera.
Oczy mu ściemniały i nabrały twardego, bacznego wyrazu, usta mocno się zacisnęły, aż zadrgały mięśnie koło uszu, na twarzy zjawił się zwykły, spokojny uśmiech z odcieniem znudzenia i obojętności, taki obcy dla zaciętych, surowych warg i nieruchomych źrenic długo ściganego, przyczajonego zwierza.
Zdawało się Pittowi, że nikt na statku nie widział go w chwilach jego słabości i wewnętrznej walki.
Jednak na pokładzie „Witezia“ znalazł się jeden człowiek, który podpatrzył sztormana.
Gdy Pitt stał w ulubionem miejscu na dziobie szonera, a dusza jego miotała się w męczącej rozterce i w ciężkiej mgle wspomnień, przed okrągłem okienkiem forkasztelu zjawiła się młoda, niewieścia twarz Ottona Lowego. Szeroko rozwarte oczy długo patrzyły na zgnębioną, stroskaną postać sztormana i nie mogły oderwać się od niej.
Otto Lowe stał przed okienkiem i przyciskał obie dłonie do mocno bijącego serca, śledząc każdy ruch Pitta, każdy grymas bólu, marszczący mu czoło i usta.
Gdyby sztorman wiedział o tem, z pewnością nie zdziwiłby się, że jego zmieniona twarz nie uszła uwagi majtka, gdyż pośród załogi „Witezia“ młody marynarz był jedynym człowiekiem, zachowującym uczucia ludzkie i zdolność do zrozumienia cierpień obcego człowieka.
Inni — to byli półdzicy żeglarze, żądni złota i krótkich, silnych, burzliwych wrażeń na lądzie, gdy po kilkumiesięcznej znojnej, wyczerpującej pracy na morzu, rzucali nareszcie gruby tał[33] czeladzi portowej, która cumowała statek, mocno przywiązując go od dzioba i rufy do słupów przystani; marzyli o tem nadbrzeżu z jego szynkami, tawernami, domami gry, gwarem, muzyką i rubasznemi, wesołemi dziewczynami, łakomemi na amerykańskie dolary, angielskie funty i ciężkie hiszpańskie durosy.[34]
Ludzie ci dążyli do bogactwa, lecz żaden z nich nie wiedział, w jaki sposób mógłby je zużyć. Nie posiadali żadnych planów życiowych, żadnych zamiarów i upodobań, wymagających zamożności. Ich rozrywki, nałogi i nawyknienia pozostały prostacze, chociaż każdy z nich zwiedził niemal cały świat i włóczył się nie tylko po wszystkich morzach, lecz też po londyńskim Regent Street i Piccadilli, po bulwarach Marsylji i Bordo, po kanałach Amsterdamu i Wenecji, po zgiełkliwym nowojorskim Broodway’u, po wspaniałem granitowym nadbrzeżu Petersburga, po złocistym Bundzie wesołego Frisko[35] i po barwnej szanghajskiej Nanking-Road. Na ich potrzeby życiowe zupełnie wystarczało zwykłe myto marynarskie, regularnie co miesiąc wypłacane, a z premjami i dodatkową płacą za odbyte ruty nie wiedzieli co robić i po pijanemu rzucali zbywające pieniądze pieszczotliwym dziewczynom po tawernach lub na ladę w barach portowych, dumni ze swej hojności i bogactwa.
Ponure lub tępe, pozbawione myśli i wyrazu twarze, zamglone, dziko lub złośliwie patrzące oczy, wykrzywione albo lubieżnie uśmiechnięte usta, ohydne, zgniłe słowa, co chwila padające z nich, olbrzymie, potworne, przepojone siłą, alkoholem, dymem tytoniu i wybuchającą na krótko, a gaszoną na długo żądzą — świadczyły o charakterach tych ludzi.
Wspaniali, urodzeni marynarze, śmiałkowie, nieraz walczący spokojnie ze śmiercią, tytani, zmagający się z żywiołami, znoszący nadludzkie trudy, i do bohaterskich wysiłków w zakresie swego zawodu nawykli, pozbawieni byli myśli, poczucia sprawiedliwości i współczucia w życiu na lądzie, bardziej zawiłem i sztucznem, a wymagającem liczenia się nie tylko z sobą i swoimi towarzyszami, lecz z całem społeczeństwem, z całą ludzkością.
Na „Witeziu“ zaś, zaczynając od kapitana Olafa Nilsena i kończąc na kuku Tun-Lee, pitraszącym przy kambuzie[36] niebardzo wybredną strawę morską, marynarze zajęci byli tylko pomaganiem sobie na deku szonera, bacząc, aby łańcuch kotwicy nie wciągnął pracującego obok towarzysza do kluzy[37] i nie zmiażdżył mu stopy, lub żeby przy nagłem rozwijaniu żagli nie został strącony ktoś z rei[38] na pokład lub na falę. W tych wypadkach działało tu nie uczucie braterstwa lub przyjaźni, lecz raczej „instynkt okrętu“, gdzie każdy osobnik jest jakby poszczególnym mięśniem potężnego ciała.
Tylko Otto Lowe był innym człowiekiem. Innym chociażby dlatego, że szynki, zniszczone zielone stoły w spelunkach gry hazardownej, bary, zatłoczone marynarzami różnych narodowości i pijanemi kobietami, pełne zgiełku, krzyków, nieraz ciężkich łkań i odgłosu strzałów rewolwerowych, lub ryku i wycia bijących się ludzi, nigdy prawie nie widziały wiotkiej postaci młodego marynarza z „Witezia“.
Podpatrzywszy zmienioną twarz sztormana i jego zgnębioną postawę, Otto Lowe odrazu zrozumiał, że w duszy nieznajomego przybysza, jakim był dla wszystkich majtków „mister Siwir“, zagnieździł się palący ból lub tęsknota.
Tego nie mogliby zrozumieć ani Olaf Nilsen, ani Michał Ryba lub mechanik Mikołaj Skalny, nawet wtedy, gdyby stali nawprost sztormana i wpatrywali się w twarz jego z odległości pół-jarda, nie zrozumieliby, jeżeliby nawet sam Pitt Hardful zwierzył się im z miotających nim uczuć.
Jak może zrozumieć ciężar wilgotnego skwaru równika północna sosna, płaszcząca się po kamienistej glebie, wykoszlawiona, lecz potężna, głęboko wżarta korzeniami w ziemię i skałę?
Jak może zrozumieć siłę zastrzyku surowicy przeciw wściekliźnie rozjuszony dziki bawół, w szale bijący rogami w pnie olbrzymów dżungli i w omszałe głazy, ukryte w mroku kniei?
Oprócz Pitta Hardfula na „Witeziu“ był jeszcze jeden dręczony niepokojem człowiek. Coprawda męczyła go obawa wyłącznie o swoją skórę.
Był to Grek, tak podstępnie porwany przez sztormana.
Czcigodny Panopulos skarżył się wszystkim na swój los i dopytywał z trwogą w głosie, czy „Witeź“ uniknie spotkania z portugalskiemi krążownikami, które powinny mieć czujne oko nad wybrzeżem swojem na Atlantyku, być może, tuż za cieśniną Gibraltarską.
Olaf Nilsen, a wkrótce i inni z załogi szonera przestali rozmawiać z Grekiem i na jego pytania odpowiadali grobowem milczeniem, przerażającem tchórzliwego potomka Alkiwiadesa i Temistoklesa.
Tylko Pitt Hardful starał się go uspokoić i pocieszyć, lecz to co mówił sztorman nie przekonywało Greka.
Pitt bowiem zwykle mówił do niego:
— Czego panu brakuje, panie Panopulos? Śliczna pogoda, spokojne morze, wygodna kajuta. Nasz kucharz nakarmił pana dziś wspaniałą marsyljańską zupą z ryb, ostryg, krabów, cebuli, czosnku i czerwonego pieprzu, aż oczy panu na wierzch wyłaziły. A pan ciągle niezadowolony! Spotkamy portugalski krążownik? — Cóż w tem dziwnego? Od tego jest on krążownikiem, aby wszędzie krążył i węszył. Jeżeli zatrzyma nas i zażąda oddania naszego ładunku — oddamy i jako bezpłatne premjum dołączymy do tego... pana, panie Panopulos, bo jesteś, przecież, kargadorem — pełnomocnikiem firmy, towarzyszącym okrętowi z jej towarami. Co Portugalczycy z panem uczynią? Nie wiem, zupełnie nie wiem, bo nie jestem Portugalczykiem, panie Panopulos! Gdybym był na ich miejscu — powiesiłbym pana na pięć minut na jednej z rej, a później wyrzuciłbym za burtę. No, ale, powtarzam, że nie jestem Portugalczykiem i mam nadzieję, że do Casablanki dowieziemy pana bez szwanku. Pociesz się, panie Panopulos, korzystaj ze świeżego powietrza, zjadaj ogniste zupy naszego Tun-Lee, pij dżyn i whisky kapitana Nilsena i pal mój tytoń — dobry do fajki, mocny i nieoceniony na morzu, bo nie gaśnie nawet od wody!
Mówiąc to, Pitt podawał Grekowi woreczek z czarnym, jak torf, tytoniem.
Grekowi na płacz się zbierało, lecz chciwe palce sięgały po tytoń i wyciągały z woreczka potężną szczyptę, wkrótce znikającą w obszernej fajce przymusowego pasażera „Witezia“.
A szoner pruł i pruł morze, minął wyspę Alboran i coraz bardziej zbliżał się do cieśniny Gibraltarskiej.
— Tam się zarysowują słupy Herkulesa — pouczył Greka sztorman, wskazując ręką skały Gibraltaru. — Był on narodowym bohaterem walczącej Grecji, a pan żyje w ciągłym strachu. Wstyd, panie Panopulos, wstyd!
Grek nienawidził Pitta i z wściekłością, przez zemstę wypalał mu czarny, dymiący, jak proch, tytoń.
W ciągu następnych trzech dni „Witeź“ minął ponury, groźnie najeżony angielskiemi działami Gibraltar i, trzymając się bliżej Tangaru, zaczął okrążać afrykański ląd, płynąc na południe.
Gdy kapitan zauważył kawałki drzew, liście i korę, wynoszone do Oceanu przez jakąś rzekę, kazał zwolnić bieg szonera i ostrożnie kierować go do lądu.
— To rzeka Sebu, — rzekł do Pitta. — Jesteśmy niedaleko od Mehdia. Powinniśmy podejść możliwie blisko do portu, lecz w nocy...
— Tak! — odpowiedział sztorman. — Tu właśnie mamy wyładować kulomioty, jeżeli ktoś po nie się zgłosi od firmy Janis. Zbrzydł mi ten ładunek, jak nieczyste sumienie!...
Nilsen zaśmiał się zcicha.
— Delikatny z was dżentelman, mister Siwir! Musicie się przyzwyczaić do naszego procederu, — mruknął.
— Ja do takiego procederu nie chcę się przyzwyczajać kapitanie! — odparł twardym głosem Pitt i zajrzał zimnemi źrenicami w czarne, skośne oczy Olafa Nilsena.
— To się zobaczy... — odburknął Norweg.
— Nic innego nie zobaczycie, kapitanie! — odpowiedział sztorman, nie spuszczając wzroku z twarzy Nilsena. — Ze mną inaczej musicie żyć i odmienną drogą dążyć do bogactwa mister Nilsen!
— Gadasz, jak kaznodzieja — pogardliwie wzruszył ramionami olbrzym.
— Mówię, co myślę i wiem, że potrafię dopiąć swego, kapitanie!
Takie rozmowy kilkakrotnie już wynikały na pokładzie „Witezia“ i gdyby ktoś postronny mógł bacznie śledzić wszystko, co się działo na małym szonerze, zauważyłby coraz wyraźniejsze zdziwienie, nie opuszczające twarzy surowego kapitana, i coraz większy spokój i upór, malujący się w oczach jego pomocnika.
Nilsen zaczynał instynktem wyczuwać że coś nowego wrywa się do życia „Witezia“, a Pitt Hardful rozumiał zdumienie kapitana i już wiedział, że potrafi wzbudzić w nim zaufanie.
Gdy ściemniało, od zarysowujących się w oddali płaskich brzegów lądu, ku „Witeziowi“ odpłynęło kilka sporych feluk maurytańskich, z podniesionemi łatanemi żaglami.
— Czy są wieści od transportowego towarzystwa „Pireus?“ — zawołał z pokładu zbliżającej się łodzi mały, czarny człowiek. — Jaka nazwa statku?
— Witeź! — odpowiedział Nilsen. — Ruta: Marsylja-Casablanka. Mamy na burcie kargadora firmy „Pireus“...
— Przybyliśmy po część ładunku bo otrzymaliśmy telegram, — oświadczył mały człowiek z feluki.
— Spuścić falrep![39] — krzyknął kapitan.
Zgrzytnęły na blokach łańcuchy i wkrótce na deku zjawił się Syryjczyk, przedstawiciel firmy Janis. Rozpoczęło się wyładowywanie skrzyń z kulomiotami i nabojami, skargi Panopulosa, wyjaśnienia Pitta i Nilsena, wreszcie melodyjny brzęk szklanek z winem i whisky i wesoły śmiech ludzi siedzących w biesiadni.
Po północy Syryjczyk razem z Panopulosem przeszli na felukę, bo Grekowi szoner zbrzydł do reszty.
„Witeź“ zaś ruszył naprzód całą siłą pary, aby o wschodzie słońca dojść do Casablanki.
Istotnie, gdy pierwsze, jeszcze blade, zamglone promienie słońca zarumieniły szpile[40] masztów stojący na bakborcie sztorman ujrzał białe budynki i ciemnozielone plamy ogrodów dużego miasta, ze strzelającemi nad niem kwadratowemi minaretami meczetów muzułmańskich, uwieńczonych złotemi kulami i półksiężycami.
Słońce wschodziło coraz wyżej i minarety stawały się różowe, później złote, a gdy wielka gwiazda dzienna ukazała swoją płomienną tarczę — rozległe miasto wyłoniło się z morza, przyodziane w jaskrawe, połyskujące srebrem szaty.
— Ta najwyższa wieża — to minaret sułtana Sidi Mohameda ben Abd Alleba, — rzekł, podchodząc do burty, kapitan. — Podpływamy do Casablanki! Wesoły to port!
Załoga już się szykowała do zakotwienia szonera i do wyładowania towarów. Z luki, prowadzącej do rumu, ściągano brezent i drewniane pokrycie, sprawdzano i smarowano trosy[41], przygotowywano chodnik, cumy i zwoje łapanek.
Zwalniając bieg i sygnalizując różnobarwnemi flagami, „Witeź“ wchodził w bramę portową, utworzoną z dwuch brekwaterów, zakończonych wysokiemi bakami o silnych świetliskach, jeszcze nie zgaszonych z powodu wczesnej godziny.
Nilsen przeciął główny port i wszedłszy do małego, krzyknął bosmanowi słowa komendy:
— Oddać kotwicę!
— Oddać kotwicę! — powtórzył bosman.
Z warkotem pobiegł łańcuch przez kluzę, rozległ się plusk padającej kotwi, przez krótką chwilę jeszcze turkotał bratszpyl[42], aż rozległ się głos bosmana:
— Grunt![43]
— All right! — odpowiedział kapitan. — Zacumować od dziobu!
— Zacumować od dziobu! — jak echo odezwał się Ryba.
„Witeź“ znieruchomiał przy wysokiem nadbrzeżu małego portu.
Nie zwlekając, odnaleziono biuro syryjskiej firmy i rozpoczęto wyciąganie dostarczonych towarów z głębokiego rumu szonera. W dwie godziny po południowym posiłku waterlinja[44] „Witezia“ podniosła się o cały jard do góry. Wyładowanie rumu było pomyślnie zakończone i wszystkie dokumenty portowe, celne i transportowe podpisane.
— Wyrychtować pokład! Pierwsza waruga może zejść na „kraj“,[45] — zakomenderował Nilsen.
— Wyrychtować pokład! Pierwsza waruga — na kraj! — powtórzył komendę majtek Alen Hadejnen, odbywający zmianę na mostku.
Zwolnieni na brzeg majtkowie, z bosmanem na czele, szybko sprzątnęli pokład, otulili bratszpyl płótnem, zakryli lukę rumu i z jeszcze większym pośpiechem pobiegli do forkasztelu, aby w czeladni[46] umyć się i przebrać przed wizytą w mieście.
— Może chcecie iść z nimi, mister Siwir? — zapytał kapitan.
— Pójdę razem z wami, później, gdy upał się zmniejszy, — zaproponował sztorman.
— Zrobione! — zgodził się Nilsen. — Pokażę wam Casablankę należycie...
Zaśmiał się po swojemu — głucho i ponuro, do czego sztorman zdążył już się przyzwyczaić.



ROZDZIAŁ VI.
SREBRNE MIASTO.

Po zachodzie słońca powróciła pierwsza zmiana. Kapitan, zwolniwszy następną i oddawszy rozkazy bosmanowi, skinął na Pitta i skierował się ku chodnikowi, przerzuconemu z pokładu na debarkader portowy.
Przyglądając się bosmanowi, słuchającemu Nilsena, sztorman śmiał się w duchu. Widział, jak olbrzymi, niby wyciosany z kloca skamieniałego dębu Ryba, rozdzierał sobie klejące się powieki, wytrzeszczał mętne oczy i usiłował stać prosto, oparty o balustradę mostku. Snać nie próżnował przez te cztery godziny, spędzone w porcie, i wlał w siebie całe morze alkoholu, zagryzając go suchemi daktylami i słodkiemi winogronami marokańskiemi. Bosman bezradnie i z trudem podnosił swoje szerokie bary, niby ustawicznie czemś zdziwiony lub ciężko wzdychający. Przy każdym takim ruchu nogi pod nim się uginały i tylko potężnym wysiłkiem opartych o poręcz mostku ramion utrzymywał się w pionowej pozycji.
Gdy Nilsen z Pittem wyszli na brzeg i przechodzili koło składów portowych, spostrzegli szybko idących przed nimi Ottona Lowego, Udo Ikonena i palacza Mito.
W towarzystwie tych majtków Lowe miał niezwykły wygląd. Jego wiotka, zgrabna postać harmonijnie sunęła trochę chwiejnym, kołyszącym się krokiem marynarskim pomiędzy straszliwą, bryłowatą figurą Finna Ikonena i małego, kwadratowego, z kształtów podobnego do potwornego kraba Japończyka Mito o krzywych nogach i szyi byka.
— Do kroćset stu tysięcy pustych beczek śledziowych! — nagle zaklął Nilsen.
— Co się stało? — zapytał zdziwiony sztorman.
Olaf Nilsen z hałasem sapnął i nic nie odpowiedział.
Po chwili jednak zatrzymał się i, zawracając w stronę „Witezia“, rzekł do Pitta:
— Dogońcie, sztormanie, tamtych i idźcie z nimi aż do Placu Zegarowego. Wstąpcie tam do kawiarni „Króla Piwa“ i czekajcie na mnie! Muszę sprawdzić warugę, bo bosman — bydlę i jego czeladź powrócili z takim ładunkiem koniaku i wina w brzuchach i głowach, że łatwo o wypadek. Mogą spalić mi szoner lub narobić awantur, jak to już raz mi urządzili w Dakarze.[47] Chłopy tęgie, a pić nie umieją! Miękną odrazu, jak stara lina w ukropie...
Oczy kapitana ciskały błyskawice, a skurcz przebiegał po twarzy.
— Źle będzie z tym poczciwym, głupim Rybą! — pomyślał Pitt, szybkim krokiem idąc za oddalającymi się marynarzami „Witezia“. Dogonił ich i prosił o doprowadzenie go do „Króla Piwa“. Tam usiadł przy stoliku i kazał podać sobie duży kufel piwa z pływającemi w nim kostkami lodu.
Wkrótce przyszedł Nilsen i ponurym głosem mruknął:
— Uspokoiłem bosmana... Leży teraz z rozbitą szczęką... Jakem się spodziewał, znalazłem go śpiącego w kapitance, z głową na mapach i z palącą się fajką w gębie. Zostawiłem Christiansena, bo trzeźwiejszy, a Skalny, chociaż też pijany, robi opatrunek bosmanowi, bo mocno krwawi...
Pitt zmarszczył się. Kapitan milczał.
— A tamci poszli dalej? — spytał znienacka.
— Poszli... — odparł sztorman.
— Tyle razy nakazywałem bosmanowi, aby przeniósł Lowego do innej warugi! Nie chcę aby przestawał z tymi nicponiami, Ikonenem i Mito! — zamruczał Nilsen, uderzając pięścią w stół, aż kufel piwa podskoczył i z brzękiem uderzył o szklany blat.
Sztorman ze zdziwieniem podniósł oczy na kapitana. Ten przyłapał to spojrzenie i odwrócił wzrok w stronę lady, wołając na posługacza:
— Butelkę araku, dużo lodu, największą szklankę, mięty i brzoskwiń!
Zaczął przygotowywać sobie jakiś niezwykły napój, sapał i milczał.
— Czy dawno zaciągnął się Lowe do załogi? — niedbałym głosem spytał Pitt. — Wydaje mi się, że jest zupełnie młodym chłopcem?
— A co wam do tego? — wściekłym, groźnym głosem zaryczał kapitan, wyciągając szyję i niby przygotowując się do bójki.
Zdumienie Pitta nie miało granic.
— Cóż to za tajemnica, kapitanie? — zaśmiał się. — Spytałem, bo widzę, że zajmuje was los tego chłopca. Zresztą nic mnie to nie obchodzi!...
Kapitan wyczuł szczerość odpowiedzi i, zakląwszy po cichu, mruknął:
— No, tak... obchodzi. Nie gniewajcie się, mister Siwir, zły dziś jestem, jak djabeł rogaty...
— To się każdemu może przytrafić! — zauważył sztorman. — Rozumiem was, kapitanie...
— Co macie rozumieć? — zapytał Nilsen, podejrzliwie patrząc mu w oczy.
— Obawiacie się o swój szoner, waruga mocno „pod gazami“, jesteście z tego powodu źli... — odpowiedział Pitt.
Kapitan milczał i rozważał, czy to jest wszystko, co miał na myśli sztorman, czy tylko zręczny wykręt.
— Eh! — westchnąwszy głęboko, szepnął Olaf Nilsen. — Powiedziałbym wam... lecz mało się znamy... Jeszcze nie rozgryzłem was...
— Najlepiej nie zwierzać się z tajemnic, kapitanie! — poradził Pitt. — Często się tego później żałuje i nieraz psuje ludziom stosunki. Nie mówcie lepiej...
— Niech i tak będzie! — mruknął Nilsen, a w głowie błysnęła mu myśl: — Ten już wszystko zwęszył!
Stał się jeszcze posępniejszy i wlewał w siebie arak, jak gdyby chciał utopić w nim jakieś męczące myśli.
Pitt rozglądał się po sali i po Placu Zegarowym, widocznym z werandy kawiarni. Wszystkie stoliki były zajęte przez gości. Czasami po kilku siedziało przy jednym.
Urzędnicy, żołnierze, przybywający ze swoich „bled“[48], rolnicy i pastuchy berberyjscy i arabscy, koloniści francuscy, hiszpańscy, włoscy, kupcy różnych narodowości, Syryjczycy, Żydzi, Anglicy, Amerykanie, robiący jakieś interesy i nic napozór nie robiący, a żyjący z wielkim przepychem w hotelu „Excelsior“; jakieś mocno umalowane kobiety o niespokojnych, biegających oczach; czarne, straszne arabskie „gezzana“ — wróżki i czarownice; uliczni przekupnie, co chwila podchodzący do gości, siedzących w kawiarni „Króla Piwa“, chłopaki, wykrzykujący nazwy miejscowych dzienników: „La presse marocaine!“ „Le petit marocain!“; tajemniczy Arabowie w szerokich burnusach i olbrzymich słomkowych kapeluszach, bacznie przyglądający się białym ludziom, — stanowili tłum, wypełniający lokal kawiarni. Głośno rozprawiano o giełdzie, taryfach celnych i przewozowych, o statkach, cenach towarów, eksporcie i imporcie, o nowych zarządzeniach władz; cicho szeptano po kątach, często na ucho, o rzeczach tajemnych, nikomu nieznanych, a ocierających się o najsurowsze paragrafy prawa karnego; hałaśliwie grał jazz-band, dzwoniły kufle i kieliszki, biegali lokaje, a tłusty właściciel liczył pieniądze i wrzucał do kasy marokańskie banknoty i drobne monety; Arabowie dobijali interesu z tajemniczemi kobietami o podkutych oczach i ukarminowanych wargach i kłaniali się im, przykładając obciążone pierścieniami palce do czoła, ust i piersi...
Przez Plac Zegarowy przechodził oddział czarnych żołnierzy z rudym francuskim sierżantem na czele; w cieniu, pod murami dawnej fortecy siedzieli żebracy, mieszkańcy arabskiej dzielnicy, przekupnie z noszami orzechów ziemnych, daktyli, melonami, winem, pękami zielonej, aromatycznej mięty i paczkami liści tytoniowych. Przechodnie wchodzili i wychodzili z europejskich sklepów, pociągających ku sobie dużemi szybami okien i barwnemi wystawami. Obok Francuzów i Anglików, handlowali siodłami, czaprakami i długiemi karabinami o lufach, nabijanych srebrem Maur i Berber, a trochę dalej — jakiś Hindus, pokazywał przetykane srebrnemi i złotemi blaszkami jedwabne, do pajęczej sieci podobne tkaniny, cyzelowane naczynia z bronzu, szkatuły z pachnącego santalu i twardego, jak kamień, hebanu, krzywe noże — „kory“ z Allahabadu, pięknie oprawne korany, miękkie kobierce, wzorzyste hafty i klejnoty nieznanej, zagadkowej formy, o rysunkach i rzeźbach, tchnących wyuzdaną namiętnością Wschodu.
— Chodźmy! — rzekł, opróżniwszy butelkę araku, Nilsen. — Zaprowadzę was do dzielnicy arabskiej!
Wyszli na ulicę Dar El Makhzen, obejrzeli wielki meczet, który Pitt zauważył jeszcze z pokładu „Witezia“, i znajdujący się w pobliżu grobowiec świętego Sidi Bu Smara, poczem zagłębili się w sieć wąskich uliczek, raczej szczelin, — ciemnych i cuchnących, załamujących się wśród wysokich domów, o wąskich, zakratowanych okienkach i o zwisających nad niemi balkonach. Jakieś krzyki, dźwięki dzikiej muzyki, odgłosy tańczących nóg, szmery i szepty dochodziły zewsząd, a gdy mrok zapadł i w domach zapalono ognie, Pitt ujrzał oświetlone chwiejnemi płomykami olejnych lamp czerwone, jak w kuźni, błyski na ścianach zakopconych izb, napełnionych dymem przysmażonego tłuszczu baraniego i tytoniu, zatłoczonych ludźmi, ziejących zaduchem i zgiełkiem.
Jakieś do widma podobne stare wiedźmy, siedziały u progu i, chwytając przechodniów za ubranie, ciągnęły do wnętrza domów. Czasem wybiegały za nich młode, pstro ubrane kobiety, dzwoniące koljami, srebrnemi bransoletami, kolczykami, i patrząc z za podczernionych powiek nieruchomym, półprzytomnym wzrokiem, mówiły coś w nieznanej mowie i śmiały się bezczelnie.
— Wstąpimy do starego Sidi Kalema, — rzekł Nilsen, — tam się zbiera brać marynarska. Dwa lata temu mieliśmy tam bitwę, nie gorszą niż Nelson przy Trafalgarze. Potłukliśmy się z Portugalczykami, bo chcieli oblać jakąś hardą dziewczynę alkoholem i podpalić ją. Zaczął bójkę Otto Lowe, a my przyszliśmy mu z pomocą. Te oto trzy blizny zarobiłem wtedy w legowisku starego Kalema. Oj, była robota! Wpadła policja, poturbowaliśmy ją, przysłano jej na odsiecz oddział czarnych żołnierzy — poturbowaliśmy ich tak, że legli pokotem. No, a później skończyliśmy z Portugalczykami! Wywlekliśmy ich aż do portu i wrzucaliśmy do morza — dla ochłodzenia... Ha — ha! Była zabawa, aż miło!
— Z Portugalją, widocznie, zawsze jesteście na bakier, kapitanie?! — zauważył, śmiejąc się Pitt, na którego nie działały opowiadania o bójkach, gdyż w więzieniu, wśród śmiertelnie nudzących się i zrozpaczonych aresztantów — nieraz z błahego powodu wynikały krwawe bitwy.
— Trudno! — odparł Nilsen. — Gdyby to byli nawet Norwegowie, a Lowe zacząłby się bić z nimi, poturbowalibyśmy i Norwegów, chociaż są oni moimi ziomkami!
— Dlaczego tak słuchacie Ottona Lowego? — zapytał zdziwiony sztorman.
Kapitan zmieszał się przez chwilę, lecz odpowiedział po namyśle:
— Sprawiedliwie zawsze postępuje. Inaczej nie można.
— Muszę się z nim bliżej poznać! — rzekł Pitt.
— Nie radzę... — mruknął Nilsen, a w głosie jego znowu zabrzmiała groźba.
— Co u licha? — pomyślał Pitt. — Co to ma znaczyć?
Jednak nic więcej nie powiedział i już o nic nie pytał.
Do takiej delikatności przyzwyczaiło go więzienie. Tam, w murach kamiennego worka, gdzie każdy prawie przeżywa męki sumienia, palącego, gryzącego wstydu za dokonane błędy i zbrodnie, ludzie nie dotykają świeżych, nigdy nie zabliźnionych ran. Pitt nieraz przypominał sobie przykry wypadek, gdy już po kilku miesiącach pobytu w więzieniu, uspokojony pozornie, wtłoczył na dno serca swój ból i hańbę, otoczył się, niby pancerzem, zimną obojętnością i poddaniem się bez skargi, bez protestu wszystkiemu, co działo się dokoła. Było to wtedy, gdy w jego umyśle wrzała szalona praca nad badaniem własnej duszy i sił, a zrodziło się i wzmagało niezłomne postanowienie — skończenia raz na zawsze z przeszłością, rozpoczęcia po odbyciu kary nowego, zupełnie nowego życia, kierowanego własną wolą surowem dla siebie i dla innych sumieniem.
Przyprowadzono jakiegoś nowego więźnia, który, poczuwszy zaufanie do Pitta, rozpowiedział mu wszystko o sobie, a później zaczął wypytywać o dzieje towarzysza, mimowoli raniąc jego miłość własną, budząc bolesne wspomnienia i niebacznie rozdrapując świeże rany.
Skończyło się to bardzo żałośnie dla przybysza, bo doprowadzony do rozpaczy, rozdrażniony Pitt napadł na niego i, przypomniawszy sobie wszystkie sekrety boksu i dżiu-dżitzu, straszliwie poturbował znacznie silniejszego od siebie przeciwnika. Później bardzo tego żałował i, broniąc przed innymi pobitego towarzysza niedoli, starał się naprawić uczynioną mu krzywdę.
Pitt Hardful nie pytał więc o nic Olafa Nilsena, bo czuł, że ten ponury olbrzym nosi w sobie jakąś nie dającą mu wytchnienia i spokoju ranę.
Tymczasem po śliskich stopniach weszli do dużej, ciemnej, głęboko opuszczonej w ziemię hali „Wielkiej Wschodniej Tawerny“, jak głosił odrapany szyld, wiszący nad niskiemi drzwiami zakładu Sidi Kalema.
Gdy olbrzymia postać Norwega o szerokich barach i hardo podniesionej złotowłosej głowie stanęła na środku obszernej, czarnej od dymu izby, wśród zgromadzonych tu ludzi, przeszedł szmer. Kilku majtków poznało straszliwego szypra,[49] północnego barbarzyńcę, umiejącego, niby mityczny bóg Tor, pięścią, jak młotem, rozbijać głowy i najtęższych zabijaków jednym zamachem obalać z nóg.
Inni, którzy nigdy nie spotykali Nilsena, wypytywali teraz o niego i z ciekawością przyglądali mu się, wstając z miejsc i wyciągając szyje. Norweg dumnie oglądał halę, a oczy jego przesuwały się od grupy do grupy, kogoś szukając. Skośne, czarne oczy zmrużyły się nagle i błysnęły gniewnie i radośnie zarazem, gdyż odnalazł tych, których pragnął ujrzeć.
Właściciel „Wielkiej Wschodniej Tawerny“ też poznał gościa i natychmiast wytoczył się, uchylając brudną kotarę, oddzielającą „salę“ od kuchni i biura.
Był to okrągły, do kuli podobny, opasły Arab. Czerwona, zlana potem, błyszcząca tłuszczem twarz uśmiechała się uniżenie; jedno oko, pociągnięte bielmem, ruszało się niespokojnie, drugie — małe i czarne — przebiegle wyzierało z pod krzaczastych brwi. Pulchną białą ręką głaskał dwa długie kosmyki siwiejącej brody; drugą, zwyczajem muzułmańskim, czynił znak „selamu“ przykładając palce do czoła, warg i piersi.
— Czy morze było łaskawe dla dostojnego sidi?[50] — pytał, schylając się nisko przed Norwegiem, któremu sięgał zaledwie do pasa, chociaż miał na głowie wysoki, obfity turban.
— Morze było gładkie, jak posadzka twojej budy, stary Kalemie! — mruknął Nilsen.
— Na długo zawitał, sidi, do naszego portu?
— Tym razem nie długo będę tu „stał pod dryfem“,[51] — rzekł kapitan.
— Niech Allah natchnie cię, sidi, dobremi myślami i cichą radość niech zasadzi w twem sercu, jak krzew oliwny, abyś krzywdy nie uczynił biednemu Kalemowi! — szepnął Arab.
— Widzę, że nie zapomniałeś, stary, o pląsach, jakie tu urządziliśmy kiedyś!
Olaf Nilsen zaśmiał się i krzyknął:
— Lowe i wy — chłopcy, roztrąćcie-no tłum łokciami i przygotujcie miejsca dla mnie i sztormana!
Wkrótce wszyscy siedzieli przy stoliku, zastawionym butelkami różnych kolorów, mosiężnemi dzbanuszkami i filiżankami, w których dymiła się słodka kawa maurytańska.
W godzinę później marynarze byli już podchmieleni, oprócz Lowego.
Ten pił tylko kawę i lodowatą wodę, opowiadał wesołe zdarzenia ze swego żeglarskiego życia i namiętnie palił fajkę, nabijając ją żółtym proszkiem.
— Co wy palicie? — zapytał go sztorman.
— Ha! — odpowiedział ze śmiechem młody majtek. — To — arabski haszysz, nazywany tu „kifem“. Prawie nie działa na mnie. Trochę tylko w głowie się kręci. Palę to tylko w portach — lubię to uczucie...
Pitt nieznacznie spoglądał na swoich towarzyszy. Siedzieli zasłuchani i zapatrzeni w mówiącego młodzieńca, a oczy im się świeciły gorącym ogniem.
Od czasu do czasu rzucali na siebie groźne spojrzenia, a gdy Olaf Nilsen prostował się i pochylał głowę, odwracali wzrok w inną stronę.
Na salę tymczasem weszli tancerze arabscy i zaczęli się popisywać skokami i wojowniczemi ruchami, wykonywując historyczne tańce rycerskie, które Maurowie niegdyś ponieśli aż do Hiszpanji, gdy wspaniali czarni władcy jeszcze panowali w Sewilli, Grenadzie i Kordobie.
Po tancerzach przyszła kolej na kobiety.
Tańczono taniec brzucha i chustki. W zaduchu zakopconej izby, przepojonej oparami alkoholu, tabaki, kifu i potraw tubylczych, miotały się młode, skwarne ciała półdzikich dziewczyn z oazy Bu-Saada i z koczowisk północnych krańców Sahary, rozlegały się dzikie okrzyki, szybki tupot bijących o posadzkę nóg, ciężki oddech tancerek i pobrzękiwanie srebrnych klejnotów, o kształtach, odziedziczonych po dumnych, wojowniczych Numidach i jeszcze starszych od nich zniewieściałych, bogatych, podstępnych Kartagińczykach.
Tłum widzów, składający się z marynarzy różnych narodowości i ras — od północnego, złotowłosego Norwega, do czarnego Malajczyka i żółtego, jak cytryna, Chińczyka-palacza, wyniszczonego przez malarję i opjum, obstąpił kołem małą przestrzeń, gdzie miotały się tancerki. Rzucano im pieniądze, cygara, owoce, wlewano do ust wino, koniak i likiery, śmiano się, wybuchano klątwami, najstraszniejszemi, jakie tylko marynarz może wymyśleć, stojąc skostniały podczas długiej, burzliwej „psiej warugi“ na mostku, zalewanym zimnemi bałwanami, smagany wiatrem szturmowym.
Coraz częściej wołano na Kalema i kazano przynosić wciąż nowe trunki i półmiski. Tu i ówdzie kilku gości zwaliło się pod stół i chrapało w najlepsze. Jakiś portowy „karownik“[52] zaczął się kłócić z sąsiadem, lecz Kalem mrugnął na grubego Murzyna, rąbiącego baranie kadłuby i dębowe kloce w kuchni, a ten porwał pijanego robotnika, jak piórko, wyniósł na ulicę i, pochyliwszy głowę naprzód, od tyłu nadał mu nogą takiego rozpędu, że, gdyby nie najbliższa ściana, niefortunny gość stoczyłby się chyba do samego oceanu.
Tłum gości na ten widok znacznie się uspokoił.
Na wolnej przestrzeni pośrodku izby zjawiali się jedni po drugich nowi tancerze, tancerki, błaźni, śpiewacy, grajkowie i kuglarze. Coraz bardziej podbudzany trunkami tłum wynagradzał oklaskami wszystkich z jednakowym zachwytem, dziękował okrzykami, przeraźliwem gwizdaniem i poczęstunkiem, ciągnąc ulubieńców do swoich stołów, lub też wlewając im na widowni alkohol w gardła i wpychając w usta daktyle, winogrona, pomarańcze, cygara.
Nagle... Pitt nie zdążył nawet zrozumieć, co się stało, — wybuchnęło straszliwe zamięszanie i popłoch.
Jakiś mocno podchmielony i odurzony kifem kapral senegalski, w jasno-żółtym mundurze, przepasanym czerwoną wstęgą, w czerwonym fezie, wysoki, jak palma, o zwierzęcych szczękach, błyskających białemi kłami, w niepohamowanym zachwycie i dzikiej radości z rozmachem klepnął Ottona Lowego po plecach, aż się rozległo dokoła.
Młody marynarz obrócił się w jednej chwili i pięścią ugodził Senegalczyka w podbródek. Czarny kapral zabełkotał coś niezrozumiałego i z pianą na sinych wargach stanął w groźnej postawie przed majtkiem.
— Biała skóra umie bić znienacka! — ryczał. — Może spróbujemy się oko w oko? Co?
Nie dokończył, gdyż Olaf Nilsen, przewróciwszy stół, stanął przed nim.
— Może i ze mną? — warknął.
— Można i z tobą, bo masz jeszcze bielszą wełnę na mózgownicy! — wrzasnął kapral i z całej siły wymierzył cios w pierś przeciwnika.
Wtedy stało się coś zupełnie nieprzewidzianego i niezrozumiałego.
Oderwany od ziemi jakąś nieludzką siłą, Senegalczyk, mignął pod pułapem, niby duży żółty ptak, zatoczył dwa koła i ciężko upadł w przeciwległym kącie izby.
Rozległy się krzyki kobiet, błagający, piszczący głos Kalema, wycie tłumu, trwożny gwizdek, lecz wszystko to zagłuszył wściekły ryk Senegalczyka. Wołał swoich i szykował się do bójki, co chwila macając wiszący na boku bagnet.
Czarni żołnierze, siedzący w głębi hali, sypnęli się do swego kaprala.
— Naprzód! — komenderował czarny strzelec, zbliżając się do Nilsena.
Kapitan wyszedł na środek izby i wystawił naprzód głowę, przygotowany do ataku i obrony. Obok niego, rozkraczywszy nogi-konary, stał Udo Ikonen i zgięty w kabłąk, niby naciągnięty łuk, — Japończyk Mito, trzymając przed sobą długie małpie ręce z wyprostowanemi palcami. Trochę na uboczu umieścił się Otto Lowe w postawie boksera.
Pitt Hardful pozostał w tyle.
Nie wiedział jeszcze, jak się ma zachować wobec nieuniknionej bójki, i uważnie badał sytuację.
— Ciekawa będzie heca! — zauważył wesołym głosem brodaty hiszpański szyper, wychylając duszkiem szklankę xeresu. — Lepsze to widowisko od tańców brudnych dziewczyn berberyjskich!
— Właściwie zaco ten białowłosy drab poturbował senegalskiego kaprala! — oburzał się, tocząc dokoła pijanym wzrokiem, czerwony, pękaty Holender.
Rozległy się inne głosy, i — tak się stało, że cały tłum z szybkością niezwykłą podzielił się na dwa obozy. Jedni przyłączyli się do Norwega, większość zaś stanęła po stronie ryczącego czarnego kaprala.
Ktoś chciał ztyłu uderzyć Nilsena butelką po głowie, lecz Lowe natychmiast strącił napastnika na ziemię. Wtedy rozpoczęła się walna bitwa.
Marynarze „Witezia“, stanąwszy plecami do siebie, utworzyli groźny czworobok, który niemal błyskawicznie przerzucał się z miejsca na miejsce, dążąc tam, gdzie się zbierała większa grupa przeciwników.
W kłębach dymu i w obłokach podnoszącego się z posadzki kurzu, miotała się olbrzymia postać Olafa Nilsena, szerząc klęskę. Za każdym jego poruszeniem padali ludzie, a on szedł, jak niszczący orkan, niewrażliwy na sypiące się zewsząd ciosy, ponury i groźny, nie zapalający się, nie tracący ani na chwilę sił i rozsądku. Obok niego kroczył i wpadał na ludzi, jak tocząca się z gór bryła skalna, potworny Ikonen, druzgocący i miażdżący wszystko co spotykał na swej drodze.
Mały, kwadratowy Mito, co chwila nachylał się i okrągłą, twardą głową uderzał jak taranem, w zbitą masę ludzką, robiąc w niej wyrwy, lub niedostrzegalnemi chwytami długich rąk wykręcając ramiona i nogi tych, którzy ośmielali się wystąpić z nim do walki i wysunąć się o krok naprzód.
Trzeźwy Otto Lowe górował nad tłumem pijanych przeciwników swoją sztuką bokserską, a, mimo iż był znacznie słabszy od innych, błyskawicznemi ciosami obalał najtęższych przeciwników. Dokoła wrzała już walka na pięści, gdyż podzieleni na obozy goście „Wielkiej Wschodniej Tawerny“, zachęceni widokiem walczących marynarzy „Witezia“, rzucili się w wir bójki, w zamieszaniu obrywając kułaki i od ludzi Olafa Nilsena i od czarnych strzelców.
Tymczasem stary Kalem wyciągał z poza kotary swego posługacza — Sudańczyka.
— Płacę ci hojnie — mówił, zaglądając mu w czarną twarz, — karmię, jak wieprza! Nie za darmo to robię! Chcę, żebyś mnie bronił, Mussa! Wyrzuć mi tego białowłosego drągala na ulicę, a inni wnet się uciszą. Ruszaj!
Ostrożny Murzyn przez szparę przyglądał się walczącym, aż machnął ręką i powrócił do kuchni.
— Nie pójdę! — oświadczył Kalemowi. — Temu czortowi nikt się nie ostoi! Wali jak toporem lub maczugą. Ja mam jedną głowę i za marne pięćdziesiąt franków na miesiąc nie dam jej każdemu drabowi rozbijać. Niech się tłuką, gospodarzu! Zmordują się wreszcie i ustaną...
Walka jednak wrzała dalej. Do roboty poszły już krzesła, a szczątki rozbijanych mebli coraz częściej warczały w powietrzu.
Nagle rozległ się donośny, rozkazujący głos w najczystszej francuszczyźnie:
— Stój!
W powietrzu zawisły potężne pięści i wzniesione ramiona, uzbrojone w odłamane nogi stołów i krzeseł. Wszystkie głowy zwróciły się ku drzwiom wchodowym.
Tam stał wysoki człowiek o spokojnej twarzy i twardym wzroku.
W rękach miał dwa rewolwery i, opisując niemi koło, celował, zdawało się, odrazu we wszystkie piersi.
Był to Pitt Hardful.
Zauważywszy, że pobici czarni strzelcy wyciągnęli już bagnety, pożyczył u siedzących pod ścianą francuskich majtków dwa rewolwery i postanowił skończyć krwawe, zgiełkliwe widowisko.
Zwracając się do Senegalczyków i mierząc do nich, zakomenderował:
— Strzelcy! Odejść w głąb izby, bagnety schować do pochew i nie ruszać się z miejsca! — Olaf Nilsen, Udo Ikonen, Otto Lowe i Mito, ruszać ku drzwiom! Inni, ani drgnąć, bo będę strzelał! Ręce do góry!
Zapanowało grobowe milczenie, lecz po chwili walczący tłum, podnosząc ręce, zaczął się cofać, spełniając rozkaz Pitta.
Gdy Nilsen zbliżył się do niego, sztorman szepnął:
— Wychodźcie na ulicę!
Marynarze „Witezia“ zniknęli za drzwiami i zmięszali się z tłumem, gromadzącym się koło drzwi „Wielkiej Wschodniej Tawerny“. Wtedy Pitt rzekł dobitnym głosem:
— Patrol policyjny zbliża się! Zajmijcie swoje miejsca!
Powiedziawszy to, podszedł do Francuzów i zwrócił im z uśmiechem rewolwery.
Gdy wybiegł na ulicę i dogonił towarzyszy, ujrzał znaczny oddział policji i żołnierzy, szybko zdążających w stronę tawerny Kalema.
— Powracajcie, panowie, do koszar! — zawołał do nich. — W „Wielkiej Wschodniej Tawernie“ — cisza i spokój! Trochę tam potańczono, lecz teraz już po wszystkiem! Sam tam byłem i widziałem.
Szli do portu w milczeniu. Ten i ów z niedawnych zapaśników pocierał sobie ramiona, głowę lub szyję. Udo Ikonen coś majstrował koło dolnej szczęki, Otto Lowe namoczoną w fontannie chustką okładał sobie oko. Tylko Olaf Nilsen i pokraczny Mito szli spokojnie, od czasu do czasu zerkając na poszarpane, porwane ubranie, z milczącą, dziką radością zacierając ręce i prostując spracowane ramiona.
— Udało się wam, kapitanie, pokazać mi Casablankę! — drwiącym głosem odezwał się Pitt. — Istotnie, wesoły port!
— Niema co! — parsknął śmiechem Nilsen. — Zabawiliśmy się! Będziemy długo pamiętali, a tamci — jeszcze dłużej.
Zaczęły się opowiadania, śmiechy i przechwałki.
— O co właściwie poszło? — zapytał sztorman.
— A jakże! — zawołał Norweg. — Ten kapral ośmielił się dotknąć swoją czarną łapą naszego Lowego!
Mówiąc to, ogarnął ramieniem młodego marynarza i przycisnął go do siebie.
Lowe zręcznym ruchem wyślizgnął się z objęć kapitana i odszedł na stronę.
— Nie jestem przecież czarnym kapralem senegalskim! — mruknął z żalem i wyrzutem Nilsen.
— Jeszcze gorzej robicie, kapitanie! — odpowiedział majtek surowym głosem.
— Nie będę... nie będę! — tłumaczył się zmieszany olbrzym.
Pitt przyglądał się tej scenie i nic nie rozumiał. Różne myśli przychodziły mu do głowy.
Może Otto Lowe jest kobietą, ukrywającą się w ubraniu marynarskiem? — myślał... — Ale gdzież tam? Bije się jak najlepszy zawadjaka, służbę pełni narówni z innymi, zna morze i okręt... Nie — niemożliwe! Może jest jakąś znaną osobą, nad którą swoją opiekę roztacza kapitan? Może inni też wiedzą o tem i mają dla Lowego szacunek? Strasznie romantyczne przychodzą mi myśli do głowy! — uśmiechnął się sam do siebie sztorman. — Nie mam jednak nic innego do wyboru, bo nic nie rozumiem, co się tu dzieje! Żeby za jedno głupie klapnięcie majtka narobić takiego kramu, potłuc dobre półsetki tęgich pijaków i zabijaków naschwał i omal nie zburzyć tak szanownej instytucji jak „Wielka Wschodnia Tawerna“ — po temu muszą być jakieś poważne przyczyny! Lecz jakie?
Sztorman próżno łamał sobie głowę nad nową zagadką, nie znajdując żadnego rozwiązania. Postanowił zbadać tę tajemnicę i bacznie uważać na wszystko, co się będzie działo na pokładzie „Witezia“.
Po powrocie na statek miał sporo roboty z opatrunkiem poturbowanych towarzyszy, zalewając im rany jodyną, robiąc okłady i bandażując na wszystkie strony.
Gdy nareszcie wszedł do swej kajuty i położył się do łóżka, zasypiając, mruknął:
— Poznałem Casablankę.. Wesoły, djablo wesoły port!...
Nie słyszał już jak wybiły sygnały nowej warugi. Spał jak zabity...



ROZDZIAŁ VII.
NIESPODZIEWANE ROZWIĄZANIE ZAGADKI.

Już słońce stało wysoko, gdy głośne pukanie do kajuty obudziło Pitta.
— Kto tam u licha? — zapytał, przecierając oczy. — Wchodźcie!
Na progu wyrosła postać Ottona Lowego.
Pitt, siedzący na łóżku w rozpiętej na piersi koszuli i z powichrzonemi włosami, spojrzawszy na bladą twarz i duże smutne oczy, z których jedno nosiło wyraźne ślady wczorajszego spotkania z jakąś twardą pięścią, bezwiednie zaczął zapinać kołnierz, przygładzać włosy i szczelniej otulać się kocem.
— Co się stało, Lowe? — zapytał.
— Na pokład przyszedł Kalem, żąda zapłaty za zniszczone wczoraj rzeczy. Budziłem kapitana, lecz nie udało się. Chrapie... — objaśnił majtek.
— Zaraz wyjdę! — rzekł sztorman i, gdy za Lowem zamknęły się drzwi, szybko się ubrał i wybiegł na dek.
Kalem zaczął bić uniżone pokłony i wybuchnął skargami, wyliczając, ile pobito podczas walki szklanek, butelek, talerzy, ile połamano stołów i krzeseł.
— Jesteś, jak drogocenna czara Allaha, pełen dobrotliwości i sprawiedliwości! — mówił, całując rękaw marynarki Pitta. — Jestem zrujnowany!... Dobra opinja o mojej tawernie przepadła... Teraz goście będą się obawiali! odwiedzać „Wielką Wschodnią Tawernę!“ Miłosierdzia! Ratunku, dobry, sprawiedliwy sidi! — wołał tłusty Arab.
Sztorman się zaśmiał.
— Rozumiem, że można zniszczyć twoje talerze, stołki i butelki — rzekł — lecz nigdy reputacji „Wielkiej Wschodniej Tawerny!“
— Dlaczego? — pytał zdumiony Kalem.
— Bo ją dawno psy zjadły, przyjacielu! — odpowiedział Pitt. — Co tu długo gadać? Jak wielkie są twoje straty, Kalemie?
— Dziś wszystko obliczyłem — zaczął sypać słowami Arab. — Wszystko do ostatniego kieliszka... Niech mnie Allah srogi pokarze, jeżeli straciłem choć o jeden sou mniej niż 2537 franków, zwierciadło dobroci! Ale niech będzie tylko 2000 franków... Niech stracę!
— Dwieście franków dostaniesz, Kalemie! — spokojnie zawyrokował Pitt.
— Dwieście franków za moje straty, krzywdy i reputację! — zapiszczał Arab.
— Zapłacilibyśmy ci trzysta, lecz sto kosztowali lekarze i opatrunek naszych ludzi, poturbowanych i poranionych w twojej tawernie. Nie jesteśmy winni, że przychodząc do ciebie „z rozkwitłym w sercach krzewem oliwnym“, narażamy się na tak grubijańskie zachowanie się gości „Wielkiej Wschodniej Tawerny!“
Pitt mówił to spokojnym głosem, więc Kalem nie wiedział, czy źle rozumie słowa sztormana, czy ten drwi z niego.
Na tę rozmowę wyszedł ze swojej kajuty Olaf Nilsen. Żadnych śladów, pozostałych po nocnej bójce, nie można było dojrzeć na ponurej twarzy i potężnych rękach kapitana.
— Czego tu szukasz? — mruknął, rzucając ukośne spojrzenie na Kalema.
Ten zaniemówił pod groźnym wzrokiem Norwega. Wyręczył go Pitt.
— Czcigodny Kalem przybył do kapitana ze sprawiedliwą prośbą. Chce, aby mu wypłacono dwieście franków za potłuczenie szkła i parę połamanych stołków.
— Dwieście franków?... — podnosząc ramiona, zapytał zdumiony Nilsen. — Tylko...
— Tak obliczyliśmy razem z Kalemem, — dorzucił, uśmiechając się, Pitt.
Nilsen sięgnął do kieszeni marynarki i, wyjąwszy kilka banknotów, podał je Arabowi.
— Dobry, łaskawy, wspaniałomyślny sidi... — zaczął Kalem nową litanję skarg i skamłań, lecz Pitt pochylił się mu do ucha i szepnął:
— Bierz, przyjacielu, i zmiataj stąd, bo inaczej kapitan każe cię wrzucić za burtę... Woda zaś dziś bardzo mokra, a i rekiny mogą się nawinąć, bo dziś właśnie widziano jednego w porcie...
Po chwili Kalem, robiąc selam po selamie szybko zbiegał chodnikiem na brzeg, coś mrucząc sobie pod nosem i gniewnie potrząsając brodą.
— Dziś nie warto nikomu z „Witezia“ pokazywać się na mieście — mruknął kapitan. — Mogą wyniknąć awantury, wdadzą się władze...
— Zupełnie słusznie! — przytaknął Pitt. — Po takim szturmie, jaki urządziliście wczoraj, nie dużo mamy przyjaciół w Casablance! Chyba tylko ja mogę pokazać się na ulicach.
Załoga była skazana na nudy na pokładzie, sztorman zaś wyszedł na miasto.
Przebiegał ulicę po ulicy, w pobliżu Bab-Marakesz zaczął zaglądać do sklepów arabskich, żydowskich, syryjskich, hinduskich i coś kombinował, bo pytał o ceny towarów, zapisywał, obliczał. Wreszcie, siadłszy na bulwarze, ciągnącym się wzdłuż morskiego wybrzeża, długo myślał, marszcząc czoło i mrużąc oczy.
Powrócił na statek przed wieczorem i, spotkawszy Nilsena, rzekł do niego:
— Chciałbym z kapitanem pomówić poważnie!
— Kto może bronić tego? — odpowiedział Norweg. — Każcie podać do mojej kajuty whisky, wody, lodu i przychodźcie!
Wszedłszy do kajuty, ujrzał Nilsena, zanoszącego się od śmiechu.
— Gracko wczoraj spisaliście się, sztormanie, w tawernie! — zawołał, wciąż roześmiany.
— Spisywaliście się raczej wy, kapitanie, i nasi marynarze! — odpowiedział Pitt. — Ja wystąpiłem na pole bitwy raczej w roli Anioła pokoju z gałązką oliwną.
— To te dwa rewolwery nazywacie, sztormanie, oliwną gałązką pokoju? — zanosząc się od śmiechu, spytał Nilsen.
— Anioł zawsze powinien wiedzieć, co do kogo zastosować — odciął się Pitt, nalewając sobie whisky.
— Chciałem prosić was o pewne wyjaśnienie, — zaczął sztorman. — Mówiliście kapitanie, że popłyniemy teraz na północ, aby handlować z dzikiemi szczepami rybaków?
— Taka jest następna „ryza“[53] „Witezia“, — kiwnął głową Nilsen, pykając fajką.
— Wspominaliście też, że macie zamiar nabywać za alkohol — ryby i kły morsowe?
— Mówiłem! — rzekł kapitan. — Ha! Dzikusy duszę sprzedadzą za alkohol! Na tem można się obłowić! Ja to wiem! Na północy można nabyć tonnę najprzedniejszych ryb: jesiotrów, łososi, tajmeni, nelmy[54] i kawioru za szklankę alkoholu, a sprzedać to za takie pieniądze, że, nabywszy za nie alkoholu, moglibyśmy nim naładować cały rum „Witezia“. A wszak wiecie, że możemy przyjąć na statek z łatwością pięć tysięcy tonn do rumu i prawie dwa na pokład. Rozumiecie? Możemy znakomicie się obłowić!
— Rozumiem! — zgodził się Pitt. — I muszę wam powiedzieć, kapitanie, że strasznie chcę się obłowić!
— No, to się i obłowicie, — o czem gadać? — rzekł Nilsen. — Alkohol tanio kupimy w Hamburgu, stamtąd pójdziemy po węgiel do Anglji i — będziemy „ryli“ północne morze! Zakosztujecie tam upragnionych szturmów i nieraz będziecie „lotrować żagle od lufowej strony!“[55]
— Czy kapitan wie, że zamienny handel alkoholem z północnymi tubylcami jest zakazany? — spytał Pitt.
— Fiu! — gwizdnął Nilsen. — A od czego spryt i ostrożność?
— Zbrodnia jest zawsze zbrodnią, czy się uda, czy nie! — szepnął sztorman, smutnie spuszczając głowę, gdyż przypomniał sobie swoje własne występki. — Czytałem książkę pewnego pisarza. Opisuje straszne spustoszenia, szerzone przez handlarzy alkoholem wśród północnych tubylców. Nieraz całe koczowiska wymierają, gdyż ludzie, upiwszy się, we śnie giną od zimna, a dzikie zwierzęta szarpią ich ciała...
Kapitan nie odzywał się i obojętnie puszczał gęste kłęby dymu.
Po długiem milczeniu, zapytał drwiącym głosem:
— Pańskie macie zapatrywania, sztormanie! Czem byliście przedtem, zanim spotkałem was przy burcie „Akry“ w Marsylji? Księdzem, sędzią, urzędnikiem celnym czy, może, policyjnym?
— Czem byłem, tem nie jestem już, kapitanie! — odparł smutnym głosem Pitt. — Lecz daję wam słowo, że to czem byłem, nie mogło wzbudzić we mnie tych myśli, jakie mam teraz. Zresztą, nie o to rzecz idzie, kapitanie! Odpowiedzcie mi wręcz i szczerze. Wolelibyście czy nie — handlować z tubylcami dozwolonym, a również popłatnym towarem? Czy też macie szczególne upodobanie do procederów zakazanych?
— To się wie, że wolałbym płynąć wszędzie śmiało, niosąc na foku lub grocie[56] swoją banderę, a nie sunąć w ciemności, jak mysz, wyglądając kotów celnych i strażaków pogranicznych. Ale niema innych towarów, oprócz alkoholu, dla zyskownego handlu na północy, sztormanie! Napijcie się i zapomnijcie o swoich kazaniach!
— Dziękuję! — rzekł Pitt. — Możemy, jednak, kapitanie, prowadzić całkiem inny, przez nikogo nie zakazany handel, a obłowimy się, jak to nazywacie, tak samo dobrze!
— Ciekaw jestem... — mruknął Nilsen, podnosząc głowę.
— Słuchajcie uważnie, kapitanie, i starajcie się mnie zrozumieć! — ciągnął dalej Pitt. — Wiecie, że wojna niedawno się skończyła, że w Rosji szaleje rewolucja i klęska. Nikt nie może tam dostarczyć towarów do północnych obszarów tego olbrzymiego kraju, bo nawet po miastach odczuwa się brak rzeczy najniezbędniejszych. Fabryki stoją, zapasy wyczerpane, handel z zagranicą ustał zupełnie. Na północy tubylcy oddawna już nic nie mają i wielu rzeczy łakną więcej od alkoholu, bo od tego zależy ich życie, los rodzin i koczowisk.
Nilsen gwałtownie się podniósł i zaczął chodzić po kajucie.
Zaczynał rozumieć, do czego zmierzał sztorman.
— Poczekajcie, mister Siwir! — zawołał. — Przypominam sobie jedną pływankę swoją na północ Kanady. Dwa parowce, wożące towary, nie doszły tamtego roku na czas. Śród ludności powstała panika. O, wtedy nabiłem całą skrzynię kanadyjskiemi dolarami za taki lichy towar, jak mąka, tabaka, cukier i sól!
— Właśnie! — podtrzymał go Pitt. — To miałem na myśli. Możemy naładować „Witezia“ tkaninami, cukrem, solą, herbatą, prochem, taniemi strzelbami, hakami na ryby, sznurami i nićmi, siekierami, żelazem wszelkiego rodzaju, naczyniem... szczegóły obmyślilibyśmy później w drodze do Hamburga. Tu zaś kupimy wzorzystych tkanin arabskich i mosiężnych naczyń, gdyż niezawodnie więcej przypadną one do gustu dzikim rybakom, niż nasze europejskie wyroby. Jak myślicie, kapitanie Nilsen?
Norweg nic nie odpowiadał. Długo chodził po kajucie i po mostku, pił wody sodowej szklankę za szklanką, nawet zapominając o whisky i fajce.
Pitt spokojnie oczekiwał na decyzję Olafa Nilsena, bo był pewny pożądanego skutku.
— Mister Siwir! — zawołał Norweg z mostku. — Wyjdźmy na miasto i tam skończymy naszą rozmowę...
W kawiarni „Króla Piwa“, trącając się z Pittem kuflem porteru, Nilsen rzekł zniżając głos:
— Muszę wam powiedzieć, mister Siwir, że ja potrzebuję dużo, dużo pieniędzy!
— Kto ich nie potrzebuje? — wzruszył ramionami sztorman.
— Lecz ja muszę mieć dużo, bardzo dużo! Od tego zależy życie i los mój i jeszcze jednego człowieka... — szepnął kapitan.
— Tem bardziej nie powinniśmy ryzykować siedzeniem w więzieniu! — odpowiedział Pitt.
— Macie rację... Lecz cóż kiedy te ciemne sprawki jakoś szybciej prowadzą do celu... — westchnął Norweg.
— Prędzej też mogą złamać życie i zburzyć wszystkie plany! — zawołał sztorman. — Sprawdziłem to na własnej skórze, kapitanie!
— Zapewne... — mruczał Nilsen. — Bywa i tak.
— Prowadźmy handel mądry i bez ryzyka — rzekł Pitt, ożywiając się. — Rzucajmy się tam z towarami, gdzie ich niema. Bądźmy „latającymi kupcami“, jakimi byli dawni, sławni marynarze. Daję te rady nie przez przyjaźń dla was, kapitanie. Mam w tem swoje wyrachowanie. Ja też potrzebuję dużo, bardzo dużo pieniędzy, bo tu chodzi nietylko o mnie i moje życie, lecz i o moją duszę!
Pitt powiedział to z takiem przejęciem, że twarz jego zbladła, a w oczach zjawiły się łzy wielkiego wzruszenia.
Rozmowa się urwała. Obaj siedzieli zamyśleni, pogrążeni we własnych myślach, przeżuwając jakieś nieradosne wspomnienia, które tak nagle wypłynęły z najdalszych zakątków serc.
Nic nie mówiąc, wyszli na miasto, błąkali się po gwarnych, zatłoczonych ulicach i dopiero wtedy, gdy ujrzeli maszty i komin „Witezia“, Nilsen zatrzymał się i mruknął:
— Róbcie zakupy, o jakich mówiliście, sztormanie! Rozważyłem wasz plan i wydaje mi się pewnym. Każcie dostarczyć towary na pokład, ja będę wypłacał należność.
— Dobrze, kapitanie! — odparł Pitt. — Jutro zaraz od rana sprawy załatwię. Przed zachodem słońca wszystko będzie skończone i naładowane.
— All right! Jutro w nocy wypłyniemy na morze! — zakończył Norweg, wchodząc na dek szonera.
Pitt był bardzo wzruszony. Zdawało mu się bowiem, że dopiero dziś uczynił pierwszy krok na drodze uczciwego życia i że na tę drogę pociąga za sobą jeszcze jednego człowieka — kapitana Olafa Nilsena.
Pitt płonął cały. Ponieważ godzina nie była jeszcze późna, wyszedł na miasto, zdążył porobić część zakupów i powrócił na statek, gdy na maszcie zapalono latarnię sygnałową, a czerwone i zielone światła błysnęły z obydwuch stron kapitańskiego mostku.
Wbiegł na górę, lecz nikogo tam nie znalazł. Był zmęczony długiem chodzeniem po kurzu i upale, więc usiadł na małym stołku składanym i zamyślił się, patrząc na port. Ku bramie sunął jakiś duży krążownik, rycząc ochrypłą syreną i świecąc sobie prożektorem. Małe żółte, czerwone, zielone ogniki migały i kołysały się nad morzem niby świecące owady. Były to latarnie na felukach, barkasach i kaboterach,[57] lub sygnały na pływających bujach, wskazujących farwater. Od brzegu dochodził tupot nóg ludzi, wskakujących do niewidzialnej w mroku łodzi, gromka komenda: „Giereb!“ po której Pitt usłyszał plusk wody i nowy rozkaz: „Wara na wodę!“ poczem miarowy, szybko się oddalający warkot wioseł w dulkach.[58] Krzyknęły w oddali zasypiające mewy, spędzające noc na pływających bakanach.[59] Duża latarnia morska błysnęła potężnem świetliskiem i zgasła, obróciwszy głowicę w stronę oceanu, skąd dolatywał głuchy ryk spóźnionego parowca.
Myśli Pitta były w tej chwili daleko. Widział siebie małym chłopcem w domu rodziców, otoczonym przepychem i opieką, a później młodzieńcem, studjującym na uniwersytecie, urzędnikiem, mającym przed sobą świetną przyszłość... bale, hulanki, piękne, wesołe kobiety i zielone stoliki karciane... Przegrana, drwiący głos partnera, pytającego o zapłatę długu, ciemny buduar staruszki ciotki... zbrodnia... areszt i... kraty w oknie, poniżenie, wstyd... tęsknota i wielka wewnętrzna, pierwsza, żywiołowa walka, łamiąca serce i duszę, zmieniająca charakter i budząca nieznaną dotąd wolę... Długie miesiące wahania się, przekreślenia dawnego życia, zerwanie z przeszłością, rodziną i samym sobą, postanowienie szukania nowych, samodzielnych dróg i zdobycia dla siebie miejsca śród ludzi.. nareszcie dzisiejszy pierwszy radosny dzień, gdy przed nim zabłysła nadzieja.
Pitt uczuł, jak łzy szczęścia zaczęły napływać mu do oczu i ściskać gardło, więc odrazu opanował wzruszenie i szepnął do siebie:
— Nie czas się cieszyć! To — początek zaledwie. Przede mną, być może, jeszcze lata całe walki z przeciwnościami, ciężkie zawody, wybuchy radości i mrok rozpaczy... Ucisz się, serce, bij równo i spokojnie, czy to w chwilę szczęścia, czy w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa!...
Z zadumy wyrwały go kroki dwojga ludzi na dole tuż pod mostkiem.
— Elzo! — rozległ się znajomy, ponury głos Olafa Nilsena. — Elzo! Kiedyż powiesz mi choć jedno słowo nadziei? Ty widzisz, ja upadam już w męce... Miłość dla ciebie i zazdrość wypaliły we mnie radość życia. Ja umiem teraz być tylko groźnym... Już godzina wyzwolenia zbliża się. Jestem bogaty... wkrótce będę jeszcze bogatszy... Lecz ja nic nie wiem, nic nie wiem... Nigdy nie słyszałem od ciebie słowa nadziei, Elzo!
Pitt odrazu wszystko zrozumiał, co się działo na szonerze, i nawet nie spojrzał na dół, aby ujrzeć tę, którą Olaf Nilsen nazywał Elzą i mówił do niej pełne męki słowa głęboko utajonej, palącej miłości. Nie chciał podsłuchiwać, lecz nie mógł się też poruszyć na mostku i zejść z niego, aby stojący na dole ludzie nie spostrzegli, że został świadkiem największej tajemnicy „Witezia“. Siedział więc, bojąc się nieostrożnym ruchem zdradzić swoją obecność.
Znowu rozległ się głos Nilsena:
— Ja nie mogę znieść, gdy który z majtków podchodzi do ciebie i spogląda ci w oczy. Dusza się we mnie rozrywa wtedy, a ręce same się ciągną, aby porwać śmiałka i rozedrzeć go na szmaty... Ten Udo Ikonen, Michał Ryba, ten potwór najpodlejszy — Mito, oni patrzą na ciebie, jak na swoją własność, czyhają na ciebie, niby rekiny na zdobycz... Elzo! Elzo!...
Zapanowało milczenie. Pitt słyszał bicie własnego serca i z naprężeniem, z niepokojem oczekiwał odpowiedzi.
Usłyszał wkrótce melodyjny, smutny głos Ottona Lowego.
— Olafie Nilsen! Wybacz mi męczarnię, którą przyniosłam z sobą! Wybacz! Wiedz jednak, że nie jestem twoją, lecz nie jestem i nigdy nie będę należała do nich. Raczej śmierć! Ty wiesz wszystko i...
Jeden z majtków wyszedł z przedniego kasztelu na pokład i rozmowa nagle się urwała.
— Otto Lowe! Popraw brezent na kabestanie[60] — powiedział głośno Nilsen.
— Słucham, kapitanie! — odpowiedział Lowe, kierując się ku dziobowi szonera.
Sztorman szybko zbiegł z mostku.
Tymczasem majtek, który spłoszył rozmawiających, rzuciwszy okiem na pokład, powrócił do czeladni, gdzie była zgromadzona cała załoga „Witezia“.
— Co się tam dzieje? Mów, Christiansen! — padły pytania.
— Znowu przyłapał ją i rozmawiali z sobą, — odparł Christiansen.
— Trzeba z tem skończyć! — mruknął Udo Ikonen.
— Idź i powiedz to w oczy kapitanowi! — drwiącym głosem odezwał się leżący na tapczanie bosman.
— A jakże?! — zaśmiał się Skalny. — Ikonen tylko tu śmiały...
— Oby was stryczek nie minął! — warknął Finn podnosząc się. — Przyjdzie czas, gdy to powiem Nilsenowi w same oczy...
— Cóż powiesz, przyjacielu? — pogardliwie zapytał Alen Hadejnen, otaczając się obłokami dymu.
— Powiem to, o czem wszyscy myślimy jednakowo! — złowrogim głosem zaczął mówić Ikonen, zaciskając pięści. — Powiem i jemu i wam wszystkim! A wtedy nastanie koniec...
— O tym końcu opowiesz później — przerwał mu Christiansen. — Gadaj wpierw, o czem chcesz mówić z kapitanem i z nami?
Ikonen postąpił krok naprzód i zaczął szeptać:
— Pamiętam, jak po raz pierwszy spotkaliśmy... Lowego? Płynęliśmy w nocy, bo ścigała nas strażnicza kanonjerka; doszliśmy do skalistych Lofotów[61] i tu ukryliśmy się w labiryncie Hadsefiordu... Nagle w mroku wśród ryku prysku[62] usłyszałem, stojąc na mostku, daleki, przygłuszony krzyk ludzki. Spuściliśmy szalupę i popłynęliśmy. Ja stałem przy sterze, ja prowadziłem, moje oczy wypatrzyły tonącego człowieka w pianie morskiej na ruchawicy i w mroku, ja pierwszy wyciągnąłem rękę i uratowałem go od śmierci, bo już się nurzał...
Wszyscy milczeli, tylko Mito coś cicho szeptał i krzywił małpią twarz.
— Nikt z nas nie wie, poco płynęła ta kobieta podczas wściekłego szturmu, gdy norda dmie, podnosząc kipiel na nurcie, niby tysiąc wiedźm pląsających. Nikt nie wie, co się jej przytrafiło. Nikomu nie powiedziała...
— Gadasz, jak karownik lub ostatni ciura! — zaśmiał się bosman. — Nilsenowi powiedziała wszystko...
— Skąd wiesz? — zapytali majtkowie, podnosząc się nagle.
Leżący bosman usiadł i spuścił nogi z tapczana.
— Słyszałem, rozmawiali z sobą. Było to dwa lata temu.
— Cóż mówiła? — pytano szeptem.
— Nie słyszałem... Wiem tyle, że kapitan powtarzał wkółko: „Biedna Elzo! Biedna Elzo!“
Wszyscy usiedli, a Ikonen mówił dalej:
— Zgodziliśmy się, że będzie się nazywała Otto Lowe, a my będziemy dla niej tylko towarzyszami... I tak byłoby, gdyby Nilsen nie pokochał jej... Marzy o tem, żeby była jego żoną. Dlaczego jego, a nie moją? Przecież ja ją uratowałem?
— Każdyby uratował, skoroby był przy sterze... — zauważył Michał Ryba.
— Z pewnością! To nie sztuka i nie zasługa! — dorzucił Skalny.
— My byliśmy przy wiosłach, a też pomagaliśmy wyciągać ją — ponuremi głosami odezwali się Christiansen i Hadejnen.
Zapadło milczenie, ciężkie i groźne.
— Głupcy jesteście! — zachichotał Mito. — Niech Ikonen pójdzie do kapitana i powie. Dość tego! Nie chcę więcej znać Ottona Lowego, niema Ottona Lowego, jest Elza, Mito chce ją mieć za żonę! Będzie bójka, zostanie albo Ikonen albo kapitan... Później niech do zwycięzcy idzie bosman, po bosmanie mechanik, za nim Christiansen i Hadejnen...
— Mądryś! — mruknął Ikonen. — A ty kiedyż?
— Ja? — szepnął, chichocząc, Japończyk. — Ja pójdę do ostatniego zwycięzcy i wyrwę mu kobietę, bo zaduszę go temi oto rękami, gdyż mogę niemi bykowi kark skręcić, a cóż dopiero Ikonenowi... lub Nilsenowi! Elza będzie moją, i „Witeź“, i wszystko...
— I nowy sztorman? — spytał nagle Skalny.
Mito zamyślił się przez chwilę, a później rzekł:
— On pierwszy z was zginie... Ja wiem to...
Drzwi się otwarły i wszedł Lowe. Spojrzał w ponure twarze towarzyszy i spytał spokojnym głosem:
— Nudzicie się? A bez was tęskno w „Wielkiej Wschodniej Tawernie!“
— Opowiedz, Lowe, coście tam wczoraj zmalowali! Ikonen ciągle poprawia sobie szczękę i nic nie mówi. Mito tylko się śmieje... Opowiedz!
Lowe usiadł na tapczanie obok bosmana i rozpoczął wesołą opowieść o przygodzie w legowisku starego Kalema.
Wszyscy się śmiali i nikt nie przeczuwałby, że przed chwilą ci sami ludzie rzucali ponure, groźne słowa, trapieni jeszcze bardziej złowrogiemi myślami.
Siedzieli teraz zapatrzeni i zasłuchani, oczu nie spuszczając ze spokojnej twarzy młodego majtka.
— A i ty coś tam oberwałeś? — spytał Christiansen.
— Trudno! — podniósł ramiona i uśmiechnął się Lowe. — W powietrzu latało więcej pięści niż mew za rufą...
Wybiły sygnały zmiany i Christiansen, skinąwszy na Japończyka, wyszli z czeladni.
— Idę spać! — oznajmił Lowe i zniknął w małej kajucie, urządzonej w nadbudówce nad kasztelem.
Na pokładzie rozległy się ciężkie kroki Nilsena i lżejsze — sztormana.
Szli do biesiadni, zdawszy warugę majtkom.
Cisza zapanowała na „Witeziu“.
Świeciły się tylko sygnały na foku i na mostku...



ROZDZIAŁ VIII.
BIEG NA PÓŁNOC.

Witeź, zabrawszy zakupione przez Pitta towary, wywiesiwszy sygnały dalekiej północnej ryzy, śmiało hucząc, następnej nocy ruszył ku bramie portowej, przepłynął koło bak i, wziąwszy rutę na północ, szedł całą parą.
W Hamburgu „Witeź“ stał kilka dni, ładując tanie niemieckie towary, przeciął morze Niemieckie i w szkockim porcie Aberdeen długo nabijał wolną część rumu oraz przyburtowe magazyny węglem i smarem.
Pewnego mglistego poranka szoner huknął i skierował się na NE.
— Ruta na Bergen! — rzekł do Pitta kapitan, pokazując mu wykreśloną na mapie linję. — Musimy się tam oporządzić dla północnej wyprawy i zrobić zapasy żywności.
Powiedziawszy to, Nilsen poszedł do swojej kajuty.
— Ciekaw jestem, czy kapitan będzie biegł pod kraj[63] Lofotów i kotwiował tam? — zapytał sztormana Michał Ryba, posłyszawszy rozkaz Nilsena. — Bardzo jestem ciekaw!
— A dlaczego? — zadał pytanie Pitt.
— To już nasza sprawa! — mruknął bosman. — Jesteście nowym człowiekiem, sztormanie, na „Witeziu“, nie znacie naszych dawnych pływanek!
— Nie ciekaw jestem! — zauważył sztorman, myśląc, że z pewnością Nilsen ze swymi marynarzami zajmował się na Lofotach przemytnictwem, o czem bosman w ten sposób ostrożnie napomykał.
Na tej rucie Pitt Hardful otrzymał chrzest bojowy. Był koniec lipca i po długim okresie upałów, zerwał się szturm.
Pitt spał głębokim snem po nocnej warudze, gdy nagle się obudził, omal nie wyrzucony z łóżka. Usiadł i, trzymając się poręczy, nadsłuchiwał.
Fale z hukiem biły w prawą burtę „Witezia“, zmuszając go do chylenia się na bakort i od czasu do czasu zalewając zieloną wodą okrągłe okienko kajuty. Z pokładu dochodziło wycie i świst wiatru, skrzypienie masztów, uginających się pod smaganiem wichru.
Z trudem ubrawszy się, sztorman wyszedł na pokład.
Dwie kolejne zmiany pracowały na deku.
Majtkowie umocowywali ratunkowe szalupy, zawieszone na blokach, szczelniej otulali brezentem lukę rumu, zamykali okna maszynowej hali, podciągali wanty, podtrzymujące maszty, obracali wyloty wentylatorów i ryngowali cumy, tały i trosy.
Bałwany coraz częściej zalewały pokład, z sykiem zbiegając przez bakort.
Kapitan stał na mostku w gumowym płaszczu i w zydwestrze — nieprzemakalnej czapce, osłaniającej mu szyję i uszy, o rondzie, nisko na czoło opuszczonem.
Gdy sztorman wszedł na mostek, Nilsen zaśmiał się i krzyknął, usiłując zagłuszyć odgłosy wichru:
— No, macie czego chcieliście, mister Siwir! Wali nas sumiennie na bakier! Ryjemy morze aż miło! Będzie zabawa na długo, a po takim szturmie dunuga prędko się nie ugładzi... Będziemy mieć kipiel już do samego Bergenu.
To powiedziawszy, gwizdnął i przez tubę krzyknął do bosmana:
— Z drugiej warugi posłać pomocnika do sztorwału! Jednemu trudno przy takiej dmie.
Po chwili przy kole rudlowym obok Hadejnena stanął Otto Lowe.
Obaj marynarze, wpatrzeni w strzałkę busoli i w bukszpryt,[64] kręcili sztorwał.
Morze szalało. „Witeź“ co pewien czas wspinał się na wysokie ruchome góry i, zatrzymawszy się na nich przez chwilę, drżał wstrząsany potężną śrubą, z hukiem i trzaskiem obracającą się w powietrzu. Trwało to jednak kilka sekund, poczem, nagle się obrywając, szoner z zawrotną szybkością spadał dziobem na dół, do otchłani wirującej przepaści, aż znikał w niej do połowy, wyrzucał słupy zielonej wody i białej piany.
— Trudno dzisiaj „cynklować!“[65] — krzyknął od sztorwału Hadejnen. — Szturm wyrywa nam rutę co chwila!
— Bacz, aby nie zaniosło nas na Stawenger, — odkrzyknął Norweg, — tam dużo raf, a na takim mocnym zwarze nie dojrzymy wszystkich bakanów. Nie jest to łodne[66] miejsce...
— Nie z taką kipielą, gdy morze się roi, dawaliśmy sobie radę! — z chełpliwą radością odpowiedział Hadejnen.
Gdy jednak „Witeź“ zawinął do Bergen, nieliczna załoga, po długiej, uciążliwej pracy, czuła się bardzo wyczerpana. Najwięcej zaś odczuł niepomyślną pływankę Pitt, którego bolało całe ciało. Jednak był zadowolony, bo nauczył się nowych, a bardzo dla marynarza potrzebnych rzeczy.
Przekonał się, jakim wprawnym i odważnym kapitanem był Norweg i rozumiał uczucie dumy i uwielbienia majtków „Witezia“ za każdym razem, gdy mówiono o Olafie Nilsenie, jako o dowódcy szonera. Pitt był też zadowolony z siebie, bo kapitan pochwalił go, powiedziawszy, że nowy sztorman posiada zmysł morski i stanowczość.
— Będzie z was kapitan, jak się patrzy! — rzekł do niego Nilsen, gdy Pitt, stojący na warudze, nadał nowy kierunek szonerowi, unikając ciosów z podwietrznej strony.
Z Bergenu „Witeź“ po załatwieniu nowych zakupów wypłynął, kierując się dalej na północ.
W miarę tego, jak szoner się zbliżał do archipelagu Lofotów, Olaf Nilsen stawał się bardziej ponury i niespokojny.
Pitt, uprzedzony rozmową z bosmanem co do wysp, spostrzegł rosnącą trwogę w oczach Ottona Lowego i jakieś nieznane dotąd błyski w oczach innych majtków.
Pewnego poranku Nilsen wyszedł ze swej kajuty w skórzanej bluzie i w wysokich, podbitych żelaznemi hakami butach. Na pasie miał duży automatyczny pistolet Mauzera w drewnianej pochwie i krótki kordelas myśliwski o szerokiej klindze.
Pitt nigdy nie widział kapitana w takim stroju, który jeszcze bardziej uwydatniał jego rozrośniętą, atletyczną postać. Wyglądał na jakiegoś wojowniczego wikinga północnego, szykującego się do bitwy morskiej. Nie pytał go jednak o nic, pełniąc służbę na mostku. Przyglądając się Nilsenowi zauważył, że kaptan wyciągnął z atlasu nawigacyjnego szczegółową mapę Lofotów i starannie zaczął ją przeglądać.
Po południu zjawiły się pierwsze strome, skalne brzegi archipelagu.
Kapitan sam stanął przy sztorwale, prowadząc statek. „Witeź“ płynął jeszcze dwie godziny, gdy Nilsen, sprawdziwszy coś na mapie, krzyknął w telefon do maszyny:
— Zwolnić bieg! Mały chód! Stop!
„Witeź“ sunął jeszcze przez kilka minut, aż zakołysał się spokojnie na „gładzie.“
— Rejda! Oddaj kotwicę! Zacumować na śmierć![67] Spuścić czwórkę[68] od sztymborku!
Nilsen zwrócił się do Pitta i rzekł poważnym głosem:
— Sztormanie! W razie wypadku ze mną, w nachtuzie[69] pod blatem leży mój testament. „Witeź“ ma przejść na własność Ottona Lowego. Pomóżcie mu w tych sprawach...
— Dobrze, kapitanie! — odpowiedział Pitt. — Odjeżdżacie na brzeg? Na długo?
— Odjeżdżam, a czy na długo, czy nie — to się pokaże... — mruknął Nilsen, poprawiając przy pasie pochwę pistoletu.
— Jaka to wyspa? — spytał sztorman.
— Oestwaago... — rzekł, wpatrując się w wysoki, najeżony skałami „spych“ — urwisty brzeg, z bijącemi weń bałwanami nigdy niemilknącego oceanu.
Kapitan wszedł do łodzi i Pitt usłyszał komendę:
— Idź na pióra!
Majtkowie ujęli w krzepkie dłonie wiosła.
— Pióra do góry!
Wiosła podniosły się i niby skrzydła szybującego ptaka znieruchomiały w powietrzu.
— Na wodę! — padł rozkaz.
Czwórka odrazu odskoczyła od burty „Witezia“ i, wylatując na grzebienie fal lub zarywając się w nich nosem, pomknęła ku brzegowi.
Na dziobie szonera stał Lowe i wodził trwożnym wzrokiem za oddalającą się łodzią.
Po godzinie czwórka powróciła. Marynarze zebrali się na dziobie szonera i, siedząc w milczeniu, nadsłuchiwali.
Skądś zdaleka, niby tocząca się po morzu ciężka, miękka kula, dobiegł odgłos strzału, a później zapadła cisza, jakaś przejmująca, budząca trwogę.
Przed wieczorem, Pitt kazał znowu spuścić łódź.
— Kapitan nie lubi, gdy się wtrącają w jego sprawy... — zauważył, z niechęcią patrząc na sztormana, Michał Ryba.
— Milcz! — rzekł Pitt. — Po kapitanie ja zostałem dowódcą „Witezia“. Porwa![70]
Sztorman kazał wieść się do miejsca, gdzie majtkowie pozostawili kapitana. Rozkazawszy, aby ludzie czekali w małej zatoce, ukrytej przed falą za wysokiemi rafami, Pitt zaczął się wspinać po zboczach wysokiego brzegu. Wyszedł na płaszczyznę, pokrytą rozrzuconemi potężnemi głazami, i w niepewnym, zwodniczym zmroku nocy północnej, ujrzał Olafa Nilsena.
Kapitan stał na jednym z głazów, podobny do posągu ze spiżu, olbrzymi i drapieżny, niby lew, oczekujący napadu lub węszący zdobycz.
Pitt bez namysłu śmiałym krokiem poszedł ku Nilsenowi.
— Kto idzie? — krzyknął Norweg.
— Pitt Hardful! — odpowiedział sztorman. — Byłem niespokojny o was i przybyłem, aby wam pomóc...
Oczy Nilsena ciskały błyskawice.
— Jak śmieliście... — zaczął, lecz Pitt przerwał mu, rzekłszy:
— Skierowała mię tutaj przyjaźń dla was...
— Czy Lowe wam nic nie mówił? Być może, to on prosił was, abyście przypłynęli tu? — pytał kapitan.
— Lowe nic nie mówił. Daję wam słowo!
Milczeli przez kilka minut. Wreszcie Nilsen wyjął z kieszeni kawałek kredy i zaczął coś pisać na kamieniu. Skończywszy, mruknął:
— Tchórz!... Podły tchórz!
Spojrzał na Pitta i rzucił:
— Wracajmy! Idźcie po lewej ode mnie stronie... Inaczej możecie dostać kulę...
Jednak doszli bez żadnego wypadku i odpłynęli.
— Zapalić latarnię! — rozkazał Nilsen, stojący przy sterze.
Gdy żółte światełko, blade w świetle niegasnącej tu nigdy zorzy, zaczęło pląsać nad niespokojną powierzchnią morza, na pokładzie „Witezia“ zapalono prożektor i natychmiast zgaszono.
— Łapać cumkę! — krzyknął kapitan, rzucając na dek „Witezia“ cienką linkę. — Obciągaj!
Stojący przy spuszczonym falrepie majtek zręcznie schwycił rzuconą łapankę, podciągnął czwórkę do burty i umocował linkę do cwintala — słupka, wbitego w pokład.
— Jest! — rozległ się głos Lowego.
Ludzie weszli na dek, wciągnięto łódź, zamocowano ją na szpylach i okryto oponą.
W półgodziny później „Witeź“ płynął ku północy a hyz — posmyczny wiatr od rufy uciszył fale, aż ocean gładnąć zaczął i tylko lekko się posiewał. Z nim razem ucichła trwoga w sercach ludzi, stanowiących załogę szonera, a może, przyczaiła się głęboko, w nieznanych tajnikach ich dusz...
Nie trwało to jednak długo, bo już za Hammerfestem zdarzył się wypadek, który bardzo zaniepokoił Pitta.
Była burzliwa, szturmowa pogoda. Nadciągnęły od zachodu czarne, skłębione chmury, otuliły całe niebo nieprzeniknioną dla oka płachtą i nagle się rozdarły, ziejąc ogniem błyskawic. Do huku, plusku i syku wspienionego morza wdarły się echa coraz bliższych grzmotów. Burza szaleć zaczęła nad spienionym oceanem. Gięły się topy masztów, skrzypiały reje i naprężone wanty, wicher gwizdał wśród lin takielunku i dzwonił łańcuchami bardun i basztaków,[71] łopocząc płótnem parapetu na mostku kapitańskim.
Mrok otaczał statek ze wszystkich stron.
— Westa od kraju[72] — krzyknął Olaf Nilsen do sztorwałowego majtka. — Przełóż rudel na sztybor! Trzymaj w morze!
Majtek spełnił rozkaz i „Witeź“ zaczął się oddalać od brzegu, na który znosił go lewoburtowy wiatr.
— Biegnij po sztormana! — rzekł Nilsen do stojącego przy sterze Christiansena.
Gdy Pitt zjawił się na mostku, Nilsen kazał mu stanąć przy sztorwale, a majtka odesłał do czeladni, aby wypoczął.
— Nie mogę nikogo wołać z innej zmiany — objaśnił Pittowi. — Noc będzie ciężka, dla wszystkich wystarczy roboty, bo warugi wyznaczę po dwie godziny. Mamy ciężką ryzę, musimy oszczędzać ludzi...
Minęło pół godziny walki z oceanem, gdy na dziobie szonera zjawiła się postać człowieka. Podszedł do burty i, trzymając się poprzecznie wantów, palił fajkę.
Pitt poznał w owiniętej gumowym płaszczem postaci — Ottona Lowego.
Spojrzał na kapitana. Ten stał przy busoli, nieruchomy, zmieniony w jeden potężny wysiłek woli, kierującej statkiem.
Z kasztelu wyjrzała okrągła, porośnięta twardą szczeciną głowa Mita. Wyślizgnął się nareszcie cały i długo czaił się za zwojami tałów i uwiązanych do podstawy fok-masztu beczek. Gdy Lowe, wybiwszy popiół z fajki, skierował się do czeladni, Japończyk schwycił go długiemi ramionami i zaczął wlec za sobą.
Lowe wydał cichy krzyk.
Kapitan drgnął i, przechyliwszy się przez płótno parapetu, zajrzał na dół.
Bez namysłu przerzucił nogę przez reląg i zeskoczył na pokład.
Pitt widział, jak zakotłowało się na dziobie i dwa ciała utworzyły jeden zwał, ruchomy, przewalający się od burty do burty.
Sztorman nie mógł porzucić sztorwału miotającego się statku i był zmuszony pozostawać nieczynnym świadkiem walki.
Wkrótce zobaczył Nilsena, który z trudem stanął na nogi i podniósł z pokładu duży bezkształtny przedmiot. Stanąwszy przy burcie, zrzucił go do morza i, przeszedłszy dek, chwiejnym krokiem zaczął podnosić się na mostek.
Pittowi cała krew odbiegła do serca, włosy się zjeżyły i szczękały zęby. Straszna bowiem była milcząca, ponura walka dwuch ludzi na śliskim pokładzie statku, zalewanego i miotanego przez rozhukane, wściekłe morze.
Olaf Nilsen stanął przy busoli i znieruchomiał. Nie oglądał się na sztormana i nic do niego nie mówił.
Tylko wtedy, gdy kapitan wybił sygnały nowej zmiany i Pitt, przerażony zdarzeniem i znużony uporczywą walką z morzem, położył się w swej kajucie, Norweg wszedł do niego.
— Widzieliście? — mruknął.
Pitt w milczeniu kiwnął głową i uczynił ręką ruch rozpaczy.
— To ich wszystkich czeka, jeżeli tak długo potrwa! — szepnął kapitan. — Albo ja, albo oni...
Nilsen więcej się nie odzywał, więc Pitt po chwili zapytał:
— Co zrobimy teraz? Musimy raport złożyć o tym Japończyku... Jak będziemy tłumaczyli wypadek?...
— Poco? — wzruszył ramionami kapitan. — Nikt nie wie, że on był na szonerze. Nie robiłem z nikim kontraktu akordowego... Zresztą, nie wiem nawet, jak się nazywał. Mito — to przybrane nazwisko. Przybiegł przed trzema laty na pokład „Witezia“, gdy szoner stał w Nagasaki, prosił, żeby go ukryć i wziąć za majtka... Pewno był galernikiem i uciekł... Ha! Teraz już po wszystkiem. Mało brakowało, a udusiłby mnie...
— Ktoś z załogi może powiadomić władze... — rzekł Pitt.
— Widział tylko jeden Lowe. On nie powie nikomu... Jutro będziemy szukali Mita... Powie się, że fala musiała go znieść do morza. Oni będą radzi... bo mniej ich zostanie... W Wardö weźmiemy jednak trzech nowych majtków, bo z tą ilością załogi nie damy sobie rady. Zajmijcie się tem, sztormanie! Śpijcie teraz!...
Nilsen wyszedł i starannie zamknął za sobą drzwi kajuty.
Pitt Hardful oka nie mógł zmrużyć przez całą noc. Co chwila z mroku wyłaniała się wykrzywiona małpia twarz potwornego Japończyka, groziła mu żółtemi kłami i skośnemi oczami; z wszystkich kątów wyciągały się długie ramiona o tatuowanych dłoniach i skrzywionych palcach.
Minęła bezsenna, burzliwa noc i sztorman wyszedł do biesiadni.
Kapitan blady, z szyją obwiązaną szerokim szalem, pił gorącą kawę.
W milczeniu siedzieli nad kubkami, przygryzając chlebem. Nagle drzwi otwarły się z łoskotem i wbiegł bosman.
— Kapitanie! Nie mogę znaleźć nigdzie Mita...
— Czy dobrze szukałeś? — mruknął Nilsen, nie podnosząc oczu.
— Wszędzie zajrzałem. Byłem nawet w tylnym kasztelu, a raczej, w magazynach węglowych, w hali maszynowej...
— No, to, widocznie, fala go strąciła za burtę — mruknął kapitan.
— Fala? — powtórzył Michał Ryba i nagle wparł wzrok w obwiązaną szyję Nilsena, w jego bladą twarz, spojrzał na sztormana, który nic nie mówił, zachowując pozorny spokój.
— Fala... — szepnął i nagle oczy mu radośnie błysnęły. — Pewno, że fala!...
Na pokładzie „Witezia“ więcej nie mówiono o Mito. Zapomniano o nim, niby o opróżnionej butelce, wyrzuconej za burtę.
Przypominała o zaginionym palaczu tylko cięższa służba i brak gorącego pożywienia. Załoga dostawała teraz wyłącznie konserwy w blaszankach i galety, ponieważ kucharz Tun-Lee musiał zastąpić drugiego palacza i odbywał swoje warugi już nie przy kambuzie, lecz przed tchnącemi żarem paleniskami kotłów.
Ocean Lodowaty spotkał „Witezia“ nieprzychylnie. Dma nie ustawała, a był to wrogi nie posmyczny wiatr.
Szoner szedł z kładzią[73] nieraz do 45 stopni, tracąc na szybkości i zwrotności, co zmuszało kapitana Nilsena do odsadzenia się daleko od brzegu w obawie przed podwodnemi skałami, zaczajonemi w pobliżu Nord Cap.
Jednakże szczęśliwie dopłynęli do Wardö i rzucili kotwicę we wschodniej części portu, zatłoczonego małemi skunerami rybackiemi, szkutami przemysłowemi, traulerami, służącemi do holowania sieci na morzu, handlowych parowców, ładujących beczki ze śledziami, sztokfiszami i tranem, surowe skóry fok i morsów, pęki kidziny — suchej trawy morskiej, fiszbin i wszystko to, co śmiałym żeglarzom hojnie daje północny ocean, wzbogacając ich i kraj, za synów którego się uważają.
Po świeżym, wonnym, morskim wietrze Pittowi w głowie się zakręciło, gdy wyszedł na brzeg. Setki różnych zapachów ciągnęły niewidzialnemi strugami zewsząd.
Stosy suszonych ryb, złożonych na brzegu; przeciekające beczki z tranem; warsztaty, gdzie wytapiano tłuszcz wielorybi; składy, gdzie setki ludzi układało w szerokich kadziach śledzie i zasypywało je solą; fabryki konserw, doki, gdzie opatrywano dna i kadłuby statków i przesmolonemi pakułami uszczelniano ich drewniane pokłady oraz wewnętrzne poszycie; zakłady, wyrabiające nieprzemakalne płótno, ubranie, żagle, brezenty, mocne okrętowe liny i trały; garbarnie; mydlarnie, sporządzające mydło i smary z odpadków morskiego przemysłu, — ziały cuchnącem powietrzem, zarażającem cały port.
Nilsen oświadczył załodze, że będzie stał w porcie pięć dni, gdyż chciał spotkać się z doświadczonymi szyprami, nieraz prowadzącymi szonery przemysłowe i handlowe przez morze Barentza[74] i Karskie[75] i znającymi te zawiłe, niebezpieczne miejsca, pozbawione wszelkiego ruchu nawigacyjnego, a nieraz zamykane przez napływające pola lodowe.
— Nie chcę pozostawać śród Samojadów i Ostiaków[76] na zimowe leża — mówił kapitan, — chcę o wszystkiem się wywiedzieć, aby gdzieś na północy nie utknąć przy lodowych „torosach”, [77] nie wbić się kilem „Witezia“ na rafy w labiryntach małych wysepek, nie zabłąkać się w gęstej mgle po srogiej nordzie.[78] Musimy wkońcu września powrócić do Wardö i, nie zwlekając, płynąć do Londynu. Tam na Tamizie rzucimy koniec sztorcumy przy składach handlowych i będziemy sprzedawali swój towar!
Z zatrzymania się w Wardö skorzystał Pitt Hardful znakomicie. Wynajął nowych majtków i był przekonany, że na szonerach typu „Witezia“ i pod komendą kapitana, jakim był Olaf Nilsen, tacy ludzie chyba nigdy jeszcze nie pływali.
W porcie sztorman wstąpił do zaciągowego biura, pytając o poszukujących akordu majtków.
— Niestety, sztormanie, wolnych ludzi o tej porze w Wardö nie znajdziecie! — oznajmił kierownik biura. — Rozpoczął się połów śledzi i sztokfiszów. Szykują się do kampanji szkuty przemysłowców, polujących na wieloryby i morsy. Wszyscy wolni majtkowie dostali już akordy i zaciągnęli się do załóg szyperskich. Niema teraz poszukujących pracy ludzi w Wardö!
— Źle! — pomyślał Pitt. — Dziewięciu ludzi na taką pływankę — to szaleństwo! Nie wytrzymają... Co tu robić?
Głowił się sztorman poważnie i niepokój zakradał mu się do duszy.
— A co będzie, — myślał, — jeżeli wyprawa się nie uda? Jeżeli zginiemy na morzu — to rzecz zwykła. Koniec wszystkiemu i niema nad czem łamać sobie głowy! Lecz jeżeli będziemy zmuszeni powracać, nie dopłynąwszy do koczowisk północnych tubylców? Zostaniemy zrujnowani, mój plan weźmie w łeb, Nilsen już nigdy nie powtórzy próby uczciwego handlu, a ja stracę ten jedyny sposób wywalczenia sobie prawa do szacunku i zapomnienia mojej winy... Oj, źle!
Tak myśląc, szedł ze zmarszczonem czołem przez port; rozglądał się jednak bardzo uważnie.
Przed długim, brudnym budynkiem urzędu emigracyjnego ujrzał tłum. Ludzie wymachiwali rękami, krzyczeli i odgrażali się w różnych językach, kobiety zawodziły, dzieci płakały. Sztorman zbliżył się i słuchał, usiłując zrozumieć przyczynę niepokoju i oburzenia.
Wkrótce dowiedział się o wszystkiem.
Byli to emigranci, uciekający z rosyjskiego Murmanu, gdzie pracowali przy budowie kolei, dróg szosowych i w porcie Aleksandrowsk.
Rosjanie, Włosi, Francuzi, Czesi i Niemcy piechotą dobrnęli do Wardö, gdzie mieli nadzieję znaleźć statek, odchodzący do portu niemieckiego czy francuskiego, skąd mogliby dotrzeć do ojczyzny, lub ukryć się przed bolszewikami. Czekali na tę sposobność już dwa tygodnie i nareszcie mieli odpłynąć dużym angielskim parowcem, gdy nagle został wynajęty przez handlowe towarzystwo, które pchnęło go ku brzegom wysp Szpitzbergen.
Na uboczu, zdala od rozwścieczonego i zrozpaczonego tłumu, stała grupa, złożona z pięciu ludzi. Mówili cichemi głosami, czasami nawet się śmiali i żartowali. Mowy ich Pitt Hardful nie rozumiał. Jednak podszedł do nich i na chybił-trafił zapytał po niemiecku, czy są emigrantami i co zamierzają robić.
Jeden ze stojących — wysoki, chudy człowiek o filuternym wyrazie twarzy odpowiedział natychmiast:
— Ha, co będziemy robili? Djabli wzięli powrót do domu, bo te trzy tygodnie zjadły wszystkie nasze oszczędności. Wszędzie tu dokoła ryba, a za każdą, nawet za najmniejszego kiełbia płać i płać! No i wydoiliśmy nasze kieszenie do dna!
Powiedziawszy to, wyciągnął puste kieszenie i zaśmiał się niespodziewanie wesoło.
Pitt spojrzał na niego ze zdumieniem.
— Nie możemy powrócić do domu... Przykro, bardzo przykro! — ciągnął dalej nieznajomy. — Lecz od tego nie umrzemy, bo damy sobie radę. Nie takie rzeczy już widzieliśmy... a przecież żyjemy i umiemy się wesoło śmiać... Nie boimy się pracy i znajdziemy ją. Jesteśmy, za wyjątkiem jednego naszego towarzysza, felczera, mechanikami. Wiemy, że w jednej chwili zaakordują nas na każdą z tych łupin przemysłowych, lecz jeszcze się opieramy, bo pracy się nie wstydzimy, unikamy jednak grubijańskiego obchodzenia się z palaczami lub majtkami na statkach. Więc jeszcze czekamy, póki nasze puste brzuchy nie zakomenderują głośnem warczeniem: „Chłopcy, do pracy! Honor — do kieszeni, tem bardziej, że miejsca w nich dużo, bo są puste!“
Wszyscy uśmiechnęli się wesoło, a jasne oczy patrzyły spokojnie i śmiało.
— Panowie jesteście Rosjanami? — zapytał Pitt, obmyślając dalszy plan postępowania.
— Nie! My — Polacy! — odparł jeden z emigrantów. — Jesteśmy z Poznania. Służyliśmy w armji niemieckiej; dostaliśmy się podczas wojny do niewoli. Posłano nas na Murman. Pracowaliśmy i dobrze nam się działo, aż tu nagle rewolucja. Ograbiono nas... Uciekliśmy i chodzimy teraz, jako brzuchomówcy.
— Dlaczego — brzuchomówcy? — ze śmiechem zapytał Pitt.
— A niech-no pan posłucha, jak te brzuchy gadają. Ho, ho! W cyrku moglibyśmy się pokazywać.
— Jestem sztormanem dużego szonera, pływającego pod prywatną banderą norweskiego szypra. Musimy odbyć ciężką ryzę wzdłuż północnego wybrzeża Azji. Mamy nadzieję, że będzie to przedsięwzięcie zyskowne, na którem zarobi każdy z ludzi załogi. Szukam trzech majtków na pokład „Witezia“ — dwóch palaczy i jednego do sztorwału i zwykłej pracy na deku...
— Jaka szkoda, że pan potrzebuje tylko trzech, a nie pięciu! — zawołał jeden z Polaków. — My razem przeżyliśmy wojnę, niewolę i ciężkie czasy na Murmanie, więc rozstawać się nie chcemy.
— To może da się załatwić! — oświadczył po namyśle Pitt. — Pomówię z kapitanem. W naszej biesiadni nie robimy różnicy pomiędzy ludźmi, a każdy z nas może być w razie potrzeby i palaczem i mechanikiem i majtkiem przy kluzie lub cumie.
— Pięknie się to przedstawia, towarzysze! — rzekł mały, krępy brunet. — Lecz nie mogę sobie wyobrazić, co ja — felczer będę robił na takim statku?
— O! — zawołał sztorman. — Z pana to ja będę miał największą pociechę!
— Czy pan choruje? — zapytał felczer.
— Bynajmniej! Lecz rzecz gorsza, bo ja musiałem dotąd leczyć chorych na „Witeziu“, a muszę panu powiedzieć, że moje wiadomości lekarskie są nader... ograniczone. Teraz nauczyłem się przewiązywać rozbite łby i wprawiać zwichnięte w bójce szczęki.
— To, podobno, marynarzom często się przytrafia! — zaśmiali się Polacy.
— A co poza tem będę robił? — dopytywał felczer.
— Będzie pan palaczem, a gdy, zajdzie potrzeba, stanie do sztorwału — odpowiedział Pitt. — Nie traćmy czasu i chodźmy do kapitana Olafa Nilsena.
Znaleźli go w restauracji, gdzie się zwykle zbierali szyprowie szonerów i szkut na pogadankę, szklankę mocnego ponczu lub na partyjkę wista i warcabów.
Wysłuchawszy uważnie propozycji Pitta, Nilsen zgodził się na przyjęcie wszystkich pięciu znalezionych przez sztormana „ciurów“ i kazał podać im jakiejś nadzwyczajnej ryby, przysmażonej z cebulą i czerwonym pieprzem oraz czarnego jak noc porteru.
— Jakaś strasznie ogromna i ponura sztuka z tego Norwega, ale setny chłop, bo rozumie, że brzuch — to grunt dla roboczego człowieka! — zauważył sentencjonalnie felczer Walicki.
— Niema co mówić! Raźniej teraz na świat spozierać można! — odpowiedział wysoki, chudy, lecz bardzo krzepki mechanik Luda. — A co do tej podróży na wschód Lodowatego Oceanu, to — furda! Inną drogą zajechać można do Poznania. Ziemia okrągła i zamiast od lewej strony, wjedziemy od prawej.
— Jak się widzi! — odpowiedzieli inni ze śmiechem.
Sztorman, rozmawiający tymczasem z kapitanem, podszedł i oznajmił nowym marynarzom, że chce odprowadzić ich na statek. Wkrótce w tylnym kasztelu zaczęli się urządzać Polacy. Bosman Ryba i mechanik Skalny bardzo się ucieszyli przybyszom, gdyż pierwszy mógł pomówić z nimi po rosyjsku, drugi zaś — dziwaczną mieszaniną niemieckiej mowy i polskiej.
Widząc to, Pitt Hardful zmarszczył czoło, co było u niego oznaką głębokiego namysłu. Strzepnął palcami i gwizdnął zcicha. Wykombinował nową rzecz, która go bardzo ucieszyła.
Wesoły i pewny siebie wyszedł na miasto i skierował się do muzeum, gdzie usiadł w czytelni i zaczął wertować książki o żegludze na Lodowatym Oceanie.
Dowiedział się wkrótce nigdy dotąd niesłyszanych, a bardzo ciekawych i pożytecznych szczegółów.
Pitt przeczytał w ciągu kilku dni pobytu w Wardö wiele książek, w których znalazł wskazówki, że znaczenie wielkiej morskiej drogi z Atlantyku do Pacyfiku wzdłuż północnych wybrzeży Europy i Azji rozumieli starożytni żeglarze, szczególnie zaś w XVI wieku, gdy zaczęli szukać krótszej drogi do Chin i Indyj.
Może droga ta nie byłaby bardzo krótsza, lecz niezawodnie bezpieczniejsza, ponieważ ruta wzdłuż zachodniego brzegu Europy i dokoła Afryki była zazdrośnie strzeżona przez Hiszpanów i Portugalczyków.
Nie mogli oni bronić fregatom i galerom innych państw żeglugi do Indyj, lecz poradzili sobie w ten sposób, że pozwalali korsarzom bezkarnie napadać cudzoziemców, mordować załogi, rabować towary i topić okręty. Wyspy Madejra, Zielonego Przylądku i Azory stały się zasadzkami korsarzy i tamami dla okrętów innych bander.
Wszyscy ci, którzy szukali północno-wschodniej drogi, szli śladami odważnego żeglarza, na pamiątkę którego tę rutę sprawiedliwie można byłoby nazwać norweską.
Był to bowiem Norweg Self Oter. Przed tysiącem lat opłynął on Nord Cap i dotarł do Karskiej cieśniny. Norwescy wikingowie odkryli Islandję i Grenlandję, a arktyczny ocean nie przerażał ich. Na swoich łodziach, o zagiętych dziobach, uwieńczonych głową konia lub gryfa, z herbami runicznemi na żaglach, uzbrojeni w stalowe kolczugi i hełmy, ozdobione skrzydłami morskiego orła, w miecze i łuki, śpiewając przy dźwiękach lutni i burzy legendy morza, pruli jego pierś, szukając brzegów nowych wysp i nieznanych lądów, a jeszcze bardziej — zgiełku krwawych bitew.
Oni — te orły i wilki mórz — zaczęli żeglugę po szarych, bezbarwnych falach zimnego, północnego oceanu, a ich daleki potomek, syn fiordów norweskich, wielki uczony i podróżnik — Nordenskiöld rozwiązał zadanie, które w ciągu całych stuleci pozostawało groźną zagadką.
W r. 1879 parowiec „Wega“, mający na burcie Nordenskiölda, opływając Nord Cap i przylądek Czeluskin najbardziej północny punkt Starego Świata, przeciął Ocean Lodowaty i przez cieśninę Berynga wszedł na fale Pacyfiku.
Nietylko odważni Norwegowie próbowali odbyć tę drogę. Anglicy, Duńczycy, Holendrzy i Rosjanie występowali do walki z lodem i szturmami, ciskanemi na śmiałków przez Ducha Białej Śmierci, panującego nad śnieżnemi podbiegunowemi równinami, gdzie obecnie Amundsen zatknął, jako znak zwycięstwa, sztandar ofiarnej i wytrwałej Norwegji.
Koło brzegów lądu i wysp, rozrzuconych na Oceanie, wśród mgły i ruchomych pól lodowych zginęli Anglik Sir Hugues Willoughby i jego towarzysze w r. 1553-im; Stephen Barrow, Pat i Jackman wkrótce po nim zostali otoczeni pływającym lodem i ledwie uszli z życiem; Holendrzy Kornelius Nay, Wilhelm Barentz, Hudson, Kornelius Bosman nie mogli przebić się przez lodową tamę, broniącą Karskiego morza. Takiż los spotkał znakomitego angielskiego podróżnika Wooda i Holendra Jana von Linschotena w XVII stuleciu.
Iluż odważnych kupców rosyjskich z przedsiębiorczego Nowogrodu znalazło śmierć w otchłani Północnego Oceanu, nim ich żaglowe krypy dopłynęły do ujścia potężnej, mętnej Obi, gdzie z biegiem czasu powstał nieistniejący obecnie handlowy i obronny gród Mangazeja?
Jakie nieludzkie męki znosili podczas zimowych leży w mroku nocy polarnej na nieznanych wyspach pełni poświęcenia, umierający na północy rosyjscy badacze — Murawjew, Małygin, Skuratow, Czeluskin, Łaptew, Kruzensztern, baron Toll i austrjaccy geografowie Payer i Wayprecht.
Północ zażądała tyle ofiar, aby z ich wysiłku urosła pewność żeglugi po Lodowatym Oceanie, który po Nordenskiöldzie przecięli kapitan Wiggins na „Tamizie“, znakomity Fridtjof Nansen — na „Framie“ i „Correckcie“ nareszcie — lejtenant Wilkicki.
Badania śmiałych marynarzy i podróżników ustaliły, iż żegluga przez najniebezpieczniejszą część Północnego Oceanu — Karskie morze — jest zupełnie możliwa. Lodowce arktyczne nie dochodzą ani do tego morza, ani do niskich wybrzeży Azji. Lód, spotykany tu i zamykający nieraz obydwie, prowadzące na wschód cieśniny — Karską i Jugorską, tworzy się na miejscu, i, w zależności od północno-wschodnich lub południowo-zachodnich wiatrów, gromadzi się kolejno bądź przy wejściu do Karskiego morza, bądź przy samych brzegach Azji.
Wynalezienie sprzyjającego czasu i pomyślnego wiatru stanowi najważniejsze zadanie żeglugi. Lipiec, sierpień i wrzesień były właśnie najlepszym okresem, a więc przed „Witeziem“ otwierało się na wschodzie wolne od lodu Karskie morze. Od umiejętności kapitana i baczności warugi wyłącznie zależało omijanie raf, broniących dostępu do licznych wysp, rozrzuconych na powierzchni groźnego i ponurego Oceanu, już zwalczonego wolą silnych ludzi.
To uspokoiło i ucieszyło sztormana „Witezia“, więc ostatni dzień pobytu w Wardö Pitt z przyjemnością spędził z innymi szyprami w zacisznej restauracji „Polarna Gwiazda“, pewny swego kapitana, chociaż Olaf Nilsen był mocno podpity tego wieczoru.



ROZDZIAŁ IX.
PRZEZ MORZE — ZAGADKĘ

Witeź już tydzień płynął na wschód.
Ocean znacznie się uspokoił. Prawie cały czas dęła średniej siły bryza[79] nie tamująca ruchu szonera.
Pitt kilkakrotnie miał poważne rozmowy z kapitanem, który pewnego razu, gdy „Witeź“ już minął wejście do Białego morza, rozpoczął nauczanie swoich marynarzy zapomnianej obecnie sztuki żaglowej.
Oprócz samego Norwega, długo pływającego na dwumasztowej szkucie, na żaglach dokładnie znali się rybak rosyjskiego Pomorza Michał Ryba i kaszubski szyper Mikołaj Skalny.
Załoga w pocie czoła pracowała, zmieniając halzy, rozwijając i podnosząc rejowe i gaflowe żagle oraz trójkątny kliwer nad bukszpytrem, manewrując niemi i znowu strychując je i okrywając brezentem.
Majtkowie byli bardzo zdziwieni temi manewrami, lecz sztorman po pierwszej próbie zwrócił się do nich z krótką mową:
— Kapitan Olaf Nilsen zamierza odbyć kilka dalekich północnych wypraw. Powinny one wzbogacić każdego z nas. Kto więc zechce pozostać wśród załogi „Witezia“, powinien się nauczyć pływania pod żaglami, bo szoner może zawinąć do takiej części Lodowatego Oceanu, gdzie nie będzie mógł zaopatrzyć się w węgiel. Zresztą każda nauka zawsze się przyda, więc radzę sztukę żaglową posiąść. W obecnej pływance uciekać się do tego sposobu żaglowania nie wypadnie, lecz w następnych — kto wie?
Załoga nie protestowała i, gdy pewnego razu, mając w oddali z prawej burty niejasne czarne, zarysy wyspy Kołgujew, odcinającej się od bladego północnego nieba, rozległa się komenda z mostku: „Stop!“, a po niej następne „Hys!“ — majtkowie tak sprawnie wdrapali się na marsy masztów, rozwinęli żagle i zaczęli garować reje, nastawiając je podług wiatru, że nawet milczący Olaf Nilsen zatarł ręce i mruknął:
— Stare czasy się przypominają, gdy człek znał tylko żagle i brał wiatr z każdej strony, z której chciał!
Najbardziej starannym uczniem Olafa Nilsena był Pitt Hardful, który w ciągu dwu ryz na morzu polarnem poznał się na żaglowej pływance, umiejąc nie tylko wydawać rozkazy, lecz stawiać żagle i manewrować niemi z masztów oraz z pokładu.
Dla załogi praca nad żaglami była poniekąd rozrywką i ratunkiem od nudy i rozdrażnienia, towarzyszących północnym wyprawom.
Martwe, prawie zupełnie pustynne morze, bezbarwne niebo, mgła i nigdy nie gasnący dzień, gdyż o tej porze roku zorza zachodu przechodziła w zorzę wschodzącego słońca, — wszystko to wyprowadzało ludzi z równowagi, budziło trwogę i nużyło niewymownie.
Białe noce nie przynosiły wypoczynku i ukojenia. Wpadający w stan odrętwienia ludzie co chwila się budzili i zrywali na równe nogi, gdyż podrażnione zmysły oszukiwały ich nieistniejącemi dźwiękami, słowami komendy, strzałami, dochodzącemi z poza burty lub z pokładu szonera.
— Gdybym popłynął raz jeszcze po tem bladem morzu i pod jeszcze bledszem niebem, zmuszony leczyć załogę, — zabrałbym z sobą całą beczkę bromu i walerjany — mówił żartobliwie felczer Walicki. — Stajemy się histerycznemi staremi pannami. Dobrze zrobiłby nam teraz spory kubek mocnej wódki, sztormanie!
Myślał o tem i Olaf Nilsen, lecz miał pewne skrupuły.
— Jutro wejdziemy do Karskiego morza — oznajmił w biesiadni, zwracając się do załogi, spożywającej kolację. — Na wschodzie widzę już grupę wysp Suchanina. Trzeba się mieć na baczności, bo miejsce — marne, pełne raf. Chcę przejść przez Karską cieśninę. Sądzę, że nie spotkamy tam lodu...
Wyspy Suchanina, leżące cokolwiek na północ od cieśniny, dały załodze trochę nowych rozrywek i niespodzianek.
Ujrzeli bowiem skały, niby śniegiem pokryte, lecz nie mógł to być śnieg, gdyż temperatura ani razu nie spadła niżej pięciu stopni ciepła.
Majtkowie gubili się w domysłach. Nie umiał też i Pitt wytłumaczyć tego zjawiska. Lecz Olaf Nilsen kazał przynieść karabin i wystrzelił.
Śnieg odrazu stopniał i podniósł się w powietrze w postaci białej chmury różnego ptactwa wodnego. Były to gagary, nurki i różne mewy. Inna armja, ześlizgnąwszy się ze skał, okryła morze kołyszącą się płachtą na dużej przestrzeni. Nilsen dawał tym prawie pozbawionym skrzydeł stworzeniom różne nazwy. Wymieniał alki, gagarki, kajry i lodowe ptaki, wskazując ręką na morze, w które wpadały „z ptasich gór“ coraz nowe stada.
Skały wysp były pokryte grubą warstwą „guano“ tego potężnego i drogiego naturalnego nawozu, leżącego odłogiem na wszystkich niemal wyspach i nowoodkrytych lądach arktycznej sfery.
Przejście przez Karską cieśninę było, jak się spodziewał kapitan, wolne od lodu, nagromadzającego się tu w innej porze roku.
O wschodzie słońca przesunęły się z obu stron „Witezia“ brzegi Nowej Ziemi i morze stanęło otworem przed zuchwałym szonerem.
Jednak w kilka godzin później zjawiła się kra i temperatura nagle spadła do zera.
— Zbliżamy się do pól lodowych, — mruknął Pitt.
— W każdym razie spotkamy większą ilość pływającego lodu — odpowiedział Nilsen i jakby na potwierdzenie jego słów błysnęła na horyzoncie biała, skrząca linja.
Tafle wytartego przez wodę lodu, całe zwały potrzaskanego skrzepłego miału lodowego płynęły na spotkanie „Witezia“, który z głuchym trzaskiem i sykiem rozbijał je i kruszył bez trudu, zręcznie wymijając większe masy lodu.
— Na wszelki wypadek zmienię kurs — rzekł Nilsen i zakomenderował Stefanowi Sawickiemu, stojącemu przy sztorwale:
— Rudel na południe! Rudel na południo-wschód!
„Witeź“ w ciągu kilku dni umykał przed płynącemi, zbitemi i spojonemi z sobą taflami lodu, przeszedł w pobliżu półwyspu Jamał oraz wysp Białej i Wilkickiego, a w kilkanaście godzin po ominięciu czarnego spychu wyspy Diksona, zaczął ostrożnie i powoli, rzucając sondę do mierzenia głębokości, sunąć pomiędzy niskiemi brzegami lądu, a niezliczonemi wysepkami Kamienistego archipelagu. Nareszcie Nilsen kazał rzucić kotwicę w głębokiej zatoce, do której wpadała rzeka Pyazina, wnosząca do morza szerokie pasmo mętnej, brunatnej wody.
— Szesnaście dni zabrała nam ta pływanka! — zawołał Pitt. — Nie możemy tu długo popasać, bo ogarnęłyby nas lodowe pola, gdy zerwie się północno-wschodnia dma!
— Popasać tu długo nie będziemy! — mruknął Nilsen. — Prędko się załatwimy...
Od brzegu, otoczonego pasem przymarzniętego lub wyrzuconego na strąd[80] lodu, rozbijanego i łamanego przez szeleję,[81] odpłynęło kilka łodzi.
Z burty rzucono przybywającym drabinki sznurowe i wkrótce na deku zaroiło się od tubylców. Byli to Samojedzi, koczujący na brzegach Tajmyrskiego półwyspu i przylegającej tundry.
Tubylcy mieli radosny uśmiech, tak dziwny na ich wyniszczonych, zbiedzonych twarzach.
Jeden z Samojedów mówił łamaną rosyjską mową, objaśniając, że już od trzech lat żaden kupiec do nich nie zaglądał, a wysłani z koczowisk ludzie jeździli saniami, ciągnionemi przez psy do osad, położonych nad rzeką Jenisej.
— Żadnych towarów tam jednak nie znaleźli, chociaż dla wymiany zabrali z sobą kilka „sorok“[82] futer białych i niebieskich lisów i dwa tysiące skórek najlepszych popielic — opowiadał rybak. — W osadach, w najbogatszych domach panuje głód, nędza i śmierć. Co robić?! Na naszych koczowiskach oddawna nie mamy bawełnianych tkanin na koszule; nasze kobiety płaczą, bo zabrakło im igieł i nici i znowu, jak w dawne — dawne czasy, są zmuszone posługiwać się igłami z ości rybich i nićmi — z żył reniferów i fok. Biały Duch, gdy przyjdzie zima i noc, tchnie na nas śmiercią, bo rybacy nie posiadają żelaza na harpuny i haki, ani sznurów na sieci; myśliwi wystrzelali już zapasy prochu i ołowiu. Ludność wyczerpała herbatę, cukier, tabakę i zapałki. O „ognistej wodzie“ nawet marzyć nikt nie śmie. Niech dobrzy biali ludzie dadzą biednym rybakom chociaż jedną flaszkę „ognistej wody“! Zapłacimy hojnie kłami morsów, skórkami białych lisów, ba! nawet czarnych...
Nilsenowi oczy błysnęły. Wymownie spojrzawszy na sztormana, rzekł:
— Ognistej wody nie mamy, lecz towary przywieźliśmy i możemy handlować z wami.
Uradowani Samojedzi skwapliwie wskoczyli do swoich łodzi i odpłynęli, wiosłując z całej siły, aby prędzej oznajmić po bliskich i dalekich koczowiskach o przybyciu okrętu z niezbędnemi dla ich istnienia towarami.
Cały tydzień tkwił „Witeź“ w zatoce Pyaziny, oblegany przez łodzie i kajaki samojedzkie.
Nilsen nie potrzebował się targować i układać z tubylcami, bo sami wyznaczyli bajecznie wysokie ceny za żądane przez nich towary. Gdyby Norweg przyprowadził z sobą jeszcze dziesięć takich naładowanych szonerów, jak ten, którym dowodził, — rozprzedałby wszystko. Tubylcy bowiem, od kilku lat nic nie kupując, nagromadzili olbrzymie zapasy łowieckiej zdobyczy, a pozbawieni najpotrzebniejszych dla istnienia rzeczy oraz żywności, do której już przywykli, płacili hojnie za wszystko.
Najpierw zjawili się rybacy. — Przywozili z sobą na wymianę olbrzymie, zamrożone i powleczone lodową powłoką jesiotry i nelmy, skórzane wory, nabite kawiorem i najlepszemi kłami morsów, cenionemi niemal narówni z kością słoniową, bele skór fokowych i morsowych, fiszbin, twardy tłuszcz kaszalotów, czyli tak zwaną spermacetę, skóry białych niedźwiedzi, upolowanych harpunami.
Kobiety prowadziły handel na własną rękę.
Wtedy gdy mężczyźni oddawali swoją zdobycz za żelazo, sznury, haki, ostrza do harpunów, herbatę, tabakę, cukier, białe bawełniane tkaniny, buty i czapki, — tubyłki wyciągały z zawieszonych na piersiach woreczków ozdobnych barwne, nieobrobione drogie kamienie, złote ziarnka o dziwnych nieraz kształtach, lub przynosiły duże bryły złocistych bursztynów i białe jak śnieg skórki gronostajowe, dostając za to piękne jedwabne tkaniny marokańskie, wzorzyste perkaliki, chustki, pantofle, sztuczne klejnoty, naczynia, karmelki, a nawet zabawki dziecinne i pierniki. — Za jedyną maszynę do szycia, jaka była na statku, — żona księcia samojedzkiego oddała woreczek skórzany, napełniony co najmniej trzema funtami złotego piasku.
Wszystkie te skarby znikały jeden po drugim w głębokim rumie „Witezia“.
Po rybakach przyszła kolej na myśliwych, którzy przyjechali później na reniferach, gdyż mieszkali dalej, na południu, gdzie jednostajna tundra, pokryta kępami szarej, twardej trawy, zwolna przechodzi w mniejsze lub większe oazy, z karłowatych brzóz i drzew iglastych złożone.
Ogorzałym, mocnym i wytrwałym łowcom oczy się paliły i śmiały do strzelb niemieckiego i angielskiego wyrobu, do blaszanek z prochem, worków z kulami i śrutem, do kapiszonów i sztabek ołowiu; pieścili w ręku noże myśliwskie, siekierki, kieszonkowe komplety ślusarskie, scyzoryki, zapalniczki benzynowe, kociołki i kubki emaljowane, plecaki brezentowe, siodła, żelaza do łapania zwierząt. Targując się pomiędzy sobą i spierając, urządzali licytację, rzucali na pokład skóry białych, czarnych, rudych i niebieskich lisów, soboli, wilków, białych i burych niedźwiedzi, kun i łasic, pokryte rzeźbami rogi reniferowe i łosiowe oraz ogromne naroście brzozy czeczotowej, najlepszej i najtwardszej, o drobnych jednostajnych centkach i smugach.
Majtkowie też nie próżnowali. Pittowi zdawało się chwilami, że rozprzedadzą wszystko, co posiadają i pozostaną nadzy, albo wkońcu zaproponują samych siebie wzamian za drogie futra. Czeladź sprzedawała bowiem bieliznę, zbyteczne ubranie, buty, tabakę, zapałki, cygarnice, walizki, zegarki, noże, czapki, brzytwy i różne posiadane drobiazgi.
Nowy mechanik — młody Polak Menger, rozprzedawszy wszystko, obładowany kilku skórami białych niedźwiedzi, rysia i lisów wołał:
— Stachu, Romku, Stefku, Marjanie! Patrzcie! Mam tyle, że mogę pierwszą klasą jechać stąd do domu! Psia krew, że też nie mam już nic więcej do sprzedania!
Lecz towarzysze tylko się śmiali w odpowiedzi, bo sami uginali się pod ciężarem towarów, znoszonych przez nich do kajuty w kasztelu.
Kucharz Tun-Lee sprzedał nawet dwie talje kart, chińskie szachy i długą fajkę mongolską.
— Sprzedaj jakiej łysej babie warkocz! — krzyknął mu z głębi rumu Otto Lowe.
Lecz kuk wysoko cenił tę tradycyjną ozdobę chińskiej głowy i rozstać się z nią nie chciał za żadną cenę.
— Zamień warkocz na skórkę zająca! — poradził mu, przebiegając, Ikonen.
Chińczyk się obraził, bo uważał zająca za najbardziej pogardzane zwierzę.
— Uczykan jest nieczyste, niedobre bydlę! — mruczał, wygrażając Finnowi pięścią.
Nareszcie Nilsen kazał zamknąć i szczelnie pokryć podwójnym brezentem magazyn, oznajmiwszy Samojedom, że nic już do sprzedania nie posiada.
Pitt Hardful podczas jarmarku na „Witeziu“, jak się wyrażał, zaprzyjaźnił się z miejscową starszyzną, ująwszy ją podarunkami i lekami na reumatyzm, zwykłą chorobę rybaków i myśliwych. Dowiedział się o różnych ważnych na przyszłość rzeczach, o kraju i jego bogactwach, zawarłszy ustną, potwierdzoną wieczystą przysięgą umowę handlową na rok przyszły.
Gdy starszy mechanik Michał Skalny zatelefonował z hali maszynowej na mostek kapitański, że maszyna gotowa, Nilsen kazał wyciągać kotwicę, ryknął syreną szonera i, otoczony flotylą odprowadzających czółen tubylczych, wziął ryzę na zachód.
Ledwie szoner zdążył pozostawić za rufą wyspę Diksona, lekka bryza prawie nagle przeszła w szturm. Wszystko się zmieszało i skłębiło — mgła, unosząca się nad Oceanem, wysoko wylatujące bałwany, bryzgi, piana i z hałasem rozbijane dziobem „Witezia“ tafle kry.
Statek miotał się, jak oszalały, pod smagającą go dmą i kładł się to na prawą to na lewą burtę. Potoki słonej, spienionej wody przelewały się przez pokład i wdzierały się do hali maszynowej, aż trafiły do dynamo i w jednej chwili zgasiły światło w głębi statku, gdzie nie dochodziły blade promienie niegasnącego polarnego słońca.
Gięły się i skrzypiały maszty, a u foka wicher oderwał top-reję i z rozmachem cisnął ją na czepiającego się masztów i basztaków Marjana Rynkę. Inni Polacy rzucili mu się na pomoc. Ryzykując, że będą zmyci przez fale, uratowali jednak rannego, nieprzytomnego towarzysza.
Bijące w burty szonera bałwany szerzyły coraz większe zniszczenie.
Pod wściekłym uderzeniem pękły tały trepu i ciężki, żelazem okuty chodnik zaczął łomotać w burtę statku.
— Odciąć pozostałe liny! Zrzucić trep do morza! — krzyknął w tubę Nilsen.
Bosman, ślizgając się i czepiając lin takielażu, ponieważ lada chwila mógł wypaść za parapet, siekierą odrąbał jedyną linę, która utrzymywała chodnik przy statku.
Majtkowie, zwłaszcza nowi, zapadali na morską chorobę, lecz, mimo iż uginały się pod nimi nogi i głowy pękały im z bólu, pracowali ciężko przy szalupach ratunkowych.
Wiatr i bijące fale zrobiły swoje. Puściły łańcuchy szpylów, z zawieszonemi na nich łodziami, które zaczęły się bujać, grożąc upadkiem na parapet lub do morza. Bezan-maszt stracił lewoburtowe gafle i chwiał się coraz silniej.
Widząc to, Nilsen zbiegł z mostku, oddawszy komendę sztormanowi, i wraz z bosmanem i mechanikiem uchwycili miotające się na wietrze przesmolone liny, uwiązali je i obciągnęli, zlewani strugami lodowatej wody, rzucanej nad nich przez wściekłą kipiel.[83]
Nilsen miał oko na wszystko. Odrazu spostrzegał zagrożone miejsca i posyłał ludzi, aby wzmacniali i naprawiali co trzeba, walcząc ze szturmem i nawałnicą bałwanów.
Przy ujściu potężnego Jeniseja, zabarwiającego Ocean w promieniu kilkudziesięciu mil na kolor brunatny, — nowe niebezpieczeństwo stanęło przed porwanym przez wichurę statkiem Olafa Nilsena.
Mocarny prąd rzeki-olbrzyma wyniósł do morza zerwane gdzieś, w głębi lądu, duże drzewa wraz z korzeniami i zaciśniętemi w ich splotach kamieniami. „Witeź“ już kilka razy uderzał dziobem o płynące konary, drżał i zgrzytał, gdy olbrzymie pnie, zatopione jego ciężarem, sunęły pod wodą, ocierając się o jego dno.
Nagle śród huku, łomotu i wycia rozległ się trzask i wszyscy odczuli potężny wstrząs całego statku.
— Co się stało? — zawołał Pitt, podbiegając do kapitana.
Ten znieruchomiał z nachmurzonem czołem, ścisnąwszy obydwiema rękoma poręcz mostku, i nadsłuchiwał.
Pitt odrazu spostrzegł, że z „Witeziem“ coś się dzieje. Miotał się teraz bezładnie, obracał się wkółko, nie rozbijał nadbiegających bałwanów szturmowych i coraz silniej przewalał się z boku na bok.
— Statek nie słucha steru! — krzyknął rudlowy.[84] — Zgubiłem ryzę...
— Rzuć szturwał! — odpowiedział kapitan i, pochylając się do ucha Pitta, zawołał:
— Płynące drzewa złamały nam plusk[85] steru... Nic nie poradzimy na to przy takim zwarze i dmie...
— Musimy wejść do rzeki i odstać się[86], — poradził Pitt.
— Nie! — odparł Nilsen. — Ten szturm potrwa kilka dni. Bez rudla nie mogę manewrować w ujściu, gdzie podobno dużo rew, łach piaszczystych, zwałów, płynących od góry drzew i kamieni. Staniemy pod dryfem, chociaż — bez steru ciężko to nam przyjdzie... Dajcie sygnał, sztormanie, na owral, a dobry sygnał i potrójny!
Podczas gdy Pitt biegł ku sznurowi syreny, Olaf Nilsen zadzwonił do mechanika i rzucił mu:
— Stop! Od maszyny i kotłów nikogo nie zwalniać!
W tej chwili zaryczała, a później trzykrotnie, długo jęczała syrena, odpowiedziały jej gwizdki bosmana i jego komenda:
— Owral! Wszyscy na górę!
Cała załoga, oprócz czeladzi maszynowej, wybiegła na pokład. Nawet ranny Rynka zjawił się, oparty na ramieniu Walickiego.
— Rozwinąć żagle! — padł rozkaz z mostku i jednocześnie jakaś komenda do maszyny. Sunąc naprzód lub wtył, „Witeź“ zaczął wkrótce znowu nadstawiać nadbiegającym bałwanom swój ostry, stalowy dziób.
Tymczasem majtkowie po wantach weszli na marsy, zaczęli rozwijać żagle i szykować biegowy linostrój.
Gdy żagle opadły, flandrując[87] i szamocąc się z wiatrem, kapitan krzyknął:
— Hys!
Ludzie brasowali reje, stawiając je pod wiatr, a wtedy żagle wydęły się i statek ruszył naprzód.
Olaf Nilsen postanowił zatrzymać statek — stanąć pod dryfem, w odpowiedni sposób manewrując żaglami.
Długo rozlegała się jego komenda.
— Brasuj reje na półwiatr! Westa top-żagiel! Nadaj gary! Hysuj bezan! Halzować grot! Obciągnij gorcyl na fok-żaglach. Porwa! Porwa!
Nareszcie stojący na „bocianiem gnieździe“ bosman krzyknął w tubę:
— Dryf!
Nilsen zdjął kapelusz i otarł czoło...
Przybiegł pracujący przy bezan-maszcie Pitt.
— Co będziemy robili teraz? — spytał.
— Tymczasem stoimy pod dryfem i kołyszemy się na kipieli. Trzeba tylko ciągle uważać na żagle. O! patrzcie, mister Siwir! Kliwer teraz zbyteczny!
— Hej, tam który od sztaby! Zwiń kliwer i gorcyl zawiąż na lorę![88] — krzyknął, przechylając się przez poręcz mostku. — All right!... A teraz, sztormanie, musimy coś obmyśleć ze sterem, bo, manewrując żaglami, płynąć będziemy bardzo długo, a wtedy może nas gdzieś lód przyłapać i zatrzeć...
Zbiegli z mostku i oglądali złamany ster, od którego pozostała tylko gruba żelazna oś.
— Źle, do kroćset piorunów! — zaklął kapitan. — Takiej awarji tylko w doku mogą zaradzić, a nie podczas pływanki i do tego w ruchawę!
Jednak złamanemu sterowi uważnie przyglądał się też ranny Rynka, którego koledzy nazywali inżynierem. Siedział na rufie, na zwoju lin i myślał.
Nareszcie zawołał, kiwając na Pitta:
— Sztormanie, zapytajcie kapitana, czy ma w magazynach proszek Goldsmita?
— Mamy, na wypadek lutowania blatów burtowych, stalowych tros i łańcuchów! — odparł Nilsen.
— Naprawimy rudel! — oznajmił „inżynier“ i, zawoławszy do pomocy dwuch swoich towarzyszy i mechanika „Witezia“, długo coś majstrowali w hali maszynowej, aż późną nocą wynieśli nowy plusk o dziwnych kształtach.
Spuszczono go z rufy na blokach, a zwinni Lowe i Ikonen nałożyli go na złamaną oś steru, zasypali wszystkie szczeliny proszkiem i przyłożyli ogień do zapalnika. Trysnął biały płomień i kanał plusku z włożoną w niego osią rozgrzał się do białości. Minęło półgodziny.
— Maszyna wara! — zatelefonował kapitan. — Mały chód naprzód!
Zwracając się do rudlowego, rzucił:
— Rudel na sztymbork! Pełny obrót!
„Witeź“ usłuchał sztorwału. Ster trzymał się mocno.
Kapitan uścisnął rękę Rynce i zawołał:
— Dojdziemy do Wardö, a w najgorszym razie do Archangielska, jeżeli znowu nie spotkamy pływających drzew!...
— Może nie spotkamy więcej! — odparł chory majtek i znużony powlókł się do kajuty.
— Straciliśmy na tę przygodę pół dnia, a przeszedł, jak jedna godzina! — uśmiechnął się Nilsen do Pitta. — Biegnijcie, sztormanie, i każcie, aby zwinięto żagle. Dość tej zabawy!
Morze jednak wciąż jeszcze walczyło z ludźmi. Bałwany podrzucały statkiem i z rozmachem ciskały go na dno rozstępujących się nagle przepaści, pełnych piany, wirów, mknących strug zielonej wody i porwanych prądem kawałów lodu.
Gdy Pitt stał na wzniesionej przedniej części szonera, śledząc zwijanie żagli, na pokładzie, koło wejścia do biesiadni rozległ się przeraźliwy krzyk i głuchy łoskot padających ciężkich przedmiotów. Sztorman zajrzał na dół i wszystko odrazu zrozumiał.
Koło podstawy grot-masztu stały wyjęte z rumu beczki z rybą, uwiązane linami. Od ciągłego szustania[89] sznury się przetarły, stos ciężkich beczek rozsypał się po pokładzie.
Przy wantach stali w tej chwili, obciągając rozluźnione liny, Polak Menger i Otto Lowe.
Silnym uderzeniem ciężkich beczek Menger został zbity z nóg i przyciśnięty do żelaznych słupków balkonu. Pitt widział, jak majtkowi ciężka beczka rozgniotła głowę i zmiażdżyła pierś. Statek przechylił się na drugą burtę i beczki odbiegły z siłą uderzając w drewnianą ścianę biesiadni i wyłamując z niej kilka desek. Po chwili potoczyły się z powrotem, wyrwały poręcze i wraz z nieruchomem ciałem zgniecionego człowieka runęły do morza.
Pitt krzyczał, lecz wycie wiatru i łoskot rozbijających się fal zagłuszył jego wołanie.
Tymczasem pozostałe beczki toczyły się po pokładzie, zagrażając życiu Lowego. Zwinny majtek w jednej chwili wspinać się zaczął po wantach do góry, lecz beczki całym swym ciężarem uderzyły w dolne umocowanie lin. Pękły przesmolone sznury. Wanty z wiszącym na nich majtkiem uderzyły o ścianę biesiadni i słupki szpardeku,[90] zrzucając na pokład oszołomionego i potłuczonego majtka. Jeszcze jedna chwila i toczące się z powrotem beczki byłyby zgniotły leżącego, lecz Pitt zbiegł na pokład i odciągnął zemdlonego Lowego na bezpieczne miejsce. W tym samym momencie beczki wyłamały ścianę i wpadły do biesiadni, druzgocząc stół i krzesła.
Kapitan, stojący przy rudlowym majtku i oglądający mapę, poza hukiem maszyny, rykiem burzy i zgrzytem łańcucha sztorwałowego nie widział i nie słyszał nic z tego, co się działo przez krótką chwilę, która dla Pitta była wiecznością.
Sztorman wbiegł na mostek i krzyknął trwożnym głosem:
— Menger z pewnością zabity i zrzucony za burtę. Lowe ranny... zerwały się beczki na pokładzie. Na miłość Boga zawracajmy, może znajdziemy tego Polaka... może, żyje...
Olaf Nilsen chciał zbiec na dół, gdzie leżał Otto Lowe, lecz zacisnął usta i skomenderował do maszyny:
— Wolny bieg!
Schwycił sztorwałowe koło i po chwili „Witeź“ zawracał, zakreślając na spienionej powierzchni morza szeroki łuk.
Dwie godziny stracono na poszukiwaniu wyrzuconego za burtę majtka, lecz nie zauważono żadnych śladów.
— W takim zwarze najlepszy, zdrowy pływak trzech minut nie utrzyma się na fali! — rzekł ze smutkiem kapitan. — Rzucić za burtę koło ratunkowe i dwie kule korkowe — na wszelki wypadek...
To powiedziawszy, Norweg zdjął kapelusz marynarski i ponuro patrzał na mknące, zimne, syczące fale. Za jego przykładem obnażyli głowy Pitt i stojący przy sztorwale Hadejnen.
Wtedy dopiero Nilsen schwycił Pitta za ramię i spytał:
— Co z Ottonem Lowe?
Sztorman uspokoił go i Nilsen poszedł odwiedzić potłuczonego majtka. Przy Lowem już się uwijał felczer Walicki, na którego twarzy malowało się zdumienie. Nilsen kazał przenieść majtka do biesiadni, a sam oglądał szkody, uczynione podczas wypadku, i kierował łapaniem i umocowywaniem beczek, miotających się jeszcze po pokładzie.
Nareszcie wszystko było w porządku, oprócz oceanu, który kipiał, ryczał i ciskał długie hufce fal na mały statek, jak gdyby zaciął się w zamiarze zdruzgotania go i pożarcia białemi kłami bałwanów.
Jednak „Witeź“ się nie dawał. Zderzał się z nadlatującemi wałami, wbijał swój dziób w ich piersi, wylatywał w górę, ciężko opadał, lecz parł naprzód, pozostawiając za sobą biały od piany kilwater[91] i czarną smugę dymu, niby olbrzymią banderę kaperską.[92]
Na warudze pozostał bosman, Olaf Nilsen zaś po obejściu szonera i odwiedzeniu wszystkich jego zakątków, poszedł do swej kajuty, aby wypocząć przed wieczorem, gdyż o tak burzliwej porze nie chciał opuszczać mostku kapitańskiego przez całą noc.
Pitt Hardful, który też miał wolną chwilę, ulokował się na swem ulubionem miejscu na dziobie okrętu i, otulony w nieprzemakalny płaszcz, stał zadumany, zapatrzony w piętrzące się przed statkiem bałwany i w przepaściste, ciemne wiry.
— Sztormanie! — rozległ się nagle głos za Pittem.
Odwrócił twarz i ujrzał stojących obok siebie felczera Walickiego i mechanika Ludę.
— Co się stało? — zapytał.
— Chcemy pomówić z wami, sztormanie! — rzekł Walicki. — Rzecz poważna...
— Albo śmieszna... — dorzucił Luda.
— Gadajcie, jak się należy, bo nic nie rozumiem! — wybuchnął sztorman.
— Wiecie, sztormanie, że potłuczony majtek Lowe zemdlał, — zaczął felczer. — Musiałem go cucić...
— No... — mruknął Pitt.
— Ściągnąłem z niego bluzę i koszulkę wełnianą i wiecie, co pod nią znalazłam, sztormanie? — rzekł wciąż nie mogąc przezwyciężyć zdumienia, Walicki.
Pitt znowu zaczął patrzeć na morze i niby od niechcenia rzucił:
— Z pewnością skórę, okrytą sińcami, mój panie...
— Do skóry było jeszcze daleko! — zaśmiał się Luda. — Biedak Walicki musiał się dobrze napracować, aż dotarł do niej!
— Tak, sztormanie! — zawołał felczer, oglądając się, czy ich nikt nie podsłuchuje. — Lowe miał na sobie zbroję, coś w rodzaju kolczugi, z grubej twardej skóry, przeszywanej paskami stali. Coś nakształt gorsetu, okrywającego go od szyi do bioder. Rozciąłem go, bo nie mogłem rozpiąć na opuchniętem ciele i wtedy... wtedy...
Zapanowało milczenie.
— Wtedy przekonaliście się, że Lowe — to nazwisko kobiety, — rzekł nareszcie sztorman.
— Tak! Tak! — szepnął felczer. — Lecz cóż oznacza taka maskarada?
— Nie wasza w tem i nie moja głowa, drodzy towarzysze! — wykrzyknął Pitt. — Wierzcie mi, że najlepiej będzie, jeżeli nikomu o tem słowa nie piśniecie. W przeciwnym razie za nic nie ręczę, a najmniej za wasze życie... Luda nic wcale nie wie, nic nie słyszał i nic nie spostrzegł. Walicki nie mógł się nie dowiedzieć największej tajemnicy „Witezia“, lecz jest przekonany, że wszyscy o tem wiedzą, a więc nikomu o tem nie mówi. Taka moja rada, towarzysze! Bo co do mnie, to ja nic nie wiem i niczego się nie domyślam, chociaż pływam na „Witeziu“ dłużej od was...
— Dziękujemy za radę, sztormanie! — szepnął Luda. — Ale czy nie myśli pan, że z tego wszystkiego może wyniknąć wielka heca? Okropnie bowiem łakomie spoglądają na leżącą w biesiadni... o, przepraszam! na leżącego na tapczanie Lowego te ogromne draby: Ikonen, Ryba i Hadejnen. Jak wilki kręcą się koło biesiadni, zaglądają do okien... Kapitan poszedł niby do siebie, lecz po chwili niespodziewanie zjawił się i spostrzegł Ikonena, otwierającego drzwi... Wtedy kazał mi przynieść z góry koc, położył się na podłodze przy drzwiach, nas wyprawił i powiedział, że sam będzie tymczasem doglądał chorego... Gdy wychodziliśmy, spostrzegłem, że wyjął z kieszeni rewolwer i położył sobie pod płaszcz, zwinięty pod głową. Może tu wyniknąć kryminał...
— Kryminał? — spytał, wybuchając śmiechem, Pitt, gdyż przypomniał sobie stare dzieje „Witezia“ i niedawny wypadek z palaczem Mito.
— A prawda! — zawołał Luda wesołym głosem — Niema tu policji!
Wszyscy się zaśmiali przy tej uwadze.
— Czy można jeszcze mówić? — spytał Walicki.
— Ależ zapas opowiadań przynosicie z sobą, towarzysze! — zdziwił się Pitt. — Cóż tam znowu?
— Bo to widzicie, sztormanie, Lowe po bardzo silnem potłuczeniu dostał gorączki, miota się i, nie będąc jeszcze zupełnie przytomny, wykrzykuje różne rzeczy, rozmawia z kimś, komuś grozi, woła...
Felczer nagle urwał.
Pitt spojrzał na niego badawczo i spytał cicho:
— Woła?... kogo?
— Was, sztormanie... — szepnął Walicki. — Mówi: „on — czysty i jasny... On wszystkich nas uratuje... On, jak słońce...“
— Czy kapitan słyszał to? — rzucił pytanie Pitt.
— Właśnie, że słyszał... Zbladł i zębami zgrzytnął... — szeptał Walicki. — Dlatego chciałem uprzedzić was, sztormanie...
— Dziękuję! — rzekł sztorman na pozór zupełnie spokojnie, lecz natychmiast myśl zaczęła uporczywie pracować, bo czoło pokryło mu się zmarszczkami.
Odwrócił się plecami do majtków, dając do zrozumienia, że rozmowa skończona i że wcale go dalszy ciąg nie obchodzi.
— Tego brakowało! — myślał Pitt. — To może do gruntu wszystko zmienić.
Jednak wielką potęgę posiada mowa kobiety, gdy wyraża uwielbienie lub miłość do mężczyzny! Zresztą jest to jedno i to samo, gdyż z uwielbienia zawsze wyrasta miłość. Odkąd stoi świat, każda kobieta, uwielbiająca cudotwórców, czarowników, proroków, bohaterów i królów, w głębi swego serca marzy o chwili, gdy będzie mogła w zapomnieniu i uniesieniu oddać ubóstwionemu swoją miłość.
„Kobieta nie śpi i myśli o nocnej, tajemniczej godzinie, gdy pana swoich myśli lub serca nazwie nie „sidi“, nie „serdarem“, lecz powie mu drżącemi ustami: „mój najdroższy!“ — głosi stara legenda arabska.
„Skazany jest ten, który dotknie tej jadowitej czary, — bo pryśnie jego urok potężny, rozwiany lekkomyślnemi słowami chełpliwej lub zazdrosnej kobiety. Człowiek, kierujący życiem innych, powinien odtrącić kochankę lub zabić ją, jak się odtrąca trujący napój, jak się zabija śmierć niosącego węża“ — dodaje twórca innej wschodniej legendy.
Pitt, mimo niepokoju i troski, z powodu tak niespodziewanie wdzierającej się do jego życia okoliczności, zaczął myśleć o Elzie, ukrywającej się pod nazwiskiem majtka Ottona Lowego. Zwróciła na niego uwagę, chociaż on nie zdradził najmniejszej chęci zbliżenia się do niej? To pochlebiało jego dumie męskiej.
Kobiety były poniekąd przyczyną jego upadku moralnego, gdyż o ile mogą podnieść człowieka na wyżyny godności ludzkiej, genjuszu i bohaterstwa, o tyle też potrafią cisnąć do najohydniejszego bagna, lub pogrążyć w gnuśnej obojętności dla wszystkiego, co stanowi treść życia i jego najpiękniejszej, najszczytniejszej ozdoby.
Pitt przypomniał sobie słowa jakiegoś pisarza, mówiącego:
— Kobieta jest w całej pełni człowiekiem, nosicielką boskich i zwierzęcych instynktów. Może stać się bóstwem, opromieniającem miljony ludzi, może być — najbardziej pogardzanym wyrzutkiem, zatruwającym społeczeństwo.
Pitt zaklął w duchu, bo w obecnem swojem życiu, które zaczynał nanowo budować, nie chciał spotykać ani pięknych, niedostępnych bogiń, ani powabnych i ciągnących ku sobie, jak przepastne wąwozy górskie, kapłanek grzechu.
— Tego mi tylko brakowało do szczęścia! — myślał, z niepokojem oczekując ukazania się Olafa Nilsena.
Kapitan wkrótce zjawił się na mostku i zapytał majtków, stojących przy sztorwale:
— Gdzie jest sztorman?
— Stoi na sztabie! — odpowiedział jeden z rudlowych. — Już godzina upłynęła, jak przygląda się morzu. Lubi sztorman to miejsce!
Nilsen wiedział o upodobaniu Pitta i to go uspokoiło. Długo przyglądał mu się bacznie, aż posłał po niego bosmana.
— Zaczyna się... — pomyślał Pitt i natychmiast twarz powlokła mu się nieprzeniknioną obojętnością, a usta zacisnęły się mocniej.
Jednak sztorman pomylił się. Olaf Nilsen spotkał go przyjaźnie i rzekł, wpijając swe skośne oczy w twarz Pitta:
— Lowe czuje się lepiej! Już nie majaczy... Bóle ustały...
— To bardzo szczęśliwie dla Lowego, — spokojnym głosem odparł sztorman. — Powinien być wdzięczny felczerowi.
— No, tak!... — mruknął kapitan i dodał weselszym głosem: — Chodźmy, mister Siwir, podziękować załodze za rzetelną pracę w ciężkiej potrzebie!
Załoga już się zebrała na posiłek do biesiadni.
Lowe siedział na tapczanie, szczelnie otulony w koce.
Olaf Nilsen dziękował majtkom za odwagę i staranność, wyróżniając pracę nowo zaciągniętych ludzi i podwyższając wszystkim procent od zysków, które miał osiągnąć ze sprzedaży polarnych towarów. Na jego rozkaz Michał Ryba, piastujący, oprócz bosmańskiej, godność stewarda okrętowego, przyniósł z magazynu parę butelek dobrego koniaku i kilka białych glinianych dzbanków angielskiego porteru. Załoga mocno się podochociła.
Pitt, który teraz ciągle był na baczności, kilka razy rzucał przelotne lecz badawcze spojrzenia na Lowego. Twarz i oczy majtka nie zdradzały jednak żadnego wzruszenia, które mogłoby zwrócić uwagę Nilsena. Młoda, pogodna twarz była uśmiechnięta, jasne, śmiałe oczy miały łagodny wyraz.
— Przyśniło się Walickiemu, czy co? — myślał sztorman. — A może Lowe, majacząc, plótł różne inne brednie?...
Nilsen, ujrzawszy, że wszystko już wypito, ciężko się podniósł i rzekł:
— Teraz idźcie na wypoczynek... Daję dwie godziny... Bosman wyda porcję koniaku ludziom z warugi. Zaraz ich tu przyślę... Przy sztorwale stanę ja, a do pomocy wezmę sobie felczera...
Kapitan zamyślił się na chwilę, niby się wahając.
— Mister Siwir! — mruknął, zwracając się do Pitta. — Gdy ludzie pójdą do kasztelu, pomóżcie Lowemu dojść do jego kajuty i położyć się... Będę posyłał do niego od czasu do czasu Walickiego, aby zmieniał mu okłady.
Z temi słowami Nilsen wyszedł, a za nim Walicki, naciągając zbyt szeroki dla niego płaszcz szturmowy.
Bosman wyprawił ludzi do czeladni i zakrzątnął się wraz z Tun-Lee koło posiłku i napoju dla zmienionej warugi.
Pitt pomógł Lowemu podnieść się, starannie otulił go płaszczem i kocami i, wziąwszy pod ramię, poprowadził, trzymając się wantów, basztaków i parapetu dekowego przez pokład, uciekający z pod nóg co chwila.
Gdy szedł, czuł wparty w siebie z tyłu wzrok Olafa Nilsena.
— Czy kapitan urządza próbę, czy podejrzenia jego rozwiały się? — myślał Pitt, prowadząc osłabionego, chwiejącego się na nogach Lowego.
Pomógł mu położyć się do łóżka, starannie nakrył i postawił na stoliku ciężki okrętowy kubek z wodą.
— Teraz już wszystko, Lowe! — mruknął sztorman. — Leżcie, śpijcie i jak najprędzej zapomnijcie o swoich sińcach!
— Dziękuję wam, sztormanie! — gorąco szepnął Lowe. — Dziękuję... Nie wiecie nawet, coście dla mnie zrobili! Życie przede mną otworzyliście!... Zapaliliście dla mnie słońce w mroku... Wskrzesiliście nadzieję... Uratowaliście mi życie!... Dziękuję, dziękuję! Nigdy tego nie zapomnę!... Umrę za was, jeżeli zajdzie potrzeba, lub jeżeli wy tego zażądacie!
Głos Lowego zmienił się do niepoznania. Stał się dźwięczny i miękki, a nuta szczerości i wdzięczność namiętna zdradziły kobietę.
— Upiliście się, towarzyszu! — rzekł Pitt, pokrywając śmiechem zmieszanie. — Zrobiłem to, co uczyniłby nasz kapitan, mechanik lub kuk. Przesadzacie!
— O, nie! — zawołał Lowe, i Pitt nie zdążył się opamiętać, gdy majtek schwycił jego rękę i zaczął okrywać ją pocałunkami. — Wy — jasne słońce!
Duże oczy Lowego napełniły się łzami, usta drżały.
— Upiliście się — nic innego! — mruknął sztorman. — Śpijcie! Odchodzę...
Zamknął drzwi i wyszedł na pokład.
Wzrok jego spotkał się z jarzącemi źrenicami Olafa Nilsena. Kapitan wcisnął głęboko na czoło zydwester, a z pod jego ronda ponurym ogniem błyskały czarne, skośne oczy.
— Wszystko w porządku! — krzyknął, podchodząc do mostku, Pitt. — Lowe już się położył. Postawiłem przy nim kubek wody do picia. Teraz idę się przespać, kapitanie...
Nilsen, słysząc spokojny głos sztormana i spostrzegłszy obojętny, zimny wyraz jego oczu, natychmiast się uspokoił i zawołał:
— Idźcie! A przez noc będziemy razem na warudze!
— All right! — odpowiedział sztorman, znikając w biesiadni.
Po odejściu Pitta, Nilsen zwrócił się do stojącego przy sterze Walickiego i rzekł wzruszonym głosem:
— Dziękuję wam, towarzyszu, z duszy za to, żeście uratowali... Lowego! Umiem być wdzięczny... Nie zapomnę o was i waszych towarzyszach, gdy będziemy dzielili zyski. Oddam wam ze swojej części... Należy się wam, boście stracili przyjaciela. Szkoda Mengera!
— Szkoda, kapitanie! — zgodził się Polak. — Setny to był chłop — i do wypitki i do wybitki! Ha! Ale cóż robić? Taki już los Polaków! Koniecznie któryś z nich musi ginąć na obczyźnie, za cudzą sprawę. Nic to! Zato kiedyś nasz naród zostanie wynagrodzony sowicie i będzie wielki, potężny! Mnie zaś nie macie za co dziękować, kapitanie. Zrobiłem, com powinien był zrobić...
— Nie będziemy się certowali! — przerwał Nilsen. — Ponieważ robiliście opatrunek Lowemu, więc wiecie... wiecie, że... to — kobieta...
— Czyż nikt o tem nie wiedział na statku? — zapytał nauczony przez Pitta felczer.
— Ten i ów wiedział, — mruknął kapitan, — lecz ukrywaliśmy to przed ludźmi, bo w tem jest tajemnica... Lowe chce i musi uchodzić za zwykłego majtka... Nikomu więc nic o tem nie mówcie, nikomu... nigdy i — nigdzie!
W głosie Olafa Nilsena, mimo wzruszenia, zabrzmiała zwykła groźba.
— Nikomu! Nigdy! Nigdzie! — powtórzył z naciskiem.
— Rozkaz! — odpowiedział Walicki.
Rozmowa się urwała. Majtek obracał koło sztorwału, kapitan chodził po mostku, pogrążony w zadumie.
Dwa dni jeszcze walczył „Witeź“ ze szturmem, aż dopłynął do Karskiej cieśniny i, nie spotkawszy tu lodowej przegrody, przedarł się na pełny ocean. Karskie morze pozostało daleko na wschodzie.
Na zachód od Nowej Ziemi ocean tylko lekko „kędzierzawił“ się w słońcu, migocąc drobnemi falami.
— Merga się morze... — mówił z radosnym uśmiechem bosman.
Sztorman tymczasem uważnie śledził Udo Ikonena. Zachowywał się bowiem majtek istotnie dziwnie. Był podniecony niezwykle, ciągle szeptał pokryjomu z Michałem Rybą, mechanikiem Skalnym, Hadejnenem i Christiansenem, a nawet naradzał się o czemś z Tun-Lee, który mrużył oczy i szczerzył duże żółte zęby.
Pitt Hardful wyszedł pewnego razu na pokład przed swoją nocną warugą i nagle usłyszał stłumiony świst z mostku; wnet potem chuda postać Chińczyka odbiegła z biesiadni i w popłochu ukryła się w luce, prowadzącej do kambuzy.
Sztorman zajrzał do kapitanki, gdzie przy sztorwale stał Hadejnen, a Udo Ikonen przechadzał się po mostku, paląc fajkę. Nic tu nie spostrzegł Pitt, więc żelaznemi schodkami wszedł do kambuzy.
Kucharz Tun-Lee siedział w kącie i zwijał długi biały sznur.
Był to lont Bickforda, używany do wybuchów, lecz co wspólnego miał kuk z lontem?
— Poco ci ta zabawka Tun-Lee? — rzekł Pitt, dotykając ramienia Chińczyka.
Kuk drgnął, lecz po chwili podniósł bezczelnie uśmiechniętą twarz i odparł:
— Ikonen znaleźć ten lina, kazać go ryngować[93]... Tun-Lee ryngować!
— No, to dobrze, Tun-Lee! — rzekł obojętnym głosem Pitt i podniósł się na pokład.
W tej chwili wybiły sygnały nocnej warugi.
Ikonen poinformował sztormana o trzymanej ryzie i chciał odejść, lecz Pitt dotknął jego ramienia i spytał:
— Skąd to Tun-Lee wygrzebał lont?
Ikonen spuścił oczy i milczał.
— Czyżbyście wy mu to dali, towarzyszu? — pytał dalej sztorman.
Finn milczał.
— A jeżeli tak, to poco Chińczykowi ten lont? — rzucił znowu pytanie Pitt.
Ikonen hardo podniósł drapieżną głowę.
— Cóż to tak wypytujecie mnie, sztormanie? Przecież wy nie jesteście sędzią śledczym, jam nie podsądny? — odpowiedział pytaniem na pytanie.
— Ja nie sędzia, wy — nie podsądny, — rzekł zniżonym głosem Pitt, — a jednak mam prawo pytać, wy zaś macie obowiązek odpowiadać. N-no!
— Hej, hej, sztormanie! — zaczął się śmiać Ikonen, mrużąc oczy. — Hej, hej! Nie z tego tonu zaczynajcie! Lepiej idźcie z nami razem... Posłuchajcie mojej rady, inaczej — pójdziecie rybom na strawę!
— Jeżeli rada dobra, dlaczego nie mam jej wysłuchać? — podnosząc ramiona, mruknął sztorman. — Powiedźcie!
— Zawcześnie, sztormanie, zawcześnie! Przyjdzie czas — dowiecie się i postanowicie, albo być z nami i dobrze na tem zarobić, albo wystąpić przeciwko nam i... dać nura na zawsze...
— Szkoda, że nie mamy tu kapitana! We trzech toby łatwiej było nam przyjść do porozumienia! — zauważył, nie zdradzając swego niepokoju, sztorman.
— Jeżeli zauważymy, że Olaf Nilsen został powiadomiony... — zaczął, groźnie marszcząc brwi, Ikonen, lecz urwał, gdyż na mostek wszedł Luda, kierując się ku sztorwałowi.
— Szkoda, że nie zakończyliśmy tak niezmiernie ciekawej rozmowy! — rzucił Pitt zupełnie poważnym głosem.
Lecz Ikonen wyczuł drwiący ton i, pochylając w stronę sztormana wściekłą twarz, szepnął:
— Hej! Nie żartujcie ze mnie i pamiętajcie, com wam powiedział...
— Postaram się, o ile nie zapomnę, — odpowiedział Pitt, — lecz w każdym razie dziękuję za przyjacielską radę, Udo Ikonen!
Finn, oglądając się z wściekłością, odszedł do czeladni na forkasztel.
— Macie z sobą rewolwer, towarzyszu? — szepnął sztorman do Ludy.
— Mam... — odparł zdumiony majtek.
— To — dobrze! Trzymajcie go pod ręką na wszelki wypadek... — powiedział Pitt. — Ryza na S. W!
Oddawszy rozkaz, zbiegł na pokład i, stwierdziwszy, że nikt go nie podgląda, uważnie obejrzał deski deku. Odrazu spostrzegł, że kilka z nich były niedawno wyłamane i na nowo wstawione. Ktoś też odrywał i naprawiał deski w ścianie biesiadni, a pod progiem kajuty kapitana widniał świeżo wywiercony otwór z bielejącym w nim sznurem.
— Chcą wysadzić w powietrze kapitana! — domyślił się Pitt. — Tylko Tun-Lee mógł to wszystko przygotować, gdyż on sprząta kajutę Nilsena. On też dokona zamachu z kambuzy, dokąd przeciągnął lont pod pokładem...
Skradając się jak najciszej, Pitt zajrzał do kambuzy. Chińczyk coś majstrował w kącie. Pitt nie miał już żadnej wątpliwości, więc postanowił działać, nie zwlekając.
Cicho gwizdnął nad luką, prowadzącą do kuchni.
— Zaraz... zaraz być gotowe... — warknął Tun-Lee.
— Wychodź... — zmienionym głosem zawołał Pitt. — Prędzej!...
Sztorman ukrył się za szalupą i czekał.
Chińczyk wygramolił się na pokład i zaczął się rozglądać, niezadowolony, że go oderwano od roboty. W tej chwili Pitt zarzucił mu na głowę swój płaszcz, zdusił gardło i powlókł chudego kuka do swej kajuty. Tu zakneblował mu usta, związał starannie i rzucił przerażonego Chińczyka na podłogę.
Zdjąwszy ze ściany rewolwer, Pitt zamknął kabinę na klucz i wyszedł. Stanąwszy przed progiem kajuty Olafa Nilsena, sztorman odciął część sznura, prowadzącego pod podłogę, i wszedł.
Kapitan leżał na tapczanie i nie spał.
— Wstawajcie, kapitanie, Ikonen coś zamyśla złego! — rzekł.
— Aha... nareszcie! — mruknął Nilsen. — Skończę dziś tę grę na zawsze...
Porwał się na równe nogi, schwycił rewolwer i wybiegł na dek. Za nim podążył Pitt.
Nie zdołali jednak oba zbiec ze schodków, prowadzących na pokład, gdy rozległy się strzały buntowników, ukrytych za beczkami, szalupami i zwojami lin.
Pitt schwycił się za pierś, czując silne, ostre pchnięcie. Po chwili poczuł, że pod marynarską koszulką spływa mu struga krwi. Zamroczyło go, więc schwycił się oburącz za poręcz schodków. Jednak stracił przytomność i potoczył się na dek.
— Stój, Olafie Nilsen! — rozległ się z zasadzki głos Ikonena. — Ani kroku dalej! Chcemy załatwić sprawę po — dobremu.
— Mów! — warknął kapitan, prostując się i dłonią ścierając sączącą się mu nad uchem krew.
— Żądamy połowy całego zysku dla starej załogi, a nie dla tych przybyszów i ciurów! — zaczął Michał Ryba, stojący za szalupą.
— Nie! — przerwał mu Nilsen. — Byłoby to niesprawiedliwe, bo nowa załoga pracowała nie mniej, a może więcej od was w ostatniej pływance. Bez tych ludzi stalibyśmy jeszcze w dryfie koło ujścia Jeniseju! Nie!
— Zgodzisz się, stary wilku! — krzyknął Ikonen. — Polacy są zamknięci w tylnym kasztelu i zrobimy z nimi co zechcemy, jeżeli uczynią coś nie po naszej myśli!
— Nie dam, bo skrzywdziłbym tych ludzi — powtórzył Nilsen z uporem.
— Hej, hej, Olafie Nilsen! — złowrogim głosem ciągnął dalej Ikonen. — Szczekasz o sprawiedliwości, krwawy zbóju? Ty i — sprawiedliwość! Kto zamordował Szaffarda, Ludwika Gui, małego Henryka Dżibliko, Webera, Krolla i palacza Mito? Kto od trzech lat gnębi nas i trzyma pod groźbą śmierci? Ty, ty — Olafie Nilsen, synu djabła i wiedźmy, do stu tysięcy harpunów! I ty śmiesz mówić o sprawiedliwości i krzywdzie! Pluję na słowa twoje, jak na szczekanie psa!
— Mówisz dużo, Udo Ikonen... tak dużo, że nie mogłem doczekać się końca i myślałem o innem. Gdybyś tak, zamiast mówić, rzucił rewolwer, zakasał rękawy koszuli i wyszedł na pokład. Wtedy położyłbym broń na stopniach mostku i spotkałbym się z tobą... po raz ostatni... Po raz ostatni, Udo Ikonen! Biedny, rozpasiony drabie, gnębiony przeze mnie, a tak bogaty z mojej łaski, że mógłbyś całą ulicę kupić w Abo lub Uleaborgu, gdyby na ciebie tam nie czyhał kat! Chodź! Skończmy z sobą, to — najpierw, bo z tamtymi ludźmi ja dojdę do ładu... Chodź! potańczymy...
— Gnębisz nas wszystkich przez tę dziewkę! — ryknął Ikonen.
— Chcielibyście skrzywdzić ją, poniżyć w niej człowieka! — z wściekłością wykrzyknął Nilsen. — Ona schroniła się przed życiem na mój statek i póki ja oddycham — włos jej z głowy nie spadnie, słyszysz?
— Niedługo już będziesz żył, Olafie Nilsen, więc obietnicy dotrzymasz... Jednak możesz jeszcze zachować życie, jeżeli przystaniesz na nasze żądanie...
— Powiedziałem — nie! — odparł Norweg.
— Pierwsze żądanie — to furda! — rozległ się znowu głos bosmana. — Najważniejsze są dwa następne. Słuchaj więc! Punkt drugi — wysadzamy cię po sprzedaniu ładunku „Witezia“ na brzeg koło Wardö, a jeżeli chcesz,... to na Lofotach...
Przy tych słowach rozległ się śmiech Ikonena, Ryby, Hadejnena i Christiansena, zaczajonych w różnych miejscach.
Olaf Nilsen ponuro milczał.
— Podpiszesz nam papier, mianujący bosmana Rybę kapitanem „Witezia“. Będziemy ci spłacali trzecią część zysków za twój szoner, lecz cały proceder poprowadzimy sami.
— Cóż wam się nie podoba na „Witeziu“? — zapytał, podnosząc głowę, Nilsen.
— Widzimy, że ten zwarjowany sztorman Pitt Hardful, który, zdaje się, dostał teraz dobry orzech do zgryzienia, chce ciebie na mnicha przekabacić... Nam się to wcale nie uśmiecha!...
Olaf Nilsen zamyślił się i nagle zupełnie spokojnym głosem zawołał:
— Zgoda! Oddaję wam „Witezia“ na trzy lata z warunkiem, że będziecie mi płacili piątą część zysków i że dacie mi spokojnie zejść z pokładu w Londynie wraz z Pittem Hardful, jeżeli będzie żył, i z Ottonem Lowe.
— Olafie Nilsen, nie żartuj sobie z nas! — krzyknął Ikonen. — Wiesz, że cały spór idzie o tę kobietę! Rozegramy ją i będzie należała do tego, kto wyciągnie los...
Kapitan słuchał i milczał. Myśl jego jednak pracowała usilnie.
Rzucić się na tych ludzi i zmiażdżyć ich! Sześciu olbrzymich, posiadających straszliwą siłę ludzi, to nawet dla Olafa Nilsena było za dużo. Szczególnie obawiał się spotkania z Mikołajem Skalnym. Kaszub z łatwością łamał podkowy i sztaby żelazne, zginał w palcach, niby skrawki tektury, ciężkie srebrne „durosy“ hiszpańskie i rozrywał, jak papier, blaty grubej blachy.
— Tamci mnie nie wezmą, jeżeli nie ustrzelą lub nie pchną nożem, — myślał Nilsen, — lecz Skalnemu nie dam rady nawet sam na sam...
Jednak nieznacznie krok za krokiem posuwał się nadół schodkami mostku, aż dotknął stopą ramion leżącego na deku sztormana.
— Pozwólcie mi przyjąć udział w rozgrywce... — mruknął Nilsen.
— Niema głupich! — odezwali się buntownicy. — Ona w tobie się kocha...
— Ona nie mnie kocha... — odparł ze smutkiem w głosie Norweg. — Nie mnie, bo gdyby kochała, to dawno byłaby moją żoną, a wy — na dnie morza, psy szczekające!... Ja wszystko robiłem, aby mnie pokochała... zdobyłem bogactwo, pokazałem jej swoją miłość, odwagę, siłę... teraz chciałem rozpocząć czyste, jasne życie... lecz — nic i nic!... Cóż wy możecie zrobić, aby pokochała którego z was?
— Nam jej miłość nie potrzebna! — krzyknęli majtkowie, wyrzucając potoki ohydnych słów i żartów.
Ikonen wysunął się nawet z poza beczek i, wymachując rękoma, wstrętnie zaklął i zawołał:
— Powinna należeć do tego, kto ją wygra, bo kobieta...
Nie skończył jednak, gdyż Nilsen runął na niego. Finn nie zdążył wystrzelić, i po chwili wyłuskwiony z dłoni rewolwer, mignąwszy w powietrzu, spadł za burtę.
Dwa potężne ciała zwarły się w jedną rozmiotaną, szalejącą po pokładzie bryłę. Inni buntownicy wybiegli ze swych skrytek i rzucili się na pomoc Ikonenowi. Wkrótce potworny kłąb, zbity z pięciu zapaśników, przewalał się od burty do burty szonera, obijał się o słupki parapetu i drągi szpylów. Rozlegało się głośne sapanie, zdławione krzyki, urwane jęki i ciężki oddech walczących. Raz po raz któryś z majtków wylatywał w powietrze i padał nawznak, wyrzucony potężnem pchnięciem Olafa Nilsena. Na białych deskach pokładu tu i ówdzie widniały ślady krwi...
Walka, ponura, zacięta, trwała długo, aż wreszcie jeden po drugim zaczęli się podnosić zapaśnicy, straszni, zdyszani i pokrwawieni, w porwanych na strzępy koszulach, ze śladami razów i palców, które dusiły, na twarzach i szyjach.
Na pokładzie pozostał Olaf Nilsen, leżący bez ruchu.
Ikonen i Christiansen szybko związali go cienką linką, zarzucili stryczek na szyję, podnieśli i ustawili przy maszcie.
— Przerzucić linkę przez top-reję! — krzyknął zduszonym głosem Finn.
Hadejnen wdrapał się na maszt i umocował linę.
Buntownicy zaczęli cucić kapitana. Wkrótce odzyskał przytomność i ze zdumieniem oglądał się. Przypomniał sobie wszystko i zrozumiał, co mają z nim uczynić jego wrogowie.
— Słuchaj, Olafie Nilsen! — rzekł do niego Ikonen. — Za chwilę umrzesz. Stryczek już czeka na ciebie... Powiedz, gdzie masz sporządzony testament?
Kapitan milczał, patrząc ponad głowami otaczających go wrogów.
— Jeżeli nie masz testamentu, to powiedz tu przy świadkach, komu przekazujesz „Witezia“ i cały majątek?
Olaf Nilsen podniósł głowę jeszcze wyżej i zaczął przyglądać się obłokom, zarumienionym zorzą wieczorną.
Ikonen kopnął go nogą i krzyknął:
— Mów, bo inaczej zmusimy cię ogniem do gadania...!
Kapitan wciąż milczał.
— Christiansen, biegnij-no po smołę! Podpieczemy go, wtedy będzie śpiewał!
— Smoła do szpaklowania deku zamknięta w rumie, — rzekł Christiansen. — Bosmanie, daj klucz!
— Pójdziemy razem... — rzekł bosman.
Ikonen i Hadejnen usiedli na zwojach lin.
Olaf Nilsen spokojnie przyglądał się, jak bosman z Christiansenem ściągali ciężki brezent z rumu. Później spojrzał na nieruchome ciało sztormana i ślady krwi na pokładzie.
— Gdzie są Mikołaj Skalny i kuk? — myślał Nilsen. — Podczas bójki nie zauważyłem ich. Co się z nimi stało?
Olaf Nilsen nie wiedział, co się działo na szonerze od chwili, gdy do załogi wstąpili Polacy.
Gdy na pokładzie szonera zjawił się Pitt Hardful, człowiek z innego świata, przyniósł on z sobą jakiś nowy powiew, zanikły oddawna, lecz budzący myśl i wspomnienia nieraz rzewne lub gorzkie. Jednak tylko dwoje ludzi odczuło ten powiew. Jednym z nich był Otto Lowe, czyli Elza, — kobieta, jak zwykle, nawet w chwili upadku, wrażliwa i podatna na zew szlachetny. Nazwała ona ten nowy powiew, po swojemu, — „jasnem życiem“.
Drugim człowiekiem, który wyczuł też coś nowego, wrywającego się do wspólnego życia na okręcie, był Olaf Nilsen. Narazie walczył z tem uczuciem ciągłego zakłopotania i jakby wstydu za przeszłość, lecz później, poznawczy bliżej Pitta i zrozumiawszy jego poglądy, pomyślał, stojąc kiedyś na warudze:
— Prawe życie — to dobrze! Nie wstydzić się swoich twardych, spracowanych dłoni, niezgrabnych ruchów, marynarskiej kurty i grubego głosu, nawykłego do klątw i komendy podczas zwaru, dmy i szturmu. Móc zasiąść przy jednym stole z najdostojniejszymi i najszlachetniejszymi, bo w sercu się nosi uczciwość i siłę w dążeniu do jasnego celu, co nie każdy elegant miejski posiada, — to bardzo dobrze!
Może, zresztą, Olaf Nilsen nigdyby tak nie pomyślał, gdyby nie pragnął z całą namiętnością swojej prostaczej, dzikiej natury przykuć do siebie serce ukochanej kobiety. Znał ją i rozumiał, że powinien wzbudzić w niej zachwyt i uwielbienie nie tem, czego może dokonać lada szyper lub odważny rybak, gdyż Elza wszystko to już widziała, lecz czemś innem — wznioślejszem i jaśniejszem, co nie jest każdemu dane.
Chwytał się więc wszystkiego, co mogło zbliżyć go do wymarzonej miłości. Poszedł chętnie za radami nowego sztormana. Mówił o nim — „mister Siwir“, myślał zaś — „Człowiek“.
Pitt Hardful był dla Olafa Nilsena, zrodzonego w mglistych fiordach Norwegji, wśród huku i łoskotu siwych, zimnych fal, bijących w stare, czarne urwiska, pomiędzy prostymi i twardymi, jak rodzime skały, rybakami, — ideałem człowieka, który mógł i miał prawo kierować życiem innych ludzi. Gdy patrzał na sztormana, nieraz myślał, że takimi muszą być królowie, ministrowie, wielcy wodzowie, członkowie parlamentu, którzy królom prawdę mówią w oczy, biskupi, obcujący z Bogiem, i ci bogacze, dla których pracują całe flotyle dużych parowców handlowych, mrowie szonerów, szkut, barkasów i innych drobnych statków.
— Może nawet święci tak wyglądali, albo nawet apostołowie Chrystusa... — z trwogą i rozrzewnieniem nieraz myślał Norweg.
Majtkowie „Witezia“, przyglądający się podejrzliwie nowemu sztormanowi, ujrzeli w nim wkrótce siłę wrogą, a przynajmniej obcą. Nie mogli bowiem ci ciemni ludzie, nieraz w życiu dopuszczający się różnych, często krwawych zbrodni, zrozumieć wysiłku Pitta w kierunku wprowadzenia swoich nowych towarzyszy na drogę uczciwego życia, o którem tak marzył i którego pragnął.
Zaczęli go wkrótce nienawidzieć, ukrywając to w strachu przed kapitanem. Stało się to wtedy, gdy zauważyli niezawodny wpływ sztormana na Nilsena. Groziło to tym ludziom nowemi powikłaniami życiowemi. Olaf Nilsen mógł porzucić raz nazawsze dawny półkaperski, półprzemytniczy proceder, dający tak świetne zyski całej bandzie, mógł stać się zwykłym szyprem handlowego statku, a wtedy trzeba byłoby każdemu z ludzi załogi wylegitymować się, stanąć w szeregu zwykłych, prawem nie ściganych obywateli tego lub innego kraju. Tymczasem ciemna przeszłość marynarzy „Witezia“ nie rokowała po temu żadnej nadziei. Dla nich na całej kuli ziemskiej nie było bardziej bezpiecznego miejsca nad dek „Witezia“, na krótki czas wchodzącego do portów, a na długo znikającego w pustyni Oceanu i rzadko odwiedzanych mórz.
Z powrotem Olafa Nilsena do życia „białych szyprów“ byliby porzuceni na łaskę losu, a prawo karne niezawodnie nałożyłoby na nich swoją surową dłoń. Majaczyły przed oczami tych „wilków i panter morskich“ mroczne mury i kraty więzienne, a czasami w nocy ci nieznani zbrodniarze miotać się zaczynali, gdy w sennej marze wypływały przed nimi ohydne zarysy szubienicy. Rozumieli, że mogli istnieć bezkarnie, pływając pod dowództwem „czarnych“ kapitanów, których już coraz mniej spotkać teraz można na wodach nawet dalekich północnych i południowych oceanów.
Pitt zamierzał odebrać im tę ostatnią deskę ocalenia, pragnął przekształcić Olafa Nilsena w „białego“ szypra, więc nienawidzieć zaczęli nowego sztormana.
Nienawiść ich podsycała też obawa, że Nilsen, porzuciwszy dawny niebezpieczny i niewyraźny proceder pół-handlarza, pół-pirata, zechce urządzić życie na brzegu i założy własne gniazdo rodzinne, wprowadzając doń Elzę.
Elza!... Ciemne, jak noc burzliwa, serca bosmana i jego czeladzi nie znały miłości. Miotały niemi inne uczucia, dzikie instynkty i żądze. Nie rozumieli, dlaczego Olaf Nilsen, mając na pokładzie młodą i piękną kobietę, za którą nikt się ująć nie może, pozwolił jej ukrywać się pod postacią zwykłego marynarza, dlaczego oszczędzał jej i otaczał szacunkiem, niemal ubóstwieniem.
Obecność kobiety drażniła tych silnych, młodych i zdrowych jak dęby ludzi. Nieraz zrywała się żądza i chęć gwałtu, lecz wyrastała postać Olafa Nilsena, groźna w swej sile i otoczona postrachem, odziedziczonym po przodkach Norwega — wojownikach zwycięskich wikingów, a, być może, jeszcze po innych — czarownikach i krwawych najeźdźcach, których krew wlała mu w żyły matka-mongołka z Korelji.
Pod surowem spojrzeniem czarnych, skośnych oczu kapitana odchodzili dzicy majtkowie, skuleni jak pobite psy, warcząc zcicha.
Tymczasem w kajutach obydwóch kasztelów zaszły wielkie zmiany.
Polacy, ludzie bywali i kulturalni, odrazu się rozejrzeli dokładnie i zrozumieli że mało będą mieli wspólnego z załogą „Witezia“.
Michał Ryba, który narazie lgnął do nowozaciągniętych „ciurów“, gdyż mógł rozmawiać z nimi w swojej ojczystej mowie, wkrótce odkrył przed Polakami swoją duszę, co zwykle czynią Rosjanie. Jednak dusza ta była mroczna, ponura, pełna dzikich porywów i żądz, więc Polacy natychmiast ujrzeli w niej przepaściste bagno, w którem się zrodził bolszewizm z jego krwawemi rządami.
Nic nie mogli mieć wspólnego z dzikim bosmanem synowie narodu, który odczuwał na sobie od wieków brzemię posłannictwa, słysząc w duszy swojej brzmiące hasło wolności i pokoju dla ludzkości całej.
Inni przypadkowi towarzysze byli ludźmi tegoż rodzaju co bosman, z wyjątkiem Udo Ikonena, niezawodnie wyrzutka cichego, pracowitego i wytrwałego społeczeństwa fińskiego. Był to zbrodniarz z krwi i kości, kierowany poziomemi namiętnościami, złośliwy, mściwy, drapieżny.
Inaczej było z Mikołajem Skalnym.
Olbrzym był milczący, jak głaz; zdawało się, że spał i że we śnie dokonywał swych czynności, sprawny, jak automat, i jak maszyna, bezmyślny.
Twarde życie na jałowych piachach wybrzeża najbiedniejszego w ryby morza Bałtyckiego i ciężka ręka obcego narodu, rządząca prastarym szczepem słowiańskim, wytworzyły i ukształtowały charakter — Kaszubów. W ludziach nie pokładali oni nadziei, tylko w Bogu. To też we wszystkiem widzieli Kaszubi dopust Boży i błagali Twórcę i Syna Jego o przebaczenie, łaskę i pomoc.
Marynarze z czeladzi „Witezia“ nieraz drwili sobie z olbrzymiego, ponurego mechanika okrętowego, gdy, udając się na spoczynek lub czując nadchodzący szturm, korzył się przed małym obrazkiem Matki Bożej i bił się w pierś potężnemi, do młotów kowalskich podobnemi pięściami, aż dudniło w kajucie.
Mikołaj Skalny był rad Polakom. Nie znał nikogo z tych dalekich, oderwanych rodaków, lecz mowę przechował wspólną, zrozumiałą, chociaż pełną obcych zwrotów i germańskich słów. Czuł Kaszub w Wielkopolanach pobratymczą krew i przywiązał się do nich.
Szczególnie polubił Marjana Rynkę, bo miał dla niego szacunek zawodowy. Rozumiał bowiem mechanik-samouk, że w Rynce, którego koledzy nazywali inżynierem, spotkał bardzo uczonego człowieka. Naradzał się z nim, uczył się od niego, rozmawiał z nim przy każdej sposobności, a wpadł w zachwyt, gdy Rynka wykombinował taki prosty i dobry sposób naprawy złamanego steru. Dla prostodusznego Kaszuba, z podrzędnego ślusarza zaawansowanego na mechanika okrętowego, noszącego podwójne galony na rękawach marynarki, było to szczytem genjalności.
Polacy widzieli, że długi pobyt wśród dzikich i ciemnych ludzi, stanowiących załogę szonera, oderwanie się od rodziny i ojczyzny, którą mechanik porzucił młodzieńcem, wycisnęły już swe ślady w dość pierwotnej naturze olbrzyma z piaszczystego, słowiańskiego wybrzeża Bałtyku. Ślady te nowi koledzy widzieli na każdym kroku, lecz zrozumieli odrazu, że jest to zbłąkany człowiek, obcy środowisku, w które rzucił go los włóczęgi-marynarza. Nie odtrącili go więc od siebie, jak się to mimowoli stało z innym Słowianinem — Rosjaninem.
Starali się Polacy przy każdej sposobności zaciągnąć Kaszuba do swej kajuty, opowiadali mu o Polsce i o tem, co się działo obecnie we wspólnej ojczyźnie, miotającej się w wirze walki o wolność, o czem dochodziły ich jeszcze na Murmanie wieści niejasne.
Mikołaj Skalny słuchał uważnie i ważył wszystko w swojej sennej głowie. Nie znać jednak było na nim żadnego wzruszenia.
— Kamień, nie człowiek z tego Skalnego! — oburzał się nieraz niecierpliwy, bo najmłodszy Sanicki. — Słowa odskakują od niego, jak groch od ściany!
— Zaczekajcie! — uspokajał go rozważny Rynka. — Obudzi się kiedyś i to jak się obudzi! Zobaczycie!
Stało się to prędzej, niż ktokolwiek z Polaków mógł przewidzieć.
Pewnego razu w kasztelu Sanicki, posiadający silny głos, zaczął śpiewać piosenki ludowe, inni wtórowali mu, tworząc dość niedobrany chór. Skalny bardzo się ucieszył z tej nowej rozrywki, śmiał się, oczy mu błyszczały. Nareszcie Polacy odśpiewali „Boże, coś Polskę“, a pieśń ta na obczyźnie, wśród spienionych fal Oceanu Lodowatego, brzmiała jak modlitwa, szczera i gorąca.
Wszyscy byli przejęci tem uczuciem i nikt nie zwracał uwagi na Kaszuba. Gdy, jednak, po skończonych śpiewach obejrzeli się na niego, — wszyscy zdumieli.
Ogromny, niby z głazu wyciosany marynarz siedział z twarzą, ukrytą w dłoniach. Potworne ramiona drgały mu, a przez kurczowo zaciśnięte palce padały łzy.
— Tę pieśń śpiewano u nas... na wsi... w kościele... do Boga-rodzicielki... — mówił urywanym głosem. — Matula śpiewała... siostra... i jasnowłosa Aniela... córka sąsiada — rybaka śpiewała... Cóż to jest? Powiedźcie, drodzy moi... Tyle lat minęło... tyle... a przecież... wypłynęło skądś, z głębiny...
Skalny łkał i długo nie mógł się uspokoić.
Gdy nareszcie otarł łzy i spojrzał na nowych towarzyszy rozczulonym, miękkim wzrokiem, zbliżył się do niego Rynka i, ścisnąwszy mocno dłoń olbrzyma, szepnął:
— Teraz wy — nasz, Polak... Już wy do nich nie wrócicie!
Istotnie Mikołaj Skalny duszą nie wrócił już do czeladni starej załogi.
Gdy się dowiedział o przygotowanym przez Udo Ikonena buncie, tak wykombinował, że Polacy byli uzbrojeni i w chwili uwięzienia na tylnym kasztelu wszyscy byli zebrani razem; nikt z nich nie pozostał ani na mostku przy sztorwale, ani w hali maszynowej. Przy maszynie Skalny odprawiał tego dnia warugę sam.
Nadsłuchiwał uważnie i od czasu do czasu wyglądał na pokład.
Ujrzawszy, że wszystko skończone, zatrzymał maszynę, wrzucił na palenisko kotłów węgiel, tylnemi schodkami wyszedł na rufę i otworzył drzwi od kabiny Polaków.
— Czekajcie mego sygnału, — szepnął do nich, — i bądźcie gotowi!
Zjawił się na deku i stanął przed Ikonenem, który, widząc starego towarzysza, nie zdziwił się bynajmniej.
— Skończymy z Nilsenem niebawem, — mruknął Finn. — Zmusimy go tylko przedtem do gadania, bo hardy jest. Podpieczemy go trochę, a wyśpiewa wszystko...
Skalny obejrzał cały dek. Rewolwery leżały porzucone na stopniach mostku. Bosman i Christiansen już zdejmowali pokrywę rumu.
— Kto stoi przy sztorwale? — zapytał mechanik.
— Stałem ja, lecz gdy rozpoczęliście napad, zamocowałem go na martwą ryzę i zbiegłem na dół. Odchylimy się trochę od kursu ale gdy skończymy z Nilsenem, wyrównamy później, towarzyszu!
— Pewno, że wyrównamy! — potwierdził Ikonen.
— Nie wy będziecie wyrównywali... — jakimś dziwnym śmiechem zaśmiał się Skalny.
Udo Ikonen i Christiansen podnieśli głowy i patrzyli na olbrzyma.
Ten, nic nie mówiąc, zgarnął wszystkie rewolwery i wrzucił do morza.
Mechanik myślał i działał powolnie, więc upłynęło kilka chwil nim zbliżył się do niedawnych towarzyszy i głuchym głosem mruknął:
— Wołajcie na tamtych, którzy włażą do rumu i, co pary w nogach i rękach zwolnijcie kapitana. N — no!
— Zdrada! — wrzasnął Ikonen. — Chłopcy, do mnie! Bij!
— Zaczekam, aż wszyscy się zbierzecie do kupy, — rzekł Skalny i wyprostował szerokie bary.
Wkrótce przed Kaszubem stanęło czterech majtków gotowych do walki.
Mechanik nagle przybladł i mruknął:
— Odwiążcie i zwolnijcie kapitana, draby, a śpieszcie się bo gdy się rozgniewam, łby wam pourywam i na tem się wszystko skończy, a szkoda, — bo zasługujecie na coś innego... No żywo!
Banda rzuciła się na Skalnego.
Zdawało się, że zgraja wściekłych wilków z wyciem i zgrzytem zębów opadła niedźwiedzia. Nie zdążyli nawet zadać mu jednego ciosu, ani odskoczyć od niego, gdy w powietrzu mignęły mocarne ramiona Kaszuba i zmiotły wszystko, co miały przed sobą.
Padł ze strzaskanemi żebrami i złamaną ręką Udo Ikonen, leżał, oddając krew ustami, Hadejnen, ugodzony pięścią w pierś. Bosman i Christiansen zmykali do czeladni, podnosząc ręce do góry i wołając o miłosierdzie.
Mikołaj Skalny nigdy nie przyjmował udziału w bójkach po szynkach, bo się upijał odrazu po wyjściu na brzeg i spał, jak kamień. Zresztą był usposobienia cichego, nie lubił gwałtownych ruchów i krzyku, bo to zmuszało go do czynów, nie wchodzących w zakres jego obowiązków okrętowych.
Teraz czeladź „Witezia“ po raz pierwszy przekonała się, czego może dokonać ten siłacz, łamiący podkowy i rozrywający blachę, jak starą gazetę.
Skalny obejrzał się, czy niema jeszcze jakiego przeciwnika, i gwizdnął. Z rufy wybiegli Polacy z bronią w ręku.
— Towarzysze! — rzekł Kaszub. — Wyciągnijcie za łby z forkasztelu Rybę i Christiansena, zwiążcie im ręce i przyprowadźcie tu...
Polacy kopnęli się ku czeladni, tylko Walicki pozostał i zaczął oglądać leżącego na pokładzie Pitta.
— O, psia krew! — zawołał. — Przedziurawili ci bandyci sztormanowi pierś i zranili w lewe udo... Ciężka rana, bo płuco przebite...
Tymczasem od dzioba „Witezia“ rozległy się krzyki, przekleństwa bosmana i Christiansena, a po nich drwiący głos Ludy:
— Oj! Cicho, owieczki, bo wpakują kulkę za ucho! Nie wyskrobiecie jej potem, juchy! No, tak. Dobrze! I poco tyle hałasu z powodu takiego drobiazgu? Teraz marsz, naprzód!
— Wszyscy znowu jesteśmy w kupie! — zaśmiał się Sanicki, podprowadzając związanych jeńców.
Olaf Nilsen, zwolniony przez Skalnego, siedział na zwiniętej cumie, blady i ponury.
— Podług obyczaju morskiego na pokładzie swego okrętu jestem sędzią, mającym prawo kary śmierci, — rzekł głuchym głosem. — Ikonen oskarżał mnie o to, że byłem piratem, a więc dobrze! Kapitanów rozbójników morskich nazywano death-masterami. Będę nim, jeżeli zajdzie potrzeba. Teraz zaś zamierzam sądzić. Związać podsądnych Udo Ikonena i Hadejnena i postawić ich przede mną razem z innymi buntownikami.
Gdy czterech majtków starej załogi stanęło przed groźnem obliczem kapitana, Nilsen uważnie przyjrzał się każdemu zosobna i spytał:
— A gdzie jest ten żółty wąż — Tun-Lee?
Nikt go jednak nie widział. Nie znaleziono go ani w kambuzie, ani przy kotłach.
— Nie ucieknie! — mruknął zdumiony kapitan. — Znajdziemy go później!
Odetchnął ciężko i, ocierając pot z czoła, rzekł:
— Czy macie mi jeszcze co innego do zarzucenia oprócz tego, com wysłuchał od was po zdradzieckiej, tchórzliwej salwie do mnie i sztormana?
Związani marynarze milczeli.
— Rozumiem tedy, że wypowiedzieliście wszystko, ja zaś zarzuciłem kłam waszym oskarżeniom. Przyczyny dla buntu nie było... Usprawiedliwienia dla was niema. Brońcie się, jeżeli możecie. Słucham was!
— Kapitanie! — jąkając się i drżąc, zaczął mówić bosman. — Ja nie myślałem o buncie. To — Ikonen nas podburzał, a przedtem z nim razem — Mito... Mito, którego zmyła fala...
— Nie fala, lecz ja go wrzuciłem do morza! — poprawił Nilsen.
— Ikonen rozpoczął bunt, on strzelił trzy razy do was, kapitanie, i do sztormana. My strzelaliśmy w powietrze... My rozlewu krwi nie chcieliśmy... — mówił żałosnym głosem Ryba.
— Lecz do buntu przymknęliście? — spytał kapitan, marszcząc brwi.
— Przymknęliśmy! — odparli, spuszczając głowy.
— Co powiesz ty, Udo Ikonen? — rzucił Nilsen pytanie, nie patrząc na Finna.
Ikonen stał, zacisnąwszy zęby.
— Przyznajesz się do winy? — padło nowe pytanie.
— Żałuję, że kula tylko zadrasnęła ciebie, Olafie Nilsen, a nie ugrzęzła ci pośrodku czoła! — warknął.
— Tak! — zawołał krotochwilny Luda. — Nieodżałowana pomyłka, która, z pewnością, drogo będzie kosztowała zacnego pana Ikonena. Ha, trudno! Nie można być nieomylnym. Niech to pana pocieszy...
— Stawiam pytania obecnym! — przerwał mu Nilsen. — Pierwsze: czy fakt buntu został dowiedziony?
— Tak! — odezwali się marynarze.
— Drugie pytanie: czy Ikonen był hersztem tej bandy?
— Był! — odpowiedzieli Polacy i Kaszub Skalny.
— Ogłaszam wyrok! — rzekł, podnosząc się, Olaf Nilsen. — Bunt na okręcie, szczególnie podczas ciężkiej pływanki i wszczęty w celach wyłącznie rabunkowych, zna tylko jedną karę — śmierć przez powieszenie. Skazuję na śmierć Udo Ikonena, Michała Rybę, Willy Hadejnena, Hugo Christiansena i Chińczyka Tun-Lee.
— Kapitanie! Kapitanie! — zawołał, padając na kolana bosman. — Miłosierdzia!...
— Jednak, — ciągnął Nilsen, nie zwracając uwagi na klęczącego przed nim bosmana, — jednak, zważywszy, że wszyscy byli wciągnięci do buntu przez Ikonena, kara śmierci będzie dokonana tylko na herszcie, innym zaś zamieniam na wydalenie z pokładu „Witezia“ w miejscu, które sam obiorę. Oprócz tego były bosman, Michał Ryba, jako człowiek najwięcej mi obowiązany, a więc i najniewdzięczniejszy, powinien ponieść dodatkową karę.
Kapitan umilkł na chwilę, wszyscy zatrzymali oddech, czekając wyroku.
— Michał Ryba! — mówił Nilsen zniżając głos prawie do złowrogiego szeptu. — Darowałem ci życie, lecz dziś, gdy się zacznie psia waruga pozostaniesz sam na pokładzie i... powiesisz Udo Ikonena!...
— Dobrze, dobrze, kapitanie! — wyrwał się bosmanowi radosny okrzyk.
— Podły zdrajco! — syknął Ikonen.
— Skazanego na śmierć Udo Ikonena przywiązać do fok-masztu! — rozkazał kapitan. — Resztę tamtych — do przedniego rumu i zamknąć! Tak! Sąd skończony... Co do kuka — załatwię to osobno!
Olaf Nilsen, chwiejąc się na nogach, zbliżył się do felczera, schylonego nad sztormanem.
— Czy będzie żył? — szepnął Norweg.
Walicki podniósł ramiona.
— Rana ciężka, — odparł. — Nic nie mogę powiedzieć tymczasem. Trzeba przenieść rannego do jego kajuty, zrobię opatrunek i będę się starał, kapitanie, gdyż, wierzcie mi, że bardzo poważam i lubię naszego sztormana...
Zaniesiono rannego do biesiadni, skąd drzwi prowadziły do kajuty Pitta, lecz kabina była zamknięta. Gdy znaleziono klucz w kieszeni sztormana i otworzono kajutę, Nilsenowi błysnęły oczy. Ujrzał, bowiem, leżącego na podłodze skrępowanego Tun-Lee.
Kopnięciem nogi odrzucił go na bok, aby nie zawadzał.
Wniesiono i złożono na łóżku nieprzytomnego Pitta. Walicki zaczął przygotowania do operacji, zawezwawszy do pomocy Rynkę.
— Trzeba zabrać stąd tego Chińczyka — szepnął felczer do kapitana. — Zaraz zawołam naszych chłopców.
— Nie potrzeba! — mruknął Nilsen i, schyliwszy się, wziął kuka, niby tłomok, i wyszedł z kajuty.
Nikt nie widział, kiedy Olaf Nilsen zjawił się ze swoją noszą na pokładzie i, podszedłszy do parapetu, wyrzucił ją za burtę, strzepnąwszy dłonie i nie oglądając się nawet.
Po chwili stał już na mostku i mówił przez telefon do Skalnego:
— Musimy oszczędzać ludzi do Archangielska, gdzie zaakorduję pięciu majtków do Londynu... Przez sześć godzin na dobę będziemy dryfowali, aby dać załodze całkowity wypoczynek... Tymczasem pełny chód!
— Pełny chód! — powtórzył mechanik.
Kapitan stanął przy sztorwale, myśląc o rozkładzie warug.
Wieczorem w biesiadni przy stole zebrała się cała załoga, nie wyłączając nawet Ottona Lowego, który zwlókł się z łóżka i żądał, aby wpisano go do kolejnej zmiany, gdyż czuł się znacznie lepiej.
— Będziecie doglądali rannego sztormana! — mruknął kapitan. — Zdrowi potrzebni do pracy, wy zaś jeszcze nie możecie podołać...
— Dobrze! — odparł Lowe. — Dziękuję wam, kapitanie!
— Kulawy ślepego będzie doglądał! — zażartował Luda.
Zresztą do żartów było dużo powodów tego wieczoru.
Wszyscy trochę się uspokoili co do Pitta, gdyż Walicki oznajmił, że rana czysta, że płuco nie krwawi, a z nogi kulę pomyślnie wyjęto.
Najwięcej śmiano się z Ludwika Sanickiego. Wypadło mu być kukiem.
Pierwszy występ nowego kucharza był niebardzo udany. Mięso było mocno podpalone, kasza niedogotowana, kawa — słaba.
— Ho, ho! — śmiał się Rynka. — To z was kucharz nielada, towarzyszu! Dlaczego nie pójdziecie na szefa kuchni do jakiejś pierwszorzędnej restauracji w Londynie? Brzuch by wam urósł, policzki napęczniały, jak bania, i — święte mielibyście życie!
— Dajcie chłopakowi spokój! — dorzucił Walicki, — starał się przecież z całej siły. Czuć to, bo wszystkie potrawy pachną... potem!
— Chudy to dlatego i pot nie tłusty! — dodawał Luda.
Wszyscy się śmiali, a Olaf Nilsen, widząc to, przyniósł z rumu bardzo sympatyczne dzbanki z porterem i parę butelek dżynu.
— Jak to wlejecie w siebie, wszystko wam się wyda smaczniejsze! Nie dokuczajcie Sanickiemu! Cóż on winien, że nigdy nie był kukiem. Od jutra Lowe będzie pielęgnował chorego sztormana i przyrządzał strawę...
— Tak to będzie lepiej! — zawołał Luda. — A to ta „kawusia“ do gardła mi nie idzie.
— Delikatną macie gardziel! — odciął się Sanicki. — Wolicie słabe napoje, jak dżyn lub gorzałka. Kawa dla was za mocna, kolego!
— Pij, towarzyszu kuku, porter i nie gadaj dużo! — klepiąc go po ramieniu, zawołał podochocony Luda, głośno się śmiejąc.
Psią warugę wziął na siebie Nilsen, a po niej maszyna stanęła i na szonerze zapanowała cisza. Wszyscy spali. „Witeź“, zatrzymany w biegu, stał, cicho kołysząc się na spokojnych, szerokich falach.
Gdy rozległy się sygnały porannej warugi marynarze wyszli na pokład. Przy fok-maszcie nie było już uwiązanego Udo Ikonena.
Zniknęła też zapasowa kotwica, zawsze leżąca na deku...



ROZDZIAŁ X.
NIEZNANY ŚWIAT „WITEZIA“.

Witeź spokojnie płynął, kierując się do Białego morza, gdyż Nilsen zamierzał iść do Archangielska, aby skompletować uszczuploną po buncie załogę.
Jednak, następnego dnia po sądzie, Polacy zaprosili kapitana do tylnego kasztelu i oświadczyli mu, że są gotowi nieść podwójne warugi, aby tylko nie rzucać kotwicy w rosyjskim porcie. Obawiali się bowiem marynarze, że jako uciekinierzy, mogliby się narazić na prześladowanie władz sowieckich.
Po tej rozmowie Nilsen obmyślił szczegółowo nowy rozkład pracy na deku i przy maszynach, ucieszony postanowieniem załogi. Nieraz już myślał Norweg o tem, że przyjęcie nowych ludzi na statek pociągnie za sobą różne powikłania, gdyż nie mógłby ukryć przed oczyma obcych majtków zamkniętych w rumie bosmana z jego czeladzią.
Mogło to dojść do władz portowych, a wtedy trudno było przewidzieć wyniki. Władze sowieckie, broniące zawsze wszelkich zbrodniarzy, mogłyby przemocą zwolnić więźniów i, na ich żądanie, nawet zasekwestrować ładunek szonera.
— Czy wy wiecie, — zapytał Nilsen marynarzy, — że w Wardö i w innych portach o tej porze nie znajdę wolnych ludzi? Musielibyśmy w tak szczupłym komplecie płynąć aż do Londynu.
— Popłyniemy do Londynu! — odpowiedział za wszystkich Rynka, stojący przy sztorwale.
— Jeżeli tak — to all right! — zawołał kapitan.
Na tem tak ważna dla losów statku rozmowa została zakończona.
Załoga pracowała z napięciem wszystkich sił, sumiennie i wytrwale. Nilsen był wszędzie, doradzał, pomagał i dodawał otuchy.
Marynarze zauważyli, że w Norwegu odbywa się głęboka przemiana, bo surowa twarz jego stała się łagodniejsza, zwykła zawziętość przechodziła w wyraz smutku, zdradzanego wyrazem oczu i zmarszczkami koło ust.
Nilsen istotnie przeżywał nowe, nieznane sobie dotąd odruchy duszy, a myśl jego pracowała nieustannie. Było to niezwykłe dla jego namiętnej, surowej duszy przeżycie, dziwne dla prostaczej, upartej głowy myśli.
Pokochał Elzę, a miłość ta była jak siwe fale ojczyzny Norwega. Oderwać samotną skałę od piersi lądu, zdruzgotać ją w swoich wirach i pochłonąć bez śladu i bez oddźwięku, aby słońce nigdy już nie musnęło jej swemi łagodnemi promieniami, aby wiatr nie dotknął jej swem skrzydłem, aby oko ludzkie na niej nigdy nie spoczęło...
O taką miłość z uporem i okrucieństwem walczył Nilsen z marynarzami starej załogi, o nią gotów był stanąć do walki z całym światem.
Nieraz złe głosy szeptały mu do ucha:
— Jesteś kapitanem, panem na „Witeziu“, możesz zabić każdego ze swoich majtków, możesz więc uczynić z Elzą wszystko co zechcesz...
W te chwile podszeptów Olaf Nilsen szedł tam, gdzie pracował Otto Lowe i szukał spotkania z nim, aby rzucić twarde, ponure słowa błagalnego rozkazu, od którego, jak się zdawało kapitanowi, zależy całe szczęście jego życia.
Gdy stawał przed Lowem, zaczynały pałać gorącym ogniem czarne jego oczy. Lowe patrzał na groźnego kapitana jasnym, tęsknym wzrokiem kobiety, umęczonej przez życie, takiej samotnej, że wolała ukryć się przed samą sobą i ludźmi, zmieszawszy się w przebraniu z tłumem mężczyzn, którzy mają ten przywilej, że sami sobie tworzą byt i jego formy.
Olaf Nilsen szukał wtedy w głębi jasnych, szeroko otwartych źrenic Elzy chociażby iskry uczucia i przyjaźni dla siebie, lecz kobieta wyczuwała miotające tym silnym mężczyzną myśli i pozostawała spokojną, zimną chwilami nawet, przygotowaną do zaciekłej, rozpaczliwej walki.
Kapitan spuszczał wtedy oczy, mocno zaciskał usta i rzucając Lowemu jakiś zwykły rozkaz, odchodził, zawstydzony, zgnębiony, na nowe męki i zmagania się z samym sobą.
Jakieś błyski nadziei spostrzegał nieraz w mroku tak ciężko układającego się dla niego życia, lecz i ta słaba pociecha została mu odebrana. Usłyszał z ust nieprzytomnej Elzy słowa uwielbienia i miłości dla innego człowieka, nie dla siebie. Dzika wściekłość ogarnęła go.
— Zabić tego uczonego, tak zawsze spokojnego i obojętnego sztormana, w burzliwą noc pchnąć go za burtę i — koniec! — doradzały złe głosy. — Nikt nie spostrzeże, a wszystko pójdzie inaczej!
W tej chwili stawała przed Nilsenem Elza, i Norweg widział wyraźnie jej jasne oczy.
Miotał się, szamotał ze swemi myślami, lecz przyszły nowe wypadki. Sztorman wyrwał śmierci Elzę, uratował kapitanowi życie, uprzedziwszy o buncie i uniemożliwiwszy wybuch w jego kajucie, został niebezpiecznie ranny w obronie kapitana i okrętu.
— Może Pitt Hardful umrze?... — mignęła Nilsenowi myśl.
Serce zaczęło bić gwałtownie w piersi kapitana. Norweg podniósł głowę i już skądś zdaleka miała nadpłynąć radosna nadzieja, gdy nagle oczy Nilsena zgasły, głowa opadła na pierś i smutek napełnił duszę.
— Dlaczego pragniesz śmierci sztormana? — szepnęło sumienie. — Uczciwie bronił ciebie, jak przyjaciel, nauczył cię być białym szyprem, wskazał ci drogę ku bogactwu, poszanowaniu u ludzi! Niczem przed tobą nie zawinił... Na Elzę patrzy jak na zwykłego marynarza z czeladzi okrętowej... Cóż on ci złego uczynił? Odpowiedz, Olafie Nilsen!...
Kapitan odpowiedział nie słowami lecz czynem: posłał Ottona Lowego, aby doglądał rannego sztormana, i obiecał felczerowi hojną nagrodę za uratowanie chorego.
Więcej nic już nie mógł uczynić Olaf Nilsen.
Myślał teraz nad tem, że wszystko tak nagle się zmieniło w jego życiu. Ludzie, ciągle zagrażający jego wymarzonemu szczęściu z Elzą, zniknęli nazawsze lub wkrótce opuszczą statek. Nowa załoga, złożona z całkiem innych osobników, nie była groźna dla Norwega, bo rozumiał, że inaczej patrzą na kobiety, niż zdziczała w portowych spelunkach i podczas niebezpiecznych pływanek dawna załoga „Witezia“. Pozostawał, wprawdzie, Pitt Hardful.
Olaf Nilsen miał jednak nadzieję, że sztorman nie stanie mu na drodze.
— Elza, zdaje się kocha Pitta, lecz on nie spostrzega jej zupełnie. Jest on obcym dla nas człowiekiem z nieznanego nam świata. Jakieś wypadki, jemu tylko jednemu wiadome zamiary i myśli przyprowadziły go na dek „Witezia“. Ale dusza sztormana pozostaje daleka dla nas i niedościgniona. Jasny to człowiek i poprowadził nas wszystkich bez trudu i walki na inne drogi. Kto wie? Gdyby nie Udo Ikonen, być może, życie nasze zmieniłoby się zupełnie... Czem jest dla Pitta Elza? Prostaczką, żoną rybaka z Lofotów, bezdomną kobietą. Czem potrafi zmusić Pitta, aby spojrzał na nią uważnie? Czem mogłaby przywiązać jego serce do siebie? Nie! Nie! Tego nie będzie! Tego być nie może! Wszystko więc jest bardzo dobrze... bardzo...
A tymczasem nie odczuwał Olaf Nilsen radości w sercu. Przeciwnie, — cichy smutek coraz bardziej ogarniał go. Nadzieja już nigdy nie opromieniała duszy kapitana, ale uciszyły się też i zapadły w jakąś otchłań wszelkie trwogi, wybuchy nienawiści i zazdrości, burze, miotające duszą i sercem marynarza. Zmienił się do niepoznania, co też Polacy — majtkowie odrazu spostrzegli i gubili się w domysłach, patrząc na łagodną, wychudłą twarz kapitana i jego tęskne oczy.
Dzielny, wspaniały szyper „Witezia“, sam tego nie rozumiejąc, wyczuwał zbliżenie się ważnych wypadków, które mogły albo opromienić jego życie, albo pogrążyć go nazawsze w rozpaczy.
— Oby tylko jak najprędzej dopłynąć do Londynu! — mówił w kajucie do towarzyszy Rynka. — Tam się może wszystko wyjaśnić, no i my coś z sobą zrobimy nareszcie.
— Porzucicie „Witezia“ inżynierze? — pytali go Polacy.
Rynka się zamyślił i cichym głosem odpowiedział:
— Nie wiem jeszcze, co z sobą uczynię... Będzie to zależało od tego, co tu zajdzie na statku... Gdyby wszystko szło zwykłym trybem, pozostałbym na szonerze, bo cóż my — biedacy zrobimy w naszym kraju? Ludzi tam dużo, a pracy — tymczasem mało. Tacy żebracy, jak my, spadniemy na karki krewnym i znajomym, będziemy poszukiwali zarobku, a nie znajdując go, zaczniemy pić gorycz niepowodzenia, uskarżać się, zazdrościć i nienawidzieć wszystkich i wszystko! Tymczasem tu po kilku ryzach zrobimy duże oszczędności i, powróciwszy z niemi do ojczyzny weźmiemy się do pracy...
— No to i chwała Bogu! — zawołał Luda. — My też postanowiliśmy podpisać nowy akord z kapitanem. Skoro wy nie odejdziecie, — raźniej nam będzie!... Gdyby tak jeszcze sztorman się wylizał z ran — święte mielibyśmy życie na „Witeziu!“
Przy tych słowach wszystkie oczy zwróciły się ku Walickiemu.
Wesoły zwykle felczer siedział jednak milczący i smutny.
— Nic jeszcze nie wiem! — mruknął. — Zrobiłem wszystko, jak umiałem i potrafiłem najlepiej, lecz sztorman wciąż gorączkuje, ciągle traci przytomność...
Marynarze z niepokojem wpatrywali się w mówiącego.
— A jak myślisz?... — szepnął Sanicki.
Felczer nagle się rozgniewał:
— Cóż ja nieszczęsny felczerek mogę myśleć? Zrobiłem, co mogłem, a co zrobiła kula w płucach sztormana, tego nie wiem, bo na to potrzebny jest doświadczony lekarz! Nic nie wiem! Czekam, co dalej będzie...
Zapanowało milczenie. Słychać było tylko plusk ocierających się o burtę fal.
Tymczasem w kajucie sztormana działy się też rzeczy, o których nikt nie wiedział i których się nie domyślał.
Na tapczanie leżał nawznak starannie obandażowany Pitt Hardful. Blada, wychudła twarz nabrała przezroczystej, niebieskiej barwy, pod oczami czaiły się czarne cienie. Rozpalone gorączką wargi poruszały się co chwila, wyrzucając urywany, rzężący oddech i krótkie słowa, wymawiane bezładnie. Chwilami chory usiłował robić wysiłek, aby się podnieść, rękoma chwytał powietrze i poruszał głową, a wtedy z ciemnego kąta kajuty wynurzała się wiotka postać Ottona Lowego, schylająca się nad nim. Gdy miotał się w malignie, uspokajała go łagodnie silnemi ramionami, wlewała do ust lekarstwo lub orzeźwiający napój, robiła okłady; gdy chory leżał nieruchomy i cichy, opuszczała się na kolana i drżącemi ustami lekko muskała blade dłonie sztormana, lub w niemej rozpaczy, drżąc od zdławionych łkań, przyciskała głowę do jego stóp, jak skrzywdzone dziecko.
Słysząc równy, spokojny oddech rannego, Otto Lowe odchodził, siadał w swoim kącie i snuł przerwaną nić wspomnień i myśli.
W takiej chwili nie był to już Otto Lowe, marynarz szonera, lecz dawna Elza.
Widziała siebie małą dziewczynką o długich, jasnych warkoczach i oczach, jak morze groźnego fiordu w pogodny dzień słoneczny.
Biegła z domu rodziców na koniec wioski, gdzie mieszkała stara Lilit, siwa, jak północna sowa, wdowa po zaginionym w morzu żeglarzu. Nikt nie wiedział, jak dawno żyje sędziwa kobieta w chacie tuż nad urwiskiem, wiszącem nad fiordem.
Jedni rybacy mówili, że powinna liczyć osiemdziesiąt lat, inni twierdzili, że sto pięć, młodzież zaś — chłopaki i dziewczęta nazywali ją Eddą-prababką i wierzyli, że stara Lilit żyła na wyspie Lango od chwili, gdy pierwsi wikingowie rzucili kotwice swoich ostrodziobych łodzi na dno Hadsefiordu.
Jakżeż mogło być inaczej?
Edda umiała napamięć imiona i wielkie czyny wszystkich sławnych wikingów, pamiętała, gdzie mieli swoje zamki — gniazda orle, jakiej używali broni, które pieśni lubili najwięcej, dokąd płynęli po krótkim wypoczynku i hucznych ucztach, gdy w ofierze oceanowi i groźnemu bogowi Torowi zrzucano ze skał jeńców; nuciła piękne sagi boskich skaldów i szeptała tajemniczym głosem proroctwa Wali Widzącej. Stara Lilit często prowadziła młodzież na swoje ulubione skały, urągające sile kotłujących się i kipiących bałwanów, siwych, jak jej włosy, a groźnych i huczących, jak odgłosy dawnych dziejów. Tu, schylając się nad głębią, pokazywała drżącą dłonią leżące na dnie zatopione okręty, szkielety zakutych w łańcuchy królów i wodzów, zwyciężonych przez wikingów, miecze, tarcze, hełmy i skamieniałe łuki.
W grzmiących głosach wałów morskich, bijących o skalisty brzeg, Edda-prababka słyszała bojowe okrzyki wikinga Fingala i słodki głos skalda Osjana.
Nie! Któż z młodzieży lofotańskiej mógł wątpić, że sędziwa Lilit nie żyła w owe czasy?
Gdyby tak nie było, — skądżeby posiadała takie skarby, ukryte w czarnych skrzyniach, okutych żelazem i ozdobionych staremi runami?
Z nich to wydobywała coraz nowe i nowe bogactwa, żyła dostatnio w małej, lecz schludnej, pięknie wewnątrz przystrojonej skórami, kobiercami i makatami chacie, gdzie obok prostego rybackiego stołka zachwycona młodzież podziwiała hebanowe szafy o misternych rysunkach z perłowej masy, barwnych kamieni i kości słoniowej; fotele mahoniowe, rzeźbione, kryte poduszkami, haftowanemi jedwabiem; cyzelowane statki domowe z cyny, miedzi i srebra, z widniejącemi na nich znakami indyjskiego lotosu, tureckiego półksiężyca, chińskich świętych hieroglifów i japońskiego kwiatka chryzantemy, co odzwierciadla w sobie wschodzące słońce...
Skądżeby to wszystko miała Lilit? Jak mogłaby robić podarki każdej matce, rodzącej syna, każdej dziewczynie, idącej do ślubu, każdemu człowiekowi, umiejącemu pięknie, płynnie, porywająco opowiadać lub dźwięcznie śpiewać?
Nie! Nie! Lilit była Eddą!
Spędzała z nią Elza złote, jak stare dukaty, poranki krótkiej wiosny w fiordach i długie wieczory zimowe, gdy na północnym firmamencie falowały, wybuchając płomieniem i przygasając, mieniące się promienne zasłony tajemniczego światła, zrodzonego na biegunie.
Edda, siedząca w głębokim fotelu przed kominkiem, cichym głosem śpiewała nieraz sagę mądrego Skagena, który znalazł na dalekiej północy górę jasnych duchów, odlatujących na poszukiwanie wielkiej prawdy i sprawiedliwości bez skazy, a znaczących szlaki swego lotu płomiennemi pasmami światła. Opowiadała stara Edda, że duchy ukrywają się nieraz w duszach śmiertelników, a posiadający je człowiek postępuje sprawiedliwie i na szerokie, sławne drogi prowadzi innych ludzi.
Przypominała sobie Elza chwilę rozpaczliwego, bolesnego pożegnania ze starą Lilit przed swoim odjazdem na Oestwaago, gdy rodzice wyswatali ją z bogatym rybakiem — Waege Tornwalsenem.
Zaczęło się nowe życie, jednostajne, szare, jak jesień, lub jak rozsypujące się południowe skały Hadsefiordu. Wybujała kibić Elzy, proste, sprężyste nogi pięknie zarysowały się przez lekką tkaninę odświętnego stroju, zaokrągliły się mocne dziewczęce ramiona i świeżym karminem powlokły się usta. Jednak w sercu nie rozkwitł jeszcze kwiat miłości.
Dosięgła jednak wieku, gdy dziewczyny jej kraju wychodziły zamąż, więc nie sprzeciwiała się, nie rozumiejąc straszliwego lub słodkiego znaczenia małżeństwa.
I oto poznała je. Waege Tornwalsen, człowiek prawie stary, lecz mocny jak skamieniały pień zatopionego świerku, wdowiec, wstrętny garbus, o kwadratowej, potwornej postawie, z gęstą, rozmiotaną, siwiejącą czupryną i długą, zbitą w jeden kłak twardych włosów brodą, o oczach ponuro błyskających z pod krzaczastych brwi, stał się jej mężem.
Była dobrą żoną, a więc skrzętną gospodynią i wierną, powolną żądaniom męża służebnicą. Wszystko czyniła tak, jak uczyły ją matka i stare kobiety rodzinnej wioski. Nieraz jednak zamyślała się nad tem, dlaczego Lilit nigdy nic jej nie mówiła o przeznaczeniu kobiety i ani razu nie wspomniała o miłości, wierności i mężu.
Życie się jej wlokło jednostajnym trybem. Młoda kobieta prawie ciągle była sama, bo Tornwalsen spędzał całe miesiące na morzu ze swemi szkutami, wrzucając i wyciągając sieci, a później płynąc do Bodde i Bergen aby dostarczyć kupcom zdobycz swych łowów.
Gdy spędzał krótkie dni w domu, zwykle milczeli oboje, bo rybak nie umiał opowiadać, rzucając od czasu do czasu urywane słowa, podobne raczej do rozkazów.
Pewnego razu, gdy minęło już kilka lat wspólnego życia, stary Waege rzekł ponurym głosem, patrząc na żonę zpodełba:
— Ma tu przyjechać wkrótce mój syn z pierwszej żony. Nazywa się Eryk... Eryk Tornwalsen... Płocha była jego matka, bo wziąłem ją z miasta... płochy jest Eryk. Wałęsał się gdzieś po świecie... Nie wiem, co robił i gdzie był... Pewno nic dobrego z niego nie wyszło... Strzeż się jego głupich bajd, bo gadać może cały dzień i całą noc... Nigdy niema końca jego opowiadaniom... Bogacz! Gdyby miał tyle pieniędzy, ile ma głupich gadek, mógłby kupić całą Norwegję...
— Czy Eryk jest biedny? — zapytała Elza.
— Nic nie wiem! — odburknął stary rybak. — Nie widziałem go piętnaście lat... Przyjechał po raz ostatni, goły jak skała Loriku, a wesoły, jak skowronek. Gadał i śpiewał... Tyle pociechy miałem z niego!
— Cóż mówił o sobie Eryk? — znowu pytała Elza.
— Głupie usłyszałem gadanie! — mruknął Waege. — Powiadał, że się uczy na aktora teatralnego...
Elza więcej nie pytała, bo nie wiedziała, co to znaczy być aktorem teatralnym, a nie chciała się z tem zdradzić przed mężem.
— No więc cóż? — mruknął Tornwalsen.
Elza podniosła głowę i spokojnym głosem zapytała:
— Czy Eryk jest sprawiedliwym człowiekiem?
— Sprawiedliwym? — zdumionym głosem powtórzył Waege. — Bardzo głupie słowo! Sprawiedliwymi są tylko królowie i bogacze, bo oni sami piszą prawa... Obawiaj się i nie słuchaj Eryka... Jutro z sąsiadami wychodzę w morze na połów... Eryk pisał, że wkrótce przyjedzie tu z Hammerfestu...
Na tem rozmowa się skończyła.
Minął miesiąc w samotności — tej dobrej i złej powiernicy. Zrzadka tylko wpadały sąsiadki do obszernej zagrody Waege Tornwalsena, aby odwiedzić młodą kobietę. Bywały u niej wyłącznie wtedy, gdy rybacy odpływali na łowy, bo stary Waege nie lubił gości i niechętnie słuchał babskiego trajkotania, jak się wyrażał. Pozatem Elza była sama, bo dwóch milczących zawsze i półprzytomnych od alkoholu robotników nie można było uważać za żywe istoty. Albo milczeli, albo ochrypłemi głosami miotali na siebie przekleństwa, lub ponuro zawodzili, śpiewając pieśni rybackie.
Elza ciągle myślała o Eryku, usiłując wyobrazić sobie syna Waege, szczególnie gdy od sąsiadek dowiedziała się, że teatr jest dużym, rzęsiście oświetlonym domem, napełnionym strojnemi paniami i bardzo możnymi panami, wśród których można ujrzeć nawet samego króla; przed nimi na podniesieniu piękne kobiety i młodzieńcy w wspaniałych szatach udają miłość i zazdrość, rozpacz i wesołość, łzy i śmiech, śpiewają i tańczą, umierają i znowu ożywiają, aby ukłonić się klaszczącym w dłonie widzom.
W wyobraźni samotnej kobiety z Oestwaago młody Tornwalsen urósł na bohatera, pięknego i potężnego, otoczonego miłością kobiet, zazdrością mężczyzn, zdjętych lękiem przed jego siłą i odwagą. Nieznany Eryk stał się podobnym do swego imiennika — wikinga Eryka-Topora, któremu na turniejach królowe kładły na hełm wieńce zwycięskie, a wspaniali królowie klaskali w dłonie, potajemnie zazdroszcząc mu siły, gdyż nie mogli udźwignąć jego ciężkiego topora bojowego. Widziała samotna Elza swego wymarzonego bohatera podczas dalekich wypraw morskich siedzącego na dziobie dużej łodzi, najeżonej niezliczonemi wiosłami przykutych do ław niewolników i uwieńczonej jedynym, szerokim, jak skrzydła łabędzia, żaglem. Trzymał w ręku lutnię i głosem młodzieńczym, dźwięcznym jak srebrny dzwon, zwalczał plusk i syk fal, skrzyp wioseł i wycie wichru szturmowego.
Eryk — wiking, czy syn Waege Tornwalsena — już Elza nie odróżniała ich, — śpiewał sagę Oceanu, sagę ułożoną przez boskiego Osjana-ślepca, towarzysza bojów Fingala-zdobywcy.
Błyszczą modre oczy, jak gwiazdy, płonie natchniona twarz, miotają się, igrając z wichrem, złote włosy. Silna, do miecza i toporu nawykła dłoń lekko dotyka wielogłosych, warkliwych strun, a srebrnodzwonny głos leci ponad czubami rozszalałych fal, wznosi się pod ciemne chmury lotem orła i bije niby młotem bojowym w twardy pancerz skał.

„Na dno Oceanu Tor ogniowieczny w gniewie potężnym
„Strącił strzałą ognistą, łuk wielobarwny zgiąwszy dłonią mocarną,
„Wrażych łodzi zastępy, mknące na podbój ziem Fingala.
„W gęstwinie traw, kołysanych prądem wężowym,
„Biegnącym od ziemi nieznanej, i chyżą czeredą ryb srebrnobokich,
„Legli w sprawnych szeregach wioślarze, dzierżący w dłoniach strudzonych pojazdy,
„Z drzewa twardego wschodniej krainy wycięte;
„Legli rycerze w hełmach skrzydlatych, w zbroicach żelaznych,
„Do bitwy gotowi, bo błyszczą ich miecze i groty oszczepów,
„Bo szczęk nie umilkł puklerzy z miedzi łyskliwej
„I okrzyk gardzieli chełpliwych, urągających Torowi — władcy piorunów nie umilkł.“

Od tego czasu nie mogła Elza inaczej wyobrazić sobie Eryka Tornwalsena.
Widziała go złotowłosym młodzieńcem, srebrzystą łuską pancerza okrytym, przepasanym ciężkim mieczem, a dzierżącym słodkośpiewną lutnię w ręku. Widziała, jak milkły przy dźwiękach Erykowej lutni wichry, jak pokorniały fale i lizały jego stopy, jak rozsuwały swoje zwoje mgliste płachty czarnych chmur i jak jasne słońce uśmiechało się do niego, zaglądało mu w oczy, skrzyło się na srebrnych orlich skrzydłach hełmu i na błyskotliwym pancerzu.
Stawał się wtedy podobny do aniołów, jakich widziała na obrazkach i o jakich rozpowiadał w szkole pastor, uczony człowiek, który bywał nawet w Ziemi Świętej.
I nagle przybył Eryk prawdziwy, nie z sagi, lecz Eryk Tornwalsen. Przybył dużym, białym statkiem, w towarzystwie pięknych kobiet i bogatych mężczyzn, odbywających wycieczkę po fiordach.
Całe towarzystwo odprowadziło Eryka do ojczystego domu. Był otoczony uwielbieniem, miłością i zachwytem, jak królewicz, o którym śpiewali skaldowie, jak sławny wiking. Prawda, że nie miał na sobie połyskującej zbroi, hełmu i miecza, bo był w białem ubraniu i białym miękkim kapeluszu, rzucającym cień na modre oczy i natchnioną twarz.
Gdy Elza wyszła na jego spotkanie i stanęła zdumiona przed tak świetnem gronem gości, Eryk rzekł kilka słów do swoich przyjaciół, a później zbliżył się do młodej macochy i złożył na jej ręku pocałunek.
Zmięszana kobieta nie wiedziała, co ma z sobą począć, lecz ochłonęła prędko i zwyczajem rybackim ujęła głowę Eryka w dłonie i mocno ścisnęła.
Było tyle prostoty i wdzięku w tym ruchu, że z tłumu przyjezdnych rozległy się oklaski i pełne zachwytu uwagi.
Nagle Eryk, jeszcze raz pocałowawszy Elzę w rękę, zdjął kapelusz.
Złote włosy rozsypały się dokoła twarzy, błysnęły wesołością oczy i Eryk, wyciągnąwszy dłoń, zadeklamował, pół-śpiewając dźwięcznym, brzmiącym, jak srebrny dzwon, głosem:
— O, piękna pani! Jesteśmy rozbitkami z morza... Siwe fale przygnały nas do tych gościnnych skał. Dokucza nam nieznośny głód i pierś wysycha nam z pragnienia!...
Ostatnie słowo zaśpiewał na tak wysokiej nucie, że tłum zaczął znowu klaskać, a ktoś zauważył:
— W teatrze publiczność oszalałaby, gdyby usłyszała, mistrzu, tę nutę przedziwną!
Elza stała, przyciskając ręce do piersi, falującej gwałtownie.
Sen stawał się jawą, marzenie przeistaczało się w żywe kształty.
Oto był przed nią Eryk-wiking, bo skąd ten człowiek z miasta mógł znać zapomniane słowa sagi, które przechowała w swej pamięci stara, siwa, niby sowa północna, Edda-prababka?
Lecz stał też przed nią biały anioł o włosach złocistych, o promiennych oczach, o głosie, którego każdy dźwięk był modlitwą.
W głowie Elzy migotały myśli jak błyskawice.
— Eryk Tornwalsen — to puste słowo, bez znaczenia i treści. Przybył do zagrody rybackiej Eryk Sprawiedliwy, pół-człowiek, pół-anioł, bo w duszy jego osiadł promienny, poszukujący prawdy duch polarnej zorzy!
Z trudem udało się Erykowi uspokoić macochę i zaprosić na pożegnalną ucztę swoich przyjaciół.
Statek odpływał za godzinę i miał powrócić po Eryka za dwa tygodnie.
Wkrótce Elza i młody Tornwalsen pozostali we dwoje i rozmawiali aż do północy.
Eryk wypytywał szczegółowo o ojca i o życie jego z młodą żoną.
Zrozumiał odrazu, że kobieta jest samotna i że nie znała jeszcze uniesień miłości.
Gdy opowiedziała mu o starej Lilicie, o jej sagach i pieśniach, wyczuł głęboką, czystą duszę marzycielską, jaka może zrodzić się i ukształtować tylko na północy, gdzie natura — uboga, surowa i groźna daje tak mało radości i piękna, że tylko marzeniem można dopełnić to, bez czego rozumna istota ludzka żyć nie może. Znał swego ojca, szczególnie z opowiadań matki, która uciekła od męża, czując przed nim lęk nieprzezwyciężony.
Nie mówił tego Eryk Tornwalsen młodej żonie swego ojca.
Czuł dla niej wielkie współczucie i podczas pobytu swego na Oestwaago kilkakrotnie powracał do myśli, ukrytej w formie przypowieści, usiłując poddać samotnej kobiecie pewne postanowienia, które mogłyby poratować ją w chwili rozpaczy i bezsilnego miotania się w pustce życia.
Znał te czarne dni rozdroża duchowego, przeszedł je sam, wybrnął na jasny szlak i szczerze chciał dopomóc samotnej kobiecie.
Lecz Elza była żoną jego ojca. Ta okoliczność utrudniała rolę Eryka. Nie mógł dawać jej rad, które skierowałyby jej myśl i uczucia przeciwko mężowi, nie chciał tego uczynić tak samo, jak nie mógłby szukać miłości tego prostaczego, zdawało się, śpiącego serca.
Mówił więc przypowieściami, myśląc zarazem, że zrozumie jego słowa, jeżeli ma rozum i wyobraźnię, nie zrozumie i pozostanie w zagrodzie ponurego garbusa-męża, uległą, milczącą żoną, jeżeli mózg jej śpi, spowity mgłą, płynącą od białych widm gór lodowych.
Więc mówił nieraz, patrząc w jej szeroko otwarte, zachwycone oczy:
— Gdy północne renifery nie znajdują w tundrze potrzebnego dla życia mchu, dążą na inne miejsca, chociażby były odległe o setki mil, dążą wytrwale, chociażby na swej drodze miały spotkać zgraje drapieżnych wilków, czyhające rysie i władców kniei — niedźwiedzi. Gdy nasze norweskie lemingi wyczerpią wszystkie zapasy żywności, — przenoszą się do innych okolic, a nic ich wstrzymać nie zdoła: ani ogień, ani bystre rzeki, ani wysokie mury i zastępy wrogów! Gdy srebrne łabędzie, wijąc swe gniazda na wybrzeżach zimnego oceanu, poczują pierwszy podmuch północnego wiatru, odlatują bez żalu i bez trwogi, po tysiąc razy zwalczając śmierć, czającą się wszędzie — na ziemi, na wodzie i pod chmurami, aż ujrzą zalane słońcem lazurowe, ciepłe morze, złociste piramidy i ruiny starych świątyń królewskiego Egiptu! Wielki pęd do szczęścia prowadzi je przez lądy i oceany, a promienny, pełen powabu duch wolności leci przed niemi, jak świetlana zjawa, jak ognisty słup, niegdyś prowadzący wybrany naród przez pustynię jałową, zdradliwą!
Elza słuchała, milcząca, w niemym zachwycie zaciskając palce.
Upajała się dźwiękami srebrzystego głosu Eryka, wchłaniała w siebie blask jego oczu, lecz chwytała każde słowo i zazdrośnie ukrywała je w głębi swej duszy. Tak staranny, pracowity rolnik z miłością sadzi żołądź do ziemi, marząc o chwili, gdy po długich korowodach bujnej radości wiosny i ciężkiej tęsknoty jesieni — wybuja w potężny dąb, który nadstawi czoło nawałnicy i nieustannemu prądowi wieków.
Tego nie wiedział Eryk Tornwalsen, nie wyczuł tego.
Śpiewał dla niej pięknym głosem stare sagi i nowe pieśni — rzewne, pełne miłości i żądz, to znowu groźne i śmiałe, jak echa okrzyków Tora, lub szczęk mieczów i walenie toporów wikingów, jak wyzwanie wściekłych fal, usiłujących wedrzeć się do nieba, zalać je i zburzyć.
Publiczność teatralna, uwielbiająca Tornwalsena, nigdy pewno nie słyszała takiego śpiewu. Wtórowały mu żywioły: rozedrgane powietrze północnego lata, — krótkiego, a szalonego, jak chwilowe życie barwnego motyla; rozigrane szeroką, gładką falą migocące w słońcu morze; pluskająca łagodna szeleja, miłośnie wbiegająca na wąski strąd przybrzeżny; blade, turkusowe niebo i — kołaczące we wzburzonej piersi serce milczącej kobiety.
Czuł w te chwile wielki artysta, że dusza jego jest częścią północnej natury, przesiąkniętej tęsknotą lecz kryjącej w sobie nieznane siły; że marzenia jego i porywy przyszły nie z ziemi, lecz od tęczowych smug niegasnących zórz, z niemilknącego nigdy poszumu fal, z huku i grzmotu zwaru, syku morskiej kipieli, bijącej w brzeg, wdzierającej się do głębokich, ciemnych szczelin spychu i walczącej z czarnemi skałami, okrytemi bliznami od wieków zadawanych ciosów.
Czuł to wielki artysta i dobrze mu było w obecności samotnej kobiety, mówiącej swem milczeniem, radującej się i tęskniącej zmiennym wyrazem jasnych, szeroko rozwartych oczu.
Mijały dni i zbliżał się termin odjazdu Eryka.
Pewnego wieczoru Elza ujęła go za rękę i rzekła:
— Eryku, powiedz, czy jest sprawiedliwość i prawda na ziemi, prawda, poszukiwana przez jasne duchy, lecące od zorzy polarnej?
— Powinny być! — zawołał z przekonaniem w głosie Tornwalsen. — Gdyby nie istniały, zginąłby świat cały, Bóg, morze, niebo, lądy i my!
— A czy dobrze mówił mi mąż, że sprawiedliwość i prawda są udziałem królów i bogaczy, bo oni ustalają prawo na ziemi?
Eryk zamyślił się głęboko. Milczał długo, aż podniósł głowę i zaczął mówić:
— Ojciec powiedział prawdę... Miał on na myśli nie królów, walczących mieczem i wspaniałych purpurą i koroną. Nie mówił on o bogaczach, brzęczących kiesami, pełnemi złota... Ci ustalają prawa dla ludów, lecz sprawiedliwość nie jest ich zdobyczą!... O innych królach i bogaczach mówił mój ojciec... O królach myśli twórczej, o władcach dusz i serc ludzkich mówił, miał na myśli bogaczy o sercach, pękających pod nawałem porywów, palących się w ogniu wyobraźni, o bogaczach — tych wielkich skąpcach i samotnikach, w chwilach wybuchu radości i siły niepohamowanej rzucających w ciżbę ludzką pełnemi garściami brylanty swego genjuszu, wonne kwiaty talentu i wylewających potoki gorącej miłości dla wszystkich... dla całego świata; płoną wtedy oni boską radością, lecz pozostają obojętni na to, kto podniesie te kwiaty i klejnoty, kto napełni swój złoty kubek lub glinianą misę winem ich serca, obojętni, jak chmura, roniąca krople ożywczego deszczu na piękną, dumną różę i na drobny kwiatek skalnego wrzosu! Prawdę mówił mój ojciec... jeżeli tak myślał.
Elza długo milczała, zapatrzona i zasłuchana. W jej duszy brzmiały jeszcze słowa Eryka — wikinga i anioła.
— Cóż powiesz, matko? — zapytał Eryk.
— Jestem skromnym wrzosem skalnym, lecz i na mnie spadła kropla życiodajnego deszczu! — szepnęła. — Pamiętam wszystko i nigdy nie zapomnę ani o reniferach, nie lękliwych śmierci, idących w dal nieznaną, ani o lemingach, zwalczających ogień, głębokie, wartkie nurty rzek i wysokie, mocne mury, ani o łabędziach białych, lecących hen! do ciepłego morza — po szczęście!...
Eryk zdumiał... Wszystko pojęła, sercem i rozumem ogarnęła milcząca, spokojna kobieta, żona rybaka. Była jak bazaltowa skała Oesterwaago. Pozostawała niezwalczona pod ciosami miotających się fal, lecz w jej piersi każdy uderzający w nią wał pozostawiał ślad niezatarty. Pamiętała o nim, czuła go dotkliwie, boleśnie przez wieki całe...
— Zły czy dobry siew rzuciłem do duszy tej kobiety? — myślał z trwogą Eryk i, żeby rozproszyć wrażenia, zaczynał opowiadać o życiu w wielkich miastach, gdzie śpiewał tłumom; objaśniał co jest dobre, a co — złe w ich walce o byt, co jest wzniosłe i co — poziome, co — wielkie i co śmieszne, mówił o wzlotach sztuki i głębi myśli ludzkiej, o genjuszach i błaznach, o zbrodniarzach i spotykanych na ziemi świętych, bardziej miłych Bogu, niż dawni pustelnicy i męczennicy, gdy życie było takie proste i zrozumiałe dla każdego, gdy sprawiedliwość była jednakowa dla wszystkich, gdy dobre czyny i bohaterstwo były bezpośrednim nakazem sumienia i myśli, niczem niehamowanym a potężnym odruchem. Opowiadał wesołe, zabawne wypadki ze swego życia, śmiał się i śmieszył Elzę, dziwiąc się, że nigdy, w najbardziej wykwintnem i inteligentnem towarzystwie nie starał się być tak dowcipnym i mądrym, gdyż w jasnych oczach młodej macochy widział zrozumienie każdej myśli, utajonej pod zasłoną mowy ludzkiej, — ubogiej, bezsilnej i szarej mowy.
Nareszcie biały piękny statek zawinął do Hadsefiordu i zabrał z sobą młodego Tornwalsena. Nie doczekał się powrotu starego Waege, pozostawił dla niego znaczną sumę pieniężną i, serdecznie pożegnawszy Elzę, odpłynął.
Młoda kobieta długo patrzyła w ślad za sunącym po fiordzie białym parowcem, aż zniknął za wschodnim przylądkiem Nargö.
Wtedy Elza zamknęła oczy i, przycisnąwszy ręce do piersi, szeptać zaczęła słowa sagi, słyszanej od Eddy-prababki, siwej, wiekowej Lilit...

„Zniknęły w mgle dalekiej białe żagle wikingowej łodzi!
„Już nie słychać grania rogów i skrzypu długich giętkich wioseł.
„Opustoszał zamek... Zawarły się podwoje i umilkł mieczów szczęk...
„Na krużgankach — pustka i na szczycie baszty — cisza...“

Myśli Elzy przerwał Olaf Nilsen. Stanął na progu kajuty i patrzał smutnemi oczami na bladą twarz sztormana i na skuloną w ciemnym kącie postać zamyślonej kobiety.
Nie słyszała, jak wszedł, i drgnęła, gdy dobiegł ją szept kapitana:
— Jak się czuje mister Siwir?
Elza podniosła się i wnet przeistoczyła się w Ottona Lowego.
— Jeszcze gorączkuje, miota się i mówi słowa bezładne, niezrozumiałe! — odparł marynarz służbowym głosem.
— Może będzie lepiej, jeżeli zawiniemy do Wardö i zostawimy sztormana w szpitalu? — spytał Nilsen.
Otto Lowe odrazu zmienił się w kobietę, bo przycisnął ręce do piersi i drżącemi ustami jął błagać:
— Nie! Nie! Pozostaw go tutaj, Olafie Nilsen, pozostaw! Ja nie dam mu umrzeć! On jest życiem mojem i twojem! Ja wydrę go śmierci!
— Kochasz go tak bardzo?... — jęknął Norweg.
— Kocham!... — padł cichy szept.
Złe głosy zaczęły krzyczeć w duszy Nilsena, serce gwałtownie mu zabiło, przymrużył oczy i ścisnął pięści.
— Mogę wyrzucić go do morza, bo stanął na mej drodze, odebrał mi ciebie!... — syknął przez kurczowo zaciśnięte zęby.
— Nie uczynisz tego, Olafie Nilsen! — odezwała się Elza. — Wiesz, że niczem nie zawinił. Słowa do mnie nie wyrzekł... Gdyby myślał o mnie, nie uratowałby ciebie... W majaczeniach swoich wspomina ciebie, Ikonena, nazwę naszego statku, a nigdy, nigdy nie wymówił mego imienia!
Olaf Nilsen spuścił głowę i milczał.
— On jest mojem i twojem życiem, Olafie Nilsen! — powtórzyła Elza. — Ja zrozumiałam, gdzie jest droga mego szczęścia, ty — już kroczysz sprawiedliwym szlakiem, bo on ci wskazał jasny cel... My go uratujemy... ty i ja!...
Kapitan westchnął ciężko i cicho opuścił kajutę chorego. Długo rozmawiał z felczerem, stojącym przy sterze, i powoli się uspokajał, chodząc po deku, z nisko opuszczoną głową.
Minęła jeszcze cała doba, gdy Pitt Hardful nagle otworzył oczy, uważnie rozejrzał się dokoła i słabym głosem zapytał:
— Kto tu jest?
Otto Lowe wyrósł przed nim. W oczach mu błyszczały łzy radości.
— Chwała Bogu, sztormanie! — rzekł wzruszonym głosem. — Teraz będziecie zdrowi!
Pitt zaczął wypytywać o bunt i, dowiedziawszy się, że wszystko się skończyło, spokojnie zasnął dającym zdrowie snem.
„Witeź“ tymczasem minął Wardö, opłynął Skandynawję i zaczął biec ku południowi. Ocean, niby wiedząc o chorym sztormanie, łagodnie kołysał statek, a lekka bryza przepowiadała stałą, spokojną pogodę.
Pitt powoli przychodził do zdrowia.
Pewnego wieczoru, spostrzegłszy smutną twarz Ottona Lowego, spytał:
— Boicie się kapitana? Czy możecie rozmawiać ze mną?
— Nie boję się Olafa Nilsena! — odparł marynarz. — Mogę mówić z wami, ile chcecie, sztormanie!
Pitt wahał się przez długą chwilę, lecz spojrzał na marynarza i rzekł:
— Wiem oddawna, że jesteście kobietą i ukrywacie się w przebraniu marynarza... Źle wam tu było, na szonerze — też wiem! Macie na imię Elza, — słyszałem, że was tak nazywał kapitan. Jeżeli potrzebujecie mojej rady, lub pomocy, opowiedzcie mi, co zniewoliło was do wstąpienia na szoner Olafa Nilsena. Możecie nic nie ukrywać, bo nikt ode mnie niczego się nie dowie...
— O, dziękuję wam, sztormanie! — gorącym głosem zawołała Elza i przycisnęła rękę Pitta do ust.
Z trudem wyrwał jej sztorman dłoń swoją i, zamknąwszy oczy, przygotował się do słuchania.
Elza opowiedziała wszystko, co snuło się przed jej oczami, gdy siedziała przy chorym, przysłuchując się jego urywanemu, ciężkiemu oddechowi i wykrzykiwanym w gorączce słowom.
— Pokochaliście złotowłosego Eryka, Elzo? — zapytał Pitt.
— O, nie sztormanie! — zaprzeczyła z porywem. — Czyż mogłam kochać anioła?! Uwielbiałam go, a jego słowa nosiłam w sercu i pamięci, jak najdroższy skarb! Do czasu spotkania się z wami znałam dwoje ludzi dla mnie najdroższych. Byli to Lilit i Eryk Tornwalsen. Stara Edda nauczyła mnie marzeń, Eryk nauczył dążenia do szczęścia... Wy...
— Mówcie o sobie! — przerwał jej Pitt.
— Wkrótce po odjeździe Eryka powrócił z łowów stary Waege, mój mąż, — ciągnęła dalej Elza. — Czułam, że przygląda mi się bacznie i podejrzliwie, drwił z syna i przeklinał rojne miasta — siedzibę ohydy i grzechu. Milczałam, bo cóż mogłam powiedzieć i poco? Zresztą po odjeździe Eryka zobojętniałam do reszty, cała żyłam w myślach, zamiarach i marzeniach... Odbywała się we mnie wielka walka jakichś nieznanych mi dotąd wrogich sił. Cóż znaczyły dla mnie słowa Waege Tornwalsena?! Słuchałam ich tak, jak się słucha szmeru padającego deszczu, nie usiłując wynaleźć w nim treści, doszukać się zrozumiałego dźwięku, wyrazu... Waege przypłynął ze swemi szkutami razem z młodym szyprem... nazywał się Olaf Nilsen. Miał wtedy własny mały szkuner i trudnił się przewożeniem kontrabandy.
Elza umilkła, pogrążona we wspomnieniach.
— Olaf Nilsen swemi czarnemi oczami przejrzał nasze życie odrazu i, spotkawszy mnie na brzegu morza, rzekł:
„Elzo Tornwalsen! Jesteś smutna i samotna w domu starego garbusa. Wykupię ciebie od męża, a, jeżeli nie zechce pieniędzy, zaczekam na niego nad urwiskiem, niech przychodzi z nożem lub siekierą. Będzie walka i któryś z nas wygra.“
— Cóż powiedzieliście, Elzo, kapitanowi? — przerwał zaciekawiony sztorman.
— Zapytałam go, czy może dać mi inne życie niż Waege Tornwalsen? Odpowiedział, że jest też prostym, jak dzikie skały, człowiekiem, włóczęgą morskim, ale, że będzie się mną opiekował. Ja zaś nie tego, sztormanie, pragnęłam! Umiem sama pokierować szkutą, ożaglować ją i narychtować cały takielunek do ostatniej wanty i barduny, w spotkaniu z pijanemi majtkami dam sobie radę, jak mężczyzna. Ja chcę takiego życia, w którem każdy dzień jest inny, w którem ludzkie czyny jaśnieją, jak gwiazdy na czarnem niebie!...
— Opowiadajcie dalej, Elzo, opowiadajcie o tem, co się z wami stało później! — prosił Pitt.
— Olaf Nilsen, chociaż otrzymał moją odmowę, przychodził do nas często, w milczeniu przyglądał mi się, myślał i czekał. Gdy wychodziłam z zagrody, zawsze widziałam Olafa. Nie podchodził jednak do mnie, zdaleka tylko śledził mnie. Tymczasem tęsknota za nowem życiem pożerała mnie. Nie spałam po nocach, aż spostrzegł to Waege. Zasypał mnie najstraszliwszemi obelgami i przekleństwami, oskarżał o zdradę z Erykiem i Olafem, aż porwany wściekłością rzucił się na mnie i zaczął bić... Wyrwałam się mu i uciekłam z domu... Sąsiedzi-rybacy odwieźli mnie do domu rodziców, ukryłam się w chacie Lilit... Mąż znalazł mię wkrótce, i opierając się na naszych obyczajach, zabrał i przywiózł na Oestwaago... Pierwszego zaraz wieczoru związał mnie sznurem i groził torturami, jeżeli nie powiem mu prawdy. Nie miałam przed nim winy, więc do zdrady przyznać się nie mogłam! Zaczął mnie wtedy bić i dusić... Na moje krzyki ktoś wysadził drzwi i wbiegł do domu. Był to Olaf Nilsen... Zwolnił mnie, podszedł do Waege Tornwalsena i rzekł:
— Mógłbym cię rozdeptać, jak gada, stary garbusie, ale nie chcę tego. Chcę ubić interes z tobą! Elza już nigdy nie będzie dla ciebie żoną, więc odstąp mi tę kobietę. Nic od niej nie żądam, chcę, żeby była wolna. Dam ci za nią tysiąc talarów holenderskich w złocie... Namyśl się!
Długo milczał Waege, aż, uśmiechając się złośliwie, rzekł:
— Zgoda! Przynoś talary za godzinę na przylądek Norgö. Będę tam czekał na ciebie!
— Dobrze! — odparł Olaf, — lecz pamiętaj, że za jedną łzę Elzy zabiję ciebie, spalę twój barłóg i na dno puszczę twoje szkuty!...
— W nocy Waege z zasadzki postrzelił Nilsena, a, powróciwszy do domu, związał mnie, bił i znęcał się przez długi czas. Po kilku dniach dopiero mąż zostawił mnie samą, a wtedy przegryzłam sznury, wybiegłam z domu i, chociaż na Hadsefiordzie była silna dma, rzuciłam się do wody i popłynęłam na przeciwną stronę, aby uciec z domu Tornwalsena jak najdalej, chociażby na dno morza... Już fale zalewały mnie, już traciłam siły, gdy dojrzeli mnie ludzie z „Witezia“ i uratowali. Od tej pory jestem tu i czekam dnia, w którym przyjdzie postanowienie, co mam z sobą uczynić.
— Po wyleczeniu ran, — mówiła dalej cichym głosem kobieta, — Olaf Nilsen przyłapał Waege Tornwalsena i zmusił go do wydania na papierze obietnicy rozwodu ze mną za tysiąc funtów angielskich, lecz, gdy Nilsen, zarobiwszy je, przywoził pieniądze na umówione miejsce i dawał sygnał strzałem, Tornwalsen nie zjawiał się i nigdzie nie można było go znaleźć. Wtedy Olaf Nilsen pisał na skale list do Waege, obiecywał mu podwójną nagrodę, prosił, aby przyjął ją i wydał obiecany papier, lecz już trzy razy napróżno oczekiwał Olaf Nilsen starego Tornwalsena na skale Norgö. Znęca się Waege, zamyśla coś złego... wiem to!
Umilkła Elza, milczał też sztorman, a zmarszczki uporczywej myśli poorały mu czoło. Nareszcie podniósł oczy i spytał:
— Cóż zamierzacie, Elzo, uczynić, gdy będziecie wolną, bo mogę wam pomóc w tem? Istnieje prawo i sądy.
— Chciałam być narazie w bezpieczeństwie przed pościgiem Tornwalsena i nie należeć do niego, teraz — chcę więcej... Chcę zamieszkać w wielkiem, wspaniałem mieście, gdzie spotkać można władców dusz i serc ludzkich, gdzie bogacze rozrzucają tłumowi skarby swych myśli i porywów, gdzie święci wskazują drogi ku prawdzie!
— Poco wam to wszystko, Elzo? — z uśmiechem rzekł Pitt. — W wielkich, zgiełkliwych zbiorowiskach ludzkich trudno wam będzie znaleźć wymarzonych przez was władców, bogaczy ducha i świętych; zamiast nich znajdziecie błaznów, zbrodniarzy, zdrajców i lalki o zgniłych duszach i pustych sercach. Poco wam to?
Elza podniosła się i, patrząc w oczy sztormanowi, dobitnym głosem spokojnie rzekła:
— Gdy patrzyłam na Eryka Tornwalsena, serce biło mi uwielbieniem, bo daleki był dla mnie... z nieba przybyszem był Eryk Tornwalsen. Odszedł i po nim została... saga świetlana we wspomnieniach... Gdy słucham was i patrzę na was — w sercu mojem budzi się miłość, bo jesteście jasny i sprawiedliwy, lecz zrodziła was ziemia i nieszczęście, rozjaśniła męka i tęsknota... tak, jak i mnie samą...
— Elzo... — zaczął Pitt, lecz ktoś trzeci stanął przy tapczanie i rozległ się ponury głos kapitana:
— Milczcie, mister Siwir! Milczcie i słuchajcie, aż ona dopowie wszystko, bo w tem zawiera się jej i moje życie!...
Dziwna w tej chwili stała się rzecz. Oto tych troje ludzi pozostało w zupełnym spokoju. Nikt się nie przeraził, nie zmięszał i nie wybuchnął gniewem.
Widocznie, w duszach ich oddawna z chaosu myśli i miotających się uczuć wyłoniło się postanowienie, niezłomne, przypieczętowane krwią serca.
— Pójdę do wielkiego miasta, będę patrzyła, słuchała i uczyła się, aby być godną was, Pitt Hardful! — rzekła twardym głosem Elza. — Może po latach poznacie moje serce i moje myśli i, jeżeli życie nie rozłączy nas, zapytam was, Pitt Hardful, czy nie macie miłości dla mnie?
Pitt zapanował nad sobą i spokojnym głosem odpowiedział:
— Dziękuję wam za serce, Elzo! Za szczerość zapłacę szczerością. Nie jestem ani jasnym, ani sprawiedliwym, jak myślicie! Byłem błaznem życiowym, lalką bez serca i duszy, byłem nawet zbrodniarzem... Teraz nic nie posiadam w swem sercu, oprócz żądzy zemsty. Tak — zemsty! Gdym opuszczał więzienie, wszyscy, nawet moi najbliżsi odwrócili się ode mnie, jak od ohydnego płazu! Wtedy postanowiłem zmusić ich, aby uznali mnie nie za równego sobie, lecz za wyższego... I oto czynię wszystko po temu! Chcę wielką pracą, igraniem ze śmiercią, uczciwą myślą i siłą wybić się na szczyt i spoglądać na dół, gdzie ludzie będą się płaszczyli przed aresztantem nr. 13! To jest pierwszy szlak mego życia... Co później uczynię z sobą? Uspokoję się i utonę wśród gawiedzi miejskiej? W porywie pogardy dokonam nowej zbrodni? Zniechęcony i wstrętem objęty puszczę sobie kulę w skroń? Czy znajdę w sobie siły do dalszego życia? Nie wiem, nic nie wiem!...
Wszyscy spuścili głowy i milczeli długo.
— Słyszałaś, Elzo? — szepnął Nilsen.
— Słyszałam! — odpowiedziała. — Będę czekała do chwili, aż ugną się przed wami wszyscy, co skrzywdzili was, Pitt Hardful, a gdy dowiem się, że żyjecie, zapytam was o swój los.
— Niech tak będzie! — z jękiem wyrwały się słowa z szerokiej piersi Norwega. — Niech będzie! Lecz, gdy Pitt Hardful nie znajdzie nic w swem sercu dla ciebie, Elzo, ja cię o swój los zapytam wtedy po raz ostatni, Elzo!...
— Dobrze, Olafie Nilsen! — rzekła kobieta.
Na tem rozmowa się skończyła. Myśleli każde o swojem.
— Przyjaciele, — rzekł słabym głosem Pitt, — czy nie uważacie, że ludzie są najnieszczęśliwszemi istotami na ziemi? Lada przyczyna burzy ich życie i miota niem, jak łodzią na fali! Do życia Elzy Tornwalsen wdarł się złotowłosy Eryk i pognał ją, jak dma szturmowa, ku nieznanemu brzegowi. Elza zmieniła na mękę życie Olafa Nilsena. Ja, nic o tem nie wiedząc, wdarłem się w życie was obojga i na nowe pchnąłem was szlaki... My, jak ptaki przelotne, co żyją radośnie i pogodnie do chwili, aż usłyszą brzmiące pod obłokami głuche trąbienie odlatujących na południe żórawi... Wtedy wszystko się zmienia, bo już majaczy przed beztroskiemi ptakami daleka, znojna wędrówka, nieraz w objęcia śmierci...
— Niech tak będzie! — powtórzył z uporem Olaf Nilsen i wyszedł.
Tak ci ludzie wstąpili na nieznany szlak przelotnych żórawi, lecących ku szczęściu — dalekiemu i nieznanemu... I więcej nigdy do tej rozmowy nie powracali.
Kłamliwe usta ludzkie nie powinny, bowiem, nigdy powtarzać tego, co serce wyznało po raz pierwszy i, może, ostatni...



ROZDZIAŁ XI.
NA NOWE ŻYCIE — NA NOWĄ WYPRAWĘ.

Gdy „Witeź“ oddał cumę przy wybrzeżu portowem w Londynie, Pitt Hardful już leżał na pokładzie, z każdym dniem powoli odzyskując siły. Jednak był jeszcze słaby, bolała go zraniona noga, kaszlał i pluł krwią.
Olaf Nilsen działał szybko i wkrótce sprzedał towar, zawarty w rumie statku. Zyski przeszły wszelkie oczekiwania, gdyż drogie futra i kość morsową na rynku londyńskim kupowano po cenach fantastycznych.
Gdy rum „Witezia“ opustoszał, Olaf Nilsen usiadł przy sztormanie i zapytał:
— Czy mam oddać należną część zysku aresztowanym ludziom, mister Siwir?
— Sądzę, że — tak! — odparł Pitt, który przedtem myślał już o tem. — Przyczyna w tem, że, przecież, sami, kapitanie, wymierzyliście załodze karę za bunt. Do tego czasu czeladź pracowała sumiennie, powinna więc dostać swoją część zarówno, jak i wymiar sprawiedliwości...
— Dobrze! — mruknął Nilsen. — Myślałem tak samo. Macie tymczasem swoją część!
Mówiąc to, podał mu grubą paczkę banknotów.
Suma była bardzo znaczna i Pittowi oczy błysnęły radością.
Na drugim końcu statku skakał ucieszony Walicki, któremu, oprócz jego udziału w zysku, kapitan wypłacił hojną nagrodę za uratowanie sztormana.
Wieczorem tegoż dnia, kapitan oznajmił, że za dwa dni chce odpłynąć, aby w jemu znanem miejscu wysadzić na brzeg buntowników.
— Kapitanie! — rzekł Pitt. — Jestem jeszcze bardzo słaby i chciałbym czas waszego pływania spędzić w lecznicy, gdzie prędzej powrócę do zdrowia...
— Dobrze! — zawołał Nilsen. — Jutro wszystko się załatwi... Będziecie mieli dwa tygodnie czasu, mister Siwir.
— To wystarczy! — zgodził się sztorman. — Bo, jak widzę, mam końskie zdrowie, że tak prędko się wylizałem!
Następnego dnia Pitt Hardful został ulokowany w bardzo dobrze urządzonej prywatnej lecznicy w okolicach Londynu i oddany pod opiekę doświadczonych lekarzy.
Pitt natychmiast polecił kupić sobie kilkanaście książek, atlasy geograficzne i nawigacyjne i zaczął się uczyć.
Tymczasem „Witeź“ płynął tam, gdzie Nilsen miał zamiar wysadzić bosmana Rybę z jego czeladzią, po wydaniu im należnej części zysku, osiągniętego z ostatniej wyprawy.
Pod dozorem lekarzy Pitt szybko nabierał sił i wkrótce już mógł chodzić, lekko utykając. Zabrał się więc do pracy, ślęcząc nad książkami i mapami.
Gdy „Witeź“ po powrocie stanął na Tamizie, sztorman odrazu przeniósł się na szoner i powoli zaczął wchodzić w zwykły tryb marynarskiego życia. Pracy dla niego nie było zbyt dużo bo „Witeź“ się odświeżał po kilku pływankach.
Załoga oprócz warug strażniczych miała cały czas wolny spędzając go w pięknem mieście, gdzie skrzętni, mądrzy Anglicy zebrali tak dużo materjału dla myśli i nauki.
Wynajęci przez kapitana robotnicy portowi, po pozostawieniu statku w doku, oczyszczali dno i kil „Witezia“ z warstwy muszel i wodorostów, malowali cały kadłub, szpaklowali szczeliny tarcic burtowych i desek deku, smolili liny takelażu, naprawiali żagle i ustawiali nowy ster. Najważniejszą jednak część roboty stanowiło czyszczenie kotłów i rewidowanie maszyny. Technicy dokowi pod kierownictwem Rynki starannie oglądali każdy najdrobniejszy mechanizm „Witezia“, czyszcząc i zastępując stare zniszczone części nowemi, dobrego angielskiego wyrobu.
Szoner stał w doku przez dwa miesiące i dopiero na Boże Narodzenie spuszczono go znów na wodę. Wypłynął na Tamizę odnowiony połyskujący, nabity węglem, i stanął w porcie.
Hucznie spędzono święta, więc skład wina, porteru, whisky i dżynu mocno opustoszał przez ten czas.
Kapitan spisał nowe kontrakty z Pittem, Polakami i Mikołajem Skalnym. Załoga wypoczywała po trudnej, burzliwej, pełnej przygód ryzie.
— Co będziemy dalej robili, sztormanie? — zapytał pewnego razu Nilsen, wchodząc do kajuty pochylonego nad książkami Pitta. — Nie będziemy przecież bez końca gnili na Tamizie?
— Z pewnością, kapitanie! — zawołał wesoło sztorman. — Szczególnie teraz, gdy „Witeź“ wygląda jak jakiś krążownik, niedawno spuszczony z warfy! Mam projekt gotowy, kapitanie, lecz pozwólcie mi powiedzieć wam o nim za dwa tygodnie, bo teraz okrutnie się obkuwam!
— Poco czytacie tyle książek? — zapytał, wzruszając ramionami, Norweg.
— Za dwa tygodnie mam złożyć egzamin na kapitana dalekich ryz. Będę miał dyplom, tytuł i prawa kapitańskie — objaśnił Pitt.
— Poco wam to? — zdziwił się Nilsen. — Czy chcecie odejść z „Witezia“?
— Nie, kapitanie! — zawołał Pitt. — Nie chcę rozstawać się z wami, lecz, być może, zbrzydnę wam i sami zerwiecie kontrakt ze mną. Co ja wtedy z sobą pocznę? Nie każdy weźmie takiego ciurę na sztormana, jak to uczynił Olaf Nilsen. Mając dyplom, wiedzę i, jak powiadacie, żyłkę marynarską, — nie zginę! Rozumiecie?
— Rozumiem! — mruknął kapitan. — Widzę, że przygotowujecie sobie ucieczkę od nas. Niedobrze to obmyśliliście, mister Siwir! Nie, bo ja z wami nigdy umowy nie zerwę...
Olbrzym z wyrzutem patrzał na sztormana.
— Ja też nigdy! — rzekł, wyciągając do niego rękę, Pitt, — chyba wy tego zechcecie, lub gdy będę uważał to za niezbędne dla nas wszystkich.
— Jasne... — szepnął Nilsen. — Ryba szuka gdzie głębiej człowiek — gdzie mu lepiej... To — zrozumiałe! Będę czekał dwa tygodnie, mister Siwir, a później się naradzimy.
Przez ten czas ostatnich przygotowań do egzaminu kapitańskiego, Pitt znalazł jednak wolne godziny i wraz z Olafem Nilsenem i Elzą odwiedzał wspaniałe muzea londyńskie, teatry, wystawy, opowiadając swoim przyjaciołom o tem, czego nigdy nie słyszeli i nie widzieli. Robił to w tak delikatny sposób, że nie czuli jego wyższości. Był towarzyszem, starszym, bardziej doświadczonym kolegą, przyjacielem i doradcą.
Olaf Nilsen czekał na Pitta nie dwa tygodnie, lecz całe dwa miesiące, bo po egzaminach sztorman odbył praktykę na dużym statku handlowym, płynącym do Ameryki. Gdy sztorman powrócił na pokład „Witezia“, pokazał z tryumfem dyplom kapitański.
Z rumu długo potem wynoszono zakurzone, pajęczyną powleczone gąsiorki, dzbanki i butelki, i na małym szonerze taki powstał huczek, że portowa łódź policyjna czem prędzej przybiła do burty „Witezia“, zapytując, czy nie potrzebna jest pomoc.
— Potrzebna! — zawołał rozochocony Nilsen. — Chodźcie, dżentelmeni, do nas!
Łódź policyjna aż do rana tkwiła przy burcie „Witezia“, a gdy odpłynęła nareszcie, to szła takiemi zygzakami, że nawet mewy zrozumiały, co się stało ze sternikiem.
Ten zaś nic już nie rozumiał. Kręcił rudlem na lewo i na prawo i darł się na cały głos, śpiewając:
„The long, long way to Tipperary“...
W dwa dni później Nilsen i Hardful siedzieli w biesiadni i naradzali się nad nową wyprawą. Przed Pittem leżała duża mapa północnych wybrzeży Azji i gruby notatnik, do którego często zaglądał, mówiąc:
— O wszystkich szczegółach dowiedziałem się od książąt samojedzkich i bogatych hodowców reniferów podczas naszej ostatniej pływanki. Pomyłki być nie może, zresztą, weźmiemy z sobą, oprócz towarów na wymian z tuziemcami, podarki dla ich starszyzny. Nic przed nami nie ukryją i zdobędziemy dużo złota, kapitanie. Tu w Londynie, nie mało dni prześlęczałem nad książkami i pamiętnikami podróżników oraz różnych przedsiębiorczych ludzi, badając sprawę. Jestem pewny, że zawód nas nie spotka. Musimy jednak wziąć ze sobą duże zapasy materjałów!
— Co mamy kupować? — zapytał Nilsen.
— Cały rynsztunek kopalniany, — odparł Pitt, — a więc kilofy, rydle, świdry do wiercenia twardych pokładów ziemi, piroksylinę do wysadzania skał i zmarzniętych warstw tundry, karbid do lamp acetylenowych, maszynę do przemywania złota, co do której już się porozumiałem z pewnym poszukiwaczem złota z Alaski; najważniejszym jednak ładunkiem będą ludzie, zakontraktowani na roboty górnicze w kopalniach...
— O, do tysiąca kolejnych psich warug! — wrzasnął kapitan. — Z tem to dopiero będzie kram! Majtków znaleźć trudno dla naszej północnej ryzy, a cóż dopiero amatorów, którzy do tego będą, jak krety, włazili do przemarzłej, skrzepłej na kamień ziemi! Nie znajdziemy takich ludzi, kapitanie Siwir! Niema o czem mówić nawet! Teraz, gdy rządy obmyśliły surowo przestrzegane przepisy pracy dla robotników, kto zechce płynąć z nami na północ i gnić w zamarzłych galerjach podziemnych?! Nie! To — szaleństwo!
— Wiem o tem, kapitanie i już pewne kroki poczyniłem! — rzekł Pitt z głośnym śmiechem, podając mu kilka numerów brukowych angielskich, francuskich i hiszpańskich dzienników z podkreślonemi czerwonym ołówkiem ogłoszeniami w rubryce „Posady zaofiarowane“.
Nilsen czytał na głos:
— Pitt Hardful, kapitan dalekich ryz, poszukuje dawnego kompana — rudego Juljana Miguela oraz jego starych i nowych przyjaciół na popłatne, chociaż trudne roboty na statku i w kopalniach. Ogólna ilość potrzebnych ludzi — 30. Dyskrecja, bezpieczeństwo i dobre traktowanie zapewnione. Za ubranie, wikt i zarobek wymagane są posłuszeństwo bezwzględne i sumienna praca. Zgłosić się do londyńskiego portu na pokład „Witezia“. Hasło „Nr. 13“.
Norweg ze zdumieniem podniósł oczy na wciąż śmiejącego się Pitta.
— Zabawna historja! — mruknął. — Objaśnijcie, co to ma znaczyć!
— Rudy Miguel, bardzo wesoły i dzielny chłopak, — zaczął opowiadać Pitt, — był towarzyszem mojej niedoli więziennej i gdy wyszliśmy razem za bramę „ula“, obiecałem, że go wyprowadzę „na drogę uczciwego życia“. Chcę teraz to uczynić i dla niego i dla nas, bo będziemy mieli z niego prawdziwą pociechę, kapitanie! Nie wątpię, że przybędzie tu wkrótce, ponieważ ogłoszenie dałem do takich pism, które są czytane nie koniecznie w pierwszorzędnych hotelach. Niezawodnie przyprowadzi z sobą takie bractwo, że będziemy zmuszeni jak najrychlej wyciągnąć kotwicę z dna Tamizy i biec dalej od lądu, gdy ci dżentelmeni nie mają dobrej opinji w społeczeństwie. Wskazałem w ogłoszeniu hasło „N 13“, bo gdyby taki pan zjawił się bez uprzedzenia, to pierwszy lepszy majtek z warugi bez gadania kropnąłby go przez łeb bosakiem obawiając się puścić go na dek!
— A jakże z akordem nowych majtków do załogi? — pytał Nilsen.
— Poco? — wzruszył ramionami Pitt. — Wśród tych trzydziestu drabów, z pewnością, połowa jadła chleb z różnych pieców i, niezawodnie, zna się na służbie czeladzi okrętowej. Zresztą wkrótce się, dowiemy!...
— Ładną będziemy mieli załogę! — zawołał, wybuchając śmiechem, kapitan.
— Damy sobie z nią radę! — odparł Pitt. — No, dla pewności i posłuchu, weźmiemy z sobą o jakie sto naboi rewolwerowych więcej... Lecz, spodziewam się, do zamieszek nie dojdzie... A teraz, płyńmy na brzeg po zakupy. Oprócz kopalnianego inwentarza musimy przygotować bieliznę i ubranie dla załogi. Czeka nas leże zimowe na brzegach Lodowatego Oceanu. Rzecz poważna i nie łatwa! Musimy wrócić stamtąd zdrowi i bogaci...
Nilsen z głośnem westchnieniem podniósł się. W sercu olbrzymiego szypra, jak dziecko bezbronne idącego za losem i wypadkami, żyło inne marzenie. Jednak nic nie powiedział, zacisnął wargi i, otworzywszy żelazną skrajnię, zaczął wyjmować z niej grube paczki białych angielskich banknotów.
Po chwili czterowiosłowy bat mknął już do przystani, odwożąc obydwuch kapitanów na przystań przy London Bridge.
Olaf Nilsen i Pitt Hardful nie powrócili tego dnia na pokład swego statku. Pozostali w mieście, aby za jednym zamachem załatwić wszystkie sprawy. Wieczór spędzili w kawiarni Regent Palace Hotelu, gdzie omówili resztę szczegółów przyszłej wyprawy. Tu też Pitt poddał kapitanowi bardzo ważną decyzję.
— Chcę dać jedną radę, dotyczącą Elzy Tornwalsen, — rzekł Hardful.
Norweg podniósł głowę i badawczo patrzał na towarzysza.
— Czy nie myślicie, kapitanie, — zapytał Pitt, — że kobieta w przebraniu męskiem, udająca zwykłego marynarza, budzi w otoczeniu różne domysły i drażni? Gdyby Elza, jako zwykła kobieta, znajdowała się na pokładzie szonera, — nikogo toby nie dziwiło. Na kupieckim statku i do tego do was należącym, możecie wieźć kobietę, chociażby własną żonę. Nikt wam tego zabronić nie może! Elza Tornwalsen w ubraniu marynarza ukrywała się przed pościgiem męża, lecz teraz macie mnie, który potrafi ją obronić na podstawie prawa. Poco więc teraz taka maskarada? Będziemy mieli na pokładzie trzydziestu nieznanych nam mężczyzn, i tajemnica, otaczająca kobietę-marynarza, może nowe wywołać trudności i zamieszki w załodze, jak to było przy dawnym bosmanie i jego czeladzi. Czyż nie będzie prościej, jeżeli Elza Tornwalsen przywdzieje strój kobiecy i zajmie się kuchnią na „Witeziu“, będzie spełniała obowiązki kuka, stewarda i magazyniera rumowego?
Nilsen namyślał się.
— To — dobra rada! — mruknął. — Niech nowa załoga myśli, że jest ona moją siostrą.
Mówiąc to, kapitan westchnął.
— Nie! — zawołał Pitt. — Niech uchodzi za moją siostrę, a ja już powiem rudemu Miguelowi, o ile tylko ten ptaszek nie ugrzązł gdzieś znowu za kratą, żeby jego kamraty pamiętali o tem, jeżeli chcą mieć dobre życie na „Witeziu“!
Olaf Nilsen zajrzał w oczy Pittowi i, nic nie mówiąc, mocno ścisnął mu obie ręce.
Siedząc później w jakiejś nocnej restauracji, z błaznującym na estradzie murzynem, wystrojonym w biały frak i cylinder, kapitan, pogrążony w myślach, nagle zapytał towarzysza:
— Jak to tylko będzie, kapitanie Siwir, z temi kopalniami złota? My — marynarze znamy się na maszynie okrętowej, na żaglach, tałach, trosach i masztach, lecz o kopalniach pojęcia zielonego nie mamy?
— Posiadamy zdrowe ręce, spryt i wolę — odparł, pociągając czerwone wino, Pitt. — A co do wiedzy i wprawy, to mamy od tego inżyniera Rynkę, tego Polaka. Jest to człowiek pomysłowy, wykształcony w swoim fachu i rozumiejący znaczenie naszego planu. Rozmawiałem z nim i jestem o wszystko spokojny, kapitanie. Odrzućcie więc wszelkie smutne myśli i troski i postarajcie się śmiać z tego idjotycznego murzyna, który bawi białą publiczność, tak znienawidzoną przez siebie. Za wasze zdrowie, Olafie Nilsen!
— Na pomyślność naszą, Pitt Hardful! — odpowiedział Norweg, trącając się kieliszkiem.
Dopiero nazajutrz późno wieczorem powrócili kapitanowie na „Witezia“. Spotkał ich zafrasowany Mikołaj Skalny.
— Co się stało? — zapytał kapitan.
— Zaczęli przybywać ci... co to mają podawać hasło „N. 13“ — meldował mechanik.
— Aha! — zawołał Pitt z głośnym śmiechem. — Cóż? Piękne ptaszki, z pewnością, bo naszemu mechanikowi, aż twarz się wyciągnęła!
— Włóczyłem się, kapitanie Siwir, po różnych legowiskach, lecz nigdzie takich podejrzanych drabów nie spotykałem! — mówił przerażonym głosem Skalny. — Gdy taki ananas patrzy na człeka, to temu pugilares, zegarek, ostatnie penny z kieszeni same wyłażą i lecą ku takiemu opryszkowi! Nie śmiałem zostawić ich na wolności, więc wszystkich wpakowałem do rumu na sztabie i — zamknąłem.
— Ci panowie się nie obrażą! — zaśmiał się Pitt. — Naturalnie — tylko w tym wypadku, jeżeli daliście im co do zjedzenia, mechaniku?
— Kapitanie! Jak oni jedzą! — zawołał, chwytając się za głowę Skalny. — Wpakowali w siebie po trzy pełne marynarskie porcje!
— Wygłodzili się, widocznie, — objaśnił, chytrze patrząc na Nilsena, Pitt. — Musieli odbyć daleką podróż... No ale prowadźcie ich do biesiadni, tylko po jednemu! Pamiętajcie uprzedzać wszystkie warugi, żeby puszczano przybywających z hasłem!
— Rozkaz wydany, — odparł Skalny i poszedł spełnić polecenie Pitta.
Wkrótce do biesiadni wszedł mechanik, a za nim mały, pękaty, zupełnie łysy człowiek o czerwonej, pucołowatej twarzy, zadartym nosku i o żałosnym wyrazie oczu i ust. Wystąpił na środek kajuty i, rozkrzyżowawszy ręce, złożył elegancki ukłon, po którym zbyt szczelnie opinająca jego okrągłą figurkę, szara w kratki marynarka utworzyła nad nim coś nakształt chomąta, a jedna nogawica wąskich spodenek zadarła się aż do kolana, odkrywając czerwoną, kosmatą łydkę.
Po ukłonie wyprostował się z godnością i, wymachując rękoma, zaczął szybko trajkotać jakąś dziwaczną mięszaniną różnych języków.
— Może pan zechce wybrać jeden z języków dla rozmowy z nami? — zaproponował mu poważnym głosem Pitt. — Prędzej dojdziemy do porozumienia.
Mały, zabawny człowieczek zaczął mówić po francusku.
— Mam zaszczyt przedstawić się... Mateusz Binjean, znany więcej pod przezwiskiem „Kula Bilardowa“... Słynny w swoim czasie artysta cyrkowy...
— Clown? — wstawił Pitt.
— Komik — bouffe! — poprawił artysta. — Przysłał mnie tu mój przyjaciel Julio Miguel — Rudy Szczur... Jaka robota, jakie warunki, gdzie, kiedy?
Pytania posypały się, jak orzechy z dziurawej torby.
— Hola, hola, mój panie! — zawołał Pitt. — Nie tak gwałtownie! O wszystkiem pan się dowie, gdy się zbierze cały komplet. Tymczasem może pan sobie jeść, spać, trochę pić, palić fajeczkę i nie wychodzić na brzeg. Zresztą, jak mi się wydaje, Londyn pana niebardzo pociąga?
— Istotnie... — mruknął „Kula Bilardowa.“ — Miasto rozległe i piękne, niema co mówić, lecz wprost kroku stąpić nie można, żeby się nie otrzeć o policjanta! I to takie duże, mocne chłopy, a oczami kręcą, jak dzikie bestje!...
— Wspaniale! — przytaknął Pitt Hardful. — Czy Miguel też już przybył?
— Niestety — nie! — odpowiedział z eleganckim uśmiechem komik-bouffe. — Interesy zatrzymały go na kilka dni... Lecz postara się, bardzo się postara przybyć na czas, dżentelmeni!...
— Czy znowu się wsypał? — spytał Pitt.
— Drobnostka! Jeden rok... — podnosząc ramiona, mruknął „Kula Bilardowa.“ — Właśnie wychodziłem już z czasowego i przypadkowego lokalu, gdy Julio przeczytał wezwanie kapitana Pitta Hardful i posłał mnie do panów. Rudy Szczur prosił abym powiedział że „poleci“ wkrótce, bo zostaje mu jeszcze siedem miesięcy..
— Poleci? — powtórzył Pitt. — Mogą go przy tym locie złapać, lub zabić...
— Rudy Szczur, zacny obywatel Julio Miguel, prosił by czekać na niego jeszcze tydzień. Jeżeli nie stawi się w tym terminie, to znaczy, że...
Powiedziawszy to, mały człowieczek głośno mlasnął językiem i skosił oczy tak, że źrenice zniknęły mu zupełnie.
— Może pan teraz iść i wypoczywać! — rzekł Pitt.
— Panowie! — uroczystym głosem rzekł „Kula Bilardowa“ i złożył ponownie ceremonjalny, dworski ukłon, po którym marynarka i nogawica wąskich spodenek powróciły na właściwe miejsce. Jednocześnie obrócił się na pięcie, a na łysą głowę z hałasem wbił niewiadomo gdzie przedtem ukrywany wygnieciony, szary melonik z brakującym kawałkiem ronda.
— Mechaniku, dawajcie resztę, bo jeżeli każdy z nich tyle gada, to do jutra nie skończymy, — powiedział Nilsen, zapalając fajkę i wybuchając nagłym śmiechem. — Wyobrażam sobie, jak ta „Kula Bilardowa“ będzie się toczyła po pokładzie „Witezia“, gdy porządna dma urządzi nam kładź na bakier i sztybor!...
Ponury zwykle Norweg zanosił się od śmiechu, aż łzy wystąpiły mu w oczach.
Mikołaj Skalny wprowadził czterech nowych gości. Na przedzie stał olbrzymi, suchy, ze splotów i guzów mięśni, żył, blizn, piegów i tatuowanych znaków zlepiony drab, w łachmanach, przez które wyglądała pasiasta marynarska koszulka. Na głowie miał słomkowy kapelusz z czerwoną wstążką.
— Hej, hej! — warknął Nilsen, patrząc na niego uważnie. — Obciągnij fajkę, chłopie! Wara kapelusz! Cóż to, nie wiesz, że do biesiadni wchodzi się z odkrytą głową? Przecież byłeś majtkiem, nie! — palaczem. Te znaki to ci w Sajgonie nakłuli? Z kim pływałeś, przyjacielu?
— Pływało się... różnie — niechętnie zdejmując kapelusz, mruknął olbrzym. — I na szkutach, i na handlowych pudłach... i pięć lat... na galerach...
— Jak się nazywacie? — spytał Pitt.
— Miałem piętnaście nazwisk... — burknął niezadowolonym głosem. — Wolę gdy mnie nazywają — Falkonetem. Przysłał mnie Miguel... mój znajomy i dawny sąsiad.
Za Falkonetem jeden po drugim przewinęli się przed kapitanami bardzo różni ludzie.
„Puhacz“ o okrągłych, nieruchomych oczach i haczykowatym nosie nad małemi, niemal dziecinnemi usteczkami; piękny młodzieniec, przezwiskiem „Bezimienny“, o drapieżnej, orlej twarzy i o kurczących się, jak szpony orle, palcach; nareszcie trzeci — wyrostek, liczący może czternaście lub piętnaście lat, zwinny, jak wąż, o biegających oczach i ostrem spojrzeniu.
— Za młody jesteś, chłopcze, dla nas! — zauważył Nilsen.
— Jutro już będę starszy! — odpowiedział chłopak wyzywająco. — Ten brak to się sam naprawia...
— Nie wytrzymasz ciężkiej pracy... — zaczął kapitan.
— To znaczy, że mogę kopytka przeciągnąć? — spytał chłopiec.
— Mniej więcej! — uśmiechnął się Pitt.
— Czy szanowni panowie obawiacie się, że im łez nie starczy na opłakiwanie Jacka Lark?
— Podoba mi się ten pyskaty żółtodziób! — zawołał ze śmiechem Nilsen. — Poszlę go do kambuzy na pomoc kukowi.
— Ciepłe i dobre miejsce! — zauważył rezolutnie Lark. — Dziękuję, kapitanie!
Codziennie przybywało po dwóch lub trzech przelotnych ptaków, nigdzie nie wijących gniazd. Zwykle zjawiali się o zmroku, gdy z brzegu najbardziej przenikliwe oko policjanta nie odróżniłoby w płynącej łodzi obszarpanego włóczęgi od wysoce dystyngowanego lorda. Przywoziły ich do burty „Witezia“ czółna rybackie, lub wywrotne, zakopcone łódki z nieznanymi wioślarzami, odpływającymi pośpiesznie w stronę dalekich przedmieść miasta-olbrzyma.
Minął tydzień... Juljan Miguel nie stawił się dotąd. Bez niego Pitt obawiał się zabierać na daleką i niebezpieczną wyprawę to zbiorowisko ludzi, którzy przeszli piekło życiowe, a skąd nie zawsze zdołali unieść resztki ludzkich uczuć i zrozumienie obowiązku.
Pitt Hardful chodził po mostku, bardzo zafrasowany.
Plan, obmyślony przez niego, miał się rozbić o tę przeszkodę?
Nagle za burtą rozległ się cichy plusk wody i jakiś głos krzyknął z ciemności:
— Czy ten statek nosi nazwę „Witeź“?
— Tak jest... — odkrzyknął Pitt, przechylając się przez burtę. — Kto pyta?
Z czarnej wody wystawała ledwie dostrzegalna w mroku głowa pływającego człowieka. Pitt dojrzał bielejącą na czarnej burcie rękę, trzymającą się nierówności tarcic.
— Hasło „N. 13“... — odezwał się człowiek z wody. — Rzućcie-no mi jakąś linę, bo djablo zimno, skostniałem, a właśnie tu, przy burcie „Witezia“, głupio bym się czuł, gdybym utonął...
Rzucono drabinkę i na pokład wygramolił się ociekający wodą, drżący i szczękający zębami człowiek. Pitt podbiegł do niego i zajrzał mu w twarz.
— Chwała Bogu! — krzyknął radośnie. — Juljan Miguel!... Hej, tam ludzie z warugi, przynieście biegiem dżynu! Bosmanie, zabrać tego chłopca do kasztelu i dać mu suche ubranie.
W półgodziny później przy stole w biesiadni siedział ogrzany, wysuszony i mocno podchmielony Rudy Szczur.
— Jestem... jestem nareszcie, panie... Hardful, — mówił Miguel. — Słowo się rzekło, i oto spotkaliśmy się. Nie mogłem wcześniej... bo strasznie głupi zwyczaj robienia takich grubych krat... Trzy piły złamałem, nim udało mi się przeciąć sztaby... Namozoliłem się, ale zato później wszystko poszło jak z płatka! Na moje szczęście w „ulu“ wybuchnął pożar... popłoch, zgiełk, tłok, gwałt... Wjeżdża straż ogniowa, biegnie tłum, a Rudy Szczur myk! myk! ulica... przechodnie... powozy... stacja kolejowa... puste wagony węglowe... wziąłem bilet z powietrznej kasy, zapłaciłem marzeniami i — po trzech dniach w Londynie... Tylko raz przesiadałem się... z pociągu do magazynów węgla na statku... Oto jestem nareszcie... Słowo się rzekło!...
— Macie słuszność, Miguelu, słowo się rzekło! — uśmiechnął się Pitt. — Powiedziałem wam wtedy przy bramie więziennej, że wyprowadzę was „na drogę uczciwego życia“, no — i wyprowadzę, jeżeli zechcecie!
— Ja bardzo chciałem tego, lecz djablo niewyraźna ta droga! Ciągle jakieś skrzyżowania, co chwila trafiałem na boczne ścieżki, nie brukowane i nie asfaltowane, aż znowu wpadłem na taką, co prościuteńko biegła do „ula“... Czy który z moich chłopców przybył?
Gdy Miguel dowiedział się o znajdujących się już na pokładzie „Witezia“ towarzyszach, gwizdnął i zatarł ręce.
— No, kapitanie Hardful, teraz to macie bandę! Djabłu rogatemu do oczu skakać potrafią, w ogniu piekielnym zatańczą foxtrotta! Możecie z nami płynąć na podbój Grecji, Portugalji i Chin, odkrywać nową Amerykę, lub wozić kontrabandę! Co? Pewno tym procederem zajmujecie się?
— Jutro o wszystkiem dowiecie się, Miguelu! — rzekł Pitt, wstając. — A tymczasem idźcie spać, jutro pogadamy!
— Spać, to spać! — zgodził się Miguel. — Bo też należy mi się porządne spanie! Dziwna rzecz, że w pociągach, któremi jechałem, nie było sypialnych wagonów... tylko brudne węglarki... Świństwo! Tak się obchodzi państwo ze swymi obywatelami!... Oburzające!! Dobrej nocy, kapitanie Nilsen! Dobrej nocy, kapitanie... Hardful! Hasło N. 13, ho! ho!
Rudy Szczur wyszedł, mocno chwiejąc się i podśpiewując.
— Teraz wszystko będzie w porządku! — zauważył radosnym głosem Pitt, ściskając rękę Nilsena.
— All right! — odparł sennym głosem kapitan. — Ale co banda, to banda! Istotnie musimy czem prędzej wyjść na morze, bo inaczej wszystkie rządy świata mogą się u nas upomnieć o swoich zbiegłych aresztantów...
— Powrócą za rok innymi ludźmi — szepnął Pitt, — lub nie powrócą nigdy...
Nazajutrz po rozmowie z Juljanem Miguelem banda, przybyła z różnych końców Europy, zebrała się dokoła kapitańskiego mostku, gdzie stali Nilsen i Pitt.
Pitt Hardful przemawiał do tych ludzi, bezdomnych, ściganych, pozbawionych najprostszych ludzkich praw, objaśniając to, czego od nich żąda kapitan „Witezia“ i co za to daje, nawołując ich do zmiany życia i do zdobycia szacunku i miejsca wśród społeczeństwa.
Mowa Pitta wywarła głębokie wrażenie, gdyż była prosta, zrozumiała i szczera; każde słowo było przemyślane przez niego w dniach poniżenia i po przez noce męki duchowej za kratami więzienia, a później na wolności, gdy zrodziło się i potężniało niezłomne postanowienie wejścia na prawą drogę.
Banda długo się nie rozchodziła i stała, milcząca, zamyślona.
Pitt znał dusze mieszkańców ponurych worków z kamienia i umiał przemawiać do ich serc i mózgów.
— Idziemy! Idziemy! — rozległy się głosy i w powietrzu zamigotało trzydzieści podniesionych na znak zgody rąk; było ich nawet trzydzieści jedna, bo „Kula Bilardowa“ w uniesieniu podniósł dwie.
— Dżentelmeni! — zawołał dawny komik cyrkowy. — A ja wam powiadam, że gdy powrócę z owej północy z kieszeniami, wypchanemi złotem i uczciwością, sprawię sobie czarny garnitur i błyszczący, jak lustro, cylinder. Przykleję go sobie do łysiny najtrwalszym klejem, żeby przed nikim nie uchylać kapelusza. Taki będę dumny!
Ludzie rozchodzili się, dążąc do biesiadni, gdzie kapitan Nilsen wręczał każdemu książeczki akordowe, a później — do rumu, aby otrzymać od Elzy Tornwalsen ubranie i buty.
Gdy wczorajsi włóczęgowie, przebrani i ogoleni, wyszli na pokład, już jako majtkowie, z luki, prowadzącej do kambuzy, zaleciał zapach gotującej się strawy.
— Baranina z cebulą i pieprzem... — mruknął Falkonet, wciągając nosem aromat smażonego mięsa.
— Potrawka wołowa z jarzynkami, ziemniakami i koperkiem! — pisnął Puhacz, mlaszcząc drobnemi wargami.
— Słonina z bobem, — poprawił zjadliwym głosem piękny, drapieżny Bezimienny.
— Zjem i baraninę, i potrawkę, i słoninę, z pieprzem i bobem oraz bez pieprzu i bez bobu! — zawołał Rudy Szczur.
— Zgadzam się z waszem zdaniem, szanowny hidalgo, — rzekł poważnym głosem Kula Bilardowa, — z małą jednak poprawką, a mianowicie, aby wszystkiego było w obfitości, w wielkiej obfitości!
— Załoga na rufę! — rozległa się komenda z mostku.
Nowi majtkowie pobiegli i stanęli w szeregach.
— Do tylnego kasztelu — na strawę! — doszła nowa komenda i bosmański gwizdek.
— Biegiem, biegiem, — komenderował Kula Bilardowa, — bo wystygnie, bo wystygnie!
Po obiedzie „Witeź“ wyciągnął kotwicę, wywiesił ustawową flagę sygnałową i, ryknąwszy przeciągle, popłynął Tamizą, szybko sunąc z prądem ku morzu.
Na mostku stał Pitt Hardful, zamyślony głęboko.
Na dole tuż przy spardeku rozległ się nagle głos Juljana Miguela:
— Widzisz, mały Lark, wychodzimy na drogę uczciwego życia. Uważaj! Droga ta jest najprostsza, zbłądzić na niej nie można, gdyż ma tylko jedno skrzyżowanie. W poziomym kierunku — do celu, w pionowym — na dno oceanu. Obydwa kierunki są dobre, bo wyraźne i jasne, jak Boży dzień!
— Ja wolę poziomy kierunek! — zaśmiał się chłopak.
— No, i ja też! — zgodził się Miguel.



ROZDZIAŁ XII.
OD TAMIZY DO GÓR BYRRANGA.

Pitt Hardful wytknął dla sztorwałowych majtków najkrótszą ryzę, dobrze opracowaną podczas rozmów z najlepszymi na świecie marynarzami — Anglikami w trakcie swoich studjów w szkole kapitanów. „Witeź“ ominął Lofoty od zachodu i rzucił kotwicę dopiero na rejdzie Hamerfestu, gdzie Nilsen szczelnie wypełnił swoje magazyny węglowe i zrobił zapasy świeżej mąki i soli. W Wardö „Witeź“ naładował kilkanaście beczek solonych śledzi i sztokfiszów i nareszcie wyruszył na wschód, dążąc do morza Karskiego.
Tu po raz pierwszy w pobliżu Nowej Ziemi, silny szturm porwał statek.
Była jedna z najwścieklejszych burz, jakie się zdarzają na Oceanie Lodowatym.
Zimne fale przelewały się nawet przez mostek kapitański, a, zderzając się z dziobem szonera, wylatywały nieraz wyżej komina.
Gdy rozpoczęła się dma, a morze już kipiało, Nilsen tknął ramienia Pitta i rzekł:
— Teraz zobaczymy wesołe przedstawienie!
Hardful narazie nie zrozumiał, o czem mówił kapitan, gdy nagle, z tylnego kasztelu, gdzie mieściła się nowa załoga, wyskoczył mały, czerwony Kula Bilardowa.
Był bez czapki i łysa głowa perliła się od kropel potu.
Pokład bujającego statku uciekł mu z pod nóg, więc zatoczył się i już miał runąć jak długi, gdy przemogła zręczność dawnego akrobaty.
Jednym susem był przy wantach i uczepił się ich kurczowo.
Spojrzał na dół na pieniące się, syczące morze, później na mostek kapitański i, krzywiąc się boleśnie, krzyknął:
— Kapitanie, hej! kapitanie! Zrywam kontrakt z wami, bo nie dotrzymujecie umowy.
— Oj! a co takiego, Kulo Bilardowa? — odkrzyknął Nilsen, ze śmiechem patrząc na łysego majtka, którego wszyscy polubili za niewyczerpaną wesołość i figle, chociaż był to już człowiek niemłody i sterany życiem.
— W kontrakcie jak byk stoi, że dostajemy cztery razy jedzenie w obfitości, — bełkotał, chwytając się jedną ręką za gardło, mały pękaty Kula, — a tymczasem urządzacie takie hece, że już dziesięć razy oddałem wszystko z powrotem i to — do morza, rybom! Chcę zejść na brzeg, bo bez jedzenia w brzuchu, czuję się nieszczęśliwym, schudnę i stracę swoją piękność, dystynkcję i czuprynę! Na brzeg chcę! — krzyknął z udaną rozpaczą.
— Sprawiedliwa pretensja i jeszcze bardziej sprawiedliwe żądanie! — zawołał Nilsen. — Zaraz każę spuścić drabinkę za burtę i — proszę maszerować! Do brzegu blisko — zaledwie jakie trzysta mil, Kulo Bilardowa.
— No... to... dobrze... — odpowiedział majtek i nagle z rykiem przechylił się nad morzem. Po chwili zwrócił bladą twarz w stronę mostku i wybełkotał:
— Widzicie... to już jedenasty raz!... Oj — jej, zbliża się... dwunasty!...
Zgadł, istotnie, bo nastąpił dwunasty i trzynasty atak męczącej, nieznośnej morskiej choroby.
Za każdym razem na progu kajuty zjawiał się Bezimienny i swoim syczącym głosem wołał:
— Na zdrowie, Kulo Bilardowa! Kiedyż nareszcie przestaniesz kichać?
W kajucie tylnego kasztelu bractwo chorowało na wyścigi, chociaż byli tacy, co bohatersko znosili szaloną kładź statku. Tę nieznaczną część załogi stanowili Anglicy, we krwi swej mający cechy żeglarskie, chociażby byli pastorami, rolnikami lub zamiataczami ulic.
Wśród nich Nilsen i Pitt wynaleźli kilku starych włóczęgów morskich, których los rzucił na dno ludzkiej niedoli. Teraz sprawując warugi, szybko odzyskiwali dawne nawyknienia, nabierali pewności siebie i spokoju ducha. Najlepszym z nich był jednak olbrzymi Falkonet.
W dawne czasy niezawodnie byłby szyprem piratów i pływałby na galerze, niosącej na grocie czarną kaperską banderę. W naszym wieku był zmuszony służyć na szonerach, przygodnych szkutach, handlowych statkach, przez marynarzy pogardliwie nazywanych „pudłami“ lub „trunkami“, czyli walizami. Pracował potężnie i wytrwale jak wół, sumiennie, jak każdy Anglik, poczuwający się zawsze do obowiązku, lecz w najbliższym porcie upijał się do nieprzytomności, zgrywał się w kości lub karty, tłukł partnerów, właścicieli szynku, naczynia, kruszył w potężnych łapach meble, wybijał zęby i okna, aż nareszcie skrwawiony, półżywy dostawał się do szpitala w chwili, gdy jego statek huczał przeciągle, dając sygnał odpłynięcia. Wałęsał się później bez roboty, głodny, obdarty i zły, a doszedłszy do ostatecznej nędzy, kradł coś ze straganu na wybrzeżu portu, lub napadał na bardziej bogatych majtków i maszerował do więzienia, milczący, skupiony.
Nilsen znał się dobrze na ludziach morza, więc wyróżnił Falkoneta i podniósł go do godności drugiego bosmana, zależnego od głównego, którym był Mikołaj Skalny, gdyż swoje miejsce przy maszynie dobrowolnie ustąpił bardziej doświadczonemu Marjanowi Rynce.
Falkonet z dumą spoglądał na złoty galonik przy rękawach marynarki, a że był bosmanem nad nowozaciągniętymi majtkami, nie dawał im próżnować i szybko zwerbował sobie doskonałą czeladź. Weszło do niej pięciu Anglików, Rudy Szczur i Bezimienny.
Reszta wylegała się w hamakach, jadła, paliła fajki i... cierpiała na morską chorobę.
Bezimienny, widząc, że Kula Bilardowa wciąż wisi na wantach, zbliżył się do niego i, oderwawszy go przemocą od lin takielunku, przewrócił do góry nogami, wołając:
— No, no, stary, skończ już raz z tem kichaniem! Oddaj odrazu wszystko, co masz, i idź nabijać brzuch nanowo, bo zaraz Falkonet będzie gwizdał na obiad. No, prędko!
Komik cyrkowy nie dał się długo prosić i poszedł za radą pięknego młodzieńca o twarzy surowej i drapieżnej nawet w chwili, gdy żartował i był w dobrym humorze.
Puhacz, też nie czujący zbytniej sympatji do dmy i zwaru morskiego, od rana melancholijnie siedział na rufie, jak najbliżej burty, uczepiwszy się zwoju grubych tałów, łypał okrągłemi, sowiemi oczyma i ruszał malutkiemi usteczkami, ukrytemi pod zwisającym, haczykowatym nosem.
— Co, bracie, smutek czujesz w dołku? — spytał, przebiegając, zwinny Lark.
— O — o — o! — zaskrzeczał żałośnie Puhacz.
— Trzymaj się, Puhaczu, trzymaj się ostro! — poradził mu chłopak. — Słyszałem, że na morzu będzie jeszcze weselej przed nocą...
— O — o — o! — jęknął Puhacz, a nos mu jeszcze bardziej zwisł nad ustami.
— Nie odgryź sobie nosa, stary! — krzyknął mu Lark i pobiegł w stronę luki, prowadzącej do kambuzy, zręcznie skacząc przez płynące potoki wody i czepiając się want, basztaków i bardun.
Przy sztorwale stało dwóch nowych majtków: Rudy Szczur i jeszcze bardziej rudy od niego Harry Crew, wysoki, jak tyka.
Pitt, odbywający swój dyżur na mostku, spojrzał na tę czerwoną parę i pomyślał, uśmiechając się do siebie:
— A to się dobrali! Dwa płomienie!
— Kapitanie Hardful! — odezwał się od sztorwałowego koła Miguel. — Piękna to rzecz — droga uczciwego życia! Tylko, że ta — okropnie wyboista!... Nie uważacie?
Harry Crew wyjął fajkę z ust i splunąwszy, mruknął:
— No matter! Nic nie znaczy!
— Wyboista, bo wyboista! — odparł ze śmiechem Pitt. — Lecz przekonacie się, przyjacielu, że jest prosta, jak Piccadilly, albo aleja w Lasku Bulońskim!
— Eh, kapitanie! — zawołał Miguel. — To do ulicy nie podobne, raczej olbrzymi plac, jakiego w żadnej stolicy niema! Te fale wytrzęsą z połowy moich chłopów wszystkie flaki...
— No matter! — powtórzył Anglik.
— Powiedz to im, Harry, podziękują ci za te słowa pociechy porządnem „knockout‘em!“ — zaśmiał się Rudy Szczur.
Anglik wzruszył ramionami, otworzył usta, lecz Miguel uprzedził go i, naśladując jego głos, wycedził przez zęby:
— No matter, tyko białooka!
Harry Crew wykrzywił twarz, co miało oznaczać wielką wesołość, i wybałuszył oczy.
Pitt parsknął głośnym śmiechem.
— Tyka — bo tyka — pomyślał — a że białooka, tego też nie można negować, bo oczki ma istotnie białe!
Przy maszynach nieśli warugi Polacy-mechanicy, i tylko jeden Walicki, którego bractwo z rufy bardzo pompatycznie tytułowało „panem doktorem“, stawał do sztorwału, resztę czasu poświęcając uporządkowaniu i sortowaniu nakupionych w Londynie lekarstw, przyrządów, materjałów opatrunkowych i książek medycznych.
Kapitanowi Nilsenowi znowu udało się wejść do Karskiego morza dawną drogą. „Witeź“ płynął dwa dni, nie spotykając pływającego lodu, gdy nagle wiatr się zmienił, a chociaż był posmyczny i znacznie uspokoił fale, jednak napędził olbrzymie masy kry i pola lodowe.
— Zatrze, czy nie zatrze? — pytał z trwogą w głosie Nilsen, patrząc na Pitta.
— Chyba zatrze, — odpowiedział Hardful.
— Zgniecie nas... — niepokoił się Norweg.
Rozmowę tę słyszał Rynka, który przyszedł z jakiemś zapytaniem na kapitański mostek.
— Można coś obmyśleć, aby ulżyć „Witeziowi“ parcie lodu... — rzekł.
— Ryłoby to bardzo pożądane! — zawołali Nilsen i Pitt.
Wkrótce kilku ludzi, wyciągnąwszy z rumu belki, piłowali je i ciosali pod dozorem Rynki. Przed wieczorem wzdłuż burty „Witezia“ na wysokości waterlinji, zostało umieszczone potężne drewniane opancerzenie, broniące kadłubu statku od bezpośredniego ciśnienia mas lodowych.
Dla zmniejszenia siły zderzenia się z płynącym lodem, na belkach, otaczających szoner, wisiały fendery — grube kloce drzewa.
— Dobre to poduszki, chociaż twarde! — żartował Rudy Szczur, przyglądający się, jak wielkie bryły skrzepłego lodu uderzały o ruchome fendery, ślizgały się na nich, dotykały drewnianej przegrody i przepływały, sycząc i wirując.
W nocy, jednak, lód otoczył statek ze wszystkich stron. Dokoła „Witezia“, jak tylko można było sięgnąć wzrokiem, rozpostarła się nieprzerwana, zlekka fosforyzująca, biała płaszczyzna.
Na mostku zadrgał sygnałowy dzwonek telefonu, prowadzącego do maszyny.
Nilsen wziął słuchawkę.
— Poruszamy się bardzo wolno, myślę, że trzeba zastopować maszynę, — rozległ się głos Rynki.
— Stop maszyna! — skomenderował kapitan.
— Stop maszyna! — powtórzył mechanik i wkrótce zjawił się na mostku.
— Nie warto spalać węgla! — rzekł. — Przebić się przez lód nie możemy. Musimy czekać.
Tymczasem Pitt robił pomiary, określając sytuację statku i szybkość płynącego lodu, otaczającego „Witezia“.
— Płyniemy z szybkością trzech węzłów na godzinę. Pędzi nas na SE... — zawołał.
Poszedł do sztorwałowej budki i zaczął orjentować się na mapie.
— Halza dobra, aby tylko nie wparło nas na jaki zdziar[94]... — rzekł po chwili.
— Dobra nasza! — zawołał Nilsen. — Do lądu daleko, zresztą, wpadające duże rzeki, Ob i Jenisej, powinny odnieść lód bardziej na północ. Mielizny nie spotkamy. Mechaniku, trzymajcie maszynę pod parą, w pogotowiu... Nie będziemy się przebijali, lecz postaramy się lawirować...
Istotnie wkrótce dały się wyczuć jakieś silne prądy, bo lodowe pola kruszyły się i chwilami rozstępowały, tworząc wolne przejścia, w które natychmiast wślizgiwał się zwinny „Witeź“. Był to trudny i niebezpieczny manewr, wymagający ciągłej baczności i szybkiej decyzji, gdyż ruchome, potężne płaszczyzny lodowe mogły uszkodzić lub zdruzgotać drobny statek.
— Nie bójcie się! — uspokajał na jucie[95] swoich towarzyszy znacznie już weselszy Kula Bilardowa. — Nie utoniemy! Ocean nie taki głupi, jak myślicie! Oho! Wie on dobrze, że jeżeli takie dwie czerwone ryby, jak Rudy Szczur i Harry Crew dadzą nura, natychmiast zacznie kipieć i wyparuje. A może poradzimy kapitanom, aby wyrzucili na półgodziny tych ognistych drabów za burtę, to wtedy ten podły lód roztopi się odrazu i będziemy wolni?
Wszyscy się śmiali, a Miguel, mszcząc się na dworującym z nich towarzyszu, rzekł poważnym głosem:
— I bez tego nie utoniemy, bo będziemy się trzymali twojej łysej mózgownicy niby kuli korkowej, które rzucają tonącym.
— Śliska ta łysina, nie utrzymamy się na niej! — zauważył Crew.
— No matter, tyko! — wybuchając śmiechem, pisnął Kula Bilardowa...
O świcie zerwał się wiatr, szybko przechodzący w szturm, huczał, wył, gwizdał wśród lin i stalowych tros, a wkrótce wtórować mu zaczął ogłuszający trzask łamanego przez fale lodu.
Od pól lodowych odrywały się z hukiem całe połacie białej, zamarzniętej płaszczyzny, pękały drobniejsze tafle, wpadały jedna na drugą, tworząc zwały i tonąc pod ciężarem nowych odłamków, wyrzucanych przez wzburzony ocean. Co chwila otwierało się tu i ówdzie wolne przejście, którem natychmiast sunął „Witeź“, pchany siłą maszyny. Naprzeciwko ujścia Jeniseju lód zaczęło odnosić na północ, lecz były to luźne odłamki, mniejsze płaszczyzny, które nie mogły już wstrzymać biegu szonera.
Gdy z mostku „Witezia“ Pitt dojrzał wolną od lodu zatokę Pyaziny, ostrożnie skierowano „Witezia“ do brzegu i wkrótce doniosła się komenda Nilsena:
— Stop maszyna! Rychtuj kotwicę! Rejda![96]
Po chwili rozdarły ciszę gwizdki bosmanów na dziobie i rufie i ich okrzyki:
— Porwa! Wszyscy — porwa!!
Ludzie zaczęli otwierać rum, wynosić paki z towarami, wzmacniać belkowe opancerzenie burty, obciągać liny i spuszczać trep.
Syrena „Witezia“ długo i uporczywie huczała i jęczała, posyłając sygnały na pustynny, jałowy brzeg, z wbiegającą nań leniwą, zimną szeleją.
Jednak po pewnym czasie na niskiem pasmie ziemi zaczerniły się postaci ludzkie i kilka samojedzkich kajaków wypłynęło na morze.
Gdy tuziemcy przybyli na statek, zaproszono ich do biesiadni i poczęstowano sutym obiadem i herbatą. Z pomocą Samojeda, mówiącego po rosyjsku, objaśniono im, że „Witeź“ tym razem będzie handlował z tubylcami w zatoce Tajmyrskiej, dokąd starszyzna, koczująca w tundrze i lasach bardziej południowych obszarów, powinna skierować Samojedów, Tawga i Tungusów.[97] Otrzymawszy upominki, starszyzna półdzikich rybaków i hodowców reniferów odpłynęła.
Nazajutrz o świcie „Witeź“ ruszył dalej, na wschód ostrożnie sunąc wśród płynących odłamków potrzaskanego lodu.
Szoner pomyślnie przebijał się przez skrzące się w słońcu lodowe przeszkody, płynąc wzdłuż wybrzeża Lejtenanta Łaptiewa, omijając od północy wyspy Medwedewa, Scott Hansena, Nansena i lawirując w labiryncie archipelagu Nordenskjölda. Z wielką ostrożnością, ciągle sondując dno, „Witeź“ wszedł do szerokiej i spokojnej Tajmyrskiej zatoki i stanął przy północnym brzegu wyspy Fomina.
Na skrajach niskich i otoczonych wałami wyrzuconego na mielizny lodu, po raz pierwszy ujrzeli żeglarze rodzinę białych polarnych niedźwiedzi, które po kilku nieudanych do nich strzałach szybko się oddaliły.
Nilsen z Pittem, zabrawszy z sobą kilku ludzi na łódź, popłynęli wpadającą do zatoki szeroką rzeką Tajmyr, prawie wolną od lodu, który już zrywał i unosił do oceanu wezbrany wiosenny prąd. Dokonano tu starannych pomiarów, dowodzących znacznej głębokości koryta. „Witeź“ tegoż dnia przed wieczorem posunął się przeciw prądowi rzeki o dwadzieścia węzłów i stanął na kotwicy. Kilkanaście dni trwały pomiary i wolny, ostrożny bieg szonera w głąb lądu, aż pewnego wieczoru z mostku waruga ujrzała szeroką wodną płaszczyznę, na której nie można było dostrzec brzegów.
— Masz tobie! — zawołał stojący na „bocianiem gnieździe“[98] Rudy Szczur. — Przedziurawiliśmy nawylot Azję i znowu wypływamy na morze!
Nie było to jednak morze, lecz olbrzymie Tajmyrskie jezioro, leżące w środkowej części rzeki. Jezioro było bardzo głębokie, o urwistych i górzystych brzegach, otaczających go z trzech stron. Były to góry Byrranga, prawie nagie, tylko w wąskich dolinach pomiędzy szczytami przechowujące na śnieżnej płaszczyźnie czarne plamy gajów modrzewiowych i cedrowych. W południowej części jeziora marynarze spostrzegli wysoko podnoszącą się nad wodą czerwoną skałę, pokrytą zaroślami płaszczących się po ziemi brzóz i wykoszlawionych wierzb.
— To — Czoa, czytałem opis tej wyspy! — zawołał Pitt Hardful. — Kapitanie, tu musimy oddać kotwicę! Jesteśmy u celu podróży...
— Stop! — skomenderował Nilsen do maszyny i, zwracając się do stojącego przy windzie kotwicznej Mikołaja Skalnego, krzyknął:
— Rejda!
Zaturkotała maszyna i z warkotem pobiegł przez kluzę łańcuch kotwi. Miejsce było głębokie, więc opuszczono drugą kotwicę z rufy, a gdy majtkowie wydostali się na wysoki brzeg, podano im grubą stalową trosę i kapitan rzucił nowy rozkaz:
— Wiąż na śmierć!
Ludzie zaczęli umocowywać stalową linę do wystającego cypla skalnego i grubych konarów mocnej, jak kamień, brzozy polarnej.
Skały obstąpiły „Witezia“ ze wszystkich stron. Od północy i wschodu — nagi grzbiet Byrranga, od zachodu — góry Mgoa-Moa, od południa — wysokie urwisko wyspy Czoa, broniącej statku przed mknącą z prądem krą i wyrwanemi drzewami, płynącemi z południa.
Brzegi były martwe i niezaludnione. Ogromnej płaszczyzny jeziora, zdawało się, nigdy nie cięła żadna łódź tubylcza.
— Święte miejsce! — mruknął z westchnieniem ulgi Kula Bilardowa. — Uważajcie, drodzy moi, — żadnego policjanta dokoła, a jaki porządek, spokój i cisza! Dobrze nam tu będzie!...
— Pewno! — odezwał się Bezimienny. — Niechby tu przybyło pięćdziesięciu wysoce cywilizowanych Europejczyków, natychmiast wybudowanoby... więzienie!
— Fiu! — gwizdnął Miguel. — A od czegoż cywilizacja, przyjacielu?!



ROZDZIAŁ XIII.
POSZUKIWACZE ZŁOTA.

Do późnej nocy naradzali się Olaf Nilsen z Pittem Hardful. Już wybito sygnały drugiej warugi nocnej, a w kajucie kapitana wciąż trwały obrady.
Nareszcie Nilsen podniósł się i oznajmił:
— Wiem, kapitanie Siwir, że obmyśliliście wszystko poważnie — tego się nie obawiam. Jednak mam wątpliwości, czy nie będziemy mieli zatargu z rządem rosyjskim, gdyby się w jakiś sposób dowiedział, że wydobywamy z tych gór złoto?
— Nie myślę, żebyśmy mieli jakieś trudności, — odparł Pitt. — Nikt tu nigdy nie zagląda, bo dróg niema i niema ludności. Zresztą, wcale nie zamierzam samowolnie wywozić złota z Rosji. Podczas pierwszej wyprawy naszej do zatoki Pyaziny zrobiłem umowy z prawnymi posiadaczami tych obszarów — Samojedami, a umowy te są opatrzone w znaki rodowe książąt i starszyzny, stanowiącej radę, rządzącą krajem. Część złota mamy składać na ręce starszyzny. Oprócz tego, żeby być zupełnie w porządku, po powrocie do Wardö prześlemy najbliższemu konsulowi rosyjskiemu ustaloną prawem część naszych zysków. Jeżeli zaś jacyś urzędnicy przyjadą wcześniej, zapłacimy należność na miejscu. W inny sposób nie możemy załatwić tej sprawy, bo gdzież mamy poszukiwać urzędników?
— Jeżeli tak — to wszystko jest all-right! — zakończył Nilsen. — Więc od jutra do nowej pracy?
— Od jutra! — ściskając mu rękę, odpowiedział Pitt i poszedł do siebie.
W kilka godzin później Hardful, zebrawszy dokoła siebie całą załogę, oznajmił, że „Witeź“ przybył tu na poszukiwanie i wydobywanie złota w górach Mgoa-Moa.
— Złota? — wykrzyknęli Puhacz i Bezimienny, klaszcząc w dłonie.
— Co się wam przydarzyło? — spytał zdziwiony Nilsen.
— Ależ, kapitanie! — zawołał wzruszonym głosem Puhacz. — Myślałem, że już nigdy w życiu nie będę wyrywał ziemi żółtego metalu, a tu nagle słyszę — złoto! Toż my z Bezimiennym dziesięć lat łaziliśmy po Kalifornji, a później — w górach Kinley, na południe od Yukonu![99]
— Ładny szmat życia strawiliśmy przy złocie! — odezwał się Bezimienny, kurcząc i prostując długie, drapieżne palce. — Byliśmy bogaczami i nędzarzami, później znowu mieliśmy dolarów po same gardło, a potem...
— Nie przypominaj dawnych czasów, kolego! — szepnął Puhacz, spuszczając głowę i zaciskając ręce z przerażeniem. — Nie mów już nic! Przeszło wszystko, minęło...
Dowiedziawszy się o wykryciu byłych poszukiwaczy złota wśród ludzi załogi, Olaf Nilsen, ucieszony tą szczęśliwą okolicznością, zawołał:
— Mamy na „Witeziu“ całe muzeum typów! Gdybyśmy potrzebowali króla lub biskupa, to, z pewnością, znaleźliby się i tacy pomiędzy przyjaciółmi Rudego Szczura!
— Żarty na stronę! — odezwał się Pitt. — Słusznie zauważyliście, kapitanie! Juljan Miguel oddawna przebywa na dnie życia, dokąd spływają, niby do kloak miejskich, wszelkie odpadki społeczeństwa. Widzieliście, z pewnością, jak po wielkich miastach najbardziej upadli nędzarze grzebią w kanałach i na śmietniskach? Znajdują tam dużo potrzebnych, zdatnych do użytku, czasem nawet bardzo drogich rzeczy, jak zgubione pierścionki, zegarki, brylantowe spinki. Tak się też dzieje i na śmietnisku ludzkiem, bo jest ono drugim biegunem społeczeństwa. Na jednym znajduje się elita, na przeciwległym — te same typy o pewnej tylko odmianie charakteru...
Po naradzie z Puhaczem i Bezimiennym postanowiono czekać, aż stopnieje śnieg w górach i odsłoni ukrytą w łożyskach potoków i dopływów Tajmyru tajemnicę żółtego metalu.
Przed rozpoczęciem robót czekała jednak przybyłych na Tajmyr śmiałków ciężka praca. Dwudziestu ludzi pod komendą Bezimiennego, uzbroiwszy się w siekiery i piły, przeprawiło się łodziami na brzeg i pobrnęło ku górom, co chwila zapadając w głęboki śnieg.
Wkrótce na pokładzie szonera usłyszano stuk siekier i trzask padających modrzewi. Załoga przygotowywała drzewo na wzmocnienie podziemnych galeryj, budowę grobli w miejscach błotnistych i wzniesienie przyszłych domów, gdyż statek nie mógł dać dostatecznego schronienia przed polarną zimą.
Pitt niecierpliwie oczekiwał przybycia tubylców, ponieważ wchodzili oni w plan jego przedsięwzięcia. Żeby załoga nie próżnowała, obaj kapitanowie podzielili ją na dwie grupy. Jedna wypływała na dużych łodziach na jezioro i w małych zatokach łowiła ryby. Druga, uzbrojona w strzelby i zaopatrzona w narty, wychodziła na brzeg, z wielkim zapałem polując.
Wody i brzegi jeziora Tajmyr były prawdziwym rajem dla rybaków i myśliwych.
Zaczynała się wiosna i z oceanu wchodziły do rzek olbrzymie stada ryb; cisnęły się one do ujść drobnych dopływów Tajmyru, aby posuwać się przeciwko prądowi do źródeł, gdzie miało się odbyć tarło i składanie ikry. Małe rzeczki, wpadające do jeziora, były jednak jeszcze zamarznięte, więc ogromne jesiotry, nelmy, łososie, moksuny, tajmenie i drobniejsze gatunki w popłochu zbijały się w olbrzymie ławice, tłoczyły się w zatokach, zdradzając niepokój i co chwila wyskakując wysoko ponad wodę.
Czeredy mew i pospolitych rybitw uwijały się w powietrzu, porywając drobniejszą zdobycz; z pod obłoków kamieniem spadał białogłowy orzeł morski, wbijał szpony w wystające z wody grzbiety łososi i, ciężko machając skrzydłami, odlatywał ze swoją ofiarą na szczyt skalistej Czoa.
Stada ryb stłaczały się nieraz w takiej ilości, że tylne ich szeregi, wypierały przednie na mieliznę, gdzie zaczynały się miotać, rozrzucając i pieniąc wodę. Wtedy zjawiały się zgraje zgłodniałych, zuchwałych wilków, lub płochliwe białe lisy, wbiegały do wody, zagryzały duże, bezradne ryby i wynosiły je na brzeg.
Czasami z bocianiego gniazda, umieszczonego na foku „Witezia“, marynarze przyglądali się brunatnemu niedźwiedziowi, który przy pierwszych łagodnych podmuchach wiosny opuścił swój barłóg w lesie i zwęszył nadciągające ławice pędzonych rozrodczym instynktem ryb. Władca lasu wchodził do zimnej wody, głośno i gniewnie parskając, potężną łapą ogłuszał ryby i wyrzucał je na brzeg. Nieraz całe stosy nieruchomych jesiotrów i nelm nagromadzał kosmaty rybak, poczem wychodził z wody, otrząsł się i przystępował do uczty. Niedźwiedź był wielkim smakoszem, więc zjadał tylko głowy wspaniałych ryb, resztę pozostawiając dla drapieżnego ptactwa i drobniejszych zwierząt, wyczerpanych głodem — straszliwym i nielitościwym towarzyszem długiej, beznadziejnej polarnej nocy, gdy Biały Duch, władca pól lodowych, zieje zimnym oddechem śmierci.
Inni też wrogowie ścigali ryby, stłoczone przy ujściach rzek i potoków. Przypływały od północy białe niedźwiedzie i szerzyły zniszczenie. Co chwila z głośnem parsknięciem wynurzała się okrągła wąsata głowa foki lub uzbrojonego w straszliwe kły morsa.
Wszystko to czyhało na życie ryb, ścigało je i dziesiątkowało, lecz napływały coraz nowe, coraz liczniejsze ich ławice.
Marynarze „Witezia“ nie mogli zarzucić sieci, bo ciężarem swoim ryby przerwałyby ją. Zaczęto więc używać harpunów i wbijać je w największe ryby. Zdobycz rozrąbywano na kawałki i solono w beczkach, zakopywanych do wiecznie zamarzniętej ziemi, w której ryby mogły się przechowywać lata całe, nie podlegając zepsuciu. Nieraz marynarze przez długie godziny walczyli z ogromnemi, długiemi na cztery metry jesiotrami, aż udawało się podciągnąć je za sznury od harpunów i zabić uderzeniem siekiery.
Nie próżnowali też myśliwi.
W pobliżu lasów i w kniei wyrywały się im z pod nóg szukające pod śniegiem pożywienia stada białych pardw, jarząbków i cietrzewi, które padały pod celnemi strzałami Polaków i Anglików, ludzi nawykłych do polowań. Setki białych, niepłochliwych zajęcy, gnieżdżących się w gęstych zaroślach wierzb i brzóz, stawały się zdobyczą myśliwych. Marjan Rynka, Ludwik Sanicki, rudy Crew i jego kolega — Morris Foster, najlepszy strzelec, często zapuszczali się w głąb tundry. Wśród kęp i rzadkich zarośli płaszczących się po ziemi modrzewi i brzóz, szukali myśliwi śladów białych lisów i jasno szarych północnych wilków.
Elza Tornwalsen, jej pomocnicy Lark i Kula Bilardowa, który zupełnie nieznacznie sam wyznaczył siebie na drugiego pomocnika kuka, mieli pracy poddostatkiem.
W obmyślonym przez Kulę Bilardową i zbudowanym przez mechanika Ludę piecu, opalanym świeżemi gałęziami modrzewiowemi, wędzono zabite przez myśliwych ptactwo i zające, zdzierano skóry z lisów i wilków, solono je i suszono, przed złożeniem do rumu.
Fosterowi udało się postrzelić zdaleka pięknego i bardzo dużego czarnego lisa. Była to drogocenna, rzadka zdobycz, więc Foster i Rynka puścili się w pogoń za uchodzącym, rannym zwierzem, pozostawiającym na śniegu ślady krwi. Dwa dni trwał pościg. Już na szonerze zaczęto się niepokoić o zapalonych, namiętnych myśliwych, gdy obaj się zjawili, zmęczeni i zziębnięci, bo w nocy wziął spory mróz. Strzelcy przynieśli wspaniałe futro czarnego lisa i na dodatek skórę białego niedźwiedzia, który niebacznie zaatakował ich w ustronnym wąwozie.
Nilsen i Hardful zaglądali wszędzie, pomagali radą i własną pracą dodawali otuchy, zachęcali ludzi do nowych wysiłków.
Pitt Hardful, o którym nowa załoga wiedziała z opowiadań Miguela, imponował wszystkim.
Nowi majtkowie i robotnicy słyszeli od Rudego Szczura, że spokojny, uparty i zawsze pogodny Pitt w więzieniu był uważany za „szmat“, co w mowie aresztanckiej miało oznaczać człowieka bez protestu i miłości własnej, cichego i pokornego.
Były to cechy, najbardziej pogardzane przez ludność więzienną.
Prawda, że Juljan Miguel nie omieszkał opowiedzieć swoim przyjaciołom o tem, jak Stefan, — niegdyś — „trzynastka“, „zasypał“ surowego Swena, naczelnika więzienia.
Teraz jednak, najczystsze i najprzenikliwsze oko nie dostrzegłoby w kapitanie Hardful żadnej cechy dawnej pokornej, bezwolnej „trzynastki“. Był to człowiek wielkiej siły, bez trudu narzucający wszystkim swoją wolę w sposób niegwałtowny, grzeczny a przekonywający. Każdy z tych kajdaniarzy, galerników i zbrodniarzy czuł, że ten zupełnie obojętny napozór człowiek nie zawaha się w razie potrzeby wypuścić kuli z lufy rewolweru, lecz nawet nie myśli o tem, ufny w potęgę i wpływ swoich słów. Wszyscy na „Witeziu“ oddawna spostrzegli, że zawsze surowy, ponury i mocny, jak bazaltowa skała, Olaf Nilsen nic nie robił bez rady kapitana Siwir, jak nazywał Pitta od chwili pierwszego z nim starcia.
Czeladź, złożona z tak różnych ludzi, lubiła w chwilach wypoczynku przy ognisku lub na rufie szonera słuchać Pitta, gdy opowiadał o przygodach śmiałych żeglarzy i przedsiębiorczych ludzi, o czytanych książkach, o tem, do czego dąży i do jakich granic doszła współczesna wiedza, o różnych ludach i ich życiu. Podczas swoich rozmów z majtkami Pitt zawsze wynajdywał sposobność, aby, nie usprawiedliwiając najgorszego zbrodniarza, znaleźć dla niego wyjście z matni ciężkiego i ponurego życia.
Rozumowania jego były bardzo proste i zrozumiałe, przed każdym odkrywały drogę, a że opierał je na tlącem w człowieku poczuciu godności ludzkiej, chęci wypłynięcia na powierzchnię innego, lepszego życia i spełnienia najtajniejszych marzeń i zamiarów, więc głęboko zapadały do głów i serc skupionych dokoła Pitta ludzi. Zresztą sam był żywym przykładem, gdyż w tak krótkim czasie z pospolitej więziennej „trzynastki“, z pogardzanego „szmata“ wyrósł na kapitana i prawdziwego wodza wyprawy.
Pitt Hardful był otoczony szacunkiem całej załogi. Poważano go zato, że mówił obojętnym napozór, lecz pełnym wiary głosem o tem, jak każdy człowiek siłą swej woli może wybić się ponad najbardziej wysoko stojący tłum i zmusić go do zapomnienia dawnych przewinień.
— Nie błagajmy o przebaczenie, — mówił twardym głosem — bo nikt nam go nie udzieli! Zmuśmy społeczeństwo, aby podziwiało nas i uchyliło przed nami czoło. Ludzkość jest tchórzliwa i przeczulona, i ręczę wam, że nigdy nie pamięta grzechów tych, których poważa, kocha, lub boi się. Dlatego też pospolici zbóje wchodzili na stopnie tronów wielkich państw, kaci stawali się biskupami, piraci — bohaterami narodowymi!...
Załoga po kilku takich rozmowach dała Pittowi Hardfulowi nowe przezwisko — Biały Kapitan.
Elza Tornwalsen, usłyszawszy o tem, niezmiernie się ucieszyła.
Zrozumiała bowiem swem kobiecem, wrażliwem sercem jasność i czystość czynów i słów Pitta Hardful. Nie mogła swym prostaczym rozumem ogarnąć zawiłego planu Białego Kapitana, zamierzającego przez osobistą, posuniętą do ostatnich granic uczciwość i utworzenie zastępu ludzi, jednakowo z nim myślących i postępujących, wybić się na szczyty społeczeństwa, gnuśniejącego w bezwładzie myśli i uczuć; społeczeństwa, zawsze pochopnego do wydania druzgoczących i odsądzających od czci i wiary wyroków nad bliźnim, który przekroczył granicę prawa, pisanego dla ludzkości, znajdującej się w warunkach dobrobytu i równowagi wszystkich warstw społecznych i całego państwa.
Z tych szczytów Pitt zamierzał dokonać zemsty, rzucając spodlonym ludziom, uznającym wyłącznie siłę pięści lub złota, słowa pogardy i zmuszając całe społeczeństwo do podziwiania, zazdroszczenia i schlebiania temu, kto przedtem nie śmiał zajrzeć w oczy nawet najbliższym sobie.
Tą myślą żył Pitt Hardful, w imię jej działał i mówił.
Był cały przejęty i podniecony marzeniem o zemście.
Tego nie mogła zrozumieć Elza. Widziała przed sobą Pitta, bez trudu i starań ujmującego w swe dłonie całe życie szonera wraz z nieokiełzanym, zdawało się, Olafem Nilsenem, i takiemi burzliwemi i niepodatnemi charakterami, jak Lark, Kula Bilardowa, rudy Miguel i kipiący nienawiścią i szyderstwem Bezimienny. Słuchała jego słów i rozważała każde, a w żadnem nie znalazła nieprawdy lub ukrytej myśli, zdradzającej bądź osobiste, bądź złe zamiary.
Nazwała Pitta Hardful „jasnym i sprawiedliwym“, a jego wyższość umysłowa i duchowa nad spotykanymi dotąd ludźmi, jego zrozumienie każdego odruchu innego człowieka, jego wrażliwość, spokój i rozległość wiedzy, zmusiły szukającą prawdy i innego życia Elzę do pokochania go. Usłyszawszy nadane Pittowi przez załogę przezwisko „Biały Kapitan“, pomyślała, że ci zbrodniarze wynaleźli trafne i wszystko objaśniające imię dla umiłowanego przez nią człowieka. Odtąd w myślach swoich inaczej go nie nazywała.
Pitt, od chwili powrotu Elzy do ubrania kobiecego, zupełnie się dla niej zmienił. Często podchodził do niej, wypytywał i pomagał w robocie, był szczerym, dobrym przyjacielem, i Elza zauważyła, że w chwilach odpoczynku, zamiast szukać samotności na dziobie „Witezia“, siadał z nią na deku i prosił, żeby opowiadała o starej Lilit, o jej legendach, sagach i bajkach. Słuchał zwykle zadumany, myślą błąkając gdzieś w niedostępnych dla innych krainach, a głębokie zmarszczki bróździły mu czoło.
Czasami przychodził Olaf Nilsen. Siedzieli we troje. Mężczyźni milczeli, kobieta opowiadała słowami Eddy-prababki siwe sagi o Fingalu, Osjanie-ślepcu, Frydzie, żonie wikinga z Orndö, o Eryku-Zdobywcy, o dalekich wyprawach, o krwawych bojach.
Pewnego razu Pitt rzekł:
— Żyli waleczni, potężni Fingal, Eryk i Konrad-Młot... Teraz pozostały po nich sagi i więcej, zdawałoby się, nic. Zamki ich rozsypały się w proch, bystre łodzie dawno zgniły, kości wodzów, wioślarzy, wojowników i zakutych przez nich w kajdany królów — zmięszały się z ziemną bez śladu... Nic nie pozostało! A jednak prawo ustalone przez Eryka, imiona wielkich żeglarzy, piękne pieśni Osjana przetrwały wieki! Sprawiedliwość i piękno są nieśmiertelne. Dla tego tylko warto żyć!
Słowa te zmusiły Elzę i Nilsena do głębokiego, ciężkiego westchnienia.
Dla nich życie zawierało się w czemś innem, — bliższem i doczesnem. W takie chwile czuli się samotni, bo Białego Kapitana nie było wtedy z nimi...
Był jak pustelnik w górach. Przychodzących do niego ludzi z dolin pocieszał i pouczał, lecz sam pozostawał daleki i obojętny sercem dla trosk i radości ludzkich, gdyż dusza jego wyrwała się z więzów życia, a myśl przebywała tam, dokąd nie dochodzą jęki umęczonych i łkania braci, miotających się w rozpaczy.
Pitt był bliski i daleki, prosty i tajemniczy, wyrozumiały dla wszystkich i surowy dla siebie.
Olaf Nilsen rozumiał dobrze, że najstraszliwszy gniew jego nie mógłby mieć większego wpływu na załogę, niż jedno słowo Białego Kapitana, wymówione spokojnym, niemal obojętnym głosem.
Pewnego razu odbywający wartę Crew przybiegł do Nilsena i zawołał:
— Cała armja wali na nas!
Istotnie na niskim południowym brzegu czerniło się od tubylców. Jechali całemi rodzinami na lekkich nartach[100], ciągnionych przez renifery lub psy, jechali naoklep na pięknych rogatych północnych jeleniach, szli piechotą z całym swoim dobytkiem.
Po pewnym czasie starszyzna samojedzka była już na pokładzie „Witezia“. W biesiadni po obfitym poczęstunku zaczęła się narada z obydwoma kapitanami i poszukiwaczami złota.
Gdy starszyznę odwieziono na brzeg, tubylcy zaczęli urządzać obozowisko. Na znacznej przestrzeni ustawiano długie drągi, tworzące stożkowate szkielety przyszłych „czumów“ — namiotów, szczelnie okrytych reniferowemi skórami. Skóry pokrywały wewnętrzne ściany czumów do połowy i ziemię, za wyjątkiem niewielkiej przestrzeni w środku, gdzie leżała gruba blacha lub płaski kamień, z płonącem ogniskiem. Nad płomieniem wisiał zakopcony kocioł dla gotowania strawy i przyrządzania herbaty. Ryczały renifery, poszukujące pod śniegiem pokarmu, szczekały i gryzły się psy, walczące o odpadki ryb, płakały niemowlęta i krzyczały uganiające się dokoła dzieci.
Trzystu ludzi mieścił obóz, powstający na południowym brzegu Tajmyrskiego jeziora. Zgromadziły się tu rodziny samojedzkie oraz kilka czumów tubylców Tawga i Tungusów. Obok skórzanych namiotów z wychodzącym przez ich spiczaste wierzchołki dymem układano stosy futer, worki z kłami morsów i starannie wycięte pnie brzozy czeczotowej.
Pitt zacierał ręce z radości.
— Mamy teraz robotnika poddostatkiem! — mówił do Nilsena. — Damy im towary na kredyt, a zato będą pracowali w kopalni złota. Towary kupimy od nich później, gdy „Witeź“ odbędzie latem nową ryzę do Europy...
Tubylcy byli uszczęśliwieni, dostawszy potrzebne im przedmioty i zapasy tylko za pracę.
Wiosna się zbliżała. Przemknęły Tajmyrem ostatnie tafle kry i zerwane drzewa; ryby weszły do rzek i potoków, zniknęły białe niedźwiedzie i foki.
O świcie, po zachodzie słońca i przez całą noc zewsząd rozlegały się głuche krzyki, basowe trąbienie, lub cienkie dzwonienie.
Wysoko pod obłokami leciały klucze żórawi, falujące w powietrzu, niby nici pajęczyny, wyciągnięte w dwa rozchodzące się pod ostrym kątem sznury dzikich gęsi, długie łańcuchy łabędzi i niezliczone gromady kaczek. Ptactwo przybywało na północ, aby w surowym kraju, obfitującym w pokarm, wychować najsilniejsze i najzdrowsze pokolenie.
Przemknęła prędko krótka wiosna północna, stopniał do reszty śnieżny całun, pobiegły z gór potoki, zazielenił się nanowo mech, okryły się brzozy i wierzby puszystemi młodemi liśćmi, tu i ówdzie dzwonić zaczęły komary i muchy, poszybował nad zieloną tundrą żółty motyl, taki obcy surowemu i smętnemu krajobrazowi.
Pewnego dnia partja ludzi pod dowództwem Pitta Hardful, Bezimiennego i Puhacza opuściła statek i udała się w góry. Kilku Samojedów towarzyszyło poszukiwaczom złota.
Ludzie zatrzymywali się przy każdym potoku i wyschłem łożysku dawnych dopływów Tajmyru, a Puhacz i Bezimienny szli wzdłuż brzegów, przyglądając się bacznie kamieniom i długo pozostając w miejscach, gdzie się nagromadziły stosy żwiru i drobnego piasku. W niektórych miejscach dawni poszukiwacze zaczynali przemywać ziemię w niedużych, okrągłych misach i szli dalej — baczni, milczący.
Nareszcie Puhacz zbliżył się do Pitta i szepnął:
— Kapitanie, złoto jest...
Mówiąc to, pokazał mu drobne odłamki białego i szarego kwarcu z wkropionemi w nim ziarnami i żyłkami metalu, drobne, gładko obtoczone kawałeczki złota — okrągłe, podłużne i powyginane, poskręcane w dziwaczne kształty.
— Znajdziemy dużo, dużo złota! — szepnął tajemniczo Puhacz. — Już blisko jesteśmy od niego. Jeszcze dzień, lub dwa i — dotrzemy do niego, kapitanie!
— Starajcie się! — powiedział Pitt. — Pamiętajcie, że to złoto potrzebne jest wszystkim nam nie dla używania i bezczynności, lecz dla odrodzenia w nas człowieka! Pamiętajcie!
— Będziemy się starali! — odpowiedział Bezimienny. — Węszymy, jak dobre wyżły, i, jeżeli my nie znajdziemy, nikt złota tu nie znajdzie!
Znowu zaczęły się szperania w łożyskach rzek, w wąskich dolinach, biegnących od spadków gór, kopanie studni, wiercenie ziemi, przemywanie piasku i ziemi...
Puhacz i Bezimienny stawali się coraz bardziej skupieni i małomówni. Oczy im tylko błyszczały drapieżnemi ognikami, ruchy stały się ostrożne, i gdy szli, wydawało się, że się skradają, jak wyżły, już zbliska czujące ukrytą zwierzynę.
Partja poszukiwaczy złota posuwała się w stronę grzbietu Mgoa-Moa, aż doszła do pierwszych jego uskoków i tu, na rozkaz Pitta, założyła obóz.
Wszyscy kopnęli się do pracy, brakowało tylko Puhacza i Bezimiennego, którzy zniknęli od rana. Powrócili późno w nocy i natychmiast obudzili Pitta.
— Kapitanie Hardful! — zawołał Bezimienny. — Jutro możemy zacząć wydobywanie złota! Znaleźliśmy „gniazdo“ żółtego metalu!
— Co to znaczy „gniazdo“ złota? — spytał Pitt.
— Niech kapitan patrzy na tę dolinę, leżącą wśród otaczających ją zewsząd gór! Kilka wąwozów zbiega ku niej, a woda, podmywająca te góry, ścieka do kotliny. Wyjścia z niej niema, bo granity i inne twarde skały stanowią jej boki. Ściekająca z gór woda niesie złoto ze sobą, rozsypujące się złotonośne pokłady spadają na dno niziny. Całe to bogactwo pozostaje tu, zbierając się od wieków! Wiosenna woda, niosąc ziemię i mech, przykryła złotodajny piasek warstwą torfu. Żadne oko nie dojrzy skarbu, a tymczasem patrzcie, kapitanie, co zawiera to „gniazdo“!
Mówiąc to, Bezimienny wyjął z wiszącego u pasa worka spore kawałki złota, odłamki kamieni ze szczelinami, wypełnionemi metalem, nareszcie drobny żółty, ciężki piasek, połyskujący przy blaskach palącego się ogniska.
Pitt uścisnął ręce dzielnych poszukiwaczy, w nagrodę zwiększając ich udział w zyskach, a sam odszedł od obozu i, patrząc na niebo, pokryte różnobarwnemi pasmami zorzy, westchnął z ulgą, jak człowiek po przepłynięciu wartkiej, szerokiej rzeki.
Jeszcze jeden etap życiowy został przebyty, a wytknięty cel stawał się bliższym.
Od rana wysłano Rynkę, aby obmyślił plan szybkiego osuszenia błotnistej kotliny. Zaczęły się spieszne roboty ziemne. Kopano rowy i wysadzano części skał, aby dać ujście zebranej wodzie. Prawie wszyscy mężczyźni z tubylczego obozu przyjęli udział w pracy. Gdy zaczęły wylatywać w powietrze skały i słupy ziemi, oczom pracujących ludzi przedstawił się wspaniały widok bogactwa tej miejscowości.
Na zrytą powierzchnię doliny co chwila spadały większe i mniejsze kawałki złota, połyskiwały wśród żwiru i wilgotnej, torfowatej ziemi drobniejsze ziarnka metalu.
W północnej, znacznie suchszej części terenu wkrótce zaczęto kopanie szybu i przeprowadzenie galeryj dla robót górniczych.
Już pierwszego dnia wydobyto tak dużo złota, że nadzieja na zdobycie prawdziwego skarbu rosła z dnia na dzień.
Ludzie nie oszczędzali pracy ani zdrowia i spędzali dzień i noc w głębokich, wilgotnych rowach, wyrzucając złotodajną ziemię, którą wywożono taczkami do maszyny. Zdobyty metal upakowywano później w woreczkach ze skóry reniferowej i odstawiano na statek.
Coraz częściej dawały się słyszeć radosne okrzyki pracujących pod ziemią ludzi, a za każdym razem któryś z nich wybiegał i z triumfem pokazywał duże jak pięść lub nawet znacznie większe kawały złota.
Pewnego razu do Pitta, siedzącego w namiocie, przybiegł Rynka i krzyknął:
— Kapitanie, tubylcy porzucają roboty i odjeżdżają...
Pitt podążył ku galerjom i ujrzał tłum Samojedów, w pośpiechu opuszczających roboty i kierujących się ku obozowi.
Zastąpił im drogę i z pomocą Rynki i tłumacza zaczął wypytywać o przyczynę popłochu.
— Patrz! — rzekł jeden z Samojedów. — Patrz, tam na górze...
Pitt przyjrzał się uważnie. Na szczycie góry, podnoszącej się nad doliną, ujrzał wyniosłą postać ludzką. Stojący człowiek trzymał ręce, wzniesione nad głową, i potrząsał grzechotką, wydającą głuche, warczące dźwięki.
— Kto jest ten człowiek? — zapytał Pitt.
— Jest to potężny szaman, czarownik szczepu Tawda — szepnął tłumacz-Samojed.
— Kapitanie, — mruknął stojący w pobliżu Morris Foster, — pozwólcie skończyć z tym djabłem! Poszlę mu kulę, tylko jedną, i — będzie natychmiast po wszystkiem, bo strzelę celnie, jak do dzikiego zwierza...
— Nie! — rzekł stanowczym głosem Pitt. — Do ludzi się nie strzela, jak do dzikich zwierząt, mister Foster! Niech pan to sobie zapamięta na cały czas współpracy z dowództwem „Witezia“!
— Czego się tak oburzył Biały Kapitan? — pytał samego siebie zdziwiony Foster. — Cóż szczególnego wpakować trochę niklu jakiemuś tam Tawdzie, czy jak się on nazywa? Nie rozumiem...
Pitt tymczasem kazał przyprowadzić do siebie jednego z książąt samojedzkich i wypytywał go o wypadki.
— Czarownik obszedł dziś wszystkich ludzi, opowiadając, że ten szczyt należy do naszego głównego Boga Numy, który gniewny jest za porwanie mu skarbów. Pod groźbą zemsty Numy szaman kazał tubylcom porzucić białych ludzi i odjechać na stare koczowiska, — objaśnił książę.
— Bardzo mądrze mówił czarownik Tawda, — odpowiedział Pitt, a otaczający go ludzie ze zdumieniem spojrzeli na niego. — Mądry jest czarownik, lecz Numa mądrzejszy od niego, tak, jak niebo jest czystsze od ziemi. Zwołaj, książę, wszystkich twoich ludzi, chcę mówić do nich!
Wkrótce Pitt stał na odłamie niedawno wysadzonej skały, a tłum tubylców otoczył go. Wszyscy czekali, co powie biały człowiek.
— Ludzie Sameednam[101], Tawda i Tungus! — zaczął Pitt, którego słowa powtarzał tłumacz w ojczystej mowie. — Wielki Numa, potężny i miłościwy, narzucający wolę swoją wszystkim ludom, pokarał was — synów północnej zorzy. Gdzie płodność waszych żon? Znika lud Sameednam, a choroby różne trapią go. Wielki Numa pokarał was za to, że piliście ognistą wodę, wodę szatana, i za nią oddawaliście plon waszej ciężkiej pracy i surowego życia. Numa zjawił mi się w dalekiej ziemi i rzekł: „Idź do kraju Sameednam, pokaż ludom jego skarby, zebrane przeze mnie, naucz ich pracy, zaprowadź sprawiedliwych białych ludzi, którzy stale będą dostarczali proch, haki na ryby, strzelby, herbatę, tabakę, cukier, tkaniny i piękne, błyszczące naczynia; którzy będą walczyli z chorobami i śmiercią mego ludu i założą na jego ziemi wielkie, bogate miasto, gdzie zawsze będą towary i pożywienie, gdzie powstaną szkoły, w których synowie i córki mego ludu będą się uczyli, aby się stać równymi białym braciom!“
I oto przyszliśmy i zaczęliśmy wspólną pracę, — ciągnął, podnosząc głos, Biały Kapitan. — Już możecie się nie obawiać zimy, bo damy wam wszystko dla walki z chłodem, głodem i chorobami. Wy chcecie zburzyć nasze dzieło, bo ślepy i głuchy czarownik Tawda, który nie widział zbliska Numy i nie słyszał jego głosu, namówił was, żebyście powstali przeciwko woli wielkiego Boga. Niech przyjdzie tu szaman, a ujrzycie, że jest kłamcą, że chce przyprowadzić tu złych białych ludzi, którzy wodą ognistą zrujnują was i doprowadzą do zguby. Niech przyjdzie tu czarownik!
Mowa Pitta podziałała na tubylców. Kilku młodych Samojedów pobiegło po szamana. Przyprowadzono go i postawiono obok Pitta.
— Człowieku! — rzekł do niego Hardful. — Oto stoimy obok siebie w obliczu Wielkiego Numy. Jeżeli mówiłeś prawdę, powtórz za mną słowa klątwy: „Numo sprawiedliwy, jeżeli głosiłem twoją wolę, zostaw mnie przy życiu, jeżeli słowa moje były kłamliwe — zrzuć na mnie zwisającą nade mną skałę!“
Zapanowało głuche milczenie i setki oczu spoczęły na czarowniku.
Ten jednak nie śmiał powtórzyć słów białego człowieka.
Wtedy Pitt śmiałym i stanowczym głosem powtórzył klątwę i zawołał:
— Widzicie teraz, ludzie Sameednam, Tawda i Tungus, że szaman jest kłamcą, a moje słowa — prawdą! Powracajcie do pracy i bądźcie spokojni o żony wasze i wasze dzieci!
— Numa przeklnie was! — zaryczał czarownik, lecz tłum, drwiąc z niego, szedł już w stronę szybu.
— Człowieku zły i kłamliwy! — zwrócił się do niego Pitt. — Na statku wydadzą ci mąki, soli i dwie blaszanki prochu, abyś pamiętał, że nie jesteśmy mściwymi ludźmi. Odejdź od nas na zawsze! Bądź zdrów!
Szaman zniknął tego wieczora.
Rum „Witezia“ szybko napełniał się woreczkami ze złotem. Roboty szły spokojnym trybem i Rynka, kierujący niemi, nie potrzebował już dużej ilości robotników. Pitt, przywoławszy do siebie wesołego zawsze Ludę, Miguela i Anglika Crew, posłał ich na czele pięćdziesięciu Samojedów na reniferach w znane tubylcom miejsca na wybrzeżu lejtnanta Łaptiewa na poszukiwanie i zbiory bursztynu.
W parę tygodni później zaczęli przybywać jeźdźcy, wioząc w workach kawały żółtej jak miód stwardniałej na kamień smoły przedpotopowych drzew.
Nareszcie nastał dzień, w którym „Witeź“ musiał odpłynąć po nowe towary i dla złożenia w banku zdobytego złota.
— Kapitanie, — rzekł Pitt, — prowadźcie statek, ja zostanę i będę czekał na was. Zdążycie przybyć przed zimą.
Nilsen potrząsnął głową.
— Popłyniecie wy, kapitanie Siwir, a ja tu pozostanę! Jestem właścicielem i szyprem „Witezia“ i taka jest moja wola!
— Chciałem, żeby Elza Tornwalsen wypoczęła po bardzo ciężkiej pracy... — szepnął Pitt. — Teraz będzie zmuszona pozostać tu... Tymczasem przed nami zima polarna, Olafie Nilsen!
— Elza popłynie z wami... — także szeptem odpowiedział kapitan. — Tak będzie lepiej dla nas wszystkich. Może czas rozstrzygnie nasze losy... Ten, kto będzie miał cel oczekiwania, będzie czekał, kto go straci...
Zamyślił się i zakończył:
...ten już nie będzie nigdy oczekiwał!
— Kapitanie Nilsen, — powiedział Pitt, — wszystko pozostanie po dawnemu.
— To źle, — mruknął Norweg, — lecz dziękuję wam!
„Witeź“ nazajutrz przed świtem opuścił jezioro Tajmyrskie i po północy już się kołysał przy dość silnej dmie na oceanie, trzymając kurs na zachód.
Mikołaj Skalny został znów mechanikiem, mając do pomocy Sanickiego i czterech Eskimosów za palaczy. Falkonet był bosmanem i dowodził czeladzią, złożoną z Fostera, Rudego Szczura, Crew i dziesięciu tubylców.
Elza Tornwalsen rządziła w kuchni okrętowej, a jej pomocnikiem pozostał zwinny i sprawny Lark.
Biały Kapitan prowadził „Witezia“ dawną drogą, ostrożny i baczny na wszystko. Szturmy dwa razy miotały szonerem, raz lód zastąpił mu drogę, lecz Pitt spostrzegł ruch białych, martwych pól i pomyślnie ominął je, podchodząc tak blisko do brzegu Azji, że widział bałwany, wybiegające na piaszczyste, pustynne łachy.



ROZDZIAŁ XIV.
PRZEKLEŃSTWO CZAROWNIKA.

Witeź spędził siedem tygodni na morzu i w Wardö. Pitt sprzedał część złota i nie tylko napełnił wszystkie rumy szonera towarami i zapasami, potrzebnemi dla tubylców, lecz, namyśliwszy się dobrze, zakontraktował statek handlowy, który miał dostarczyć duży ładunek nabytych przez niego zapasów, obliczonych na dwa lata pracy na Tajmyrze. Wieść o tem, że kapitan „Witezia“ złożył do stalowych kas banku dużą ilość złota, lotem błyskawicy rozniosła się po mieście, dzienniki zaś całego świata powtórzyły ją i setki przedsiębiorczych i chciwych ludzi zaczęły przybywać do Wardö dla porozumienia się z Pittem Hardful.
Biały Kapitan miał do wyboru różnorodnych ludzi. Ci, co przybywali do niego, trawieni „złotą gorączką“, ludzie bez żadnej wiedzy i bez pieniędzy, byli często typami nader energicznemi i Pitt spisał z nimi umowy, jako ze zwykłymi górnikami, otrzymującymi od przedsiębiorstwa „Witezia“ utrzymanie, narzędzia pracy i część złota, zdobytego przez każdego z nich. Ludzi bogatych, życzących wnieść znaczne kapitały do przedsiębiorstwa, namówił do założenia sklepów i składów handlowych na terenie robót, spodziewając się, że wyrastająca w ten sposób osada stanie się zawiązkiem przyszłego miasta.
Gdy rozmawiał o tem z Elzą Tornwalsen i towarzyszami, Sanicki zapytał go:
— Powiedźcie, kapitanie, jak myślicie? Przecież obszary, przecięte rzeką Tajmyr, należą do Rosji. Rząd może nie pozwolić wam na to, potrafi zburzyć miasto i wysiedlić mieszkańców?
— Jeżeli użyje przemocy — wtedy niezawodnie dokona tego. Jeżeli zaś usłucha głosu rozsądku i prawa, nasz plan zostanie urzeczywistniony. Badając sprawy dalekiej północy, dowiedziałem się o bardzo ważnym szczególe. Zbrojny podbój Syberji, rozpoczęty przy Iwanie Groźnym i zakończony w drodze pokojowej dopiero w 1875 r., nie jest wszędzie dostatecznie prawnie zatwierdzony. Oddzielne szczepy mongolskie podpisały umowy polityczne, przechodząc pod berło carów rosyjskich. Takimi są Ostiaki z Obi, Kirgizi z Irtyszu, Jakuci, Buriaci ze stepów, położonych za jeziorem Bajkał i inne drobniejsze ludy. Chińczycy, podpisując ajguński traktat polityczny z Rosją, odstąpili jej wszystkie szczepy, zamieszkujące północno-wschodnią część Azji, chociaż nikt nigdy nie pytał o wolę ludności. Jednakże na wszelki protest poszczególnych szczepów Rosja może, opierając się na pewnych traktatach politycznych, odpowiedzieć żądaniem bezwzględnej uległości. Całkiem inaczej przedstawia się sprawa Samojedów. Nigdy nie byli podbici i żadnej umowy z Rosją nie zawierali. Rosjanie narzucili im bezprawnie swoją władzę i swoje rządy, obciążając podatkami naturalnemi. Lecz Samojedzi mogliby prosić świat cywilizowany o zachowanie i obronę ich wolności oraz praw do ziemi i jej bogactw. Zawierając umowy ze starszyzną samojedzką, jako z wolnym ludem, postępujemy zgodnie z prawem międzynarodowem, i tem prawem będziemy się bronili.
— Rozumiem! — zawołał Miguel. — Teraz tylko czekać, aż dowiemy się, że królem Samojedów został obrany Lundatem, mój przyjaciel, ten, który wycyganił u mnie pudełko zapałek. Gotów jestem pojechać w jego imieniu na posła do Madrytu!
Pitt zaśmiał się wesoło.
— Nie śpieszcie się zbytnio, Juljanie! — odparł. — Pamiętajcie tymczasem o hiszpańskiej policji...
— Oj, nie lubię tego słowa!... — żachnął się Rudy Szczur.
— Po dziesięciu latach sam będę radził wam, abyście kandydowali na posadę posła samojedzkiego — mówił, klepiąc go po ramieniu, Hardful.
Większość przybywających z różnych krajów na „Witezia“ Pitt odrzucił, gdyż był to element niedyscyplinowany, zbałamucony i niepewny.
Po pięciu tygodniach „Witeź“ wypłynął z Wardö, a w kilwaterze za nim szły dwa parowce. Jeden zawierał w swoich magazynach zakupione przez Pitta towary, a na pokładzie — wynajętych ludzi; drugi należał do zawiązanej spółki handlowej i był naładowany towarami i materjałami budowlanemi, beczkami dla solenia ryb i worami z mąką i solą.
Pitt Hardful nie podejrzewał, że podczas jego nieobecności na Tajmyrze zdarzyły się nieoczekiwane wypadki.
Złoto napływało coraz obficiej do składu, zbudowanego przez Nilsena.
Rynka każdego wieczoru po skończonej pracy przychodził do kapitana i opowiadał mu o bajecznej ilości drogocennego kruszcu, nagromadzonego pod warstwą torfu i zlodowaciałej ziemi.
— Wynajdujemy coraz częściej nieduże zagłębienia w kamienistym gruncie, napełnione kawałkami złota. Jest tak czyste, że tylko zrzadka w jego masie spotkać się dają odłamki kamieni. Ponieważ spotykamy bardzo duże bryły metalu, nasi poszukiwacze — Puhacz i Bezimienny zaczęli podejrzywać, że w górze Numy powinna istnieć złotonośna żyła, którą woda kruszy, wymywając z niej duże masy metalu, zawartego w rudzie. Świadczy o tem forma i zewnętrzny wygląd złota. Rozpoczęte wiercenie góry dziś wykryło szeroką na dwa metry żyłę złotej rudy, przecinającej cały masyw Numy i biegnącej dalej przez grzbiet Mgoa-Moa. Jest to niesłychanie doniosłe odkrycie, gdyż odsłania przed nami horyzonty na długi szereg lat wydajnej pracy w tej miejscowości!
Nilsen bardzo się ucieszył z tej wiadomości i zaczął obmyślać budowę składu z cegły, w czem dopomagał mu Rynka. Glina się znalazła w urwistym brzegu rzeki, a ze zwykłego pieca, urządzonego w tymże urwisku, wkrótce zaczęto wydobywać cegłę i budować skład o grubych ścianach i sklepieniu.
Było to zupełnie na czasie, gdyż pewnego razu, obchodząc w nocy teren robót, Olaf Nilsen spostrzegł cień człowieka, przemykającego się w krzakach. Kapitan chciał zawołać na niego, lecz zaniechał zamiaru, ponieważ wzbudziło to w nim podejrzenie. Szybko skierował się do składu złota i ujrzał ślady siekiery i świdra, któremi usiłowano wyłamać zamek.
— Któżby mógł to uczynić? — myślał Nilsen i podejrzenie jego mimowoli padło na ludzi, przyprowadzonych przez Rudego Szczura, a nawykłych do zbrodniczych czynów.
— Pokażę ja wam teraz! — odgrażał się Nilsen, prostując potworne bary i zaciskając pięści.
Zawołał Rynkę, opowiedział o swojem odkryciu i kazał postawić na straży przy składzie uzbrojonego, a zaufanego człowieka.
Nazajutrz o świcie, gdy już rozpoczęto roboty w szybie, przyszedł Nilsen i kazał ludziom zgromadzić się przy składzie narzędzi.
Tu oznajmił im o wykrytym zamachu na zdobyte przez nich złoto i zażądał wykrycia i wydania winowajcy.
Tłum milczał, głęboko poruszony niespodziewaną wiadomością.
Nareszcie przy kapitanie stanął Bezimienny. Był blady, wargi mu drżały, a oczy błyszczały ponuro. Kurcz przebiegał mu po twarzy, a długie palce prężyły się i zaciskały, niby szpony śmiertelnie zranionego sępa.
— Słuchajcie, wy...! — rzekł swym szyderczym głosem, zwracając się do tłumu. — Jeżeli który z was, nawet tu, z tymi ludźmi, nie mógł się powstrzymać od dawnego procederu... niech powie nam o tem... niech nie czeka, aż bractwo wykryje go... bo wtedy zastosujemy nasze więzienne prawo... bez litości, jak do zdrajców!...
— Ja o niczem nie wiem! Czyżbym się porwał na taką rzecz?! Ja nawet nie podchodziłem do składu!
— Śmierć złodziejowi! — wołali ludzie z nowej załogi „Witezia“, a w ich głosach wyczuwało się szczere oburzenie i gniew.
— Słowa — to furda! — krzyknął Bezimienny. — Rozumiem, że kapitan Nilsen może mieć podejrzenie tylko na nas — niedawnych „ptaszków więziennych“, bo żaden Samojed nie odważyłby się na taki czyn... Czyż mamy odpowiedzieć kapitanowi tylko słowami? A jakiemi oczami będziemy spoglądali na Białego Kapitana, gdy powróci do nas? Chłopcy! Daję dobę na wykrycie winowajcy... Jeżeli nie wykryjemy go, musimy opuścić komendę „Witezia“ i pójść w świat, bo tu żyć pod pręgierzem nieufności nie potrafimy... Kapitanie! proszę o zwolnienie od roboty na dobę ludzi, których wskażę...
W godzinę potem na spadkach góry Numy odbyła się narada. Bezimienny objaśniał coś pięciu swoim towarzyszom. Wkrótce ci ludzie rozpierzchli się po obozie, długo oglądali drzwi składu, czołgali się po ziemi, badając ślady i na południową przerwę nie stawili się wcale. Olaf Nilsen próżno szukał ich wszędzie, przeszedłszy nawet cały obóz tubylczy. Bezimienny, a z nim pięciu innych robotników zniknęli bez śladu. Norweg cierpliwie czekał.
Nie zdając sobie sprawy, uzbroił się i kazał Polakom wziąć ze składu dobre automatyczne rewolwery i karabiny, które polecił ukryć tak, żeby mieć je pod ręką na wypadek potrzeby.
Roboty były skończone, wzburzeni robotnicy siedzieli w swych szałasach, omawiając wypadki i dzieląc się domysłami. Dopiero po północy zgasły ogniska i cisza zapanowała w kotlinie Numy. Dochodziło tylko rzadkie szczekanie psów samojedzkich, porykiwanie pasących się reniferów i brzęczenie krwiożerczych komarów oraz drobnych, natrętnych muszek, ani w dzień, ani w nocy nie dających spokoju i wytchnienia ludziom i zwierzętom.
Nilsen siedział na progu swego domu i, zasłuchany w ciszę, myślą był daleko. Widział swego „Witezia“, płynącego wśród fal, słyszał cichy głos Elzy Tornwalsen i dobitne, spokojne słowa Białego Kapitana:
— Ani słowa więcej, Elzo, przyrzekłem Olafowi Nilsenowi, że wszystko będzie po dawnemu... Tak musi być, bo nie nastał czas... Jeszcze płyniemy daleko... daleko... i nie widzimy dotąd portu we mgle przyszłości...
Nagle Nilsen drgnął.
Jakiś obcy ciszy i nastrojowi jego duszy dźwięk wdarł mu się do mózgu.
Kapitan zaczął nadsłuchiwać...
— Pomylił mię słuch... — szepnął, lecz znowu podniósł głowę i słuchał z natężeniem. W obozie tubylców nagle zaczęły ujadać psy. Szczekały i podwywały wściekle. Widocznie usłyszały lub zwęszyły coś niezwykłego. Ujadanie oddalało się coraz bardziej i Nilsen zrozumiał, że psy ścigały wroga lub biegły na nieznane odgłosy.
I znowu obce dźwięki przeszyły ciszę. Teraz kapitan nie wątpił więcej. Gdzieś, jeszcze daleko, jeden po drugim buchnęły dwa strzały karabinowe, a po nich głucha, bezładna salwa.
Nilsen gwizdnął. Z baraku wybiegli uzbrojeni Polacy.
— Czuwamy — rzekł, podchodząc, Rynka. — Słyszeliśmy strzały... Jacyś obcy ludzie dali ognia, to nie nasi, bo poszli bez broni...
Strzały rozlegały się coraz częściej i szybko się zbliżały.
— Trzeba się przygotować do obrony — rzekł Nilsen — mało nas... bo tamtym nie można dać do rąk karabinów... mogą użyć przeciwko nam, skoro już nie zatrzymali się przed grabieżą...
— Kapitanie! — zawołał Rynka. — Bez porozumienia się z wami uzbroiłem czterech naszych Niemców i dwóch Anglików. Są to sumienni ludzie i za dobre traktowanie ich pójdą za was w ogień...
— Zobaczymy! — mruknął kapitan. — Tymczasem musimy zająć dobre stanowiska dla obrony na wszelki wypadek...
— Strzelający ludzie dążą od południa... Natrafią na obóz tubylców... Nie wiemy, jak się zachowają Samojedzi — rozumował Rynka. — Musimy więc przygotować się do walki z tubylcami... Pomiędzy ich obozem, a naszym ciągnie się rów, wykopany przez nas dla stoku wody do jeziora... Będzie on służył nam jako szaniec i z niego będziemy odpierali nieprzyjaciół.
— Biegnijmy tam! — krzyknął Nilsen, zarzucając na ramię karabin.
Wkrótce w rowie wyciągnęli się pod komendą kapitana długim szeregiem Polacy i uzbrojeni przez Rynkę Niemcy i Anglicy.
Strzały ucichły, lecz wzmogło się ujadanie psów samojedzkich i stawało się coraz wyraźniejsze. Nikt nie wątpił, że cofają się przed nadchodzącymi ludźmi.
Strzały jednak obudziły śpiących w baraku ludzi nowej załogi.
Wypadli i nadsłuchiwali, a później pobiegli po Rynkę i zajrzeli do domku kapitana. Nie znalazłszy ich, zaczęli szukać i, ujrzawszy siedzących w rowie z karabinami, cicho się oddalili, zbierając się przy swoim baraku.
— Ta—a—k! — pisnął Puhacz. — Będzie bitwa... Chcą się bronić... Ale nam już nie dowierzają... Widzicie, co się stało?
— Sambym stryczek zaciągnął na szyi tego nicponia, który dobierał się do składu i, nic z niego nie skradłszy, nam odebrał zaufanie kapitana! — mruknął, machnąwszy długiemi, małpiemi rękoma, Francuz Balbier, przezwany „Cepem“.
Wszyscy milczeli.
— Cóż to?! — złośliwie się śmiejąc, zawołał Cep. — Cóż to? Umiemy tylko rabować i dżgać „piórami“[102]? A czy nie łaska zasłużyć na zaufanie prawdziwych ludzi? Czyż nie możemy się zdobyć na to?...
— Jak? Mów, Cepie — rozległy się głosy.
Lecz Cep, w którym obudziły się wojownicze, pełne zapału i twórczej myśli, a zarazem praktyczne cechy Francuzów, już ujął w swe ręce dowództwo nad bandą.
— Siekiery i kilofy w garść i za mną! — skomenderował.
Za chwilę prowadził swój oddział ku zaroślom w zachodniej części kotliny Numy.
— Idziemy w innym kierunku... — szepnął, doganiając Cepa, zdyszany Puhacz.
— Milcz, Puhaczu, kiedy się nie znasz na strategji napoleońskiej — syknął Francuz. — To wojna — nie szukanie złota. Tam — ty jesteś Napoleonem, tu — ja...
Oddziałek zniknął w krzakach i zaczął cicho posuwać się na południe, obchodząc rów z ukrytymi w nich ludźmi, aż zapadł wśród rozrzuconych na płaszczyźnie głazów i zaczaił się.
— Hej, tam, chłopcy — szeptał do swoich Cep. — Na komendę moją zróbcie wielki krzyk, biegnijcie i walcie tych, co napadają tak, jakgdyby to byli dozorcy wszystkich więzień świata. A jeżeli zobaczę, że ktoś z was stchórzył i oszczędza swoją skórę, za którą żaden kat centyma nie da, rozpłatam łeb, jak kloc drzewa. Przysięgam na „czerwoną wdowę“[103]!
Urwał nagle, bo od strony tubylczego obozu, utykając, biegł człowiek i krzyczał coś, czego z odległości nie można było zrozumieć. Człowiek padał i podnosił się. Za nim, coraz bardziej zbliżając się, sunęła zbita gromada ludzi. Co chwila z tłumu atakujących padały strzały, lecz w mamiącym pół zmroku chybiały biegnącego człowieka.
Jednak siły go opuściły, bo upadł raz jeszcze i już nie mógł się podnieść. Wtedy wydał przeciągły świst, którym, niby biczem, przeciął i smagnął powietrze.
— To sygnał Bezimiennego! — zawołał Cep i, wyskoczywszy ze swej kryjówki, dopadł słabnącego towarzysza, zarzucił go sobie na ramiona i oddał ludziom, siedzącym w rowie.
Sam zaś, nic nie mówiąc, pobiegł ku barakowi, skąd chyłkiem, sadząc przez rowy, rynsztoki i kamienie, dawną drogą dopadł kryjówki swego oddziału.
— Będzie robota! — szepnął, radośnie pocierając ręce. — Oj, będzie...
— Wielki czas! — burknął zgięty w kabłąk człowiek, którego banda z szacunkiem nazywała „Szkarłatnym Pedro“. — Nudno już w tej ciszy... Czas puścić trochę ciepłej posoki!
— A — a, stary zbóju! — cicho zaśmiał się Puhacz. — Będziesz miał używanie... Zaczekaj chwilę...
Tłum napastników zbliżył się o pięćdziesiąt kroków do rowu.
Banda Cepa pozostała na tyłach atakujących.
— Rozumiem teraz!... — szepnął Puhacz, uszczypnąwszy Cepa w ramię.
— Napoleon! — odpowiedział Francuz chełpliwie, cicho uderzając się w czoło. — Ja im tu taki Most Arkolski urządzę, że o wszystkiem zapomną nazawsze, mój bratku. Tylko nie pokpijcie sprawy, wy — ciury!
— Stul gębę, Napoleonie! — syknął Szkarłatny Pedro i, zatknąwszy za pas siekierę, zaczął próbować ostrza „nawachi“[104], z którą nigdy się nie rozstawał.
Umilkli, bo z rowu rozległ się donośny i groźny głos Olafa Nilsena:
— Stój! Kto idzie?
Tłum zatrzymał się.
— Odpowiemy ci, gdy będziesz stał pod szubienicą! — rozległy się krzyki.
— Czego od nas chcecie? — padło nowe pytanie. — Nie pragniemy rozlewu krwi!
— A pewno! — krzyczano ze śmiechem z szeregów napastników. — Nie nasza, lecz wasza poleje się krew!
— No, no, pyskaczu! — szepnął Szkarłatny Pedro. — Moja w tem głowa, żeby ci ubyło posoki...
— Naprzód! — doniosła się komenda herszta napastników. — Bierzcie ich!
— Stój! — zawołał Nilsen i tyle siły było w jego ponurym głosie, że banda się znowu zatrzymała, jak wryta. — Czy to wasze ostatnie słowo?
— Nie! Masz odpowiedź! — wrzasnął herszt, wysuwając się naprzód i dając kilka strzałów w stronę rowu.
— Rynka, przemówcie do tego draba jego językiem! — powiedział niewidzialny za okopem kapitan.
Rozległ się pojedyńczy strzał, a herszt, rozłożywszy ręce, padł nawznak.
— Bij! Bij! — wrzasnął tłum i zaczął biec ku okopowi.
Wzdłuż nasypu rowu przeleciała ognista wstęga wystrzałów i kilku napastników pozostało na ziemi. Jednak tłum był liczny, więc mógłby wkrótce zalać broniący kotliny okop, lecz w tej chwili ztyłu rozległy się groźne krzyki i przekleństwa.
To ruszyła do walki banda Cepa.
Napastujący tłum w popłochu zaczął się ustawiać przeciwko nowemu nieprzyjacielowi, rażony salwami ludzi Nilsena. Spostrzegłszy zamieszanie bandy i przychodzący z pomocą oddział robotników, Nilsen jednym skokiem przesadził nasyp, podbiegł do najbliższego rannego i, uniósłszy go, wraz z nim wskoczył do rowu.
— Coście za ludzie? — badał jeńca, przykładając mu lufę do piersi.
— Różni — odparł ranny, — wolni kozacy, wypuszczeni z więzień aresztanci, zbiegli robotnicy z kopalni złota na Lenie[105].
— Żołnierzy i policji wśród was niema? — dopytywał kapitan.
— Niema! My wolni ludzie... — odpowiedział jeniec.
— Wolni bandyci? — poprawił go Norweg.
— Chcieliśmy zarobić, bo nasz człowiek doniósł, że macie dużo złota. Chciał je porwać, lecz go spłoszono. Wtedy ruszyliśmy kupą...
— Leż spokojnie... — mruknął kapitan, ogłuszając go uderzeniem pięści, i zawołał do swoich ludzi:
— Teraz możemy bić ich jak zajęcy! Ognia!
— Nie możemy strzelać, kapitanie! — krzyknął mały wąsaty Niemiec.
Nilsen wyjrzał z rowu i wybiegł na równinę.
Banda Cepa zwarła się z napadającymi i zmięszała się z nimi. Wprawni w bójkach przyjaciele Rudego Szczura szerzyli zniszczenie w szeregach napastującej bandy. Do nich się przyłączył wkrótce Nilsen i swemi mocarnemi rękami zaczął porywać ludzi niby wilk bezbronne jagnięta. Za nim postępowali milczący, spokojni Anglicy, rozbijając pięściami szczęki i nosy.
Nilsen spostrzegł w szeregach nieprzyjaciół kryjącego się szamana, utorował sobie drogę przez skotłowany, szamocący się tłum i, schwyciwszy go wpoprzek ciała, z rozmachem grzmotnął o kamień. Olaf Nilsen przypomniał sobie dawne czasy straszliwych bójek i prawdziwych potyczek po szynkach i w portach ze strażą celną i policją, gdy się trudnił przemycaniem towarów zakazanych. Oczy mu płonęły, wysoko podniosła się pierś i potężne ramiona wznosiły się i opadały, zbijając przeciwników z nóg.
Po godzinie bitwy napastnicy zaczęli podnosić ręce i skamłać o litość.
Około pięćdziesięciu ciężko rannych i zabitych zaległo pole bitwy. Wśród nich znaleziono zgiętego w kabłąk Szkarłatnego Pedro i dwóch robotników posłanych na „Witezia“ przez Miguela.
— Co będziemy robili, kapitanie, z tą hołotą? — z ciekawością pytał Cep, zręcznie związując ręce jeńcom.
— Odprowadźcie ich do obozu Samojedów i powiedźcie, aby strzegli ich do rana — odparł Nilsen. — Muszę się namyślić.
— Decyzja — krótka!... — mruknął Cep. — Mamy sznury, a dokoła sporo wysokich drzew. W okamgnieniu przystroimy nimi choinki, kapitanie! Kapitanie...
Nilsenowi błysnęły oczy złowrogo. Rada była dobra, bo się podobała Norwegowi. Już zamierzał zmienić początkowy rozkaz, gdy nagle wstał przed nim Pitt Hardful i z wyrzutem spojrzał na wzburzoną twarz kapitana.
— Odstawić ich do Samojedów... — powtórzył Nilsen.
— Macie, wisielcy, szczęście — zamruczał Cep i krzyknął:
— Marsz, naprzód!
Tłum jeńców pod eskortą zwycięzców ruszył ku samojedzkim czumom. Nilsen i Polacy ponieśli rannego Bezimiennego do swego obozu.
— Dziękuję wam, żeście uprzedzili nas o napadzie, — rzekł do niego kapitan. — Opowiedźcie, co się stało?
— Kapitanie — zaczął opowiadać Bezimienny — nie mogliśmy znieść waszej nieufności. Musieliśmy zrzucić z siebie wszelkie podejrzenie. Wytropiliśmy sprawcę zamachu na skład i doszliśmy do zasadzki tych nicponiów. Dali do nas kilka salw. Moi towarzysze padli, ja dostałem kulę w ramię, lecz zbiegłem... Jak widzicie, śród tych, którzy przybyli za radą Rudego Szczura na wasz statek, niema zdrajców! Wszyscy stanęli ramię w ramię z wami i tak będzie zawsze. Będzie tak dlatego, że wy i Biały Kapitan jesteście prawdziwymi ludźmi, nie burżujami, nie wyzyskiwaczami i zarozumiałymi świętoszkami, dlatego, że nie macie pogardy dla nas i nie boicie się nas...
Z wesołemi okrzykami powracali zwycięscy robotnicy po odprowadzeniu jeńców.
— Dziękuję wam za pomoc, towarzysze! — zawołał, wychodząc na spotkanie ich Olaf Nilsen. — Możecie za to w każdej potrzebie liczyć na mnie! Lecz uciszcie się, bo tam leżą wasi zmarli towarzysze...
— Nic to! — krzyknął Cep. — Oni nie usłyszą nas. Nie wielkie nieszczęście, że już nie żyją. Namęczyli się przez całe życie. Teraz wypoczną... Tacy, jak my, śmierci się nie boją... Bywa ona dla nas nieraz matką i wybawicielką...
Wkrótce na równinie wyrosły dwa kurhany. Pod jednym zakopano zabitych bandytów, pod drugim, z białym krzyżem na szczycie — złożono ciała Szkarłatnego Pedra i jego towarzyszy.
Gdy się rozpoczęły roboty, Nilsen zupełnie zapomniał o jeńcach, ponieważ co chwila przybiegali robotnicy, znoszący złoto. Partja natrafiła na nowe „gniazdo“, jeszcze bardziej obfite.
— Kapitanie! — wołał mały, wąsaty Niemiec. — Tyle złota, że wprost wierzyć się nie chce, że to woda je złożyła... Zupełnie niby jakiś stary skarb, ukryty przez ludzi...
Nilsen ledwie nadążył przyjmować złoto, pakować w worki i odnosić do składu, starannie układając je równemi szeregami.
Dopiero podczas południowego wypoczynku przypomniał sobie o jeńcach i posłał Cepa, aby kazał Samojedom przyprowadzić ich do siebie.
Cep wkrótce powrócił, uśmiechając się złowrogo i tajemniczo.
— Gdzie są jeńcy? — zapytał Norweg.
— Oni nie przyjdą już — mruczał Francuz. — Samojedzi strzegli ich do świtu, a później... później...
— Co — później? Powiadaj! — krzyknął Nilsen.
— Poprzecinali im gardziele, jak swoim reniferom, — wypalił Cep.
— Zabili?
— Tak! Byli to ludzie z bandy, która nieraz robiła na Samojedów napady, rabowała ich dobytek, uprowadzała stada, krzywdziła kobiety... Teraz mogli się zemścić, no i nie omieszkali skorzystać ze sposobności. Czysta robota! Już tam psy pracują... a i wilki nadciągają. Chociaż jasno, a słyszałem ich wycie za pagórkami, gdzie rzucono ciała zamordowanych... Czysta robota i już nikt na to nie poradzi... Amen!
Francuz zaczął się śmiać i zacierać ręce. Był zadowolony, gdyż straszliwie się zawziął na bandytów. Długo potem z nowem zacięciem chwalił się swoją strategją i chełpił się Arkolskim Mostem, gdzie, jak niegdyś Napoleon, zwyciężył i pobił na głowę nieprzyjaciela.
Przerwawszy przechwałki, powiedział:
— A tych Samojedów polubiłem teraz serdecznie! Poważny lud i robi wszystko rzetelnie. Zyg, nożem po gardle i — adieu, mon petit coucou! Tamci odjechali, a nasze francuskie przysłowie głosi, że „odjechać — to umrzeć trochę!“ Ci zaś umarli nie trochę, ale z kretesem!...
Tak się zakończyła pierwsza tragiczna karta dziejów poszukiwaczy złota z „Witezia“.
Nic o tem nie wiedział Biały Kapitan, płynący już przez Karskie morze ku ujściu Tajmyru.
Była już jesień i lodu nigdzie w drodze nie spotkano. Morze było spokojne i wolne.
Załoga po dawnemu skupiała się w wolne od roboty chwile przy swoim kapitanie i słuchała jego opowiadań.
Po jednej z takich rozmów, Elza Tornwalsen zbliżyła się do Pitta i rzekła:
— Chcę pomówić z wami, Pitt Hardful...
— Mówcie, Elzo, słucham was — odparł spokojnym głosem.
Usiedli przy kluzie kotwicznej.
— Czy kochaliście kobietę, Pitt Hardful? — spytała Elza.
— Kochałem zbyt wiele kobiet, a więc, zdaje się, że żadnej nie kochałem, bo kochać można tylko jedną... Miłość prawdziwa, to jak narodziny, lub śmierć — nigdy się nie powtarza, Elzo...
— Jakie były te kobiety? — zapytała znowu, patrząc mu w oczy.
— Były różne! — zawołał ze szczerym śmiechem. — Były piękne a głupie, namiętne a chciwe, brzydkie a mądre i nudne...
— Wszystkie były pięknie ubrane, śmiałe, równe mężczyznom? — dopytywała kobieta.
— No, tak! — odparł Pitt. — Były to tak zwane — „damy z towarzystwa“.
— Ja nie jestem podobna do nich?... — szepnęła Elza.
— Nie! Jesteście, Elzo, lepszą od nich! — odpowiedział serdecznie.
— Lepszą? Lepszą dla Nilsena, ale nie dla was, Pitt?
Nie odpowiedział odrazu.
— Kobieta w chwili obecnej jest dla mnie zawadą! — odparł niespodziewanie szorstko. — Nie chcę znać miłości i nie mogę mieć żony do czasu, póki nie znajdę w sobie siły i chęci do życia dla siebie, dla serca i duszy...
— Czy będziecie je mieli kiedykolwiek, kapitanie? — spytała smutnym głosem.
— Nie wiem, nie wiem, Elzo! — szepnął Hardful. — Zostawmy to biegowi czasu i wypadków. Niech nasz los rządzi tem w przyszłości... W tej chwili on nie ma władzy nade mną, bo ja, tylko ja sam kieruję mojem życiem. Jestem teraz silniejszy od losu i przeznaczenia.
Westchnęła, lecz po chwili cichym głosem rzekła:
— Gdy los zacznie rządzić wami, Pitt Hardful, przypomnijcie sobie o mojem sercu, wam oddanem, a pamiętajcie, że Elza Tornwalsen będzie już inną kobietą, nie podobną ani do Ottona Lowego, ani do kuka „Witezia“. Nie wiem, czy będę wtedy lepszą, czy gorszą, lecz inną, zupełnie inną! Nie pozna mnie wtedy stara Lilit i nie zechce opowiadać obcej o wikingach, ślepych skaldach i o krwawych bitwach...
— Co zamierzacie zrobić, Elzo? — spytał zdziwiony Pitt.
— Los to rozstrzygnie, bo ja chcę żyć dla serca i duszy... — szepnęła, odchodząc, cicha i zamyślona.
Pitt popatrzał za nią, ogarnął wzrokiem wysoką, wiotką postać, dumnie osadzoną głowę i małe, silne ręce, bezwładnie opuszczone wzdłuż wysmukłych bioder. Przyłapał siebie odrazu na tem, że po raz pierwszy z ciekawością spoglądał na Elzę, jak na kobietę. Uważniej przyjrzał się jej później przy kolacji i zauważył duże, szafirowe oczy, pełne jasnej głębi i zapalających się w niej gorących iskierek, pięknie zarysowane łuki brwi ciemniejszych od lekko wijących się popielatych włosów i świeże usta, w uśmiechu odsłaniające białe, mocne zęby.
Elza Tornwalsen, jak kobieta z krwi i kości, odrazu spostrzegła, że Pitt uważnie jej się przygląda. Niepokój i wzruszenie ogarnęło ją. Opalone, złocisto bronzowe policzki okryły się ciemnym, gorącym rumieńcem. Coraz częściej migotały błyski w oczach, wysoko wznosiła się i gwałtownie opadała pierś.
Wzruszenie Elzy nie uszło uwagi Pitta, więc przestał patrzeć na nią, nachmurzył czoło i umilkł. Robił sobie gorzkie wyrzuty.
Gdy nazajutrz Pitt spostrzegł, że Elza nałożyła swoją najlepszą suknię, opasała czarną aksamitką i spięła rzeźbionym grzebieniem odrastające włosy, ani razu nie spojrzał na nią przez cały dzień i kazał Larkowi podać posiłek do swej kajuty.
Był zły na siebie i na Elzę.
„Witeź“ tymczasem pruł bladą powierzchnię oceanu, płynąc wzdłuż północnych wybrzeży Azji. Ryza odbywała się w warunkach nadzwyczaj pomyślnych i flotyla szybko zbliżała się do archipelagu Nordenskjölda, skąd już zaledwie kilkanaście godzin pozostawało do Tajmyrskiego jeziora.
W obozie zdaleka zauważono czarne obłoki dymu, wyrzucanego z kominów płynących statków i gdy „Witeź“ wszedł na głęboką wodę jeziora, z piersi ludzi, pracujących w „Złotej Studni“, jak przezwano dolinę Numy, wyrwał się radosny okrzyk:
— Biały Kapitan! Niech żyje Biały Kapitan!
Płynące za szonerem dwa duże parowce dały powód do różnych domysłów i pytań, na które Olaf Nilsen nie mógł dać żadnych wyjaśnień.
Minęły jednak dwie godziny, gdy rozległy się gwizdki komendy i szoner oddał kotwicę przy zachodnim brzegu Czoa, a dwa nieznane statki — przy północnym przylądku wyspy.
Wkrótce Pitt Hardful był już w obozie przy szybie, witany przez Nilsena oraz ludzi starej i nowej załogi.
Kapitanowie udali się na rozmowę do domu Nilsena i opowiadali sobie do północy o zaszłych wypadkach.
— Źle to wam wypadło z tą bandą — zauważył Pitt, wysłuchawszy opowiadania o stoczonej bitwie. — Źle, bo wieść o wytępieniu bandytów niezawodnie dojdzie do władz, a wtedy będą mieli powód robić nam różne obostrzenia. No, trudno! Widzę, że inaczej nie można było załatwić się z nimi! W każdym razie lepiej, że nikt z nich nie uszedł z życiem. Musimy więc jak najdłużej przytrzymać tu Samojedów, aby nie roznieśli wieści o potyczce. Mam na nich sposób! Będą zajęci handlem z przyprowadzonymi przeze mnie kupcami, a w zimie poradzimy tubylcom, aby zajęli się łowami pomiędzy Tajmyrem, a rzeką Pyaziną na zachodzie i zatoką Chatangi — na wschodzie. Towarów samojedzkich myśliwych więcej nie potrzebujemy. Zostawmy je moim kupcom, bo mamy lepszy produkt — złoto! Rąk do pracy nam nie zbraknie, gdyż przywiozłem ze sobą siedemdziesięciu przedsiębiorczych i silnych ludzi.
— To wszystko bardzo dobrze, — mruknął Olaf Nilsen, — jednak jest jedna okoliczność, niepokojąca mnie od tygodnia...
Pitt uważnie spojrzał na kapitana.
— Z każdym dniem nasz barak dla chorych zapełnia się nowymi i nowymi ludźmi — ciągnął Nilsen. — Dziwna to choroba i nasz felczer Walicki nie zna jej... Ludziom zaczynają brzęknąć i pokrywać się krwawiącemi ranami dziąsła, zęby kiwają się i wypadają, wysycha i pęka skóra; chorzy cierpią na straszliwe bóle żołądka i wszystkich stawów, tracąc do reszty siły i chęć do życia...
— Szkorbut.. — wyszeptał Pitt, — klęska północnych obszarów... Musimy natychmiast ratować ludzi, póki nie nastała zima, gdy wszelka pomoc będzie już spóźniona. Czytałem o tej straszliwej chorobie w pamiętnikach dawnych podróżników. Brak świeżych jarzyn i owoców stanowi najgłówniejszą przyczynę szkorbutu...
— Cóż mamy przedsięwziąć? — spytał Nilsen.
— Musimy natychmiast dowiedzieć się od tubylców, gdzie można znaleźć tereny z rosnącemi na nich „czeremszą“, czyli dziką cebulą i czosnkiem, oraz z żórawiną, czarnemi jagodami i brusznicą. Natychmiast wyślemy tam chorych na kurację. Rychło powrócą do zdrowa!
Nie tracąc czasu, kapitanowie poszli do obozu Samojedów i wkrótce już wiedzieli, że o 150 kilometrów na południe od jeziora, wpada do Tajmyru, rzeka Logata, przecinająca stepową miejscowość, obfitującą w „czeremszę“ i jagody.
Nazajutrz kawalkada chorych, siedzących na wierzchowych reniferach, opuściła obóz „Złotej Studni“ i pod eskortą Samojedów, prowadzących obładowane zapasami zwierzęta, skierowała się na południe, otrzymawszy polecenie dostarczenia jak największej ilości dzikiej cebuli i suszonych jagód na okres zimowy.
Gdy wszystkie zarządzenia zostały wydane, Olaf Nilsen powrócił na swój statek. Przywitał się z załogą i długo wpatrywał się w wychudłą, ogorzałą twarz Elzy, niby szukając w jej oczach jakichś nowych, nieznanych śladów. Nie dostrzegł jednak nic nowego i niepokojącego.
— Pitt Hardful dotrzymał słowa!... — pomyślał Norweg i westchnął, gdyż na twarzy i w głosie Elzy Tornwalsen wyczuł tylko dawny przyjazny dla siebie stosunek i nic więcej, nic więcej, chociaż tak długo byli w rozłące....
Westchnął raz jeszcze i mimowoli zacisnął zęby, porwany nabrzmiewającą w piersi rozpaczą.
— Ściśnij serce, ściśnij serce, Olafie Nilsen! — szepnął do siebie. — Ściśnij serce, nałóż kajdany na duszę i czekaj, czekaj... bez nadziei...
Wpadł do kołyszącej się przy burcie „Witezia“ łodzi i popędził do brzegu, wiosłując z taką siłą, że pojazdy się zginały i skrzypiały żałośnie, a lekka jolka pędziła, jak jaskółka, ledwie muskając powierzchnię jeziora. Uciekał od wspomnień, związanych z „Witeziem“, gdzie bronił swego szczęścia, krył się przed widokiem Elzy, cofał się nareszcie przed swojemi ponuremi myślami i rozpaczą, rozsadzającą jego szeroką pierś. Boleśnie kołatało oddane, uczciwe, czyste serce północnego barbarzyńcy i wojownika, potomka walecznych wikingów-żeglarzy i smętnych koczowników mongolskich, odbywających tragiczną wędrówkę z jednego krańca starego kontynentu — na drugi, bez celu, bez nadziei ujrzenia końca włóczęgi, lub powrotu do miejsca, skąd ją rozpoczęli.
Wpadł, jak szalony, do szybu i, porwawszy kilof, zaczął bić nim w twardą, skrzepłą ziemię jakgdyby mszcząc się na niej za swój ból i mękę.
Nie widział, jak razem z grudkami ziemi spadały mu pod nogi większe i mniejsze połyskliwe kawałki i ziarna złota, chrapał, rzęził i bił coraz potężniej, bo w piersi wyła mu rozpacz, niby głodna, samotna wilczyca.
Znużenie ukoiło serce i uspokoiło wzburzoną, podnieconą myśl.
Cisnął na ziemię kilof i spojrzał pod nogi.
— Hej, towarzysze! — krzyknął. — Przyszlijcie do mnie dozorcę, bo naskrobałem sporo złota!
Odszedł, zaczął zwiedzać wszystkie roboty w „Złotej Studni“, a później ważyć przyniesione złoto i układać je na półkach składu.
Tymczasem Pitt Hardful przyglądał się budowanym przez kupców domom i składom, kontrolował ich obroty handlowe z tubylcami i rozmawiał ze starszyzną o polowaniach na terenach, przylegających do Tajmyru.
Minęły dwa tygodnie i cała partja chorych robotników powróciła do obozu. Wszyscy byli zdrowi i obładowani workami z cebulą i suszonemi jagodami.
— Wiesz co, Puhaczu? — zwrócił się do poszukiwacza złota wesoły Lark, klepiąc starego po ramieniu. — Straciłeś zęby, ale tobie z tem do twarzy, bo tak czy inaczej — gębę zawsze masz przykrytą nosem.
— Bardzo słusznie, żółtodzioby smyku, — mamrotał Puhacz, — lecz powiedz mi, czy to Norwegowie w Warange-fiordzie tak ci wyostrzyli język?
— Jakżeżby inaczej! — zaśmiał się chłopak. — A wiesz, Puhaczu, na czem ostrzyli? Na osełce rozumu, mój stary!
— Ho! ho! — wołał ubawiony Puhacz. — Zarozumiały z ciebie osiołek! A czyż zapomniałeś przysłowia, że osiołka na Tajmyrze nie przerobią na źrebaka w Paryżu...
— Niema takiego przysłowia! — wybuchnął śmiechem Lark. — Toś ty je wymyślił, Puhaczu!
— Dowcipny się zrobił nasz Puhacz! — zauważył Rudy Szczur. — A to dlatego, że przez dwa tygodnie napychał swoje flaki cebulą i czosnkiem...
— A jaki rozmowny! — dodał Falkonet. — Fiu — fiu!
— O! Puhacz nie potrafi utrzymać języka za zębami, bo je stracił! — zawołał skacząc na jednej nodze Lark.
— Będzie kiedyś kat miał z ciebie prawdziwą pociechę, smyku! — rzekł, śmiejąc się, Puhacz.
— Pewno! Bo po takich, jak ty, raz mu się trafi gratka powiesić porządnego dżentelmena! — odciął się chłopak. — Będzie to jednak dla świata wielka strata...
— Zmykaj mi stąd, rybo zębata! — udając, że chce go pochwycić, krzyknął Puhacz.
— Poeta z ciebie, mój stary! Mówisz rymami. Czy to też nabyłeś od czosnku? — zapytał Miguel. — Obawiam się, że zaćmisz sławę mego narodowego poety, a zarazem imiennika — Saavedry Miguela Cerwantesa!...
Urwał nagle i po chwili zawołał:
— Patrzcie, patrzcie tam, na północ!...
Wszyscy stanęli i spojrzeli w zdumieniu.
Dalekie szczyty grzbietu Byrranga, północny brzeg jeziora i okoliczne lasy nagle zniknęły za gęstą, białą zasłoną. Stawała się ona coraz bliższą, aż ludzie zrozumieli, że była to mknąca śnieżyca, która spadła niespodziewanie, przykryła wszystko białym całunem i zaczęła chłostać drzewa, skały, ludzi.
Biały Duch północnych lodowców machnął na tundrę połami swego płaszcza i rzucił pierwszy siew zbliżającej się zimy.
Biali ludzie odpowiedzieli na to swoim sygnałem — słupami dymu, wychodzącego z kominów ciepłych baraków; Samojedzi, Tungusi i Tawda — ofiarami na cześć miłosiernego Numy i dla przebłagania Białego Ducha Północy, z płonącą na szczycie góry Albordż — Gwiazdą Polarną. Lała się krew reniferów, a ludność tubylcza pożerała surowe, dymiące się mięso; matki kąpały niemowlęta we krwi ofiarnych zwierząt i wykrzykiwały obłędne, dzikie zaklęcia, błagając o łaskę dobrych duchów i cienie zmarłych przodków, odganiając wrogie, szatańskie siły, czyhające wszędzie, gdy Biały Duch mknie nad spowitą w śnieg i lód ponurą, groźną tundrą.
Przyszła straszna, tajemnicza zima polarna, a z nią noc beznadziejna, długa, jak śmierć...



ROZDZIAŁ XV.
KRÓLESTWO LODU I NOCY.

W dolinie Numy i na pokładach przybyłych statków nikt nie zauważył nadchodzącej zimy. Praca pochłaniała wszystkich. W „Złotej Studni“ roboty trwały od świtu do późnej nocy. Prawie stu białych ludzi, przez nikogo nie zniewalanych, nie chciało wychodzić z wilgotnych, zimnych transz i galeryj, wdzierając się coraz głębiej i dalej w zrytą, przeciętą rowami, galerjami i szybami ziemię, wynosząc na jej powierzchnię złoto, składane tu wiekami i zazdrośnie ukrywane przez tundrę.
Kupcy śpiesznie budowali domy i składy, zaczynając handel z tubylcami, nadciągającymi z różnych części tundry.
Biali ludzie nie spostrzegli nawet, że ogromne stada przez nikogo nie płoszonych gęsi, łabędzi i kaczek, klucze żórawi i samotne pary czapli dawno już odleciały na południe, że dni stawały się coraz krótsze, a po nocach mróz coraz częściej ścinał wodę w rowach i w płytkich zatokach jeziora.
Wiedzieli jednak o sunącem z północy widmie zimy Samojedzi, Tungusi i Tawda, lecz nic nie mówili, bo było to zjawisko zwykłe dla nich, powtarzające się przez całe ich życie. Nie zapomnieli o zimie i na kilka tygodni przed pierwszą śnieżycą, narąbali na wyspie Czoa cienkich świerków i brzóz, nacięli całe stosy giętkich pędów wierzby i zbudowali z nich płoty, przegradzające bieg rzek, wpadających do jeziora.
Wiedzieli dzicy mieszkańcy północy, że wspaniałe jesiotry, nelmy i łososie złożyły przy źródłach rzek ikrę i że płyną już z prądem, aby zniknąć do wiosny w niedostępnej głębi oceanu. Istotnie przed płotami, przecinającemi łożysko rzek, gromadziły się stada ryb, niektóre usiłowały w rozpędzie przebić niespodziewaną przeszkodę, inne starały się przeskoczyć przez nią, lecz po nieudanych próbach szukały gdzieindziej przejścia i znajdywały w postaci jedynego, przez ludzi podstępnie pozostawionego otworu. Przepłynąwszy go, wpadały do olbrzymich koszów, splecionych z gałęzi wierzby i ginęły pod ciosami obuchów.
Tubylcy robili zapasy ryb dla siebie i dla białych ludzi, którzy płacili za nie złotem, wydartem Numie.
To też nowa osada nad brzegami Tajmyrskiego jeziora była zupełnie przygotowana, gdy zima okryła ziemię białą płachtą śniegu a jezioro — płynącemi taflami grubej kry.
W ciągu jednego dnia obficie naoliwiono metalowe części maszyn okrętowych, zabito deskami kominy oraz wszystkie rumy i luki w pokładzie, osłonięto żagle ceratowemi pokrowcami, a dek obciągnięto grubym brezentem.
Baraki i domy, wznoszące się w kotlinie Numy, pokryły się grubą warstwą śniegu, lecz dobrze zbudowane pod dozorem Nilsena i zaopatrzone w piece i kominki, dawały ciepłe, wygodne schronienie znużonym, spracowanym ludziom.
Elza Tornwalsen, Lark i Kula Bilardowa nieraz byli zmuszeni brać do pomocy kilku robotników, aby nadążyć z przyrządzeniem strawy dla tak dużej ilości mężczyzn, posiadających wilcze apetyty, a zasługujących na dobre odżywianie przy ciężkich warunkach pracy.
Nilsen i Pitt kierowali wszystkiem i na wszystko mieli baczne oko. Ich pomocnikiem, prowadzącym roboty górnicze, był Rynka, zawsze ścisły w wykonaniu pracy, pomysłowy i przewidujący.
Pitt Hardful długo myślał nad tem, w jaki sposób zatrzymać przybyłych koczowników w pobliżu jeziora, aby wieść o wymordowaniu bandytów nie doszła uszu władz.
W tym celu wraz z Nilsenem i Ludą, mówiącym po rosyjsku, odwiedzali obóz Samojedów, spędzając czas w „czumach“ starszyzny, zaglądali do szałasów biedaków, rozdawali leki na dolegający myśliwym i pastuchom reumatyzm, łakocie dzieciom i różne drobiazgi kobietom, naradzali się z tubylcami, poddając tę lub ową myśl.
Przyglądali się kapitanowie dziwnemu życiu półdzikich koczowników.
Rosyjskie władze urzędowo uznały oddawna Samojedów za chrześcijan.
Takiem samem prawem mogłyby uznać za wyznawców wschodniego chrześcijaństwa ich renifery, ponieważ Samojedzi modlili się wyłącznie do swoich prastarych bożków, bałwanów z drzewa i kości, do cieni przodków, kamieni, wody i drzew, zarzynając przed niemi domowe renifery i składając ofiary ze skrawków skór, barwnych wstążek, pęków piór, rogów i czaszek zwierząt.
W pewne dni czarownik — szaman nakładał na zwykłą „malcię“, czyli futrzaną długą koszulę samojedzką, pstrą szatę, ozdobioną mosiężnemi sprzążkami i dzwoneczkami i, skupiwszy dokoła rodaków, zarzynał ofiarne renifery, pożerane przez pobożnych przy śpiewach i dziwacznych tańcach, tak doszczętnie, że dla bóstwa pozostawały tylko rogi i kości.
— Numa i inni święci tych poczciwych ludzi z pewnością mają bardzo zdrowe zęby i jeszcze zdrowsze żołądki — zauważył, patrząc na ofiarne kości, Luda. — Przy swoich bogach dobrze się obławiają pobożni, a pamiętają o sprawiedliwym podziale pracy. Sami jedzą, a bogowie — ślinkę łykają!
Pewnego razu Pitt dowiedział się, że w jednym z „czumów“ zmarł słaby Samojed. Poszedł przyjrzeć się pogrzebowi i na pociechę dać upominki rodzinie.
Tłum tubylców otaczał szałas zmarłego. Wszyscy byli w odświętnych strojach, a mężczyźni zjawili się w „sokach“ narzuconych na jelenie „malcie“ z kapturami i z szerokiem obszyciem z psiego futra na połach. „Soki“ były bardzo bogate, ze skór młodych reniferów, futrem nazewnątrz, ozdobione białemi lisami, skrawkami barwnych tkanin, naszywanemi na grzbiecie, i pasem „szi“ z mosiężnemi kółkami, świecidełkami i łańcuszkami. Na futrzane pończochy „czyże“ pastuchy wdziewali futrzane buty „kisy“, łączące się z reniferowemi spodniami — „pime“.
Strój kobiet mało się różnił od ubrania mężczyzn, chyba, że poszczególne części jego nosiły inne nazwy i posiadały więcej ozdób z drogich futer, z mosiądzu, paciorków i pstrych perkalików.
Obecni na pogrzebie krewni i sąsiedzi nie zwracali żadnej uwagi na nieboszczyka, wspaniale przystrojonego w nowe malcie, sok i kisy. Łypali oczami w stronę kotłów z gotującem się w nich mięsem zabitego renifera.
Nareszcie na znak szamana pożarto mięso, a później położono ciało zmarłego starca na sanki-narty i wywieziono za okoliczne pagórki, gdzie już był przygotowany grób — duża skrzynia z mocnych kloców modrzewiowych. Nieboszczyk został złożony w grobie, a obok niego umieszczone jego ubranie, nóż z odłamanym końcem, łuk i kilka strzał.
Gdy grób został pokryty i zabity deskami, postawiono na nim stary, dziurawy kocioł do góry dnem, a obok skrzyni przewrócone narty i duży mosiężny dzwonek.
Pogrzeb był skończony.
Wszyscy powracali do koczowiska, bojąc się obejrzeć, co jest uważane za wielki grzech.
W połowie drogi jeden ze starców wyciął dwa pręty i wetknął je w śnieg, pochylając jeden — w stronę grobu, drugi — w kierunku obozowiska i mówiąc:
— Ta będzie twoja droga, a tamta — nasza. Prosimy cię bardzo: krocz zawsze swoją drogą!
Słysząc to, Luda trącił Nilsena i mruknął:
— Ehe! Mają dość nieboszczyka! Nie chcą już go oglądać...
Obchodząc teren robót, Pitt usłyszał pewnego razu rozpaczliwe krzyki, dochodzące z koczowiska Samojedów. Myśląc, że się stało jakieś nieszczęście, szybkim krokiem podążył do obozu.
Przybył już zapóźno, bo ujrzał młodego, nagiego tubylca, żałośnie płaczącego.
— Co się stało? — spytał Hardful jednego z Samojedów.
— Odbył się sąd! — odparł zapytany. — Ten młodzieniec ukradł nóż sąsiadowi i za karę, wyrokiem starców, został poddany chłoście.
— Jeżeli jest złym człowiekiem — taka kara nie pomoże... — zauważył Pitt.
— Pomoże! — zaprzeczył z przekonaniem Samojed. — Złoczyńca wie, że po drugiej chłoście zostanie wygnany z koczowiska na zawsze, a wtedy zginie od zimna lub od zgrai zgłodniałych wilków.
— Jaką karę wyznaczają wasi starcy za mord? — pytał Pitt.
— Chłostę, zawsze chłostę! — objaśnił Samojed.
— Więc kary śmierci nie znacie? — zadał pytanie cywilizowany człowiek.
— Zabijać człowieka wolno tylko w bitwie lub przez osobistą zemstę, w uniesieniu! — odparł półdziki koczownik. — Lecz zgromadzenie sędziów uczynić tego nie może, w obawie zemsty samego Numy!
Pitt zamyślił się, bo przypomniał sobie, że ze znanego mu więzienia pewnej ponurej nocy jesiennej wywieziono człowieka na stracenie z wyroku zgromadzenia sędziów, zupełnie obojętnych dla zbrodniarza i jego ofiary.
— Różni ludzie i różne poglądy! — pomyślał. — A jednak nie zawsze dziki człowiek ma dzikie myśli i przekonania...
Już Tajmyrskie jezioro zamarzło i załoga statków każdego ranka przebijała lód, dokoła burt, aby ochronić od zniszczenia tarcice obszycia, gdy w domu kapitanów zjawił się książę Sabkan, zapraszając ich na wesele.
Nilsen i Pitt poszli razem z księciem.
Był to niemłody już człowiek, krępy, mały, o żółtej skórze i twardych, czarnych włosach.
Na pozbawionej śladów zarostu twarzy o wystających kościach policzkowych i piwnych, skośnych oczach nie można było dostrzec żadnej myśli. Ciężka walka tubylców o byt, zmaganie się z surową naturą rozwijają siłę fizyczną i wytrzymałość nadzwyczajną, lecz zabijają wszelkie odruchy duszy. Tubylcy biernie kierują się prawem obyczajowem, lecz żadna nowa myśl nie rodzi się w ich mózgu, obezwładnionym lękiem przed naturą i duchami.
Ceremonja ślubna była nader prosta.
Zarżnięto kilka młodych reniferów i gospodarz zaprosił gości na ucztę. Starszyzna i krewni księcia rzucili się na jadło, wychwalając bogactwo i hojność szczęśliwego oblubieńca oraz piękność i cnotliwość jego przyszłej żony.
Książę był mocno podchmielony, ponieważ ciągle dolewał sobie kwaśnej wódki z fermentującego mleka i jagód i zabawiał gości opowiadaniem o swoich sprawach.
— Loniga drogo mię kosztowała! Zapłaciłem za nią jej ojcu — Muranowi „kałym“[106] z 60 reniferów... Lecz stary Muran też był hojny. Loniga wniosła mi w posagu cały nowy czum, trzy narty i trzy jelenie z rzędem... Loniga będzie szczęśliwa, bo podaruję jej „nesowo“ — kaptur z najlepszych soboli, ozdobionych skórkami gronostajów, bogato haftowaną „pany“[107] i szeroki „ni“ ze srebrnemi guzami i bursztynowemi wisiorkami. Moja pierwsza żona była moją macochą, z którą po śmierci ojca ożeniłem się podług naszego zwyczaju, lecz ona nie dostała takich upominków ślubnych; druga — siostra mojej żony, — dostała tylko nową „pany“, ale Loniga znajdzie jutro piękne, bogate stroje w swej skrzyni ślubnej...
Nie czekając, aż goście zjedzą mięso z trzech reniferów, kapitanowie nieznacznie się wymknęli z „czumu“ uszczęśliwionego nowożeńca i poszli, dzieląc się wrażeniami, w stronę pagórków, porośniętych niskiemi modrzewiami.
Pitt i Olaf Nilsen dość szybko posuwali się na swoich nartach. Skrzepły śnieg skrzypiał i dzwonił jak stłuczone szkło pod nogami. Kilka razy z wyrw w śniegu wyskakiwały białe zające i zrywały się z głośnym krzykiem spłoszone pardwy.
Nagle Nilsen zatrzymał się i ręką wskazał długi ślad, przecinający białą płaszczyznę.
— Norweskie narty! — zawołał. — Któryś z naszych ludzi przeszedł w stronę pagórków, lecz nie powrócił dotąd.
— Dziś niedziela! — odparł Pitt. — Z pewnością, jeden z naszych myśliwych wybrał się na polowanie. Może Rynka, lub Foster?
— Zobaczymy go ze szczytów pagórków — rzekł Nilsen. — Za niemi rozciąga się równina. Daleko nie mógł odejść, bo ślad zupełnie świeży.
Ruszyli naprzód, rozmawiając o losach swego przedsiębiorstwa, które już dało im olbrzymie bogactwo, a obiecywało do lata podwoić je lub potroić, gdyż z każdym dniem robotnicy wykrywali coraz obfitsze złoża złotodajnej ziemi.
— Wy, kapitanie Siwir, już docieracie do swego celu... — rzekł smutnym głosem Nilsen. — A ja?
Pitt milczał, czekając na dalsze słowa Norwega, lecz gdy ten się nie odzywał, zaczął mówić:
— Wy też docieracie do swego celu, kapitanie! Od was wszystko będzie zależało. Ja się usunę z waszej drogi. Pozostaniecie we dwoje z Elzą... Zróbcie coś takiego, co jej zaimponuje i porwie ją, a pamiętajcie, że ta kobieta marzy o innem życiu. Dajcie jej to życie... Macie możność, bo jesteście bogaci...
— Czyż samo bogactwo wystarczy? — spytał, zatrzymując się, Nilsen. — Elza Tornwalsen marzy o takiem życiu, jakiego nie można nabyć za pieniądze całego świata! Ona tęskni do pięknego, jasnego i kulturalnego bytu. Ja — Olaf Nilsen — dawny przemytnik, półpirat, prosty, ciemny szyper, nie znam takiego życia, nie rozumiem go, bo nigdy nie zaznałem. Jakżeż potrafię poprowadzić za sobą Elzę?!
Machnął ręką z rozpaczą i zaczął zapalać fajkę.
— Niech Elza was poprowadzi... — poradził Pitt.
— Czy ona zechce?! — zawołał Nilsen. — Ona nikogo nie widzi poza wami, kapitanie Siwir...
— Gdy odjadę, nie będzie widziała i zapomni — rzekł wesołym głosem Biały Kapitan.
— Nie mówcie tak, Pitt Hardful! — ponuro mruknął Nilsen. — Nie znacie Elzy Tornwalsen. Ona powiedziała, że was kocha i że będzie czekała. Tak będzie, aż się przekona, że nigdy już nie powrócicie do nas...
— Powrócę do swego miasta i — ożenię się! — wybuchając nieszczerym śmiechem, zawołał Pitt.
— Nie rzucajcie słów na wiatr, bo nie wierzę wam! — powiedział Nilsen. — Nie dla was spokojne życie w mieście, gdzie wam zatruto serce... Porzucicie je prędko, a wtedy...
Kapitan umilkł i znowu machnął ręką.
— Co wtedy? — spytał Pitt.
— Powrócicie do nas i... odbierzecie mi ostatnią nadzieję... — szepnął Norweg drżącym głosem.
— Może na wasze szczęście umrę... — rzekł Pitt.
— Elza Tornwalsen będzie was opłakiwała przez całe życie i w sercu jej dla nikogo już nie będzie miejsca, kapitanie Siwir! Ja dobrze znam Elzę. Jej miłość jest głęboka, jak nasze fiordy, a trwała, jak skały północnych granitowych spychów...
Umilkli i poszli dalej.
— Cóż ja mam czynić, abyście byli szczęśliwi, Olafie Nilsen? — zaczął znowu Pitt. — Wierzcie mi, że chętnie byłbym drużbą na waszym ślubie z Elzą...
Powiedział i odrazu przyłapał siebie na tem, że stanęła mu w myśli wiotka postać Elzy Tornwalsen, jej niebieskie, głębokie oczy, bujne, popielate włosy i wysoka, falująca pierś.
Kapitan nic nie odpowiedział.
— Poradźcie! — nastawał Pitt. — Dlaczego nic nie mówicie?
Nilsen westchnął i szepnął:
— Niech los radzi... On jeden może wyjaśnić i rozstrzygnąć wszystko... Człowiek tu nic nie poradzi, bo inaczej — dawno nie żylibyście już, Pitt Hardful, poszlibyście w ślad za Mito, Ikonenem i innymi, z którymi mogłem walczyć i zwyciężyć...
— Nic ja na to nie poradzę w takim razie! — rzekł z goryczą Pitt. — Pamiętajcie, com powiedział: odejdę od was na zawsze... Już niewiele czasu pozostało...
Nilsen znowu westchnął, a może jęknął i więcej się nie odzywał.
Zaczęli wchodzić na dość strome spadki pagórków, falistą linją uciekających na wschód.
Gdy weszli na szczyt, ujrzeli w oddali rosnący w niewielkiej kotlinie ciemny, prawie czarny gaj modrzewiowy.
Ślad nart prowadził do lasu. Zmierzch szybko zapadał. Na niebie zapalały się gwiazdy.
— Późno już! — zauważył Nilsen. — Z pewnością tamten dawno powrócił, okrążywszy łańcuch pagórków.
— Zbłądzić tu niepodobna! — zgodził się Pitt. — Powracajmy!
Nagle z lasu doszedł ich krótki, urwany krzyk człowieka i głuchy, potężny ryk.
W jednej chwili zsunęli się po stromym spadku góry i pomknęli w kierunku lasu. Pod niewysokiem sklepieniem rozłożystych gałęzi panował gęsty mrok.
— Hej, kto tu jest? — wołali, omackiem idąc naprzód i uderzając się o pnie modrzewi.
Słaby jęk odpowiedział im z ciemności.
Posuwali się dalej, kierując się za tym głosem.
Pitt dostrzegł w ciemności jakąś ruszającą się postać i podążył ku niej. Olbrzymie cielsko nagle wyrosło przed nim, rozległ się chrypliwy, wściekły ryk i, porwany potężną siłą Pitt, czując straszny ból w ramieniu i karku, padł, przywalony szamocącym się nad nim wrogiem. Uczuł gorący oddech potwora i o kilka cali od swej twarzy dojrzał kudłatą głowę białego niedźwiedzia.
— Na pomoc!... — krzyknął, z całej siły uderzając pięścią w rozwartą paszczę i jednocześnie kopiąc niedźwiedzia obydwiema nogami.
Potwór odskoczył i podniósł się na tylne nogi, przygotowując się do ataku. W tej chwili nadbiegł Nilsen. W ciemności dojrzał zwierza i, nie czekając napadu, zrzucił futrzaną kurtę, owinął nią lewe ramię i z całej siły uderzył prawą ręką niedźwiedzia między oczy. Cios był tak silny, że obalił zwierza nawznak. Porwał się jednak natychmiast i, rycząc, sunął ku cofającemu się Nilsenowi.
Jednak Pitt zdążył już się podnieść i, spojrzawszy za siebie, spostrzegł leżącego na śniegu człowieka. Skoczył do niego, aby wziąć karabin, lecz w ciemności nie mógł go znaleźć. Schyliwszy się nad leżącym, dojrzał siekierę, zatkniętą za pasem. Porwał ją i pobiegł do Nilsena. Niedźwiedź doszedł już do kapitana i, podniósłszy się na tylne nogi, starał się uderzeniem potężnej łapy zdruzgotać mu głowę lub zerwać czaszkę.
Pitt zaszedł ztyłu i ciął niedźwiedzia siekierą. Czy działając tylko jedną ręką — chybił, czy zwierz pochylił w tej chwili łeb — niewiadomo. Dosyć, że ostrze spadło mu na grzbiet.
Potwór obrócił się z szybkością błyskawicy i uderzeniem łapy zwalił Pitta, jednocześnie padając na niego i usiłując wbić mu w pierś połyskujące w ciemności ogromne kły.
Od potężnego ciosu Pitt stracił przytomność i, z pewnością, zginąłby, gdyby Nilsen nie był porwał wytrąconej towarzyszowi siekiery, i ze straszliwym rozmachem nie opuścił jej na wroga. Prawa łapa zwierza wraz z ramieniem natychmiast zwisła bezwładnie, niemal odrąbana od ogromnego cielska. Drugie uderzenie rozłupało niedźwiedziowi czaszkę.
Padł, chrapiąc i bluzgając krwią.
Olaf Nilsen szybko narąbał gałęzi i rozpalił ognisko.
Długo cucił towarzysza, aż Pitt powrócił do przytomności. Leżał, jęcząc i wypluwając płynącą mu z gardła krew.
Nilsen zaczął oglądać znalezionego w lesie człowieka. Był to Anglik Morris Foster. Nie ulegało wątpliwości, że niedźwiedź znienacka rzucił się na myśliwego, uderzeniem łapy strzaskał mu karabin i rozbił głowę, łamiąc kość pacierzową.
Zaczął już szarpać swoją ofiarę, gdy nadbiegli nowi przeciwnicy.
Foster nie żył...
Olaf Nilsen zamyślił się, a potem pochylił nad zabitym, zdjął z niego futrzaną „malcię“ samojedzką, używaną w zimie przez robotników „Złotej Studni“, zarzucił ją na ramię i, podniósłszy bezwładnego Pitta, ruszył w stronę pagórków. Długo mozolił się kapitan, nim zdołał wejść na szczyt. Tu złożył rannego, przykrył go ubraniem Fostera i rzekł do Pitta:
— Zaczekajcie, pobiegnę do Samojedów po pomoc!
Z temi słowami zsunął się z pagórków i popędził w stronę obozu tubylców, gdzie szkarłatnemi plamami występowały z mroku ogniska.
Późno w nocy Samojedzi na swoich sankach dowieźli do obozu w dolinie Numy rannego Pitta i zmarłego Anglika. Olaf Nilsen kroczył na czele smutnego pochodu i towarzyszącego mu tłumu tuziemców.
Walicki przez całą noc nie odchodził od rannego Białego Kapitana, a z nim razem czuwała Elza Tornwalsen.
Blada, z szeroko rozwartemi oczami, które stały się przepaściste i czarne, z mocno zaciśniętemi wargami, stała przy ledwie oddychającym Picie Hardful i, zaciskając drobne, silne dłonie, aż palce chrzęściły, szeptała namiętnie:
— Nie umrzesz... nie umrzesz... bo kocham cię, bo jesteś mojem życiem, bo Bóg nie dopuści tak wielkiej i strasznej krzywdy dla mnie, biednej, samotnej, stęsknionej. Nie umrzesz, bo nie dokonałeś swego dzieła... Słyszysz? Nie dokonałeś jeszcze!...
Powiadomieni o wypadku z Białym Kapitanem, zbiegli się wszyscy robotnicy „Złotej Studni“, kupcy i ich ludzie i, tłocząc się przy barakach, czekali na wieści o rannym.
Dwa dni zmagał się Pitt Hardful ze śmiercią, nareszcie usnął spokojnie.
— Będzie żył... — oznajmił pewnego dnia Walicki. — Jednak lewą ręką władać nie będzie... Wszystkie mięśnie ma poszarpane i porwane nerwy. Na nic taka ręka!
Ciągnęły się długie dni i tygodnie choroby Pitta Hardful. Bardzo powoli powracały mu siły. Godzina po godzinie odzyskiwał władzę w szyi i w złamanej pod ciężarem potwornego niedźwiedzia nodze. Długo nie ustawały krwotoki z płuc, rozbitych uderzeniem potężnej łapy północnego drapieżnika.
Wypadek z Pittem uczynił zimowe leże białych ludzi jeszcze bardziej ponurem i przepojonem trwogą.
Zima zawładnęła tundrą niepodzielnie. Zniknęły bez śladu wszystkie najsłabsze nawet, ledwie dostrzegalne błyski jedną chwilę trwających zórz porannych. Mróz polarnej nocy — żałobnej siostrzycy zimy północnej, otulił kirem cały świat.
Biały Duch coraz częściej zaglądał do tundry i mknął po niej, hucząc, wyjąc i sycząc, podnosił i miotał z wściekłością stosy skrzepłego śniegu, lub zasypywał domy i las wydmami miękkiego, zimnego puchu, twardniejącego na mrozie i zamieniającego się na lód. Biały Duch północy zmuszał mrożącem swem tchnieniem grube pnie modrzewi i świerków, żeby pękały, niby pod uderzeniem pioruna. Z hukiem biegły po lodzie jeziora wężowe szczeliny i toczyły się z gór odpadające odłamy skał.
Szkorbut, dziwny, niepojęty lęk i głucha rozpacz gnębiły ludzi, a w barakach najweselsi nawet, jak Juljan Miguel, Luda, Lark i Kula Bilardowa, chodzili ze zwieszonemi głowami i przygasłemi oczami.
Z wielkim trudem odkopywano codziennie ścieżki, prowadzące do szybu i do składów z narzędziami, lecz robót nie przerywano, tylko kierowano niemi teraz innym sposobem. Coraz częściej drżały domy od wybuchających pod ziemią cegiełek pyroksyliny, rokaroku[108] i dynamitu. Ale, chociaż złoto napływało coraz obficiej i już napełniło cały skład, nikogo to nie cieszyło, bo jadowita, beznadziejna noc zabijała radość — w każdem sercu.
Pewnego dnia, czy nocy, — mieszkańcy osady w dolinie Numy oddawna już tego nie odróżniali, — wszyscy nagle się obudzili.
Jakiś niepokój niewypowiedziany, bicie i ściskanie serca, przeczucie czyhającego niebezpieczeństwa owładnęło ludźmi. Zerwali się na równe nogi i natychmiast rozległy się krzyki radosne i trwożne zarazem.
— Dzień! Dzień!
Istotnie przez okna wdzierały się do wnętrza baraków jaskrawe potoki światła, skrzył się śnieg i migotały różnemi ognikami zamarznięte szyby okien.
Robotnicy, narzucając na siebie futrzane „malcie“, wypadali z domów. Kłujący i tamujący oddech mróz obezwładniał ludzi.
— Co to jest? — pytano. — Czy się gdzieś pali?
Jednak dymu nikt spostrzec nie mógł, a tymczasem za lasem i za grzbietem górskim drgała, podnosząc się coraz wyżej i wyżej, łuna, rozświetlająca całą okolicę i ogarniająca namiot czarnego nieba.
Trwoga zapanowała wśród ludzi. Dopiero Olaf Nilsen uspokoił ich.
— Zaczyna się okres polarnych zórz... Będą trwały dwadzieścia sześć dni...
Na niebie bez przerwy płonęły te tajemnicze łuny bez ognia. Były to wybuchy światła, jakaś nieznana, zagadkowa walka ukrytych potęg. Białe, zielone, niebieskie i różowe pasma, sunące po niebie węże, smugi, zygzaki i płachty miotały się, drgały i przelewały kaskadami ruchomych falujących promieni, tryskały snopami i kaskadami ogni, układały się w koła i półkola, w fantastyczne kolumny, podtrzymujące ciemne sklepienie nieba, w ogniste rogi lub tysiączne ramiona nieznanego bóstwa, o imieniu nigdy ustami ludzkiemi nie wypowiedzianem. Chwilami zdawało się, że gdzieś daleko, za zamarzniętym oceanem, za sunącemi, jak widmo śmierci lodowcami, za istniejącemi w wyobraźni śmiertelników lądami wybucha potężny wulkan, walczący z martwotą i okrucieństwem zimy; nieraz ludzie kamienieli z przerażenia spoglądając na kłębiące się, świetlane zjawy, bijące w bezdeń przestrzeni ognistemi mieczami i włóczniami, walcząc z wrogiem, nieuchwytnym dla zmysłów mieszkańców skutej lodem ziemi...
I nagle... wszystko gasło, znikało, rozwiewało się, jak mara senna, jak obłędne majaczenie szaleńca, a wtedy noc jednym zamachem narzucała na ziemię swój czarny płaszcz.
Mrok, jak potwór apokaliptyczny, połykał odrazu cały świat, od krańca do krańca, dysząc rozpaczą i beznadzieją bolesną, jak nigdy nie gojąca się rana.
— Słońce zdechło, czy co u licha?! — mruczał Rudy Szczur, paląc fajkę po fajce.
— Zdechło, nie zdechło, a że się zmordowało tem ciągłem łażeniem po niebie — to już nawet Falkonet zrozumie, — dorzucał Kula Bilardowa.
— Taki żywot będziemy pędzili w piekle, mili barankowie! — ze smutnem westchnieniem mówił Puhacz, a nos jeszcze bardziej zaglądał mu do ust. — A nawet gorszy! Bo tu człek od czasu do czasu łyknie sobie dżynu, pyknie fajkę, a tam...
— Co tam? — pytano melancholijnie nastrojonego Puhacza.
— Nie wiem! — odpowiadał z całą szczerością.
— Więc stul dziób i nie kracz! — oburzył się Crew.
— Pójdę do kapitana Nilsena prosić o dżyn! — zakończył Puhacz.
— Proś o ten, co w małych butelkach — bo lepszy i mocniejszy, a więc skuteczniejszy na nasz frasunek — doradzał Kula Bilardowa. — Mnie prosić nie wypada! Jestem oficjalną osobą przy głównym kuku.
— Zmiatasz ozorem wypróżnione półmiski, osobo! — zaśmiał się Rudy Szczur, i podnosząc się, zawołał:
— Trzecia zmiana — do szybu!
Ludzie zaczęli się ubierać i wychodzić z baraku.
Za ścianami domów wył wicher i wściekle ciskał w szyby skrzepłym śniegiem. Zaczynała się „purga“ — mroźna śnieżyca, pełna zgiełku, przeraźliwych jęków i miotających się, mknących zewsząd widm bladych, chybkich i lękiem przejmujących.
Biały Duch wysyłał na podbój i mord swych gońców — zwiastunów śmierci. Zrodziły ich brzemienne nienawiścią do życia góry lodowe, sunące leniwie ze skał nieznanych wysp i lądów, a wynurzające się nagle z otchłani Północnego Oceanu, niby olbrzymie, opancerzone, najeżone spiczastemi szponami i kolcami twory ponurych sag dawno wygasłych ludów-tytanów.
Elza Tornwalsen nie mogła oczu oderwać od płonącej na czarnem niebie zorzy polarnej. Pociągały ją, wprawiały w niemy zachwyt i bezwład rozkoszny te zmagające się z mrokiem promienne widma, drgające nad horyzontem i dosięgające zenitu, gdzie, przebiwszy namiot nieba, ulatywały w nieznane zaświaty.
Czuła samotna kobieta, pchnięta przez dziwny los na bezdroża myśli i uczuć, nić, łączącą jej duszę z tajemniczemi, lecz pokrewnemi zjawami. Wpatrzona i zaczarowana widziała w orgji szalejącego światła istoty żywe, promienne i piękne, do Aniołów Bożych podobne, o srebrzystych, wielopiórych skrzydłach, w diamentowych koronach i barwnych wieńcach na złotych, powiewnych włosach, w szatach niebieskich, zielonych i różowych. Spoglądała w ich oczy, pełne zachwytu i namiętnego dążenia, słyszała lekki szelest ich falujących płaszczów, głosy dalekich lutni i harf, śpiewających potężny hymn Sprawiedliwości przedwiecznej, surowej i wspaniałej Prawdy, co stworzyła w Duchu i z Ducha świat cały i nadała mu bieg wiekuisty, czy był to ruch najpotężniejszych planet i wielki żar słońca, czy najdrobniejsze wypadki ziemskie i trwający chwilę jedną byt najlichszych istot.
Kobieta, marząc w tęsknym zmroku i ciszy fiordów, wiedziała, że jakieś wielkie, potężne duchy wyzwoliły się z krępujących więzów i mknęły w przestworza, aby stanąć przed Sprawiedliwością ze spiżu, przed Prawdą z twardego kryształu i zanieść wieść o nich ludziom-braciom, tęskniącym bezsilnie, marzącym w rozpaczy, łaknącym i spragnionym w pustyni szarego życia...
Elza Tornwalsen, żona garbusa Waege, kobieta, dla której bez jej woli i wiedzy lała się krew, wybuchało zarzewiem pożądanie, szczękała nielitościwemi kłami udręka, czuła wyraźnie, jak muskały ją promienne skrzydła duchów, jak zaglądały w jej serce źrenice świetlanych zjaw i słyszała skierowaną do siebie pieśń, brzmiącą jak dalekie echo.
Gdy na północnej połaci nieba wykwitła tęcza wielobarwna, a pod nią świetlany krzyż, Elza wzdrygnęła się i dłonie przycisnęła do piersi w zachwycie i porywie modlitwy.
Zrozumiała bowiem w onej chwili kosmicznego objawienia, że wszystko powstało z matki — Męki.
Męka tęsknoty i szukania zrodziła syna i małżonka, Ducha Porywu. Było to pierwsze bóstwo, z chaosu i zgiełku ulepiające Ład i przedwieczne Prawo, przekształcające je w nowe formy, gdy Męka gnała Ducha w zwyż i w dal.
Pojmowała zachwycona rybaczka, że Męka i Duch-Poryw prowadzą losy śmiertelników ku wielkim, nieznanym, wzrokiem i umysłem nieogarniętym celom, że wytwarzają burzliwe wiry, pochłaniając rzesze innych ludzi, aż druzgoczą słabych, a silnych wyniosą na słońcem zalany brzeg, gdzie radosne, pełne wonnych kwiatów łąki, zielone góry i czyste, szemrzące potoki dadzą zapomnienie i ukojenie po straszliwej, śmiertelnej walce.
— Błogosławiona bądź, męko moja! — szeptała bezdźwięcznie kobieta i spokój łagodny wstępował do wzburzonej duszy.
Gdyby Elza Tornwalsen umiała wypowiadać swoje myśli i gdyby rzuciła je ludziom zgromadzonym w zasypanej śniegiem i skutej lodem kotlinie Numy, niejeden z niedawnych zbrodniarzy w porywie modlitwy i w zachwycie przebaczenia wzniósłby oczy ku niebu — tej niezgłębionej kolebce światów i zjawisk, ucichłyby nazawsze miotające myślami nienawiść i lęk, rozwiałyby się dręczące zwątpienia, zmalały troski i drobne cierpienia.
Tęskna kobieta mogła wszystko wyczuć, lecz nie umiała wyrazić myśli swojej słowami. Mowa stawała się dla niej w tych chwilach piorunem, rozszczepiającym w radosny dzień wiosenny młody, pełen soków świerk, bezmyślnie i bezczelnie gwizdaną piosenką w półmroku kościoła przed bladą postacią Ukrzyżowanego, zgrzytem stali po szkle, plamą gorącej krwi na zimnych płatkach białej, rozkosznie rozwiniętej róży...
Nic nie mówiąc, szła do pracy, zamyślona i ukojona...
Ludzie powoli przyzwyczaili się do zjawisk północnej zimy i pracowali bez wytchnienia, znajdując w znużeniu ratunek przed dręczącą ich trwogą i tęsknotą.
Pitt Hardful, siedząc w swojej izdebce, długie godziny spędzał w zadumie nad swojem przyszłem życiem. Dziwił się samemu sobie, że wszystkie myśli jego, zamiary i marzenia urywały się z chwilą, gdy widział siebie otoczonym podziwem i szacunkiem rodziny i znajomych w rodzinnem mieście. Raczej nawet tylko podziwem, wywołanym zawiścią z powodu jego bogactwa, i lękiem przed jego surową, obojętną twarzą i twardym, pogardliwym spojrzeniem zimnych oczu.
Rozumiał, że dążenie do zemsty zatruło mu duszę do dna.
Gdy był kiedyś w takim nastroju, zapukano do izby. Było to po północy. Robotnicy dawno już spali.
Jakaś niezwykła przyczyna mogła sprowadzić do niego tak spóźnionego gościa.
Otworzył drzwi i ujrzał wchodzącego Niemca Szuberta, pełniącego dyżur nocny przy składzie ze złotem. Mały, wąsaty człowiek, cały otulony futrem, w czepku z podwójnej skóry renifera, miał grube sople lodu na wąsach i czerwoną od mrozu twarz.
— Ujrzałem światło w waszem oknie, kapitanie, i przyszedłem zameldować... Coś się dzieje niezwykłego na północnych stokach Numy, dochodzi stamtąd wycie setek wilków, jakieś jęki i skowyt. Na człowieku i bez mrozu skóra cierpnie!
— Czy wszyscy ludzie są w barakach? — zapytał Pitt.
— Zdaje się, że nikt przed wieczorem nie wychodził z obozu, — odparł Szubert.
— Nie mogę się jeszcze ruszać, — rzekł Hardful, — więc idźcie do kapitana Nilsena i zróbcie, co on każe.
Robotnik wyszedł i wkrótce Pitt usłyszał, jak powracał razem z Olafem Nilsenem, którego głos doszedł uszu Białego Kapitana.
Norweg mówił:
— Musimy się najpierw przekonać, czy wszyscy ludzie są w obozie, bo gdyby kogoś brakowało — musimy natychmiast iść na poszukiwanie.
W półgodziny później Nilsen wszedł do izby Pitta.
— Wszyscy na miejscu, — rzekł. — Widocznie wilki otoczyły stado jeleni i walczą z niemi. Jutro wyszlę Rynkę, aby sprawdził, co się tam stało. Wilki pozostawią na śniegu ślady, bo, istotnie, dużo ich się tam zgromadziło. Taką muzykę urządziły, że nawet spłoszone ptactwo leci z tamtej strony, psy samojedzkie chyba dostaną chrypki, tak ujadają, a żaden nosa poza koczowisko nie wysuwa...
Nazajutrz Rynka z kilkoma robotnikami wyruszył na północną stronę grzbietu Mgoa-Moa. Wszyscy byli uzbrojeni w karabiny i mieli sanki z zapasami, ciągnione przez dwa renifery. Do partji przyłączył się Puhacz.
— Pójdę z wami, a zabiorę parę kilofów, może co ciekawego dojrzy moje oko poszukiwacza złota — mówił. — Strzelać nie umiem, ale węszyć złoto potrafię zawsze!
Rynka ominął szczyt Numy i, zatrzymawszy się na przeciwległej stronie, wysłał Puhacza z jednym robotnikiem na zbadanie spadków góry. Powrócili wkrótce, nie wykrywszy żadnych śladów.
Dopiero koło godziny szóstej ujrzeli dość obszerną kotlinę, zarośniętą krzakami, dochodzącemi do urwiska.
Rynka skierował ku niemu swoich ludzi. Śnieg był stratowany; ślady wilków biegły krzyżując się w różnych kierunkach.
— Co tam leży? — spytał nagle Puhacz, usiłując przebić wzrokiem mrok.
Po chwili stali nad ogromną kością nieznanego zwierza. Musiał to być olbrzym, bo odłamek biodra sięgał ludziom do piersi.
Widocznie kilka wilków naraz ciągnęło zdobycz, bo szeroka rysa na śniegu szła od urwiska.
— Wilki odeszły lub zaczaiły się w krzakach, — zauważył Puhacz, — bo żadnego dotąd nie widzieliśmy.
— Ostrożne to i płochliwe bestje — odpowiedział Rynka, przyciskając do piersi karabin.
Czarna ściana urwiska wynurzyła się z ciemności. Śnieg w tem miejscu był zupełnie stratowany i pokryty pękami długich czarnych i brunatnych włosów, skrawkami skóry, kawałkami mięsa i odłamkami kości.
Ludzie się rozproszyli szukając zwierza, rozszarpanego przez wilki. Szubert, znajdujący się najdalej, zaczął krzyczeć, zwołując towarzyszy.
Gdy wszyscy zbiegli się do niego, pokazał im ogromny znacznie już uszkodzony kadłub, okryty długą, brunatną sierścią.
Widocznie, zwierzę leżało w ziemi, lecz obsuwające się warstwy urwiska odkryły jego pogrzebane tu niegdyś ciało.
— Słoń! — zawołał zdumiony Puhacz.
— Słoń!? — zapytał Rynka. — Skąd tu na północy słoń i do tego, taki włochaty!
— Ależ patrzcie, inżynierze! — nastawał poszukiwacz. — Widzicie trąba, do połowy zjedzona przez wilki, a tu — kły, ale co za kły — z pewnością mają dobre trzy metry, a jak zagięte! O, gdyby ten pan żył, nie dałby się on poszarpać wilkom, zebranym z całego świata!
— To nie słoń! — objaśnił, uważnie przyglądający się olbrzymowi Szubert. — Jest to — mamut. Rozpowiadał o nim nauczyciel, gdy chodziłem do szkoły w Berlinie. Mamuty wyginęły oddawna. Najczęściej zapadały się w bagna i zostawały w nich pogrzebane. Ziemia zamarzała i przechowywała w ten sposób cielska zwierząt.
— Prawda! — zawołał Rynka. — Widziałem w muzeum szkielet mamuta. To piękna niespodzianka, bo kość mamutowa bardzo wysoko się ceni.
Kilofy Puhacza przydały się, gdy partja, rozpaliwszy ognisko, przystąpiła do wydobycia kłów mamutowych, wykrywając przytem, że, widocznie, kilka potworów zostało przed tysiącoleciami pogrzebanych w miejscu, gdzie obecnie wyrosło urwisko. Podczas pracy nad odkopywaniem cielska znaleziono dużo złota.
— Ktoś bardzo hojny ponapychał tu do każdej szczeliny skarby całe! — wołał uradowany Puhacz.
— Wkrótce będziemy spoglądali na złoto, jak na zwykłą glinę! — zauważył jeden z robotników.
— Tak, ale tylko tu — na Tajmyrze! — zaśmiał się inny. — U siebie w kraju, to sobie odrazu przypomnisz, że to nie glina.
Rynka postanowił zdobyć kły jeszcze jednego mamuta.
Jednak ludzie byli znużeni drogą i pracą. Wynaleziono więc polanę, z rosnącemi na niej kilku modrzewiami, rozpalono ognisko i przystąpiono do przyrządzenia strawy.
Siedzieli wszyscy, spoglądając łakomie na kocioł z gotującą się w nim polewką i na bardzo ponętnie wyglądającą ze skrzyni blaszankę z dżynem.
Po zjedzeniu kolacji skupiono się koło ognia, od czasu do czasu dorzucając do niego zebrane suche gałęzie smolnego drzewa.
Jeden po drugim strudzeni ludzie zasypiali.
Nie spał tylko Puhacz, podniecony widokiem niezwykłego bogactwa gór Mgoa-Moa.
Leżąc, rozmyślał nad tem, jakie mogłoby tu powstać przedsiębiorstwo, jakby się dymiły kominy, turkotały wagoniki, toczące się po szynach, szczękały windy opuszczające robotników do szybów, jaki byłby tu zgiełk i tłum, gdyby na złotonośne tereny przybyły tysiące chciwych, żądnych bogactwa awanturników, jakich spotykał na Yukonie!
Nagle wprost przed sobą ujrzał dwoje jarzących się, zielonych ślepi.
Zerwał się na równe nogi.
Cała polana była już otoczona przez wilki. Zielone, migotliwe źrenice połyskiwały w krzakach ze wszystkich stron. Zwierzęta biegały niespokojnie, kłapiąc zębami, warcząc i nawołując się cichem wyciem.
Nagle duży, stary wilk wybiegł z krzaków, jednym skokiem wpadł na uwiązanego przy sankach renifera i w oka mgnieniu przegryzł mu gardło. Ruchoma masa innych, głucho szczekając, pokryła rzucającemi się ciałami powalone renifery, rozdzierając je na części. Śpiący ludzie porwali się na nogi, rozległy się strzały i kilka wilków potoczyło się na ziemię, brocząc krwią.
Miało to jednak nieoczekiwany skutek.
Zgraja zamiast się cofnąć, wpadła w szał wściekłości. Co chwila z krzaków wypadały wilki i rzucały się na ludzi. Kilka razy odpędzano je ciosami kolb, bo strzelanie przy niepewnych, ruchliwych błyskach ogniska nie dawało dobrych rezultatów. Rynka ustawił swoich ludzi kołem, plecami jeden do drugiego, aby można było bronić się od zwierząt, osaczających ze wszystkich stron.
Stara, wychudła wilczyca, najeżywszy sierść i kłapiąc zębami, skoczyła Rynce do piersi. Ledwie zdążył ogłuszyć ją uderzeniem kolby, lecz za nią pomknęło do ataku kilka wilków. Rozpoczęła się walka rozpaczliwa i nierówna, gdyż wszyscy rozumieli, że będą rozszarpani przez setki głodnych drapieżnych wilków. Zgromadziły się tu na obfity żer i wpadły we wściekłość, gdy spłoszono je. W sercach zaciekle broniących się ludzi żyła jedyna nadzieja, że towarzysze w obozie usłyszą strzały i pośpieszą na pomoc.
Jednak odsiecz nie nadciągała, a natomiast napływały nowe i nowe stada głodnych, zuchwałych drapieżników.
Nagle rozległ się głos małego, krępego człowieka, który prawie nigdy nic nie mówił i nikomu w oczy nie patrzył. Miał czarną, na całe życie opaloną twarz i bystre oczy. Nazywano go „Borsukiem“ za nietowarzyski, milczący charakter.
— Zginiemy... — zamruczał Borsuk. — Tak się nie obronimy. Widzę już, że wilki zbierają się do kupy... Za chwilę rzucą się na nas całą zgrają... Trzeba inaczej...
Mówiąc to, schwycił z ogniska palącą się gałęź i, wymachując nią, niby czerwonym sztandarem, pobiegł w stronę największej kupy wilków. Te odskoczyły w popłochu i rozproszyły się po krzakach.
— Dorzućcie suchych gałęzi do ognia i róbcie, jak ja, a prędko, prędko! — krzyknął, ciskając swoją żagiew do krzaków, gdzie natychmiast rozległ się skowyt i trzask zarośli, tratowanych przez uciekające wilki.
Ludzie, zaczęli rzucać palące się kawałki drzewa, duże smolne gałęzie, buchające płomieniem i snopami iskier. Wilki cofały się na całej linji, a gdy zadymiły się i płonąć zaczęły krzaki i wystające ze śniegu suche trzciny, — z żałosnym wyciem pierzchły.
— Chwała Bogu! — rzekł Rynka i przeżegnał się. — Gdyby nie Borsuk, zagryzłyby nas te poczwary. Gdzież, towarzyszu, nauczyliście się tego sposobu?
— W moich stronach nieraz zdarzało się być osaczonym przez wilki — mruknął Borsuk.
— A gdzież to? — spytał Puhacz.
— Powiedziałem: w moich stronach — zamruczał mały człowiek, nie podnosząc oczu.
— Gdzież są twoje strony? — dopytywał Puhacz.
Borsuk nic nie odpowiedział, tylko dziwnie przenikliwie prześlizgnął wzrok po twarzach towarzyszy i pochylił głowę.
Z trudem dowlokła się partja do obozu, ciągnąc za sobą naładowane sanki.
Nilsen i Pitt postanowili oddać znalezione cmentarzysko mamutów kupcom, którzy z radością natychmiast zaczęli wydobywać kość mamutową, używając do pomocy Samojedów, ucieszonych nie mniej od wilków z mięsa. Tubylcy nie zastanawiali się bynajmniej nad tem, że mamuty przeleżały w ziemi kilkanaście tysięcy lat. Mięso było dostatecznie świeże i smakowało mieszkańcom tundry znakomicie.
Kierowników przedsiębiorstwa w dolinie Numy nie nęciła już kość mamutowa. Mieli złoto, które napływało szerokim strumieniem do ich składu, szczególnie od chwili, gdy Rynka zaczął przebijać poziomą galerję, przecinającą duży pagórek, stojący u podnóża Numy.
Zachwycony Rynka codzień składał raport o stanie robót, które wykrywały nie dające się określić bogactwo.
Wniebowzięty, oszalały Puhacz co chwila wykrzykiwał:
— Czyste złoto! Cały pagórek ze złota!
Istotnie, natura zgromadziła w tem nowem „gnieździe“ tak wielką ilość nie tylko drobnego złotego piasku, lecz dużych jego kawałów, porwanych przez wodę ze skruszałej rudy Numy, że najbujniejsza wyobraźnia poszukiwaczy żółtego metalu nie mogła jego objąć. Przezwano złotodajny pagórek — „Angielskim Bankiem“ i pracowano zawzięcie. Złoto już składano w baraku dla narzędzi i materjałów wybuchowych i w izbach obydwuch kapitanów.
Gdy pierwsze, słabe jeszcze błyski zjawiającego się słońca zaczęły ślizgać się na wschodzie, zwiastując koniec nocy polarnej i zbliżenie się wiosny, Olaf Nilsen i Pitt Hardful, obliczywszy należącą do każdego z nich część złota, przekonali się, że posiadają olbrzymi majątek.
Wiosna zbliżała się szybkiemi krokami. Dni stawały się dłuższe i biali ludzie z zachwytem przyglądali się spokojnym, pogodnym zorzom porannym i wieczornym, takim odmiennym od straszliwych świateł polarnych. Wszyscy podnieśli głowy i czuli wesołość w sercu.
Pitt Hardful i Bezimienny prawie jednocześnie zaczęli wychodzić z domu. Biały kapitan nie władał lewą ręką. Bezimienny kulał i, krzywiąc drapieżną twarz, mówił z drwiącym śmiechem:
— Żaden policjant mnie nie pozna! Kulawy Bezimienny — kto to widział? Dawniej ci panowie nigdy mnie dogonić nie mogli. A teraz?
— A teraz chyba już nigdy nie będziecie od nich uciekali, towarzyszu? — pytał Pitt.
— No, tak, niby... Lecz będą mię ścigali za stare grzechy, gdybym się zjawił na bruku londyńskim lub paryskim, gdzie, niestety, zbyt dobrze znają mnie „menty“.[109]
— Musicie się narazie ukryć i wypłynąć dopiero wtedy, gdy prawo już nie będzie mogło ścigać was — poradził Hardful.
— Myślałem o tem, kapitanie, — rzekł Bezimienny, — i chciałem wystąpić z pewnym planem, jeśli pozwolicie. Może zaprosimy na naradę kapitana Nilsena?
Wkrótce siedzieli we trzech w izbie Pitta.
— Panowie, — zaczął Bezimienny, — czy macie zamiar prowadzić dalej przedsiębiorstwo w „Złotej Studni“?
— Nie! — odpowiedzieli kapitanowie. — Gdy stopnieją lody na oceanie, „Witeź“ popłynie do Europy i tu już nie powróci.
— Więc rzucacie te bogactwa na łaskę losu? — pytał dalej Bezimienny, kurcząc cienkie palce.
— Nic to już nas nie obchodzi! — odparł Pitt. — Bogactwo dla bogactwa, to — najgłupsza rzecz! My chcemy korzystać z niego, chcemy żyć podług własnych upodobań.
— Doskonale! — rzekł Bezimienny. — Rozumiem to i tak samo postąpiłbym na waszem miejscu, panowie. Niestety z powodu tymczasowej niezgody z policją i sądami uczynić tego nie mogę. Muszę spędzić w ukryciu jeszcze osiem lat... Ja i Puhacz, a z nimi kupa innych... Proponuję panom zawiązanie spółki z naszą partją dla dalszej eksploatacji „Złotej Studni“. Będziemy odkładali waszą część lub przy okazji przesyłali wam, panowie. My już to omówiliśmy pomiędzy sobą. Będziemy wam oddawali połowę zdobytego złota...
— Zgoda! — rzekli kapitanowie.
— Tylko jeszcze jeden mały warunek, raczej prośba! — ciągnął Bezimienny. — Musimy nasze przedsiębiorstwo uzgodnić z prawem, tu obowiązującem. Panowie zechcą załatwić tę sprawę w najbliższym konsulacie rosyjskim, któremu będą wpłacali podatek od wywożonego złota. Chcemy istnieć i działać prawnie. Kupcy sprowadzą dla nas potrzebne zapasy, zgodzą inżyniera i lekarza. Wszystko będzie w porządku.
W godzinę później była zawarta umowa, którą podpisali kapitanowie i nowa załoga, niegdyś sprowadzona przez Miguela. Jednak nie wszyscy zechcieli pozostać na Tajmyrze.
Do Pitta zbliżył się Rudy Szczur i mruknął nieśmiałym głosem:
— Gdybyście tak, kapitanie, wzięli mnie ze sobą i potrafili ochronić od nowego ula, pojechałbym z wami! Dokąd — to już obojętne...
— Dobrze! — rzekł Biały Kapitan. — Obiecuję wam to, Juljanie Miguel.
Nie chcieli pozostać też Polacy, marzący o powrocie do kraju, tem bardziej, że byli już ludźmi zamożnymi i wiedzieli, że potrafią pracować z pożytkiem dla siebie i ojczyzny.
Ku wielkiemu zdumieniu wszystkich Kula Bilardowa, przybrawszy wspaniałą postawę i połyskując łysiną, zabrał głos:
— Czcigodna publiczności! — mówił stary komik. — Cyrk — piękna rzecz, wolność, chociażby na ławce bulwarów lub pod krzakiem olszyny, — też dobra, kupa złota na Tajmyrze — ho, ho, cudo! Jednak, klnę się na moją czuprynę, dość mi tego! Stary jestem... Po kościach reumatyzm chodzi, jak clown po drabinie, serce skacze bezładnie jak źle wytresowany piesek na arenie, to przodem, to tyłem, niewiadomo, kiedy i jak... Różne myśli gnębią człowieka, trochę wstyd dokucza, trochę gryzie sumienie, no — i tęsknota... Nie wiem za czem, czy za kim, ale tęsknota!... Ja mogę bez obawy powrócić do mego miasteczka, szczególnie teraz, gdy jestem wypchany złotem, jak ryba ikrą, jak kapciuch tabaką... Ja nie mam szczególnych porachunków z policją. Ciągle wpadałem im w oko, bo mam dostojnie łysą czaszkę, czerwoną buzię i, gdy się trochę zadymię alkoholem, bywałem buńczuczny i niepokorny. Oprócz tego miałem przyjaciół, niemile widzianych przez panów policjantów... Zresztą wszystko w porządku, nawet paszport, aczkolwiek o lat dwadzieścia przedawniony, lecz najprawdziwszy!
— Ożenisz się, Kulo Bilardowa, i zostaniesz prezesem towarzystwa pomocy uciśnionej niewinności! — wołali towarzysze.
— Ożenię się? Może... — szepnął łysy komik, a oczy mu nagle zwilgotniały. — Może... Jest na świecie jedna kobieta, która kochała mnie i wierzyła mi... Byłem płochy i marzyłem o innem, niedostępnem dla mnie życiu... Lecz teraz, gdy się zestarzałem, ożenię się, niech i ona zazna spokojnego życia...
Nikt się nie odezwał, nie zażartował i nie wybuchnął śmiechem. Wszyscy zrozumieli prawdę, przemawiającą ustami starego błazna cyrkowego.
Tak się ułożyły życiowe plany ludzi, przybyłych na „Witeziu“ do „Złotej Studni“. Nikt z nich więcej o tem nie mówił i praca, nieprzerywana niczem, szła dalej.
Kupcy nie posiadali się z radości. Ich zyski przekroczyły wszelkie oczekiwania. Obóz Nilsena płacił złotem za nabywane towary, tubylcy zwozili stosy drogocennych futer, kości morsowej i mamutowej, bursztynu, skór reniferowych i wyrabianego przez kobiety samojedzkie cienkiego, mocnego zamszu.
Tereny pomiędzy Pyaziną a zatoką Chatangi, nigdy nie nawiedzane przez tubylczych myśliwych, obfitowały w cenne zwierzęta. Samojedzi i Tungusi szybko zbadali okolice i porozstawiali swoje pomysłowe sidła, chwytając w nie puszyste, białe jak śnieg gronostaje, zwinne łasice i pstre lemingi; ukryte przed okiem zwierząt żelaza i pułapki dostarczały skórek białych, niebieskich i czarnych lisów, zajęcy i wilków; myśliwi, zapuszczający się do bardziej na południe położonych lasów, zdobywali skóry soboli, kun, tchórzów i niebieskich wiewiórek, a nieraz zabijali białe niedźwiedzie i nawet bure, które nie ukryły się przed zimą w ciepłych barłogach.
Wszystkie te bogactwa tubylcy zwozili do składów kupców, zamieniając na potrzebne towary i robiąc umowy o dostarczenie ryb, które miały powędrować na rynki europejskie.
Kupcy obiecywali kapitanom powrócić na jesieni i przyprowadzić z sobą całą flotylę handlowych statków, otworzyć fabrykę konserw, garbarnię, zakłady krawieckie dla szycia ubrań tubylczych i futrzanych „kisów“ i „pime“.
Pitt Hardful był przekonany, że na brzegach Tajmyrskiego jeziora powstanie nowa osada i usiłował wpoić kupcom norweskim myśl o niepodległości Samojedów, prastarych posiadaczy tundry. Objaśniał, w jaki sposób należało działać i jakie przytaczać dowody na korzyść sprawy. Norwegowie słuchali uważnie.
Pewnego słonecznego poranku Nilsen spostrzegł pierwszą muchę na śniegu. Było to sygnałem, bo w południe zbiegły drobne strumyczki topniejącego śniegu i wkrótce wszystkie rowy w dolinie Numy napełniły się wodą, która wpadała do jeziora i rozpływała się po jego zamarzniętej powierzchni, przyśpieszając tajanie lodu.
Przeszło kilka dni i mknąca od góry rzeki kra, podniosła lodową powierzchnię jeziora, połamała ją, pokruszyła na drobne tafle, a prąd poniósł je do oceanu.
Zatrąbiły lecące łabędzie, zagęgały gęsi, krzykiem napełniły powietrze stada ptactwa wędrownego, obnażać się zaczęły skały, zrzucając z siebie śnieżny całun, tu i ówdzie błysnęły żółte i czerwone anemony, odziane puchem, wybujałe z ledwie rozmiękłej tundry.
Wiosna wstępowała w swe prawa.
Biały Duch północy jeszcze długo walczył, smagając zimnym wiatrem, prósząc śniegiem i ścinając lodem wodę w rowach i zatokach Tajmyru. Jednak cofnął się i ukrył za dalekiemi lodowemi górami, połyskującemi i skrzącemi się w słońcu, jak olbrzymie diamenty, wyrzucone z nieznanej otchłani.
Całą wiosnę i lato trwały roboty w „Złotej Studni“ i na obszarze kotliny Numy. W końcu lipca dopiero buchnął słup dymu z komina „Witezia“, rozległy się zapomniane słowa komendy, pobiegły przez kluzę łańcuchy wyciąganych kotwic i syrena długo huczała, jęczała, żegnając zebranych na brzegu ludzi, pozostających na nową zimę i noc polarną.
Kapitanowie z rozrzewnieniem i smutkiem spoglądali z mostku na tłum obcych im niedawno włóczęgów, zebranych z całego świata, a takich bliskich teraz, uczciwych i bohaterskich.
Nareszcie Olaf Nilsen rzucił komendę do maszyny:
— Mały chód! Naprzód!... Sztorwał na nord!...
Za rufą „Witezia“ zakotłowała się i zapieniła woda, rozbijana śrubą szonera. Statek drgnął i powoli ruszył naprzód.
Wtedy Pitt Hardful raz jeszcze objął wzrokiem wpatrzonych w niego Bezimiennego, Puhacza, Borsuka, Larka, Crew, Szuberta, Falkoneta i wszystkich tych, z którymi spędził długie miesiące pracy, niebezpieczeństw i tęsknicy zimnej nocy.
Coś drgnęło mu w sercu może po raz pierwszy od czasu, gdy jako dawna „trzynastka“ wyszedł za bramę więzienną, wysoko podniósł zdrową rękę i krzyknął donośnym głosem, pełnym siły i wiary:
— Niech żyje wolny, śmiały i potężnie dążący do celu człowiek — Zwycięzca!
Głuche głosy odpowiedziały mu z brzegu zgodnym okrzykiem.
Biały Kapitan słyszał te głosy, lecz słowa zagłuszył stuk maszyny i pochłonęło oddalenie...



ROZDZIAŁ XVI.
LOS ROZSTRZYGA I WIKŁA.

Witeź stał kilka dni w norweskim porcie Wardö. Szoner dotarł do niego resztkami węgla, rozsypującego się na miał pod wpływem mrozów północnych. Wycofano złoto, złożone w kasach banku, i przeniesiono na statek. Po raz pierwszy w swojem życiu Olaf Nilsen zaasekurował swój okręt, a nie było to łatwem zadaniem, bo dopiero kilka towarzystw wspólnie mogło zaryzykować tak wielką sumę, na jaką ocenił kapitan swój naładowany złotem szoner. Wsypawszy świeży węgiel do magazynów, „Witeź“ opuścił Wardö.
W Hammerfeście statek spędził aż dwa tygodnie. Rosyjski konsul, któremu Pitt i Nilsen mieli wypłacić ustalony prawem podatek za złoto, długo zwlekał, telegraficznie porozumiewając się z swoim rządem. Nareszcie wszystkie formalności z zapłaceniem podatków i z uprawnieniem nowego przedsiębiorstwa na Tajmyrze zostały załatwione. „Witeź“ wypłynął, biorąc kurs na Londyn, gdzie kapitanowie zamierzali sprzedać złoto. Morze było spokojne, posmyczna bryza ani razu nie zdradziła marynarzy. Płynęli więc szybko, spędzając czas na wspomnieniach o „Złotej Studni“ i pozostałych towarzyszach.
Nocą przepływali w pobliżu Wiktorja-Hafen, o czem świadczyła wyjątkowo silna latarnia morska, daleko rzucająca jasny snop promieni.
Na mostku, pełniąc warugę, przechadzał się Pitt.
Ze swej kajuty wyszedł Olaf Nilsen i stanął przy sztorwale, odprawiwszy Ludę do kajuty załogi.
— Chcę porozmawiać z wami, kapitanie Siwir, — rzekł. — Nie mogłem usnąć...
Pitt zrozumiał, że kapitan ma coś poważnego do powiedzenia, więc zatrzymał się i czekał.
Nilsen jednak długo milczał, aż zaczął mówić cichym głosem:
— Dziś rozmawiałem z Elzą Tornwalsen, kapitanie Siwir. Nie wiem, czy postąpiłem po waszej myśli, bo opowiedziałem jej naszą rozmowę na Tajmyrze, że opuścicie nas na zawsze i że wtedy ona zapomni o was...
Pitt wzruszył ramionami obojętnie.
— Proszę was bardzo, kapitanie Nilsen, opowiedźcie Elzie Tornwalsen wszystko, o czemkolwiek z wami mówiliśmy! — rzekł. — Powtarzam to i potwierdzam. Opuszczę „Witezia“ w Londynie natychmiast po spieniężeniu złota w angielskim banku i po podziale zysków pomiędzy nami i załogą. Muszę się śpieszyć, bo nienawiść i pragnienie zemsty wyżarło mi duszę i serce! Muszę się śpieszyć!
Powiedział to z taką namiętnością w głosie, że Nilsen ze zdziwieniem spojrzał na zwykle obojętnego i spokojnego towarzysza.
— Nie powrócicie nawet myślą do nas, gdy będziecie w mieście, Pitt Hardful! — mruknął kapitan z wyrzutem.
— O nie! — odparł Biały Kapitan. — Nigdy was, kapitanie, nie zapomnę i zachowam wdzięczność dla was w mojem sercu. Przypadek pokrzyżował nasze drogi, które poszły razem, na korzyść waszą i moją. Nie zrywałbym z wami, Olafie Nilsen, nici przyjaźni, gdybym nie wiedział, że to jest koniecznem dla waszego szczęścia...
— Nie wiem — szepnął Nilsen. — Nie wiem...
Umilkli oba, lecz Norweg po chwili zapytał:
— Wiecie, co powiedziała Elza, gdy dowiedziała się o naszej rozmowie?
Hardful milczał.
— Powiedziała, że wie, co was czeka... Będziecie nieszczęśliwi i samotni w mieście, bo wszystko stanie się obcem dla was... Przypomnicie wtedy sobie „Witezia“ i nas... powrócicie... Elza Tornwalsen będzie na was czekała tak długo, póki nie umrze nadzieja... Umrze zaś wtedy, gdy wy odejdziecie nazawsze... z ziemi.
— Ja nie powrócę do was! — powtórzył z uporem Pitt Hardful. — Ja już umarłem dla was... umarłem. Nie możecie nawet odnaleźć mnie, bo nie wiecie, skąd przyszedłem do was i nie znacie mego prawdziwego imienia. Nie jestem Pittem Hardful. Jest to przezwisko takie same, powiedzmy, jak „Kula Bilardowa“ lub „Rudy Szczur“...
Pitt zaśmiał się sucho, ponury błysk zjawił się w jego surowych oczach, mocniej zacisnęły się wargi i skurcz przebiegł po wychudłej twarzy.
— Kapitanie Nilsen! — mówił dalej. — Widzicie, że powracam kaleką, bo nie władam ręką, mam przestrzelone i rozbite płuca, lecz jest to mniejsze kalectwo, niż to, które mi zadano tam w mieście! Kalectwo duszy, ciągle żrący wstyd dawnych win trawi mnie w dzień i w nocy, jak gorączka; zgaszono we mnie radość życia, wyrwano zdolność do miłości i przyjaźni! Stałem się sprawnie działającą maszyną. Wygłaszam „sprawiedliwe i jasne,“ jak się wyraża Elza, słowa, lecz czynię to dlatego, że jest to potrzebne dla mego celu. Nic nie widzę przed sobą innego, jak tylko swoją rodzinę, znajomych i wszystkich nisko przede mną się kłaniających, usiłujących zwrócić na siebie moją uwagę, zasłużyć na przyjaźń i uczucie. Tylko to może zgasić dręczący mię wstyd i poniżenie. Nie jestem ani jasny, ani sprawiedliwy, gdyż niczego nie pragnę oprócz chwili, gdy rzucę ludziom w twarz, patrząc prosto w oczy, słowa pogardy... Któż i cóż może teraz istnieć dla mnie — kaleki? Kobieta, cha, cha! Elza, czy inna, nie obchodzą mnie one więcej od Puhacza lub Cepa... Jestem bogaty i mogę się mścić, a mam porachunki z całym tłumem! Wszystko oddałbym za dokonanie zemsty i poszedłbym w świat — żebrać, lub zbierać po śmietnikach brudne łachmany i kości, czując się stokroć szczęśliwszym, niż w chwili obecnej, gdy posiadam miljony, a w sercu wstyd palący! Cha, cha, cha! Napróżno trwoga gnieździ się w waszem sercu, Olafie Nilsen! Jam nie dla Elzy... Starajcie się pozyskać jej względy i bądźcie szczęśliwi, a gdy się pobierzecie, radzę wam umieścić o tem oznajmienie w „Daily Mail,“ — przyszlę wam telegram gratulacyjny!
Pitt zaśmiał się znowu i zaczął chodzić po mostku. Zapanowało milczenie. Rozlegał się tylko plusk fali, prutej dziobem „Witezia,“ stuk maszyny i turkot łańcucha sztorwałowego.
Nagle Nilsen rzucił pytanie:
— A któż zwolni Elzę od starego Waege Tornwalsena?
Pitt podniósł głowę i spojrzał na kapitana.
— Kiedyś przyrzekliście, że uczynicie to dla niej... — szepnął Nilsen. — Elza powinna być wolną, czy dlatego, aby spokojnie czekała na was, czy poto, abyście mogli, Pitt Hardful, przysłać swój telegram gratulacyjny.
W głosie Norwega brzmiało szyderstwo.
Pitt podniósł głowę i rzekł:
— W Londynie oddam sprawę Elzy wprawnemu adwokatowi. Dostanie rozwód...
— Tak? — mruknął Nilsen. — Macie rację! Od czegóż adwokaci?
Biały Kapitan nie mógł zrozumieć, czy było to nowe szyderstwo, czy przyznanie mu słuszności. Znowu zaczął chodzić po mostku, paląc fajkę.
— Nie będziecie wiedzieli, kapitanie Siwir, czy Elza Tornwalsen jest wolna, czy nie, gdy porzucicie nas... — szepnął Nilsen.
Pitt milczał kilka chwil, namyślając się nad odpowiedzią, bo wiedział, że Norweg ją powtórzy Elzie. Przed oczami przesunęła mu się wiotka, silna postać, błysnęły szeroko rozwarte oczy rybaczki.
— Trzeba z tem skończyć raz nazawsze! — pomyślał Pitt i suchym głosem powiedział dobitnie:
— Mówicie tak, jakbyście byli swatem Elzy, kapitanie Nilsen! Powtarzam, że ta kobieta mnie nie obchodzi i losy jej są mi obojętne. Zresztą, jest bogata i da sobie radę. Nie mówmy już o tem!
— Nie mówmy — zgodził się Nilsen. — Teraz dopiero przejrzałem was...
— Mylicie się, Olafie Nilsen! — odparł z nagłą nienawiścią w głosie Pitt. — Nie przejrzeliście mnie! Nie! Ja sam siebie nie przejrzałem i boję się rzucić wzrokiem w głąb moich uczuć i myśli. Boję się, bo mógłbym osłabnąć, zaniechać zamiaru zemsty.
— Nie mówmy więcej o tem! — powtórzył Nilsen.
Pitt Hardful spojrzał na zegarek. Waruga jego dobiegła końca. Wydzwonił sygnał nowej zmiany i, gdy zjawili się Mikołaj Skalny i Kula Bilardowa, obaj kapitanowie w milczeniu skierowali się do swoich kajut.
Pitt, jeszcze słaby i łatwo się męczący, natychmiast położył się do łóżka. Nie słyszał, że ktoś podszedł do drzwi jego kajuty i długo stał.
W półgodziny później na mostek wszedł kapitan Nilsen, spojrzał na kompas, przejrzał uważnie mapę i rzekł, zwracając się do Mikołaja Skalnego:
— Nie mogę spać, bosmanie, więc zastąpię ciebie na warudze. Gdy się zmęczę, — zawołam. Idź!
Olbrzymi Kaszub, mocno podchmielony od Hammerfestu, gdzie spotkał w szynku starych znajomych, skwapliwie skorzystał z rozkazu kapitana.
Na mostku pozostali Nilsen i stojący przy kole sztorwałowem Kula Bilardowa.
Nilsen jeszcze raz spojrzał na mapę i rzucił rozkaz sternikowi:
— Trzymać na SW!
— Trzymać na SW! — powtórzył nauczony przez czas pływania łysy komik.
„Witeź“ gwałtownie zmienił kierunek, zawracając na południe.
W godzinę później od prawej burty zamajaczyły skaliste brzegi wysp.
— Lofoty... — szepnął Nilsen i zacisnął zęby.
— Sztorwał przełóż na W! — rozkazał kapitan.
— Sztorwał na W! — odpowiedział sternik.
Nilsen zbiegł na pokład i rozejrzał się.
Na dziobie „Witezia“ tkwił dyżurny majtek. Na rufie nikogo nie było, tylko linka od lagi[110] drgała, poruszana płynącym za statkiem przyrządem.
Gdy „Witeź“ zbliżył się do brzegu wyspy Oestwaagö o kilometr, kapitan wszedł na mostek i rzekł do Kuli Bilardowej:
— Będziecie się trzymali tej odległości od brzegu, a sztorwał przełóżcie na S! Po chwili powrócę...
Znowu zbiegł na dół. Na rufie, ukrywszy się za nadbudówkę kasztelu, szybko zrzucił kurtkę i buty, przelazł przez parapet i, trzymając się lagsznura, ześlizgnął się do wody. Czarna sylwetka „Witezia“ szybko pomknęła naprzód, maleć zaczęła i znikać w niepewnych, zwodniczych połyskach białej nocy.
Olaf Nilsen potężnemi uderzeniami ramion i nóg popłynął ku skałom Oestwaagö.
„Witeź“ dawno minął grupę Lofotów, gdy się skończyła waruga nocna. Spojrzawszy na zegar, Kula Bilardowa uderzył w dzwonek sygnałowy.
Zjawiła się pierwsza poranna zmiana i z nią razem wyspany bosman.
Wprawny marynarz odrazu spostrzegł zmianę kursu i, usłyszawszy opowiadanie sternika, poszedł do kapitana po rozkazy.
W kajucie Nilsena nikogo nie znalazł. Obchodząc pokład, dojrzał kurtkę i trzewiki kapitana.
Przerażony bosman obudził Pitta.
Biały Kapitan wszystko zrozumiał odrazu. Wbiegł na mostek i wydał rozkaz:
— Zwolnić bieg! Mały chód! Ster na sztymbork!
Gdy „Witeź“ zawrócił, Pitt kazał pełnym biegiem płynąć ku Oestwaagö, do którego szoner podszedł na pół kilometra.
— Stop! Spuścić bat! Ludzie na pojazdy! Ru, na wodę! — rozległa się komenda Pitta i czterowiosłowa łódź pomknęła ku skałom.
Biały Kapitan stał przy sterze z bladą twarzą i ponuro połyskującemi oczami. Dręczyły go wyrzuty sumienia, a złe przeczucie ściskało mu serce.
Wyskoczywszy na brzeg, Pitt pobiegł na znane mu miejsce, gdzie już raz widział Nilsena, oczekującego przybycia nieznanego wtedy Pittowi człowieka. Teraz wiedział, że Norweg chciał tu spotkać męża Elzy, garbusa Waege Tornwalsena.
Hardful wdrapał się na szczyt urwistego brzegu i odnalazł kamień, na którym Nilsen niegdyś napisał tajemnicze słowa, lecz nikogo tu nie dojrzał. Nie wiedząc, co ma dalej czynić, stał w zadumie.
— Kapitanie Siwir! Kapitanie Siwir! — usłyszał Pitt głośne, przerażone wołania majtków, pozostawionych w łodzi. — Prędzej! Prędzej!
Zbiegł na dół i zobaczył swoich ludzi, schylonych nad nadbrzeżnemi skałami.
Pitt Hardful zajrzał nadół, gdzie tuż pod stromą ścianą wysokiego przylądka ryczały bałwany, rozbijając się o ostre skały.
Na jednej z wystających z wody raf, przechylony, przez nią całem ciałem leżał, odrzuciwszy głowę wtył, wspaniały i potężny Olaf Nilsen. Surowa twarz o zaciśniętych wargach była groźna, lecz w otwartych oczach zastygł nieznany oddawna wyraz spokoju.
Biały Kapitan, zapatrzony w twarz zmarłego, nie odrazu spostrzegł, że do pogrążonych w pianie nóg Nilsena przywarł w śmiertelnym uścisku, do ogromnego kraba lub spruta podobny, potworny garbus. Obejmował długiemi ramionami kolana kapitana i twarzą przyciskał się do jego biodra.
Marynarze, przerażeni i zgnębieni, stali w milczeniu. Nareszcie odezwał się Walicki:
— Ten garbus musiał porwać kapitana, rzuciwszy się mu pod nogi, i razem spadli z tej skały...
Z trudem marynarze zwolnili Olafa Nilsena z objęć jego wroga.
Wkrótce trup Waege Tornwalsena z uwiązanym do nóg ciężkim kamieniem był odwieziony daleko od brzegu i opuszczony do morza.
W godzinę później do burty „Witezia“ podpływała łódź z leżącem na dnie nieruchomem ciałem Olafa Nilsena.
— Musimy pogrzebać go, jak na marynarza i kapitana przystało! — rzekł smutnym głosem Pitt.
Cała załoga otoczyła zmarłego, gdy wspaniały Olaf Nilsen, przybrany w nowy mundur szyperski, pokryty flagą norweską i dużą banderą „Witezia,“ legł na kapitańskim mostku swego statku.
Leżał blady i spokojny, na zawsze pogodzony z życiem, wolny od udręki i trosk swego czystego serca, prostego i twardego, jak skały jego ojczyzny, dumny, że spełnił swój obowiązek względem umiłowanej kobiety i dał jej wolność, zapłaciwszy życiem.
Elza wiedziała o śmierci Nilsena, bo przybiegł do niej i opowiedział o wszystkiem Kula Bilardowa, który, ujrzawszy zwłoki Olafa Nilsena, nagle osunął się na kolana i łkać zaczął żałośnie, jak zrozpaczony starzec. Długo jednak nie wychodziła na pokład. Gdy się zjawiła, blada była, lecz spokojna. Oczy przymknęła i zacisnęła usta. Długo wpatrywała się w oblicze zmarłego, a, pochyliwszy się, ustami dotknęła złożonych na piersi rąk Nilsena i szepnęła:
— Wybacz mi, Olafie Nilsen, mękę twego życia! Błogosław mnie na nową drogę, którą uczyniłeś wolną. W świetlanym kraju jasnych duchów będzie siedziba twoja, Olafie, bo one przyniosły ci z nieznanej dali iskrę sprawiedliwości. Żegnaj, Olafie Nilsen, żegnaj do dnia, gdy spotkamy się wszyscy i staniemy w obliczu Prawdy!
Schyliła się znowu nad zmarłym i pocałunek pożegnalny złożyła na jego czole, a później obydwiema rękami, jak matka, obyczajem rybackim dotknęła ramion Nilsena.
Przed północą wszystkie przygotowania do pogrzebu były zakończone.
Ciało Nilsena, zaszyte w podwójne płótno żaglowe, ułożono na pochylonym ku morzu gładkim pomoście wraz z uwiązaną do nóg zmarłego ciężką kotwicą.
„Witeź“ rył otwarty Ocean.
Brzegi zniknęły.
Na lekkich falach połyskiwały blaski księżyca, walczącego z niegasnącemi zorzami.
Załoga stanęła szeregiem przy podniesionym końcu pomostu.
Pitt dał znak.
Na masztach podniosły się fany, rozwinęła się duża bandera na rufie, a pomiędzy grotem i bezanem rozkwitła girlanda barwnych flag sygnałowych — znak dalekiej, nieznanej wyprawy. Zajęczała syrena przeciągle i żałośnie, żegnając swego kapitana.
Rozległ się plusk za burtą i — Olaf Nilsen zniknął w otchłani Atlantyku, unosząc z sobą tajemnicę swego zgonu i mękę, bezdenną, bezbrzeżną, jak ocean.
Ludzie długo stali przy burcie, Elza cicho płakała.
Zasłoniwszy twarz drżącemi palcami, głośno szlochał Kula Bilardowa...
Nazajutrz podczas obiadu Pitt doręczył Elzie testament Nilsena, ukryty pod blatem kompasu, i oznajmił załodze, że staje się ona właścicielką „Witezia“.
— Kapitanie! — rzekła Elza. — Wiem, że chcecie porzucić statek w Londynie. Jestem bardzo zgnębiona i smutna. Teraz, doprawdy, zostałam sama na świecie. Nie odmówcie ostatniej mojej prośbie! Po zakończeniu ryzy do Londynu, odprowadźcie „Witezia“ do Hadsefiordu. Chcę zamieszkać na mojej wyspie Lango...
Pitt Hardful, nie namyślając się ani chwili, przyrzekł spełnić jej życzenie. Natychmiast i Polacy, zamierzający powrócić do Polski z Londynu, oznajmili, że pozostaną na „Witeziu“, aby Elza Tornwalsen nie miała kłopotu z wynajęciem nowej załogi.
— I ja płynę do Lango, jeżeli potrzebujecie mnie — rzekł Kula Bilardowa i nagle zapłakał.
Elza Tornwalsen od czasu tej rozmowy nie wychodziła wcale na pokład. Całe dni spędzała w swojej kajucie.
Po skończonej sprzedaży złota, dokonanej przez Pitta w Angielskim Banku, obojętnie przyjęła od niego czek na olbrzymią sumę i wszystkie dokumenty, zatwierdzające jej prawa do władania „Witeziem“ i majątkiem zmarłego Olafa Nilsena, poczem znowu zamknęła się w swojej kajucie.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Minął miesiąc...
W Hadsefiordzie, niedaleko od wyspy Lango huczał „Witeź“.
Szoner odpływał pod komendą Mikołaja Skalnego który wziął w dzierżawę statek i zaakordował nową załogę.
Odpłynęli Polacy i Kula Bilardowa na jakimś handlowym statku, mającym ich dowieźć do Hamburga.
W małej osadzie rybackiej pozostali tylko Pitt Hardful i Juljan Miguel. Czekali na duży okręt pasażerski, kursujący pomiędzy Hammerfestem a Marsylją.
Miał lada dzień przybyć do Hadsefiordu, wioząc grupę międzynarodowych turystów.
Pitt codzień widywał się z Elzą Tornwalsen, która zamieszkała w chacie starej Lilit.
Nigdy nie rozmawiali o sobie i o Olafie Nilsen. Mówili o rzeczach obojętnych.
Nareszcie pewnego dnia piękny, biały statek hucząc, stanął naprzeciwko Lango.
— Czas na mnie! — rzekł cichym głosem Pitt. — Żegnajcie, Elzo!
Kobieta zbladła i mocno zacisnęła zimne dłonie.
— Nic mi nie powiecie, Biały Kapitanie? — szepnęła. — Ani słówka pociechy i nadziei?
— Elzo! Elzo! — zawołał Pitt w szczerem uniesieniu. — Ja nie mam nadziei dla siebie samego, cóż mogę dać wam?! Jeżeli będziecie potrzebowali rady, lub pomocy, — napiszcie do mnie. Nazywam się... Eryk Stefan... Nazwę miasta znajdziecie w kopercie z testamentem Olafa Nilsena...
— Eryk! Eryk! — zawołała w zachwycie Elza.
— Tak! Nie jestem Pittem Hardful, Elzo...
— Eryk! Eryk! — szeptała kobieta. — Jakie szczęście... To dobra, jasna wróżba!
Schwyciła w swoje ręce dłoń Pitta i jak niegdyś przycisnęła do niej wargi.
— Teraz odjeżdżajcie, Biały Kapitanie! Z Bogiem! — rzekła spokojnym, prawie radosnym głosem. — Dziękuję, dziękuję wam!
Pitt odszedł w stronę łodzi, czekającej na niego w przystani rybackiej, gdzie już niepokoił się o kapitana Rudy Szczur.
Piękny statek huczał, zwołując turystów, i wkrótce podniósł kotwicę, ryknął trzy razy i popłynął.
Biały Kapitan stał na dziobie i przyglądał się stromej skale, z widniejącym na niej domkiem Lilit. Samotna postać kobieca nad urwiskiem odcinała się od bladego nieba i patrzyła za odpływającym okrętem.
Serce Pitta nagle zabiło tak gwałtownie, że uczuł niemal ból. Pohamował się jednak i oczy zwrócił przed siebie, tam, gdzie czekała na niego męka gorącego wstydu za przeszłość i rozkosz zemsty za pogardę i niewiarę.
Elza ogarniała jasnemi oczami Hadsefiord i biegnący coraz szybciej biały okręt. Gdy zmienił się w mały czarny punkcik i zapadł nareszcie za dalekim przylądkiem, przycisnęła ręce do piersi i przymknąwszy załzawione, pełne przerażenia oczy, szeptać jęła słowa sagi, słyszanej od Eddy-prababki, — siwej, wiekowej Lilit:
Zniknęły w mgle dalekiej białe żagle wikingowej łodzi.
Już nie słychać grania rogów i skrzypu długich, giętkich wioseł...
Opustoszał zamek, zawarły się podwoje i umilkł mieczów szczęk...
Na krużgankach — pustka i na szczycie baszty — cisza...[111]

KONIEC.






  1. Kolejny dyżur części załogi.
  2. Pomost na dziobie okrętu, gdzie zwykle odpoczywają szeregowi majtkowie.
  3. Brekwater — tama portowa, broniąca od fal.
  4. Małe czółno do przewożenia ludzi na statku.
  5. 2- lub 3-masztowy statek kryty.
  6. Rufa — tylna część statku.
  7. Pokład.
  8. Myto — pensja załogi.
  9. Biesiadnia — duża kajuta, gdzie załoga dostaje posiłek i gdzie się zbiera w wolnym od pracy czasie; inaczej — kajut-kompanja.
  10. Niewprawny marynarz.
  11. Koło sterowe.
  12. Waruga od 12-ej do 4-ej w nocy.
  13. Wicher.
  14. Wiatr, zrywający się niespodzianie.
  15. Przywiązywać statek do palów portowych.
  16. Kurs, którym płynie okręt.
  17. Lekki w biegu.
  18. Magazyny pod pokładem.
  19. Prawy bok statku.
  20. Drabinka sznurowa.
  21. Miejsce, gdzie znajduje się koło rudla (steru), czyli sztorwał, przyrządy orjentacyjne, mapy i gdzie przebywa czynna waruga, oraz mieści się lokal kapitana.
  22. Baka — latarnia morska.
  23. Statek strażniczy.
  24. Lina, wyrzucana do łapania statku.
  25. Fala po burzy.
  26. Mały port marokański, na N. od Casablanki.
  27. Spuszczaj żagle.
  28. Komenda ruchu.
  29. Pienny czub fali.
  30. Spokojna fala.
  31. Kajuta załogi na przedzie okrętu.
  32. Najsilniejszy wiatr na morzu.
  33. Kabel, lina.
  34. Srebrna moneta, wartości 5 pezetów.
  35. San Francisko.
  36. Kambuza, kuchnia okrętowa.
  37. Otwór, przez który przechodzi łańcuch kotwicy.
  38. Poprzeczny drąg na masztach, niosący żagle.
  39. Spuszczane na łańcuchach schodki do wchodzenia na pokład statku.
  40. Szpil — cienki wierzchołek masztów.
  41. Lina.
  42. Przyrząd do podnoszenia i opuszczania kotwicy.
  43. Dno.
  44. Linja, wskazująca stopień zanurzenia się statku.
  45. Na brzeg.
  46. Czeladnia — wspólna kajuta marynarzy na sztabie, czyli dziobie statku.
  47. Francuski port nad Atlantykiem, w kolonji Senegal.
  48. Berberyjskie słowo, oznaczające wieś.
  49. Kapitan małego handlowego statku.
  50. Sidi — pan.
  51. Stać bez ruchu.
  52. Robotnik, ładujący towary na okręty.
  53. Ryza — droga, którą ma przebyć okręt.
  54. Tajmen — Salmo Fluviatilis; nelma — Stenodus nelma.
  55. Robić żagle nieczynnemi od strony, z której dmie wiatr.
  56. Nazwy masztów. Fok — przedni, grot — środkowy i bezan — tylny, najbliższy do rufy.
  57. Statek dla przybrzeżnej żeglugi.
  58. Widełki do opierania wioseł.
  59. Pływająca beczka lub inny znak.
  60. Winda kotwiczna.
  61. Grupa wysp na Atlantyku u zachodnich wybrzeży Norwegji.
  62. Bijące przy skałach fale.
  63. Biec pod kraj — płynąć do lądu.
  64. Przedni, umieszczony na dziobie i wystający nad wodą maszt.
  65. Sterować.
  66. Dobre do przejścia statku.
  67. Na śmierć — bardzo mocno.
  68. Duża łódź o 4-ch wioślarzach.
  69. Szafka kompasu.
  70. Komenda: „Do roboty!“
  71. Barduny — łańcuchy, podtrzymujące komin statku, basztaki — stalowe liny, któremi są umocowane maszty.
  72. Dalej od brzegu.
  73. Pochylenie statku.
  74. Morze Barentza — zachodnia część Oceanu Lodowatego, pomiędzy Szpitzbergiem a Nową Ziemią.
  75. Morze Karskie, część Lodowatego Oceanu, zamknięte pomiędzy Nową Ziemią a półwyspem Jamał.
  76. Szczepy tubylcze północnej Azji.
  77. Nagromadzenie potrzaskanego przez morze lodu.
  78. Północny wiatr.
  79. Stały wiatr.
  80. Płaski, niski brzeg.
  81. Szeleja — fala, wybiegająca na brzeg.
  82. Bele po 40 sztuk.
  83. Wzburzone morze.
  84. Majtek, stojący przy sterze albo sztorwale.
  85. Szeroka, podwodna część steru.
  86. Przeczekać burzę.
  87. Trzepotać na wietrze.
  88. Morski węzeł.
  89. Pochylenie i przewalanie statku dokoła podłużnej osi.
  90. Nadbudowanie nad górnym pokładem.
  91. Ślad za rufą.
  92. Czarna flaga — bandera piratów.
  93. Zwijać.
  94. Pokryty żwirem brzeg.
  95. Kajuta na tylnym kasztelu.
  96. Rejda — oddać, spuścić kotwicę.
  97. Tawga i Tungusi — szczepy północno-azjatyckich koczowników.
  98. Obserwacyjna platforma na maszcie.
  99. Grzbiet Kinley i rzeka Yukon znajdują się na Alasce w Północnej Ameryce.
  100. Sanki.
  101. Tubylcza nazwa kraju i szczepu, zmieniona przez Rosjan na Samojedów.
  102. Pióro w mowie więziennej oznacza nóż.
  103. Gilotyna.
  104. Nawacha — nóż hiszpański.
  105. Rzeka Lena, słynąca z bogatych pokładów złota.
  106. Wiano.
  107. Futro odpowiadające „malci“ mężczyzn.
  108. Wybuchowy materjał.
  109. Więzienna nazwa policji.
  110. Aparat do mierzenia szybkości biegu statku.
  111. Przypis własny Wikiźródeł Dalsze losy Białego Kapitana przedstawiono w powieści „Okręty zbłąkane“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.