Przejdź do zawartości

Biały książę/Tom II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Biały książę
Podtytuł Czasy Ludwika Węgierskiego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1882
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IV.


Już gródek Włocławski widać było na wyniosłym brzegu Wisły, z miasteczkiem okrążającym go, dosyć szeroko a ubogo rozsiadłem — gdy na gościńcu którym jechali, Lasota postrzegł gromadkę konnych, poprzedzającą ich i także ku miastu zdążającą.
Chociaż rozpoznać dosyć było trudno jadących, wprawne oko mogło się w nich domyślać rycerskich i zbrojnych ludzi.
Spotkanie to nie na rękę było im wszystkim, Lasota radził zwolnić koniom kroku i dać się wyprzedzić, ale książę dotąd trwający w usposobieniu jakiemś niepomiernie zuchwałem, przeciwnie wyprzedzić ich zażądał.
Nie dał sobie mówić nic, i koniowi wraziwszy ostrogi, popędził wprost na jadących, inni też opuszczać go nie mogli.
Gromadka, która ku Włocławkowi zwolna się zbliżała, składała się w istocie ze zbrojnej czeladzi, na której czele jechał sędziwy mężczyzna, okryty kożuchem z kun dostatnim, z różańcem w ręku.
Wyrazista to była twarz, z oczyma przymrużonemi, ogromnemi usty w pół otwartemi, nosem niewielkim i policzkami wystającemi. Ten, kto ją raz widział, poznałby ją zawsze, tak charakterystyczny miała wyraz jakiejś osłupiałej, flegmatycznej zadumy.
Książę pomijając starego, odwrócił się ku niemu, i zobaczywszy go, koniowi cugli skrócił.
Stary oczyma, które już nie zbyt dobrze widzieć musiały, i zmrużały się z wysiłkiem patrzając — począł Białemu się przyglądać, gdy ten nagle zawołał doń.
— Gniewosz?
Usłyszawszy ten głos, jeździec drgnął cały.
— Z tamtego świata wołanie? — krzyknął. W imię ojca!... Postaci nie widzę, a głos słyszę Gniewkowskiego pana! Toć nie może być.
— A jest! — zawołał książe stając przy nim. Gniewosz! jam jest...
Staremu się dwie łzy stoczyły po bladych policzkach.
— Cud więc się stał, — rzekł głosem drżącym.
— Stanie się jeszcze większy, jeżeli wy mi, wiernie dochowawszy pamięci — pomożecie... Jadę moją dzielnicę odbierać... Król mi ją — oddał...
Bez rozmysłu fałsz ten wyrwał mu się z ust.
— Wy stary Gniewoszu ze mną, naprzód do Włocławka. Zamek obejmuję na siebie...
Gniewosz, który różaniec coprędzej, przeżegnawszy się do pasa przyczepił, cugle zagarnął, skrócił i trochę niespokojny, obejrzał się, ilu książe ludzi, miał na zajęcie zamku.
Zobaczywszy kupkę nie liczniejszą od swojej — odezwał się.
— Gdzież rycerstwo księcia?
— Nadciąga! — odparł Biały — tymczasem go niepotrzebujemy. Włocławek przecie słowu memu zawierzy... i opierać się nie będzie. Ze mną stary!
Gniewosz też opierać się nie myślał, mocno wzruszony jechał obok księcia. Czeladź jego pomnożyła liczbę tych, co warowny, bądź co bądź gródek, opanować mieli.
Nie było to zamczysko zbyt silnie naówczas obronne, spalone kilkakroć przez Krzyżaków, na prędce na nowo osypane wałem i opasane ostrokołami, nie wiele miało murów nadwerężonych, ogorzałych i polepionych dość niedbale.
Tyle podobnych twierdz stało po granicach i domagało się przerobienia ich z gruntu, iż na wszystkie rąk i kosztów nie stawało. Co pilniejsze i co ważniejsze murowano, reszta kolei oczekiwać musiała. Tak i Włocławek.
Książę, któremu się zdawało, że wpadł na myśl bardzo szczęśliwą, zmyśliwszy iż mu król sam powrócił jego dzielnicę, pospieszał co żywiej, spodziewając się, że tym sposobem nietylko Włocławek, ale natychmiast i sąsiednie potrafi ubiedz warownie.
Tu już miał przyjaciół, rachował na swoich...
Gniewosz stary, święcie uwierzywszy w to co usłyszał — a miał przywiązanie do krwi i do tego domu Piastów, u których na dworze młode lata przebył — odżył i poruszył się wielce.
— Miłościwy książe — zawołał, gdy się już do zamku zbliżali — a po co ja tu wam potrzebny? Włocławek, gdy się tylko ukażecie, na pewno wam zdadzą — czy nie lepiej by było, abym ja z mojemi przodem pospieszył do Gniewkowa z radośną nowiną, i tam się do was ludziom kazał gromadzić na przyjęcie pana?
Książę pomyślał trochę. Stary Gniewosz wprawdzie orszakowi szczupłemu dodawał powagi — lecz w razie oporu nic by nie pomógł. Przygotować zaś mieszczan i sąsiednich około Gniewkowa ziemian, mogło być bardzo przydatnem.
— Gniewkow[1] to nic — ciągnął dalej stary. Tam księcia otwartemi rękami przyjmą, boć inaczej im było za was, niż teraz za starostów królewskich... Ze Złotoryą ciężej będzie, bo na tej Romlik siedzi z ręki króla, a że mu się dobrze dzieje, gotów trudności robić... i opór stawić.
— Gniewoszu mój, przyjacielu stary — krzyknął książę, który nabierał odwagi coraz więcej, jedź, jedź przodem do Gniewkowa — ale ostrożnym bądź. Będziesz wiedział komu się zwierzyć... Zbierz mi ludzi co najwięcej... O Złotoryi naradzimy się w Gniewkowie. Jedź w imię Boże!
Starowina Gniewosz, w którego też duch wielki wstąpił, już dojeżdżając do miasteczka, zawrócił, cały przejęty posłannictwem swem, na prost do Gniewkowa.
Biały pozostał sam. Lasota poznać go nie mógł.
— Kupą teraz, a śmiało! — zawołał — wpadniemy na zamek.. — a tam! zuchwale a śmiało... nikt się przeciwko mnie porwać nie waży!
Naprzód!
W małem już oddaleniu od wrót byli — widzieli je od gościńca otwarte na oścież, brona była podniesiona... ludzi prawie nie widać. Czasu pokoju nie potrzebowano się zamykać po całych dniach i na noc tylko spuszczano bronę.
Kłusem wyciągniętym, książę przodem, za nim wszyscy jego towarzysze, czeladź, na końcu Buśko z sokołem trzepiącym mu się na ręku, popędzili na most. Zadudniało, wpadli już w dziedziniec, dopiero ludzi kilku bez zbroi, bosych, wyrwało się z kątów, zaglądając, kto taki przybywał. Biały krzyczał stojąc na koniu.
— Sam tu, do mnie! kto tu starszy!
Za księcia przykładem, Lasota i inni podnieśli głosy ogromne, wrzawa się zrobiła, i w tej chwili przestraszony nią, z mieczem w ręku, ale bez zbroi też i hełmu — wyskoczył z bocznego zabudowania Gąska, dowodzący na zamku.
Był to człek mężny, ale zardzewiały w spokoju, powolny już, bo podstarzały, umysłu tępego trochę.
Widząc wpadających na zamek ludzi niewielu a gospodarzących tu i wołających nań, jak by do tego prawo mieli, nie mógł przypuścić, aby się tu działo coś nieprawidłowego... napaść taka zdawała mu się nie możliwą.
Biały z koniem podjechał ku niemu.
— Wyście tu starszym? — zawołał groźno.
— A ja!
— Nie znacie mnie?
Gąska popatrzał nań.
— Zkąd bym miał znać! — odparł.
— To drudzy mnie poznają — rzekł książę. — Przyjeżdżam z rozkazem królewskim, aby mi zamek był oddany. Rozumiesz... Jestem książę Gniewkowski. Król Ludwik puścił mi moją dzielnicę, ze Włocławkiem i innemi grodami.
Zajmuję zamek od tej chwili.
Stary Gąska pogładził wąsa.
Cóż miał na to odpowiedzieć, nie domyślał się podstępu i zdrady.
— Każ się stawić załodze całej, aby mi wierność ślubowała natychmiast — dodał książę.
Czasu nie mam do stracenia, bo na mnie już w Gniewkowie czekają.
Odwrócił się do Lasoty.
— Jedź na miasto do sołtysa i wójta, niech mi się mieszczanie zaraz tu stawią!
Nałęcz zawrócił konia i pobiegł. Gąska stał, nie wiedząc, co poczynać. Ludzie zamkowi nie wołani, na sam krzyk i wrzawę zbiegli się niemal wszyscy. Niektórzy z nich poznali dawniej widzianego księcia; innym też zmiana smakowała, bo w pierwszej chwili zawsze nowe panowanie ucztą się poczyna i piwem oblewa.
Głosy po podwórzu odzywały się radosne ku księciu. Opierać się nikt nie myślał. Biały więc śmiało z konia zsiadł, a zobaczywszy to pierwszy Buśko, który jazdy nie lubił także, z ptakiem swym z siodła się stoczył.
— Prowadźcie mnie do izb... gdzie one są! — zawołał książę do Gąski.
Ten jak stał na pół odziany, ruszył się posłuszny, i drzwi główne popchnął, torując drogę.
Biały dał znać swoim, aby u wrót pozostali, a sam z Gąską wszedł do środka.
Tymczasem Lasota wbiegłszy do miasteczka, równie zuchwale począł wołać wójta, ławników, sołtysa i alarm zrobił wielki, opowiadając, że książę zamek zajął i powołuje ich do siebie.
Wiadomość ta, jak piorun spadła na mieszkańców Włocławka. Nic się podobnego nie spodziewano, lecz że zawsze książęce rządy lżejsze bywają niż starostów, a mają urok jakiś — nie przestraszyli się wójt i ławnicy... Wieść po mieście gruchnęła.
— Na zamek! na zamek!
Z dawnych czasów znajomych i przyjaznych księciu, znalazło się ludzi trochę, ci innych pociągnęli.
Kto żyw, wdziawszy opończę, przyczesawszy włosy, świątecznego dobywszy kołpaka, pospieszał do zamku, aby pierwszym być do powitania przyszłego pana.
Pomiędzy rybakami, którzy się tu uważali, wedle podania za najstarszych osady założycieli, wielu było majętnych, inni handlem nad Wisłą dorabiali się grosza i równie byli zamożni. Starszyzna ta groszowa, nie ociągała się też.
Mieć swojego własnego księcia — wydawało się im wcale pięknem. Miasto się mogło podźwignąć i podnieść. Rybacy i kupcy myśleli już o tem, jakichby się przywilejów i swobód od księcia domagać mogli...
Z tak różnemi myślami, lecz w ogóle jak najlepiej usposobieni, mieszczanie, kupcy, wójt, ławnicy — wszelkiego zawołania lud — poczęli żywo zdążać do zamku.
Lasota też powracał spełniwszy polecenie. Ogół ludu z radosnemi twarzami szedł witać pana, a było go już we wrotach, na podwórzu, na gościńcu, na zamku tyle, iż wszelkie niebezpieczeństwo oporu ze strony załogi ustało...
Gąska też nie myślał o niczem, tylko o spełnieniu rozkazów księcia.
Biały, nim jeszcze wyszedł do tłumu, który na niego czekał w podwórcu; zawołał Gąskę który zbroiczkę i hełm przynieść sobie kazał, aby mu ludzi natychmiast zebrał i gotowych stawił do zajazdu Gniewkowa.
Część załogi nielicznej miała pod dowództwem Sciborka Poboga, z orszaku księcia, zostać we Włocławku, stary Gąska w pięćdziesiąt zbrojnych ludzi szedł na Gniewków.
I to rozporządzenie wydane śmiało, nie znalazło najmniejszego oporu. Szczęśliwa widocznie gwiazda świeciła powrotowi Piasta do swej dzielnicy, wiodło mu się nad spodziewanie wszelkie. Zuchwalstwo jego popłacało, miał więc prawo zostać przy niem i podwoić je jeszcze.
Kto by go widział tego poranka, silnego, śmiałego, rozkazującego, nigdy by się nie domyślał, że cała ta energja była ogniem słomianym, który gorzał jasno, ale trwać nie mógł długo.
Nawet Lasota sądził, że na ostatek człowiek uśpiony w nim odżył, i że teraz jest tym, jakim ma być już na przyszłość.
Jeden może biedny, zmęczony Buśko, który z równie jak on sam smutnym, najeżonym ptakiem, siedział osowiały w pierwszej komorze, i wszystkim do niej zaglądającym, powtarzał.
— Dawajcie jeść i pić; — jeden Buśko przeczuwał złego coś, i jego podniesiony, wesoły głos księcia nie łudził.
Gromada mieszczan, kupców, rybaków, różnego ludu zalegała już podwórce całe, gdy książę namyśliwszy się, nareście wyszedł na przedsienie do niej. Przybrał postać, oblicze, dumę, wzrok nakazujący panującego.
Łatwym mu to było — miał w istocie urok pewien, który choć baczniejszego wejrzenia nie mógł oszukać, dla tłumu miał w sobie coś poszanowanie obudzającego.
Panem się urodził, a choć natura ta już siły wewnętrznej swej pozbawioną była, zachowała blask powierzchowny.
Z uśmiechem na ustach, pańsko, łaskawie, majestatycznie począł witać Biały odkryte przed nim głowy. Wójt pierwszy kołpak podniósł do góry i zawołał — Żywie!
Cały gmin z niezmiernym zapałem powtórzył za nim okrzyk.
Skłonił się książę.
Buśko korzystając z tak dobrego usposobienia, odsunął trochę okna i do bliżej stojących z ruchem niecierpliwym, zawołał półgłosem.
— Pić i jeść dawajcie!
Nikt go słuchać nie miał czasu, gdyż wszystkich oczy były w księcia wlepione, uszy wszystkich zwrócone ku niemu.
Polszczyzną trochę łamaną, ale zawsze zrozumiałą, książę przemówił do starszyzny, ciesząc się iż powraca na swą ojcowiznę, do nich, zalecając im dotrzymanie wiary, obiecując łaski wielkie.
Nic go to nie kosztowało, a mogło mu pomódz wielce.
Przyobiecywał więc swobody Włocławkowi, jakich żadne miasto nie miało, myto dla niego na rzece pobierając się mające, skład towaru przymusowy, uwolnienie od opłat wielu...
Okrzyknięto znowu księcia... Zapał rosnął ogromnie.
Starszyzna teraz dopiero pomiarkowała, jak się znalazła nieprzyzwoicie, idąc bez podarku na powitanie księcia. Było to przeciw wszelkim tradycjom odwiecznym, które wymagały, aby podwładny ani do pana, ani do sędziego, bodaj do wójta i sołtysa nie szedł nigdy z próżnemi rękami.
Rybacy także zmiarkowali, że cześć ich wymagała przynajmniej szczupaka dla pana, a coś mniejszych płotek dla czeladzi.
Zaczęto się w tym ważnym przedmiocie naradzać po cichu, myśląc wyprawić do miasta kogoś, coby tę omyłkę starał się naprawić i ściągnął coś od mieszkańców; ale, czasu było omal.
Książę wołał, aby mu co było na podorędziu dano do jedzenia; i zapowiadał, że się natychmiast z Gąską udać musi do Gniewkowa.
W podwórzu już szykowali się posłuszni wojacy Gąski, wywodząc konie, chwytając oręż, jaki się dał znaleźć i mocno wbici w pychę tem, że straż przyboczną księcia stanowić mieli.
Stary półkowódzca także przejęty był tem, że u boku pana, po długim wypoczynku, powołanym jest do czynności.
Orszak ten, który miał towarzyszyć Białemu, wprawdzie po świetnych rycerzach, jakich się on napatrzył na dworze Ludwika, nie wydawał mu się bardzo okazałym, prawdę rzekłszy był lichym, zawsze jednak wart był więcej niż czterej ludzie z dodatkiem Buśka, z któremi tak szczęśliwie Włocławek zająć się udało.
O przyszłości nie wątpił już książę, zdawało mu się, że tak samo powinny mu się poddawać wszystkie zamki królewskie. Przypisywał urokowi swojego imienia, co było dziełem przypadku.
Gniewków, do którego poprzedził go Gniewosz, zdawało mu się, że już miał w ręku.
Tłum okrzykujący go tutaj, zapowiadał ogólne uznanie, i prędkie skupienie się sił znacznych[2]
Nie tylko Gąska z ludźmi wyznaczonemi miał ztąd towarzyszyć księciu, różnego ochotnika znalazła się w mieście garść spora.
I nim rybacy ze swą daniną, a ławnicy z podarkiem z miasteczka pospieszyć mogli, Biały już Sciborka Poboga nad zamkiem stanowił swoim starostą i zdawał mu resztę załogi, a sam co spieszniej na koń się siadać zabierał, do Gniewkowa...
Buśko zmęczony byłby także chętnie pozostał z sokołem, jako część załogi na Włocławku — lecz, obawiał się księcia opuścić i zostać osieroconym. On jeden w to nadzwyczajne szczęście pana swojego nie wierzył.
— Gdzieby się jemu poszczęścić co miało? — mruczał sobie. — My jeszcze pewnie na Chenowskie wino do Dyżonu powrócimy. Smutnych tych myśli, nie dzielił jakoś nikt.
Zalecając na zamku pilność, w mieście posłuszeństwo i wierność, książę po drodze już wyposażony baryłką miodu, puścił się ku Gniewkowowi...
Prowadził z sobą więcej kopy ludzi zbrojnych, miał już we władaniu zamek jeden, drugiego był tak jak pewnym.
Ponieważ Lasota w ostatnich czasach często mu czynił wyrzuty i okazywał nieufność, książę z tej chwili skorzystał, aby przywoławszy go do swego boku, wskazać na swe wojsko i rzec z uśmiechem zwycięzkim.
— A co? Nałęcz? powiecie wy mi jeszcze, że nie umiem działać, gdy potrzeba??
— Miłościwy książę — odparł Lasota — zdumiewam się, cieszę i tylko życzę, aby tak szło dalej.
— Pierwszy krok najtrudniejszy — śmiejąc się zawołał Biały. — Gniewkowa jestem pewny... Czekają tam już na nas... Z dwoma temi zamkami już się trzymać mogę, ale nie myślę na tem poprzestać, nim się wieść rozniesie, zajmę ich jeszcze kilka...
Potem Ludwik się będzie musiał rachować ze mną; Wielkopolan mam za sobą...
Gdy to mówił książę, twarz mu pałała i promieniała, zdawał się odmłodzony, rumieniec miał na ustach. Uderzył po mieczu u boku i dodał.
— Reszty żelazo dokona!
Lasota zmianę szczęśliwą widząc, skłaniał głowę i przyznawał księciu wszystko. Tylko Buśko jechał smutny.
Drogę do Gniewkowa nie żałując koni, przerzynając się najprostszemi bezdrożami, książę i jego orszak odbył w krótszym czasie, niż się sam spodziewał.
Zbliżając się ku temu staremu gniazdu swojemu, Biały spoważniał trochę. Spotykały go tu co krok wspomnienia młodości, szczęścia, pierwszych lat życia niepowrotnych, ozłoconych nadziejami tylu.
Pomimo zwycięztwa, smutek i jakieś złowrogie przeczucie, zaczęły nim zawładywać.
Czuł, że szczęście jakiego tu kosztował, dwa razy nie powraca w życiu. Chmura przesunęła się po czole i zawisła nad niem, ścisnęło serce.
Nie dojeżdżając do zamku, rozweselił się znowu, widać było że Gniewosz go tu poprzedził. Starzy słudzy, dawny dwór, ludzie co pamiętali minione czasy, konno i pieszo wybiegali na spotkanie.
Pomimo opowiadań i zaręczeń Gniewosza, nie chciało się im wierzyć, aby książę mnich, zrzuciwszy kaptur, po latach tylu do nich powracał.
Z Białym dobrze się im działo. Miał wprawdzie dziwactwa swoje, a łaska jego bywała nie trwałą i zmienną — lecz nie był nigdy zbyt okrutnym — pamiętano mu co dobrego czynił.
Zoczywszy nadciągający orszak, ludzie gniewkowscy podnieśli okrzyk wielki. Niektórzy z nich na gościńcu popadali na kolana ręce podnosząc, inni do strzemion jego biegli, chwytając i całując nogi.
— Książę nasz! książę nasz! — krzyczano biegnąc za końmi, wyprzedzając się, czapki podrzucając do góry.
Buśko, który dotąd kwaśny był i zasępiany, uległ zarazie tego rozczulenia, które wszystkich ogarnęło. Pucołowata twarz jego i szerokie usta uśmiechem się rozjaśniły, podniósł sokoła na ręku, który mu się miotał, tak nieostrożnie, że kapturek źle przymocowany spadł mu z głowy, a ptak, który pęt na nogach nie miał, korzystając z chwili skrzydła rozwinął i swobodnie puścił się w powietrze.
Nie wielka była nadzieja, aby teraz do ręki, do której był nienawykły powrócił.
Strata mogła się odbić na plecach Buśka, lecz uniesienie i radość były tak wielkie i powszechne, że on wcale na to nie zważał, książę o czem innem myślał.
I jego ogarnęło wzruszenie...
Stał znowu na tej ziemi, którą za swą spuściznę, za ojcowską uważał. — Lud go tu witał jak pana swego rodzonego, z którym wieki związek utrwaliły.
W podwórcu zamku, opuszczonego bardzo, który mu się wydał ruiną — nietylko Gniewosz stał, nietylko cała starszyzna miejska, ale kilku ziemian zwołanych na prędce. Oprócz tego gmin cały wysypał się na powitanie.
Zapał, jaki się objawił we Włocławku, nie mógł być porównanym do tego uniesienia, z jakim go tu witano.
Jest w naturze ludzkiej to przywiązanie do wspomnień przeszłości. Nie jedno serce potrzebuje lat długich rozłąki i zapomnienia, aby żywiej uderzyło, niż naówczas, gdy się ta miłość zawiązywała.
Książę pod wrażeniem tryumfu, który odniósł, zsiadł z konia.
Tak, był to ten sam jego dworzec stary, u którego progu niegdyś z młodą żoną stał, witany tak samo; u tego progu, który potem po zabójstwie Kiwały, po osieroceniu swem opuścił bez żalu. Był tu znowu i miał drugie rozpocząć życie.
Nie dano mu długo myśleć, ani się wspomnieniami zachmurzać — twarze dawniej znajome, zmienione, postarzałe, jakieś inne, choć te same, gdyby widma zachodziły mu drogę.
Stare niewiasty, które porzucił tu młodemi jeszcze prawie, płakały.
Z dawnej jego służby, która wyglądała świetnie, niedobitki zjawiały się odarte, w łachmanach.
W izbach, do których go prawie na rękach wniesiono, ledwie ściany nagie też same pozostały... odarte, zczerniałe, zbrukane. Tylko tęsknica i smutek przyległ do nich, radość co tu mieszkała, uleciała. Pustką wiało i stęchlizną grobową.
Radosne okrzyki dziwnie jakoś odbijały się o te ściany.
Rękami ujął się za głowę... i mimowoli na myśl mu przyszło, że był postrzyżonym mnichem, który zakon porzucił i panu złożone śluby połamał... Dla czego właśnie w tej chwili to przypomnienie ubodło go w serce?...
Nie dano mu się rozżalić. Stary Gniewosz, który się już tu jakby za wojewodę i marszałka razem książęcego uważał, cisnął się do niego.
Ziemianie Sikora, Zlazły, Dzięgiel, Zaraza, Szaszor — otaczali go z pokłonami i pozdrowieniami. Wszyscy wyrażali z prosta jak byli szczęśliwi, że im powracał.
Książę wbity w pychę tem powodzeniem, już myślał tylko, jakby z niego korzystać.
— Gniewoszu mój — odezwał się — nie potrzeba tracić czasu... Nim pójdzie głos o mnie, trzeba zająć — co tylko się da pochwycić... Lepiej zagarnąć więcej, niż za mało... Dzielnicę mi muszą dać, jako Piastowi przystała...
Ludzi z sobą przywiodłem z Włocławka, póki czas, potrzeba na Złotorją co prędzej.
— E! miłościwy książę — pospiesznie odezwał się Szaszor — z Romlikiem sprawa będzie ciężka. Ja go znam, on tak łatwo zamku nie puści... Choćby i listy królewskie widział — nie posłucha. To kamień, nie człek, a porósł tam w pierze — ho! ho!
— Na Romlika jest sposób — przerwał Sikora.
— Jaki? — podchwycił razem Gniewosz i książę.
— Romlik się na święta wybrał do brata, do Podgórki — rzekł Sikora. — Nie ma co myśleć, trzeba go nocą dziś jeszcze porwać, a gdy się go ściśnie, musi Złotoryą nam poddać.
Książę w ręce klasnął.
— Natychmiast Szaszor z Sikorą weźcie ludzi i do Podgórki... związanego Romlika mi tu dostawić... Oszczędzim krwi i zachodu.
— Mało tego — odparł Szaszor — który znał dobrze miejscowości — nawet gdybyśmy we dwójnasób ludzi mieli, Złotoryi nie dobędziemy tak łatwo... Zamek mocny, a dwie rzeki go oblewają, ani Wisły, ani Drwęcy nie odwróciemy od niego, oblegać by trzeba, a i osaczywszy, nie łatwo się dostać.
— I właśnie dla tego nam ją wziąć jest koniecznem — zawołał książę. — Kto wie co może wypaść... Mieć w ręku zamek taki...
Książę nie dokończył, aby się nie zdradzić, ale tego tłumaczenia nie potrzebowali Szaszor i Sikora. Oba byli ludzie młodzi i na przygody łasi. Romlik starosta zdawna obu był nienawistny, bo się górą nosił i raz był Szaszorowi zagroził, a ten jako ziemianin i do rodu starego należący — przebaczyć mu tego nie mógł. Sam by się do odwetu na własną rękę nie porwał, ale mając księcia za sobą, rad był upokorzyć starostę.
Sikorze nocna wycieczka, napaść na dwór, bójka, po długim wypoczynku smakowała także, rozkaz więc księcia przyjęli z oznakami radości, i natychmiast pobiegli po ludzi i konie.
Środek gwałtowny tak był w obyczajach owego wieku, że nikt przeciwko niemu, ani pomyślał stawać. Gniewosz znajdował go słusznym, a Lasota, choć może za śmiałym go sądził, przeciwko księciu się odezwać nie śmiał.
Nie do poznania zmieniony był nieśmiały i wahający się książę, a choć obchodząc swój stary dwór opuszczony i podupadły, kilka razy się zachmurzył i oczy mu zaszły łzami, męztwo wracało, zuchwalstwo nie zmniejszało się.
Było ono za gwałtownem, za gorączkowem, by długo trwać mogło, lecz nikt nie badał głęboko stanu księcia, a Buśko nawet pod wrażeniem starych wspomnień, dał się im równie jak pan upoić — i — nie zaglądał w przyszłość...







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Gniewków.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.