Boży gniew/Tom III/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Boży gniew
Podtytuł (Czasy Jana Kazimierza)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Wstał ten dzień walki stanowczej, zrazu jasny i pogodny; wiatr z tyłu niósł zpod kopyt końskich pył wzbity ku stronie, od której miał się nieprzyjaciel ukazać.
Na szerokiej równinie, przyparty do małej mieściny Leszczyńskich, Beresteczka, obóz się rozkładał pomiędzy rzeką z jednej, a moczarami i zaroślami z drugiej strony. Z miasteczkiem, przez rzeczułkę oblewającą je, łączyły dwa umyślnie wzniesione mosty.
Na pobojowisku jeszcze niespełna oczyszczonem z trupów po walkach dwudniowych... ziemia, kopytami końskiemi poryta, była jakby świeżo pooraną rolą.
Trzecią to noc wojsko, nie spoczywało prawie. Z prostego żołnierza usnął może który na jaką godzinę, snem znużony, ale z dowódzców nikt oka nie zmrużał.
Mówiono, że król trzecią noc żelaznej koszuli trójnitowanej nie zrzucał. Konie mu zmieniano ciągle, bo wydołać nie mogły — on wytrzymywał.
Była to chwila w żywocie jego, która mogła o przyszłości roztrzygnąć, gdyby fatalność — nie... wola Boża — nie postawiła słupów i nie rzekła: — Nie pójdziesz dalej!
O świcie król do spowiedzi i kommunii przystępował — i tego dnia za jego przykładem do Stołu Pańskiego cisnęły się tłumy.
Tymczasem pułki się szykowały do boju, wedle postanowionego w nocy na radzie planu. Król i wódz zajmować miał środek — między dwoma potężnemi skrzydłami. Około niego i za nim skupiały się doborowe chorągwie, pod dowództwem Kazimierza Tyszkiewicza, Cześnika Lit., Jak. Michałowskiego, Janusza Wessla. Chorągwie nieśli Michałowski i Jędrzejowski. Tu stały działa, które prowadził Przyjemski, i pułki niemieckie Huwalda, Borgemana, Fromholda, Wolfa, Weyera, Radziwiłła, Dӧnhoffa i innych.
Za niemi stały szczupłe posiłki Księcia Pruskiego: dragonia, kilkuset ludzi, Grudzińskich i Leszczyńskich regimenta, a naostatek szlachta Województwa Sieradzkiego, Łęczycka i Brzesko-kujawska, oraz ludzie Księcia Karola, Biskupa Wrocławskiego.
Prawem skrzydłem dowodził stary hetman Potocki, pod którym byli Stefan Czarniecki i Adam Kazanowski; tu stały pułki Lubomirskich, Lanckorońskiego, Sapieżyńskie, Sobieskich — i Chorążego Koniecpolskiego.
Na lewem skrzydle dowodził Kalinowski, a z nim stali Książę Dominik Zasławski, Ostrogscy, Wiśniowiecki, Zamojski...
Wreszcie w odwodzie były ostrogskie ordynackie chorągwie i szlachta ruska i lubelska.
Wszędzie pospolitego ruszenia oszczędzając, stawiano je w dalszych rzędach, na co niektórzy szemrali, a drudzy znowu mówili: „Kwarciani płatni są: niech na pierwszy ogień idą.“
Ze szlachty wszystkiej celowała duchem i postawą sandomierska, choć i innym województwom nie było można zarzucić nic, gdyby w nich rebelia się nie wykłuwała.
Hussarya zażyła fortelu, wychodząc z obozu, bo spróbowawszy kopii, że na Tatarów z niemi iść nie przystało, gdyż w boju z motłochem broń taka niedogodna, a za ciężka, utkwili rzędami wszystkie w ziemię tak, że zdala, gdy wiatr proporcami gęstemi powiewać zaczął, można było je wziąć za stojące wojska szeregi.
A musiało wojsko mieć wielką i groźną postawę, gdyż Han na wzgórze wyjechawszy, jak później jeńcy świadczyli, a rzuciwszy okiem na równinę całą szyszakami i zbrojami połyskującą, za głowę się pochwycił i z największym gniewem do Chmiela się rzucił, zadając mu oszukaństwo a zgubę swą.
Przypomniał mu słowa jego, któremi go wywabił z Ordy, że Kozacy Polaków, jako pszczoły w ulu podkurzyć mieli, a Tatarom ino było miód podbierać.
A i Kozactwo też, które sobie pospolite ruszenie od Zborowa za nic miało, postrzegło, że na ten raz nie łacno było siłą zebraną pożyć. Na chwilę Chmiel i Bohun strwożyli się, szczególniej tem, że Tatarzy nie chcieli ruszać.
Tymczasem ze strony polskiej gotowano się do rozegranej. Otwinowski który królowi jako tłómacz towarzyszył, ukazał mu znak Hana, trzy zielone ogony końskie, które oni zowią buńczukami.
Pobiegł z rozkazem pocztowy do Przyjemskiego, aby z działa na to miejsce, gdzie stały, ognia dawał a poszczęściło się tak za pierwszym ogniem, że kula padła niedaleko Hana samego, buńczucznego hańskiego zabiła, buńczuk zielony obaliła, i Han przestraszony zbiegł wtył, a stanął zdala.
Ażeby dodać wojsku serca, zarazem we wszystkie trąby, kotły, surmy uderzono, z dział ogień poszedł po całej linii i pieśń bojowa się rozległa. Z przeciwnej strony, oprócz wisku, nic słychać nie było, a i ten nie mógł zagłuszyć wrzawy i huku ze strony króla się rozlegającego.
Mało się co zawahawszy, Gałga i Nuredyn, pułkownicy tatarscy, tym razem nie na lewe, ale na prawe się skrzydło puścili, pewnie z porady Kozaków, którzy je słabszem sądzili, dlatego, iż Polacy obyczaj tatarski znali i tu się ich nie spodziewali.
A, że Ordzie jakoś serca brakło, Kozacy się z nią zmieszali, taborem idąc i wozy za sobą mając, łańcuchami powiązane.
Drudzy zaś naprzeciwko lewego skrzydła do boju się gotowali, a tu Jeremi Wiśniowiecki z Dӧnhoffem, Starostą Sokalskim, stojący, do króla posłali, prosząc o ordynans, aby się im pierwszym z Kozactwem potykać było wolno.
Na Jeremiego też wszystkich oczy obrócone były, bo w całem tem wojsku potężnem nie było drugiego, któryby się, jak on, sławy dorobił zwycięztwy nad rebellizantami.
A było w jego postawie, twarzy, wejrzeniu takiego coś, co przyciągało wzrok, budząc poszanowanie i trwogę.
Twarzy nie miał pięknej, płeć ciemną, opaloną i niewczasami zarumienioną, wejrzenie przenikające, postawą też nie odznaczał się olbrzymią; ale pańskiego i hetmańskiego coś miał, że i milcząc rozkazywać się zdawał.
I przeto go ludzie nie lubili, a zazdrościli mu, gdyż nikt oprzeć się nie miał siły. Nigdy też namiętności nie okazywał, chyba w boju, gdy jako żołnierz z szablą padał na nieprzyjaciela; w powszedniem życiu spokojny, acz żelaznej woli. Ten zwyczaj miał, że do bitwy zbroi nie kładł, lecz jechał w pospolitej sukni i łosiowym kaftanie, co także raziło tych, co się żelazem obciągali od stóp do głów.
Zaledwie ordynans przywieziono Jeremiemu, gdy szablę dobywszy, a na pułki swe skinąwszy, puścił się prowadzić je na Kozaków... Dӧnhoff za nim... aż się ziemia zatrzęsła od kopyt końskich.
Król na swoim tarantowatym koniu, osłoniony nieco płaszczem, na wzgórzu stał, do przeciągających pułków błagalnym niemal głosem przemawiając:
— W imię Boże, za ogniska wasze, za wiarę świętą, za kościoły — idźcie a walczcie, sławę mężnych ojców waszych odżywiając, którzy tę Rzeczpospolitą wielką i głośną a straszną uczynili! Dajmy życie dla czci naszej!
A gdy on tak wołał głosem znużonym, powtarzając ciągle: — Gińmy dla wiary i czci naszej, — ksiądz biskup Leszczyński, obok stojący z krzyżem świętym i relikwiami, żegnał wojsko i błogosławił ciągle:
Benedicat vos Deus.
Chorągwie się pochylały, trąby grały, huczały działa, a zza mgły, która po jasnym poranku spadła była w dolinę, słońce się znowu wydobywało jasne.
Na placu boju już się nieco mieszało, bo Nuradyn na Brzesko-Kujawskie i Oboźnego Koronnego pułki padłszy z góry, impetem złamał je i wnet nalewo się przerzucił, zastępując drogę pułkom pieszym, które przeciwko Kozakom ciągnęły.
Co się dalej działo, nawet ci, co walczyli, z tego sobie potem sprawy zdać nie mogli. Złamały Wiśniowieckiego pułki Kozactwo; nadbiegli Tatarowie, ale i tych coraz świeże nadciągające pułki gniotły i odpychały.
Tymczasem król prawie odkryty stał, bo o sobie zapomniał, kula z pagórka królewski też buńczuk zgruchotała tuż przy nim, druga i trzecia obok padły, jednak pod koniem Jana Kazimierza lecąc, wprawdzie nogi nie obraziła, ale kontuzyą i ból w niej pozostawiła po sobie.
Dopiero go gwałtem z tego miejsca wzięto i odprowadzono. W tej chwili, już późnym wieczorem, stanowczo poszła Orda w szaloną rozsypkę, rzucając, co miała, za sobą, a żadna już siła utrzymać jej nie zdołała. Kozacy tylko, których siła nasieczono na grzęzawiskach, zawczasu się okopywać zacząwszy, zamknęli się w usypanych szańcach.
Kozacy i Orda pierzchnęli już dawno, gdy na pobojowisku jeszcze, lękając się zdrady i nowej napaści, czuwali wszyscy, nikt z pola nie schodził. Króla tylko, któremu ból w nodze poruszać się nie dawał o swej sile, zsadzono z siodła, ale kląkł zaraz i razem z otaczającymi senatorami Te Deum zaśpiewano, które po całem szerokiem polu rozległo się jednym wielkim chórem. Noc nadchodziła, ludzie trzydniowem czuwaniem i trudem znużeni padali jak muchy, gdzie kto stał, i zasypiali snem kamiennym, ani poczuł niejeden, że się na trupie położył. Dopiero się rozpatrywać i liczyć poczęto, kogo brakło i kto już nie miał powrócić, dopiero opowiadać, co się działo czasu tej krwawej rozprawy, z której każdy to tylko wyniósł, czego sam dokazał lub na co patrzył.
Pułki, co się za uciekającymi puściły, nie zapędzając się zbyt daleko, powoli wracały, wlokąc za sobą to jeńców rannych, to wozy tatarskie, na których miasto innego łupu, kożuchy tylko, opończe, łachmany i przygotowane na wiązanie polskiego jassyru łyka znajdowano.
Kozaków oddział pod Dziedziałą, mężnie się wyrębując ponad rzeczułką Pleśniową do błot i grzęzawic dopadł, i już się tam na gwałt okopywać zaczynał, jak donoszono. Dalej ścigać nie miał siły, ani żołnierz, ani szlachta, z której Krakowianie i Sandomierzanie szczególniej walką byli znużeni.
Króla do namiotu i spoczynku napróżno chciano namówić: nie dał się, tylko Baurowi doktorowi swemu nogę pozwolił opatrzyć i posmarować, uparłszy się w polu razem z innymi noc spędzić.
Namiocik więc, od wiatru i rosy, rozbito, bo deszcz, który pod koniec bitwy spadł rzęsisty, a pobojowisko niemal naraz w kałużę krwawą był zamienił, ustał przecie.
Niebardzo i posilić się czem było, bo o tem nikt nie myślał, tak, że królowi miskę jakiejś wołoskiej potrawy przyniesiono, wystygłą, i tą musiał głód zaspokoić. Inni kawałkiem chleba suchego i gorzałką siły wyczerpane krzepili. Nie ustawała też bieganina na pobojowisku, za tymi, których nie stawało, aby, jeżeli który żyw leżał, jeszcze ratować.
Ciemno już całkiem się zrobiło, bo i na niebie chmury wiatr pędził, gdy przy blasku pochodni, które czeladź pozapalała, król przed sobą ujrzał w podróżnej opończy, obmokłego i zabłoconego Strzębosza.
Zeszło się tak, iż od rana pośpieszając, a huku dział nasłuchując, teraz dopiero mógł nadążyć, bo w ciągu dnia wymijać musiał błąkające się oddziały włóczęgów kozackich i tatarskich i ledwie z życiem, a pismami teraz pod Beresteczko się mógł dostać.
Król, poznawszy go, rękę wyciągnął i ucieszył się bardzo.
— Pisma dawaj! Zdrowa królowa jmość? dawno z Warszawy? co przywozisz?
Pytał Jan Kazimierz i odpowiedzi nie czekając, latarnią podać kazał, aby co rychlej listy czytać, przerywając coraz pytaniami nowemi, na które Dyzma, jak mógł i umiał, odpowiadał.
— Widzisz — odezwał się do niego król w końcu — Pan Bóg miłosierny dał nam zwycięztwo wielkie. — Nieprzyjaciel w rozsypce, Kozacy popłoszeni i rozbici, choć im wierzyć nie trzeba: padali już na twarze i przysięgali.
Rozpytawszy o królową, o wszystko, co na zamku go mogło obchodzić, aż do sług swych i ulubionych stworzeń, król się obejrzał trwożliwie, chciał snadź jeszcze o kogoś badać, ale się dosyć ludzi kręciło i słuchało: zamilkł więc i Strzębosza odprawił.
Ten nic pilniejszego nad to nie miał, jak Xięzkiego szukać ale się pułki ruszyły tego dnia z miejsc, na których obozowały, a po bitwie padły, gdzie który stał: regimentu więc dopytać się łatwo nie było, a i nie miał się Strzębosz z kim rozmówić, bo wojsko całe niemal, krom ciężko rannych, snem już zjęte, leżało jak kłody. Gdy się tak między szeregami przedzierał Strzębosz, postrzegł chłopaka z latarnią, a za nim łatwego do poznania Węgorzewskiego, do którego pośpieszył.
— Na miłego Boga, wy mnie pewnie objaśnicie, gdzie ja wuja Staszka znaleźć będę mógł?! Tylkom co już po bitwie powrócił.
Węgorzewski smutne podniósł wejrzenie.
— Ja właśnie za nim się oto włóczę — rzekł — i ani go znaleźć, ani nawet dopytać nie mogę. Wśród bitwy wiem, że go podchorąży Ślazki na czas wyręczał, bo się Xięzkiemu bić zachciało. Wpadł w gąszcz, siekąc zgłodniały, ale potem go już nie widział nikt.
Mniej więcej miejsce mi oznaczono, gdzie się on zawieruszył: wlokę się więc, chodź za mną; a no po drodze na każdego naszego trupa patrzeć potrzeba. Dużo naszych też leży, Boże mój, złotych ludzi, dla tej hołoty bezecnej zasakryfikowanych!
Westchnął głęboko.
Zapytał Dyzma: jak był Xięzki do bitwy odziany i uzbrojony? — ale stary sobie dobrze tego przypomnieć nie umiał. Wiedział tylko, że na misiurce piórka czaple sterczały.
Straszna to była nocna wędrówka na pobojowisku błotnistem od deszczu z krwią pomieszanego, w którego kałużkach światło latareńki się odbijało czerwono i czarniawo.
Trupy nawpół poodzierane i nagie, jedne twarzami do ziemi, z rękami rozpostartemi, drugie pokrzywione i pogięte pojedynczo i kupkami nagromadzone leżały. Gdziekolwiek gorętsza walka się stoczyła, tam i poucinanych rąk i porąbanych członków nie brakło w błocie, a stosy ciał zwarły się tak potratowane przez konie, że jak jedna bryła mięsa sterczały. Konie i ludzie pospołu wszystko zmieszane... legło. Gdzieniegdzie jeszcze źwierzę dyszało lub człek konający jęczał; drgały członki, płynęła żywo krew i zastygała, a krzepnąc okrywała się żółtym kożuchem.
Strzębosz, który nigdy w życiu nie bywał na pobojowisku, prawie omdlewał ze wzruszenia, to się zapalał zemstą, gdy Węgorzewski kroczył tak spokojny, jakby po piaseczkiem wysypanej drożynie ogrodu. Szedł z oczyma wlepionemi w ziemię, niekiedy się pochylając, latarkę zniżając, to odprostowując i krocząc znów dalej, pomału.
Szli tak długo dosyć, aż stary, zatrzymawszy się, spójrzał dokoła i mruknął:
— Już dalej chyba się nie zapędził, bo gąszcz była wielka. Tu szukać go potrzeba.
Trupa leżało gęsto na stoku pagórka, ale najwięcej Tatarów; wszędzie oczy otwarte, zaszklone i usta wpół tylko ściśnięte, zpod których białe zęby świeciły... Strach było patrzeć. Każda z tych twarzy zachowała wyraz, z jakim ją konanie pochwyciło, niektóre zdawały się śmiać i urągać, inne kąsać. Szli tak długo, aż Strzębosz krzyknął i padł na ziemię. Tuż przed nim leżał Xięzki, porąbany, stężały już i zimny, z obłamkiem szabli w prawej ręce, a obuszka rękojeścią w lewej.
Nie można się było omylić.
Węgorzewski stanął, przeżegnał się i Anioł Pański odmawiać zaczął.
Dyzma, pochylony nad ciałem, jak dziecko się rozpłakał. Przez długi czas płacz jego i modlitwy starego słychać tylko było, wtem Węgorzewski na pachołka zawołał:
— Nosze mi zróbcie, a no żywo, abyśmy tu nie nocowali, siekierki za pasem macie, a chrustu nie brak tuż. Nie damy mu przecie w kurhanie wspólnym z pospolitym trupem w niepoświęconej ziemi leżeć: na lepszy grób i pamięć zasłużył.
Nie ruszyli już ztąd, aż nosze dla ciała gotowe było, co wiela czasu nie wymagało.
Gdy nieboszczyka z ziemi podjęto, lepiej się jeszcze okazało, przeciwko wielu on tu walczyć i jakiej nawale uledz musiał, bo i strzałami był poprzeszywany nawskroś i porąbany haniebnie.
A nie jego jednego stratę opłakiwać przychodziło, bo na pobojowisku spotykali ciągle tych, co swoich albo się doszukać nie mogli albo ciała ich tylko doszli...
Padło tego dnia i z pułkowników wielu: Adam Kazanowski Kasztelan Halicki, Ossoliński Starosta Lubelski, Zygmunt Lanckoroński, Ligęza, Rzeczycki od Kwarcianych. Sam Lubomirski stracił dwudziestu towarzystwa, licząc w to Xięzkiego. Zabrakło Adama Stadnickiego, Stana, Matyasza Bala, a z Krakowian Brzetysława Pieniążka. Z jednej chorągwi hussarskiej Marcina Dębińskiego dwudziestu czterech towarzyszów padło. Opowiadano o Karolu ze Słupowa Szembeku, który, zaręczywszy się, na tę wojnę poszedł i zsamopału przez obie oczy przestrzelony, choć później życie uratował, na zawsze ociemniałym pozostał. Rannych było nie policzyć, a kto lżejsze poniósł na ciele obrażenie, ten o niem i nie wspominał.
Pozostał dzień ten w długiej potem pamięci u ludzi, bo i wielkiemi ofiarami był okupiony i niepoczciwi dali im pójść prawie na marne.
Wołało rycerstwo doświadczone, a gonić, a bić, a siec i ze zwycięztwa korzystać, ale zpoza nich odzywały się głosy:
— Dosyć nauki tej! Myśmy znużeni, w polu czasu wiele spędziliśmy, do domów pilno. Mają Tatarowie za swoje, a i Kozakom nauka nie pójdzie w las.
Król tylko i Wiśniowiecki Jeremi wołali ciągle: — Iść na nich, a co prędzej i dokonać, co się poczęło; albo się na nic nie zda rozlana krew nasza.
Stanęło przecie na tem w nocy jeszcze, aby jak świt, za Ordą wysłać Tatarów litewskich z Czelebim Murzą, któryby Hana umykającego ku Wiśniowcowi ścigał i urywał. Ten później po drodze pochwytanych znacznych jeńców, Murtazego i Solimana Agę przyprowadził królowi.
Niezapomniana to była noc owa, noc na pobojowisku żałobna i radosna razem, a dla wodzów troskami brzemienna, bo tylko niedoświadczony żołnierz tem zwycięztwem się mógł zaspokoić.
Tatarzyn odpędzony wprawdzie umykał, ale Kozactwo, nietylko się uparcie okopywało, lecz pomnożenia go spodziewać się było można.
Ci, co ich znali, jak stary Jeremi, wiedzieli, co trzymać, choćby znowu z poddaniem się i pokorą przyszli, która ich nic nie kosztowała, aby na czasie zyskali, nigdy traktatów i przysiąg nie dotrzymując.
Ranny brzask, gdy oczom Strzębosza widowisko straszne odsłonił, zadrżał chłopak i zasromał się, iż w tej godzinie właśnie podzielać nie mógł niebezpieczeństwa ze swymi i los go na to skazał, aby przed walką jechał, a dopiero po niej wrócił. Żal mu jeszcze większy serce ścisnął po wuju, gdy rozdziewając go na piersiach plik papierów znaleźli, a między nimi ów opieczętowany testament, którym, co miał, siostrzeńcowi Dyzmie przekazywał.
Zajął się zaraz pogrzebem Strzębosz, na cmentarzu w Beresteczku zwłoki składając tymczasowo, dopókiby ich nie mógł do Xiężej Woli, gdzie rodzice leżeli, przeprowadzić. Siła też dnia tego grobów tak kopano i murowano dla poległych, ale żywi ich opłakiwać czasu nie mieli.
Czuł to Jan Kazimierz z tego ducha, jaki od wojska, a szczególniej pospolitego ruszenia, zawiewał, że byle zapałowi wojennemu dał nieco ostygnąć, już go potem rozdmuchać nanowo będzie trudno. Żywo więc trzeba było natychmiast dalej prowadzić walkę i a szczególniej przeciwko tej gromadzce Kozactwa, które się w błotach przez noc na gwałt okopało, działka ustawiło i do rozpaczliwej gotowało obrony. Wybrali na to miejsce właśnie najnieprzystępniejsze, pomiędzy Pleśniawą i rzeczułką a Styrem tak, że one ich z dwu stron broniły, a z przeciwnej strony mosty na prędce na Pleśni pobudowali dla swobodnego zapasów dostarczania.
Dziedziała zaś od wczorajszego wieczora tak swoich ludzi zażywał dobrze, przez całą noc im odetchnąć nie dając, że o dniu wały wysokie bardzo gotowe były.
Dzień ten cały zszedł na naradach, a więcej na wysyłkach przeciwko okopanym, których król koniecznie zdobywać kazał. Za czem Przyjemski choć po rozgrzężonem błocie i niewygodnych spadzistościach działa prowadzić musiał.
Kozackiemu też fortelowi z początku się dziwowano, jak dzień bowiem w okopach ogromna wrzawa wesoła słyszeć się dała, rzekłby kto gody chłopskie, skrzypki, liry, surmy, szaławaje, śpiewy, bicia w bębenki, pokrzykiwania, jakby im tam najszczęśliwszego się coś zdarzyło, z czego się tak niepomiernie cieszyli.
Ci, co chytrości kozaczej nie znali, nieledwie się strwożyli, sądząc, że albo im znaczne posiłki nadeszły lub się czegoś pomyślnego spodziewają. Dopiero stary ów wódz Jeremi, co na kozackich wojnach zęby zjadł, wytłómaczył to, że naumyślnie się radowali, aby nie okazać, jak im tam ciasno było i trwożno.
Znał bowiem to do nich, że albo pokorą się wkupują w łaski, lub zuchwalstwem ustraszyć próbują. Tymczasem zaś w okopach tych, jak najmocniej się osadzić starali, ale i to fortelem się okazało, aby zyskać na czasie.
Przy wielkiem szczęściu, jakiego król dnia ubiegłego doznał, nie mała też troska szła razem.
Rada prawie przy królu nie ustawała; ale już nawet w tej godzinie, gdy wszyscy jedno trzymać byli powinni, aby nieprzyjaciela przemódz, zdań różność objawiać się poczęła, nie zpowodu przekonań wszakże tylko, że jeden drugiemu zazdrościł i gotów był wrogowi folgować, byle się współzawodnikowi nie dać wyprzedzić.
Z wodzów niemal wszyscy Jeremiemu jego szczęścia zazdrościli, za nic go mając w nienawiści.
Król, którego też przeciwko niemu usiłowano zdawna zniechęcić, wystawując, jako ambitnego, który zagarnąć chciał i sławę całą i władzę, przecie jaśniej się w tem rozpatrywać począł i zbliżać ku niemu, ale na to drudzy baczność mieli.
Tego dnia, choć do walki żadnej nie przyszło, niepokojono się wzajemnie. W obozie nikt się rozbroić, ani konia rozsiodłać nie śmiał, popuszczano popręgi, a od zbroi zwalniano rzemyki, ale szabli odpasać nie było wolno.
Dwa czy trzy razy Kozacy symulowali, jakby na obóz z boku uderzyć chcieli; znajdowali jednak zawsze gotową gromadkę, która wnet wypadała ku nim i ścigała aż do okopów, do których z działek ognia dawano.
Od Tatarów tylko wolnym był król, bo ci raz się rozproszywszy, już powracać nie myśleli, choć ich Chmielnicki wabił.
Nazajutrz pochwycony przez nich na czatach jeden z czeladzi przyszedł do króla z listem od Hana. Sądzono, że po tatarsku pisany był, więc po Otwinowskiego posłano, ale się okazało, że złą polszczyzną skomponowany, pieczęcią nie opatrzony, niedowierzanie tylko mógł obudzać.
Harde to pismo sam pono niepoczciwy Chmiel na zgryzotę i utrapienie króla podyktował. Odzywał się w niem niby Han, że Polacy zwycięztwo swe zdradzie (?) byli winni, wyzywając ich do nowej rozprawy pod Konstantynów, dla odwetu.
Otwinowski, raz i drugi odczytawszy tę kartę, rzucił ją, jako lichą kozacką zaczepkę, która żadnego nie miała znaczenia, o Hanie zaś wiedziano, że o Konstantynowie nie myślał wcale, a strat swych na Kozakach się raczej chciał upominać.
Gdy tak jedni się ucierali i wybiegali ku okopom kozackim, od których kiedy niekiedy huk dział dochodził, drudzy spoczywali, a Dębicki ze swemi Sandomierzanami i inną szlachtą powoli zniechęcał przeciw królowi.
Nie pomogło zwycięztwo, ani ten trud, na który patrzyli wszyscy, ani niebezpieczeństwo, na jakie się Jan Kazimierz narażał. Zadawano mu, nie mogąc czego innego, ową miłość i preferencyą Niemców, o postponowanie szlachty, upominać się chciano.
Wprawdzie pierwszych dni po wielkiej rozprawie nie wiodło się warchołom, bo było wiele innych do rozmowy przedmiotów, które żywiej obchodziły, ale ci, co, jak Dębicki, mieli na celu rokosz, nie zaniedbywali wszędzie wcisnąć jadu potrosze.
Radziejowski tylko, zdawszy już sprawę na przyjaciela, sam począł tymczasowo inną przy królu odegrywać rolę. Zdziwił się niepomału Strzębosz, gdy po pogrzebie Xięzkiego do króla się stawiąc, znalazł przy nim z innymi i pana podkanclerzego, który bardzo głośno rozprawiał z królem i, jak przedtem, się narzucał, nie odstępując go.
Jan Kazimierz zaś tak podówczas z wiktoryi odniesionej był szczęśliwym, tak rad był zgodzie i pojednaniu wszelkiemu, że nawet podkanclerzemu przystęp dawał do siebie i nie ukazywał mu tej, co przedtem niechęci. Trudno mu się wprawdzie zdobyć było na poufałość i uprzejmość, lecz znosił go, a i to już miało znaczenie. Radziejowski zaś, korzystając z tego, coraz natrętniejszym się stawał. Chociaż Strzębosz list od pani podkanclerzyny do króla przyniósł, w którym się zapewne na dolę swą i na niesprawiedliwość ludzką uskarżać musiała — nie było w nim wiadomości szczegółowych o Warszawie i wieczorem w chwili, gdy sam był kazał król Strzębosza przywołać: zapytał go: co się działo z podkanclerzyną?
— N. Panie — odparł Dyzma — widziałem ją dwa razy, nieszczęśliwa jest bardzo. Nie wiem co zamierza, bom się dopytywać nie śmiał, alem widział w pałacu przygotowania do podróży, albo raczej do przenosin, bo co było kosztowniejszego, nawet do przyozdobienia ścian służącego, wszystko już pościągano i pakowano. Jeżeli się nie mylę, bracia też podkanclerzyny albo przynajmniej jeden się przy niej znajdować musiał.
Król słuchał tylko.
— Wiem i o tem — dodał Strzębosz — iż Królowa JMość, zapewne nie z własnego usposobienia, ale listami p. Radziejowskiego pobudzona, niechętną się dla p. podkanclerzyny okazywała, co i inne panie musiało również odstręczać.
Wysłuchawszy tej powieści, król znowu o Maryą Ludwikę zagadnął, i o zamku sobie a dworze jej mówić kazał, tak, że Dyzma się ośmielił w końcu i o Bertoni wspomnieć. Poskarżył się na nią, że córkę zmuszała do starego Massalskiego, którego nazwisko usłyszawszy, król ramionami rzucił, i gdyby był mógł naówczas, rozśmiał-by się, ale nadto smutków mu na duszy ciężyło. Mruknął tylko, że baba szaloną była równie jak stary gach, który już ostatkami życia i mienia gonił.
— Nie będzie z tych ślubowin nic — dodał król — bo rodzinę znam, nie dopuści ona, aby się kniaziowstwo ich skaziło mieszczańskim związkiem, bo ono ich całe bogactwo stanowi.
Byłby może rad król postaremu rozerwał się płochą z dawnym dworzaninem rozmową, lecz mu nie dano jej długo przeciągnąć.
Przychodzili nieustający z językami towarzysze, którzy wiedzieli, że król hojnie płacił za każdą wieść, i ciągle jeńców mu przyprowadzali.
Ale z tych sprzecznych zeznań nie bardzo kto mógł być mędrszym, bo pochwytani albo mało-co sami wiedzieli lub ze strachu pletli, co ślina do ust przyniosła, albo się wykupić usiłowali, zmyślając.
Wedle jednych więc, Kozaków było trzydzieści tysięcy; drudzy ich podawali na sześćdziesiąt; inni o nadciągających wiedzieli, niektórzy powiadali o niezgodzie a niechęci pospólstwa ku dowódzcom Dziedziale i Bohunowi. Chmiela też jedni przy wojsku, drudzy przy Hanie widzieli, a każdy na klęczkach gotów był przysięgać, iż prawdę świętą mówił, a z tego wszystkiego nic pewnego wyciągnąć nie było można.
Król jedno wraz ze starym Jeremim powtarzał: — Trzeba dokonać co się szczęśliwie poczęło, a nie zasypiać, bo zwycięztwo, acz wielkie, wcale kozackiej rebelii zamknąć i przełamać nie mogło.
Wiśniowiecki przepowiadał zawczasu, że gdy ściśnięci się uczują Kozacy, znowu się z pokorą o przebaczenie udadzą do króla, raz spróbowawszy, iż klemencyą jego łatwo pozyskać było, ale ostrzegał, aby król pobłażliwym się nie okazał znowu, a surowsze postawił warunki.
Chciał zaraz Jan Kazimierz do królowej słać z doniesieniem o wiktoryi tegożsamego Strzębosza, ale dla pogrzebu Xięzkiego się wstrzymał — i dwu innych posłów natychmiast wyprawił.
Wiadomość i bez tego dojść prędko musiała, bo ją, można było rzec, wiatr niósł z sobą, a rannych wielu do domów uwolniono, którzy się na wszystkie rozpierzchli strony.
Pospolite ruszenie nawet owo zwycięztwo większem czyniło, niż było w istocie, aby corychlej do domów na kosowicę i żniwa mogło powracać, a Dębicki podbudzał je, bo wiedział, iż królowi niczem więcej dokuczyć nie mógł, jak groźbą, iż szlachta go opuści, gdy korzystać było potrzeba z popłochu. Radziejowski zaś ufał sobie, że co Dębicki umyślnie zawichrzy, to on wymową swą i wpływem naprawi i uspokoi, aby u króla tem zaufanie i wpływ pozyskać.
Tak na nieoschłem jeszcze pobojowisku, gdy co lepszego było, rwało się do wojny, niepoczciwe umysły już gotowały zamęt, aby z niego mogły korzystać.
Niemal codziennie straszono powrotem Tatarów z nową siłą Chmielnickiego, lecz się to nie sprawdzało. Tymczasem co się miano naprzód posuwać — obóz leżał wciąż nieporuszony w miejscu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.