Przejdź do zawartości

Bracia (Orzeszkowa, 1909)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Bracia
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.


Zenon Hornicz ze stacyi kolei, na którą odwiózł brata, udał się do miasteczka poblizkiego, skąd miał wziąć mechanika do naprawienia zepsutej młockarni. Zabawił tam dość długo, bo musiał widzieć się z weterynarzem, pomówić z kupcem, któremu sprzedawał zboże, i załatwić trochę drobnych potrzeb domowych i gospodarskich. Dlatego zaledwie około wieczora wróciwszy do Zapolanki, wysiadł z bryczki przed stodołą i po upływie pewnego czasu szedł ku domowi z głową spuszczoną i czołem zmarszczonem. Dziedziniec był o tej porze pusty, w domu panowało milczenie; głosy dziecinne odzywały się daleko, około huśtawki, urządzonej w głębi ogrodu.
Czy podobna, aby to, czego oczekiwał z gorączką w sercu i w głowie, czego oczekiwanie przez całą jedną noc usnąć mu nie dało, już przeminęło i należało do przeszłości?
Że przeminęło, to pewne i naturalne, ale — czy było? Czy naprawdę brat jego był tutaj i dwie doby z nim przepędził? Gdzież tam! Przyjeżdżał tu i dwie doby w domu jego przepędził ktoś mądry, świetny, wesoły, miły, ale nie brat jego, owszem, człowiek jakiś zupełnie obcy, wcale do niego niepodobny, i z którym nie łączyło go nic, nawet wspomnienia, bo pochłonięty teraźniejszością ruchliwą i szczęśliwą, tamten nie potrzebował wspomnień.
Było — i nie było. To samo, czego się pragnęło i oczekiwało, a jednak zupełnie co innego. Raz jeszcze Zenon Hornicz doświadczył uczucia głębokiego niepodobieństwa, jakie zachodzi pomiędzy rojeniem a rzeczywistością, pomiędzy formą rzeczy, tą samą co dawniej, a istotą jej, zmienioną do gruntu. Tak jak dawniej, on i Wiktor byli i teraz synami jednych rodziców i nosili jedno nazwisko; ale gdzie, w czem, jakie pomiędzy nimi zachodziło jeszcze braterstwo?
Pożegnali się nie tak serdecznie, jak się powitali. Przy ostatniem uściśnieniu dłonie ich rozłączały się z trudnością, bo mieli obaj, chociaż w stopniu bardzo nierównym, instynkt braterstwa. Ale u ludzi ucywilizowanych instynkt nie jest już panem jedynym, a wszystko, co oprócz niego w nich istniało, odtrąciło się wzajemnie i bez słów przekonało o bezużyteczności stosunków dalszych.
— Kiedyż zobaczymy się znowu? — zapytał Wiktor i zaraz dodał: — zawsze trudno rozporządzać czasem.
— Tak, — odpowiedział Zenon — najpewniej znowu zobaczymy się nieprędko...
I w myśli dodał:
— Bo i po cóż?
Słowa te zamienili z żalem instynktownym, ale z przekonaniem, że inaczej być nie może, bo — po cóż?
Kiedy lokomotywa gwizdnęła, i pociąg zaczął oddalać się od stacyi, Zenon doświadczył przeszywającego uczucia straty poniesionej: utracił brata! Zwolna sunący naprzód szereg wagonów wydawał mu się konduktem[1] pogrzebowym. Bywają pogrzeby rozmaite, a nie najmniej bolesnemi są te, w czasie których człowiek odśpiewuje requiem[2] sam jeden i tylko w najgłębszej tajemnicy serca. Teraz widok dziedzińca i domu odnowił w nim wspomnienia marzeń, poprzedzających przyjazd Wiktora, i tego, co potem nastąpiło.
W myśli powtarzał przysłowie, którem już nieraz w wypadkach podobnych karcił swoją nieukróconą wyobraźnię:
— Ach, stary wróblu, dałeś się znowu złapać na plewy!
Lecz zaraz potem myślał, że nie były to wcale plewy. Owszem, tacy ludzie, jak Wiktor, byli zapewne ziarnem ludzkości zdrowem i jędrnem, a tacy jak on — plewami, które należałoby zsypywać do domu waryatów, tego magazynu dusz obłąkanych ideami, nie mającemi w świecie żadnego zgoła obiegu.
Przed wejściem do domu zawahał się, stanął. Czuł, że mu chmura posępna przysłoniła oblicze, wiedział, że, spotkawszy się z kimkolwiek, musiałby je rozpogodzić. Ani powiedzieć, ani okazać tego, co czuł, nie miał przed kim. Wolał pozostać samotnym i muskuły twarzy swojej pozostawić w spokoju.
Usiadł na ganku. Niebawem usłyszał przez okno, w pobliżu otwarte, rozmawiające głosy Sabiny i Rozalii. Właściwie Sabina raz tylko się ozwała krótko i tak zcicha, że słów jej nie dosłyszał.
Rozalia zaś odpowiedziała głośno, tonem oschłym i nauczycielskim, który zwiastował, że wraz z odjazdem gościa skończyły się na jej niebie piękne dni Aranjuezu[3], a zgromadzać się zaczęły znowu ciężkie chmury. W sposób taki, jakby siostra była dziewczynką maleńką i pod każdym względem władzy jej podległą, mówiła:
— Zawsze egzagerujesz[4], Sabinko, i wpadasz sama w ostateczności. Całe życie przepadałaś za mężem i ulegałaś mu, jak niewolnica: a teraz raptem przyszło ci do głowy lamentować nad swoim smutnym losem. Spodziewam się, że z takim panem Wiktorem byłby on daleko weselszy, bo twój mąż, moja droga, jest marzycielem, bardzo szlachetnym, ale i bardzo niepraktycznym. Tacy ludzie nie uprzyjemniają życia ani sobie, ani innym. Ale po siedemnastu latach zamęźcia nie czas już zachwycać się tak nadzwyczajnie przymiotami jego brata...
Zenon nie chciał słuchać dalej, zerwał się z ławki i szybko przebiegłszy dziedziniec, wyszedł za bramę. Masz tobie! Nawet Sabina lamentowała nad swoim smutnym losem i zachwycała się nadzwyczajnie przymiotami Wiktora! Obudziło to w nim gniew, blizki oburzenia.
Niechby spróbowała być żoną, a choćby tylko narzeczoną Wiktora! Stanowczo i zupełnie wyraźnie powiedział sobie, że nawzajem on czuje się z nią, pomimo jej łagodności i cnót domowych, całkiem nieszczęśliwym, ale w tem także jest tylko jego własna wina. Wyidealizował ją sobie przed ślubem, tak, jak brata przed jego przyjazdem. Należał zawsze do liczby tych, którzy lepią sobie ludzi na obraz i podobieństwo swoje, a gdy glina rozsypuje się pod wpływem czasu, spostrzegają, że inne dźwigała kształty, niż mniemali. Zdarzyło mu się to w życiu po wielekroć, zdarzyło się i z żoną. Teraz dowiedział się, że ona także jest rozczarowana i niezadowolona. Zwierzała się z tem przed siostrą: on nie uczynił tego nigdy przed nikim. Chciał wprawdzie zwierzyć się przed bratem, ale okazało się, że – nie ma brata.
Ogarnęły go i ogarniały po brzegi dwie ciemności, największe w świecie: samotność bezbrzeżna i zwątpienie o sobie całkowite. Szedł z głową spuszczoną, z plecami więcej niż kiedykolwiek przygarbionemi. Myślał o tem, że zmarnował życie. Gdyby był nie porzucił karyery artystycznej dla Zapolanki, byłby dziś może sławnym, uwielbianym i, tak jak Wiktor, wesołym i dzielnym. Że nie posiadał wielkiego talentu do malarstwa, tego był pewny, bo gdyby go posiadał, mógłby i tutaj tworzyć i być artystą... Jednak, czy to tylko za pomocą wielkich talentów ludzie torują sobie drogę w świecie? On ze swoim niewielkim utorowałby ją sobie także, gdyby, według słów Wiktora, umiał był dobrze robić łokciami i od pierwszego wstępu na szerszą widownię życia nałożył na siebie cenę wysoką. Ale on miał zawsze skłonność do wątpienia o wartości swojej i wszystkiego, co w nim było; nie obrachowywał, nie spekulował...
Tu obejrzał się, usłyszawszy za sobą szybkie kroki. Był to Pawełek, który doganiał go już od kilku minut, a teraz stał przed nim bardzo zmieszany, ale z wyrazem silnego postanowienia na twarzy, pobladłej i mizernej.
— Bardzo przepraszam, — zaczął — że zatrzymuję pana tak na drodze, ale nie mogę już dłużej wytrzymać, i niech mi pan pozwoli kilka minut pomówić z sobą.
— Ale i owszem, — odparł Zenon — tylko dlaczego ty tak wyglądasz, jakbyś dziś powstał z obłożnej choroby?
Na widok cierpienia, wyrytego na twarzy wychowańca, zapomniał o swoich ponurych myślach i ciężkich uczuciach; Pawełek też popędliwie przerwał:
— Bo, proszę pana, trzy dni już męczę się tak, że ani jeść ani spać nie mogę i czasem chciałbym zapaść się pod ziemię ze wstydu i żalu!
Łzy nabiegły do jego ciemnych, bystrych oczu, i zarazem odmalował się w nich gniew prawie wściekły.
— Gdybym mógł, proszę pana, tobym samego siebie bił, tłukł, kąsał, do turmy[5] zapakował...
— Ależ, na miłość Boską, czegóż ty się tak dręczysz! — zawołał Zenon z uśmiechem, niepodobnym do powstrzymania, bo rozpaczliwe gesty chłopca, pokazującego, jakby to on siebie bił, tłukł, kąsał, miały w sobie żywość naiwną i komiczną. Ale Pawełek, nagle zdobywając się na spokój, rzekł głosem stanowczym:
— Bo ja, proszę pana, z panem Górkiewiczem nie pojadę!
— Nie pojedziesz! Dlaczego? Przecież nie namawiałem cię, abyś został.
Pawełek wahał się, czy namyślał przez chwilę, potem odpowiedział z powagą u niego niezwykłą:
— Pan mię nie namawiał, ale dobroć pana mię namówiła.
— Jakto? wytłumacz to, co mówisz!
— Co tu tłumaczyć? Postąpiłem, proszę pana, jak ostatni nikczemnik. Pan mię z nędzy wydobył, hodował, lubił, uczył, człowiekiem zrobił: a ja, nietylko że chciałem pana porzucić i postąpić zupełnie inaczej, niż mi pan przez całe życie doradzał, ale jeszcze taiłem się przed panem z projektami swemi, jak przed wrogiem. Myślałem, że pan mię znienawidził i pogardza mną jak psem... bo i byłem gorzej niż psem... A tu przy obiedzie, kiedy panna Rozalia tak skompromitowała mię przed wszystkimi i przed bratem pańskim i chciała mię kąsać, tak jak to ona czasem umie, pan ujął się za mną i mrugnął, śmiejąc się do mnie, jak do przyjaciela... A potem znów przy każdem spotkaniu ciągle tylko dobrze i dobrze, jakby nic nie zaszło, i tylko: co ci jest, Pawełku? czegoś ty taki mizerny? Myślałem, proszę pana, że zginę ze zgryzoty sumienia i żalu. Nie mogłem pomówić z panem, dopóki pan miał gościa. Ale teraz, zobaczywszy, że pan sam jeden idzie w pole, nie wytrzymałem już i pobiegłem... Mój panie drogi, mój złoty, mój najukochańszy, dobroczyńco mój najlepszy, daruj mi, zapomnij o mojem głupstwie, niech ja przy tobie zostanę... a potem, kiedyś, może osiądę na swoim kawałeczku ziemi i dzieci swoje uczyć będę tego, czego pan mię uczył, i aby modliły się za pana...
Ostatnie słowa mówił głosem przerywanym, całując ręce Zenona, przypadając mu nawet do kolan, żywy jak iskra, rozrzewniony jak dziecko, skruszony jak grzesznik, który powziął nienawiść do grzechu swego.
Zenon objął go obu ramiony, po kilkakroć ucałował w czoło, trochę śmiał się, choć oczy miał wilgotne. Nietrudno mu było uspokoić chłopca, który niczego nie chciał, tylko jego przebaczenia, przyjaźni i pozostania nadal w Zapolance. Potem odprawił go do domu, a sam poszedł dalej swoją drogą ulubioną, ku wzgórzu, porosłemu sosnami. Idąc, czuł, że ma nogi trochę lżejsze, plecy trochę mniej przygarbione, i że owe ciemności, zalegające jego mózg i serce, trochę się rozwidniły. Niebawem znalazł się na stoku wzgórza, pośród sosen rzadkich, wyrastających z pokładów mchów siwych, żółkniejących i jeszcze jak szmaragd zielonych. Usiadł na mchu, spojrzał dokoła, a potem zapatrzył się na krajobraz.
Dokoła rosły klombami, gajami paprocie brunatne i cieliste, trzmieliny z liśćmi różowymi, jak centifolie[6], jałowce krwistordzawe. Pośród sosen stały brzozy, całe w złocie, a głębiny lasu oddalone, zachodząc cieniem, świeciły jeszcze gdzieniegdzie smugą słoneczną, kołyszącą na fali ruchomej purpurę zwiędłych borówek i jeżyn. Z dwu stron drogi polnej, wijącej się u stóp wzgórza, sterczały łodygi roślin bez kwiatów, często i bez liści, ale obwieszone nasionami różnych kształtów i wielkości. A pola zorane, albo zasłane ścierniskiem żółtem, okryte zmarszczkami zagonów, falowały po wypukłościach gruntu, hen, precz, aż pod skraje niebios, usianych obłokami, nabrzmiałemi ogniem różnobarwnym.
Zorza wieczorna stała na zachodzie, jak ściana krwawa, ze szczytem rozpływającym się w złocistość. Jej blaski rumiane i złotawe kładły się na polach i szły powietrzem nad polami, nad laskami, rozrzuconemi po wzgórzach, nad dworem zapolańskim, który wyglądał jak obrazek sielski, wymalowany na tle złoto-różowem. Naprzeciw, w stronie wschodu, wieś chłopska, długa, szara, stała we mgle liliowej, rzucając w górę kilka wstęg dymu.
Był w tym obrazie spokój wieczoru i smutek jesieni; była też piękność rzadka rzeczy prostych, a wspaniałych.
Zenon patrzał na ziemię, na niebo, i powoli, powoli zmysły i dusza jego zatapiać się w nich zaczęły tak, że utracił całkowicie uczucie samotności. Nie był sam jeden, bo dokoła siebie posiadał to, co kochał. Owszem, im dłużej patrzał, tem silniej i wyraźniej stawać się z nim zaczynał ten sam proces, który przed laty osiemnastu związał go na zawsze z tym kawałkiem świata. Zdawało mu się, że nim oddycha, że wzajemnie jest przez niego wchłanianym i że stanowi cząstkę jego, ściśle spojoną z innemi. Uczuł, że nie było na świecie takiej siły pociągu, któraby zdołała go ztąd oderwać; że cokolwiekby znosił i czegokolwiek pragnął, tu, a nie gdzieindziej tkwić musi, jak w zdroju kropla wody, lub w smudze słonecznej drobina światła. Pomyślał, że był niezawodnie dla tego kawałka świata kroplą wody i drobiną światła, a woda użyźnia i światło roztrąca ciemności.
Niedaleko miejsca, na którem siedział, znajdowała się kępina mchów suchych, pomieszanych z igłami, opadłemi z sosen, ze splotami gałązek, upstrzonych resztką kwiatów i liści. Pochylił ku niej głowę tak nizko, że skroń jego spoczęła na liliowym atłasie spóźnionego wrzosu. Wtedy do ucha jego dochodzić zaczęły dziwne szmery i szelesty, jakby chód robaczków we mchu i wrzosie, jakby fruwanie skrzydeł drobnych pod zeschłymi liśćmi, jakby jeszcze toczenie się powolne lub wartkie strumyków wązkich, jak nitki cieniuchnych, a niezliczonych. Strumyki te były sokami ziemi, płynącymi pod jej skorupą i rozbiegającymi się na wsze strony: pod pola, pod lasy, pod dwór zapolański, rysujący się na tle zorzy wieczornej, pod wioskę, stojącą szarym pasem u liliowego wschodu.
Zenon Hornicz słuchał tych szmerów uchem uważnem i chciwem, a niebawem począł rozpoznawać mowę ziemi, którą rozumiał, albowiem żył z tą ziemią od dawna w związku miłości wielkiej. Były w tej mowie rzeczy różne: skargi, dziękczynienia, płacze ciche, śpiewy przewlekłe, podobne do tych, które piastunki nucą nad kolebkami dzieci chorych. Były w tej mowie ziemi, oprócz szeptów i szmerów, tętna pulsu potężnego, idące z głębin najodleglejszych, a bardziej u powierzchni coraz więcej, coraz więcej uderzeń drobnych, niby serc, które żyły, pracowały, mówiły także, opowiadały...
Upłynęło chwil wiele, a Zenon Hornicz wciąż słuchał, słuchał głosów, gwarów, pulsów, ziemi, i nabierał ich w serce, tak, jak pustynia, spieczona skwarem południa, nabiera wieczornej rosy.
Kiedy nakoniec oderwał ucho od kępy mchu i wrzosu, wstał i wyprostował się, zobaczył nad zapolańskim domem wschodzący sierp księżyca. Jeden dopiero rożek srebrny ukazywał się z nad dachu, lecz rzucał na twarz wpatrzonego weń człowieka promienność prawie słoneczną. Plecy jego teraz nie były zgarbione, ani czoło zmarszczone. Postawę miał rzeźwą i w oczach, wzniesionych ku górze, myśl dziękczynną.
Modlił się.
— O, źródło życia wszelkiego i jedyny zbiorniku wszelkiej wiedzy! Nie wątpię już o potędze swojej, bo czuję, że silnie kocham, i nie żałuję niczego, chociaż jestem bardzo smutny. Owszem, we wszechstworzeniu Twojem wielbię smutek i ze czcią przyjmuję go na ramiona, bo jest on mistrzem, który naucza ludzi, jakiemi są Twoje prawa i rozkazy!






  1. Orszak, pochód żałobny.
  2. Śpiew podczas mszy żałobnej.
  3. Aranjuez, pałac królów hiszpańskich; tu: chwile wesołości, pobytu w miejscu wesołem.
  4. Przesadzasz.
  5. Więzienie.
  6. Gatunek róż.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.