Przejdź do zawartości

Chata wuja Tomasza/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Harriet Beecher Stowe
Tytuł Chata wuja Tomasza
Podtytuł Powieść z życia Murzynów w Stanach Północnej Ameryki
Wydawca Spółka Wydawnicza K. Miarka
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz anonimowy
Ilustrator J. H. Gallard
Tytuł orygin. Uncle Tom’s Cabin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.
Wywiezienie towaru.

Pochmurny, dżdżysty poranek lutowy, tęsknem światłem oświecał wnętrze chaty ojca Tomasza, jeszcze więcej dodając smutnego wyrazu i tak już zbolałym twarzom jej mieszkańców. Na stole, przysuniętym do ognia, ciotka Klotylda prasowała koszule dla męża, z matematyczną prawie ścisłością prostując, wyrównywając każdą fałdkę, przerywając od czasu do czasu swe zajęcie, dlatego tylko, by otrzeć łzy spływające po jej czarnych policzkach.
Tomasz siedział obok z głową wspartą na dłoni; na kolanach miał otwartą księgę Nowego Testamentu. Mąż i żona milczeli oboje, a dziatwa nieświadoma jutra, spała jeszcze spokojnie na swych posłaniach.
Tomasz, który bardzo miłował życie rodzinne, czem wogóle całe plemię murzyńskie, na nieszczęście swoje, się odznacza, wstał, aby popatrzeć jeszcze na dziatki!
— Po raz ostatni! — wyszeptał z boleścią...
Ciotka Klotylda, jakby nie słysząc, suwała machinalnie żelazkiem, chociaż na koszuli żadnej nie było już fałdki; widocznie walczyła ze sobą; wreszcie, nie mogąc już dłużej wytrzymać, rozpaczliwie rzuciła żelazko, siadła za stołem i gorzkiemi zalała się łzami.

Tomasz siedział obok z głową wspartą na dłoni.

— Prawda, że powiedziano: cierp w pokorze; ależ, Boże mój dobry, jak to wszystko ścierpieć? Żebym przynajmniej wiedziała, kędy ciebie powiozą, albo jak się z tobą będą obchodzili? Pani powiada, że za rok lub dwa lata postara się ciebie wykupić; ale cóż mi potem? Kto raz poszedł na Południe, już więcej nie wraca. Słyszałam, jak tam naszych dręczą!
— Wszystko od Boga, moja kochana, zależy; Bóg jest wszędzie obecnym, i tam mnie nie opuści.
— Nie opuści?! — przerwała Klotylda — Bóg nie opuści ależ ludzie straszne wyrabiają rzeczy, a Bóg to wszystko cierpi! Och, och, wątła nadzieja!
— Wszystko w ręku Boga, nic się nie dzieje bez Jego świętej woli. Dzięki niech będą Jemu, że to mnie, a nie ciebie lub dzieci sprzedali. Wy tu będziecie żyć spokojnie, a mnie Bóg wesprze, On mnie nie opuści, — wiem o tem.
Tomasz mówił to głosem stłumionym, widocznie walczył sam z sobą, boleść piersi mu ściskała, ale starał się mówić spokojnie, bo ta szlachetna i wzniosła dusza zapominała o swej własnej niedoli, byle tylko bliźnich pocieszyć.
— Pomnijmy na łaski, któremi nas darzy, — dodał drżącym głosem, jakby myśl podobna w obecnym położeniu była rzeczą naturalną, konieczną.
— Łaski! — przerwała ciotka Klotylda. — Przyznam ci się, że tu żadnej łaski nie widzę! Co za łaski, tu sprawiedliwości niema, — ani iskierki! Czyż to wszystko stało się sprawiedliwie? Pocóż było panu leźć w długi, tak że ciebie musi sprzedać? Przecież już od dawna obiecywał i powinien był ciebie uwolnić! Może teraz nie może inaczej postąpić, ale czyż to sprawiedliwie? Już mnie nie przekonasz, to daremne. Czy mu nie służyłeś wiernie? czyś jego dobra nie pilnował? czyś nie dbał więcej o niego, niż o własne dzieci? Bóg ukarze tych, co cudzą krwią i łzami płacą swoje długi, o, pewno ukarze!
— Klotyldo! posłuchaj mnie, jeżeli mnie kochasz: nie mów nic podobnego, teraz właśnie, kiedy może po raz ostatni z sobą rozmawiamy. Mnie boli serce, moja droga, że słyszę cię złorzeczącą naszemu panu. Przecież mnie go oddano, kiedy był jeszcze małem dziecięciem... jakże mam nie myśleć o nim, nie pracować dla niego? Jakże mam wymagać, żeby miał myśli swoje biednym Tomaszem zaprzątać? Panowie przyzwyczajeni, żeby im usługiwano i wszystko robiono dla nich; oni temu niewinni, to ich natura — gdzież im myśleć o takiej bagateli? Tego niepodobna wymagać, doprawdy niepodobna! Spojrzyj na innych, kto ma takie wygody, jakie ja tu miałem? Nasz pan nigdyby nie dopuścił podobnego nieszczęścia, żeby można było temu zaradzić.
— Mów co chcesz, a zawsze to nieczysta sprawa — odrzekła Klotylda, która miała w swym charakterze wiele upartej prawości. — Ja to czuję, ot tu! — i uderzyła się po piersiach.
— Myśl częściej o Bogu, On czuwa nad wszelkiem stworzeniem, — lichy wróbel bez Jego woli nie zginie.
— Jużci tak jest, ale jakoś od tego nie lżej na duszy, chyba później, może Pan Bóg da, ciężar z serca spadnie. Ot, co tu i gadać! słowa nic nie pomogą... Pośniadaj lepiej po raz ostatni, jak człowiek; zaraz ci wyjmę jadło z pieca. Kto wie, czy się kiedy zobaczymy i czy będziemy jeszcze jedli przy jednym stole!
Niedługo dymiły na stole skromne ale smacznie przyrządzone potrawy. Pani Szelby zwolniła dnia tego ciotkę Klotyldę od służby. Na urządzenie tej uczty pożegnalnej wyczerpała nieszczęśliwa całą swą umiejętność kucharską, cały stół zastawiła przysmakami: wszakże po raz ostatni częstowała swego męża; kto wie, czy kiedy jeszcze w życiu zje co pożywnego.
— Patrz, Pietrek, patrz! — zawołał triumfującym głosem Mundziu i już się przygotował, żeby ściągnąć z talerza skrzydełko kurczątka, ale właśnie w tej chwili matka pacła go przez rękę i przeszkodziła w tak świetnych zamiarach.
— Widzisz go, już zęby wyszczerzył, nie da ojcu spokojnie po raz ostatni pośniadać.
— Ach, Klotyldo — rzekł Tomasz, czyniąc jej łagodną wymówkę.
— A cóż mam począć? Już ja za to nie mogę — odrzekła ciotka Klotylda, zakrywając twarz fartuchem — w głowie mi się przewraca, nie wiem co czynię.
Chłopcy zatrzymali się w osłupieniu, spoglądając z kolei to na ojca, to na matkę, gdy tymczasem ich młodsza siostrzyczka, za odzież matki uczepiona, objawiała swe żądanie krzykiem, którego żadne perswazje złagodzić nie mogły.
— No! — odezwała się ciotka Klotylda, ocierając łzy i biorąc dziecko na ramię, — niema z wami rady, macie kurczaka, jedzcie, moje dziatki! biedne sieroty! matka was skrzywdziła.
Dziatwa, nie czekając, by ją drugi raz proszono, wzięła się z zapałem do jedzenia, i w krótkim czasie sprzątnęła cały zapas przysmaków, ustawionych na stole, a i dobrze zrobiła, bo rodzice nic nie jedli, jakby mieli gardła pozawiązywane.
Po śniadaniu zaczęła się ciotka Klotylda krzątać po izbie.
— Teraz spakuję rzeczy twoje. Prawdopodobnie wszystko ci zabiorą. O znam ja ich, — tych podłych łotrów. Tutaj w kącik włożę ci kaftan flanelowy przeciw reumatyzmowi; pilnuj, aby ci go nie wzięto, bo nikt nowego ci nie zrobi. Wczorajszej nocy zacerowałam ci szkarpetki i kłębek wełny włożyłam w środek. Miły Boże, któż ci to w przyszłości zrobi?
Nie mogąc przezwyciężyć wzruszenia, pochyliła się nad kufrem i zaczęła głośno szlochać.
— Gdy pomyślę, że nikt się tobą, czy będziesz zdrów, czy chory, nie zaopiekuje, to doprawdy zbiera mnie rozpacz i niech Bóg mi przebaczy, że nie umiem być pobożną.
Dzieci, pozjadawszy wszystko, co było na stole, spostrzegły po smutnych twarzach rodziców, że coś niedobrego się stało; widząc, że matka płacze, zakryły oczy rączkami i zaczęły również płakać. Tomasz wyjął z kołyski najmniejszą dziewczynkę i wziął ją sobie na kolana. Maleństwo poczęło ojca drapać po twarzy, szarpać za włosy, a rozigrawszy, wybuchało przy każdem szarpnięciu głośnym śmiechem.
— Śmiej się, śmiej, córuchno! — odezwała się Klotylda. — Przyjdzie i na cię kolei, i tobie wezmą męża i sprzedadzą go a może i ciebie samą... I was to nie minie, moje dzieci, gdy tylko podrośniecie i nacokolwiek się przydacie, powleką was w świat i sprzedadzą. Dla murzyna, prócz niewoli, nic niema na świecie.
— Pani idzie! — zawołał jeden z malców.
— A to poco? Przecież nam nic nie pomoże — burknęła gniewnie Klotylda.
Gdy pani Szelby weszła, podała jej ciotka Klotylda, z widocznem nieukontentowaniem krzesło, ale pani Szelby nie zwracała na to uwagi. Twarz jej była śmiertelnie blada.
— Tomaszu, — rzekła — przyszłam... — Dalej mówić nie mogła, a gdy spojrzała dokoła na drobną dziatwę, upadła na krzesło, zakryła twarz dłońmi i jęczała z boleści.
— Na Boga, pani moja, co pani jest? Uspokój się pani! uspokój! — wołała ciotka Klotylda, zalewając się również łzami... Tak przeszło kilka minut wśród ogólnego płaczu; w tych łzach wspólnych, które na chwilę zrównały różnicę stanów, znikło oburzenie, znikł gniew. O wy, dobroczynne serca, co chętnie przychodzicie z pomocą cierpiącym braciom, nie zapominajcie, że najbogatsze dary mniej ulgi i pociechy przynoszą, niż jedna jedyna łza współczucia, rosząca wasze powieki.
— Dobry mój Tomaszu, — odezwała się pani Szelby, — nie mogę ci nic dać na drogę, coby ci się przydać mogło. Dałabym ci trochę pieniędzy, ale to napróżno, pieniądze ci zabiorą. Lecz przysięgam ci wobec wszechmocnego Boga, że nie zapomnę o tobie, będę się dowiadywać, kędy cię zawiozą, i za pierwsze pieniądze, które mieć będę, wykupię cię, a tymczasem miej w Bogu nadzieję!
Właśnie w tej chwili chłopcy w jeden głos wołać poczęli, że Haley nadchodzi; i rzeczywiście drzwi popchnięte gwałtownie, otworzyły się z hałasem i do izby wtoczył się pan Haley, zły, bo znużony i niezadowolony z wczorajszej pogoni.
— Czyś gotów, czarny psie? — zawołał, a spostrzegłszy panią Szelby, cofnął się i rzekł — sługa powolny łaskawej pani.
Ciotka Klotylda, która właśnie w tej chwili zamykała kufer z rzeczami męża, podniosła głowę i spojrzała na Haleya takim wzrokiem, że z jej ócz zamiast łez wzruszenia, iskry się sypały.
Tomasz wstał z pokorą, by pójść w ślad za swym nowym panem, wziął na plecy ciężki kufer z rzeczami i wyszedł z chaty, za nim szła żona z dzieckiem na ręku i dwóch chłopców zanoszących się od płaczu. Pani Szelby zatrzymała handlarza przez kilka minut i żywo z nim rozmawiała. Podczas tej rozmowy Tomasz z rodziną zbliżał się do wózka, stojącego u wrót dziedzińca w pogotowiu do drogi.
Gromadka starych i młodych murzynów zebrała się dokoła, by pożegnać swego starego przyjaciela i towarzysza. Wszyscy przyzwyczaili się patrzeć na Tomasza z pewnem uszanowaniem i uważać go nietylko za przełożonego nad czeladzią, ale także jako nauczyciela i doradcę w sprawach codziennego ich życia i bytu.
Na wszystkich twarzach, mianowicie kobiet, malowało się współczucie, wszyscy ubolewali serdecznie nad nieszczęściem, jakie go niezasłużenie spotkało.
— Ciotko Klotyldo, ty okazujesz się mężniejszą od nas! — zagadnęła jedna z kobiet, zanosząca się od płaczu.
— Wszystkie łzy już wypłakałam! — odrzekła ciotka Klotylda, rzucając wściekłe spojrzenie na zbliżającego się handlarza. — Łzy moje święte, nie pokażę ich temu psu! O, za nic w świecie nie ujrzy u mnie łez!
— Marsz, do wózka! — krzyknął Haley, przechodząc między czeladzią, patrzącą nań z nienawiścią. Gdy Tomasz był już na wózku, Haley wyjął z pod siedzenia kajdany i założył mu je na nogi.
Okrzyk oburzenia przebiegł po gromadzie, a z okna werandy dał się słyszeć głos pani Szelby.
— Panie Haley, zaręczam panu, że to zupełnie niepotrzebna ostrożność.
— Któż to może wiedzieć, łaskawa pani, już i tak straciłem w tym domu pięćset dolarów, więcej ryzykować nie mogę i nie chcę.
— Cóż to, czy myślała, że go ułagodzi? — zamruczała Klotylda, gdy tymczasem chłopcy, zrozumiawszy o co chodzi, z płaczem tuliły się do matki.
— Bardzo mię to boli, bardzo boli, — rzekł Tomasz, — żem się nie mógł pożegnać z młodym paniczem.
Jerzy tegoż dnia rano wyjechał do sąsiedniej plantacji zabawić parę dni u jednego ze swych rówieśników. Wyjechał rychło rano, kiedy jeszcze wiadomość o nieszczęśliwej doli jego przyjaciela nie rozniosła się i wyjechał o niczem nie wiedząc.
— Kłaniajcie się ode mnie mojemu młodemu paniczowi — rzekł Tomasz smutnie.
Haley trzasnął z bicza, a wózek szybko się potoczył, uwożąc Tomasza, który długo jeszcze siedział z wzrokiem zwróconym ku miejscu, gdzie się rodził, gdzie wszystko co sercu drogie, zostawił, aż go odległość i mgły poranne i tego widoku pozbawiły.
Pana Szelby nie było w domu. Zgodził się on na sprzedaż Tomasza przynaglony koniecznością, widział w tem jedyną drogę wyjścia z przykrego dlań położenia, i dlatego wnet po podpisaniu kontraktu, doznał uczucia radości, jakby mu spadł kamień z serca. Lecz łzy i wyrzuty żony obudziły w jego piersiach na wpół drzemiące sumienie; a zaparcie się siebie Tomasza i pokorne poddanie się losowi swemu powiększyły jeszcze więcej moralne jego cierpienia. Napróżno starał się sam siebie przekonać, że miał prawo tak postąpić, że wszyscy tak postępują, nawet bez potrzeby — nie zdołał się jednak we własnych uniewinić oczach, i dlatego, by uniknąć bolesnego rozłączenia i pożegnania, wyjechał za wymyślonym interesem, ciesząc siebie nadzieją, że wszystko się załatwi do jego powrotu.
Tomasz tymczasem wraz ze swym towarzyszem podróży, wymijali z kolei wszystkie znajome mu miejsca, aż przebyli granicę plantacji, i znaleźli się w otwartem polu.
Ujechawszy blisko milę, zwrócił Haley z drogi, podjechał do kuźni, wyjął parę kajdanek, i kazał je rozszerzyć.
— Za małe dla niego — rzekł Haley, zwracając się do kowala i pokazując na Tomasza.
— Cóż to? Wszakże to Tomasz od Szelbych? Czyż się zgodzili sprzedać tego poczciwca? — zapytał kowal.
— Sprzedali — odpowiedział Haley.
— Czy być może? Ktoby to myślał! — dorzucił kowal. — Jego okuwać nie trzeba, to zacne, poczciwe człowieczysko.
— Tak, tak, znam ja ich wszystkich owych poczciwych ludzi! Z takim właśnie trzeba się mieć na baczności i pilnować. Głupich, łotrów i pijaków, — zawieź ich, gdzie chcesz, im wszystko jedno; ale z tymi, to rzecz inna, dla nich taki wyjazd — to gorsze od śmierci. Jedyny sposób, skrępować ich jak baranów.
— Z pewnością, że nasi murzyni z Kentucky nie bardzo chętnie na Południe się udają, boć też tam padają jak muchy; wszakże prawda?
— Niezawodnie; umierają dość wcześnie, zabija ich klimat, no — i inne przyczyny... Ale właśnie dlatego popyt na towar jest tam zawsze wielki i robi się dobre interesa.
— Żal mi jednakże Tomasza, że taki właśnie poczciwiec będzie musiał marnie zginąć.
— Jemu tak źle nie będzie. Przyrzekłem jego pani, że go byle komu nie sprzedam; ulokuję go w jakim arystokratycznym domu jako służącego. A jeżeli przetrwa febrę i przyzwyczai się do klimatu, toż będzie i szczęśliwy.
— A żonę i dzieci zostawił pewnie tu w Kentucky?
— A jakże, ale tam znajdzie się inna, kobiet dość na świecie.
Podczas tej rozmowy, siedział Tomasz na wózku, pogrążony w smutnych myślach.
Wtem posłyszał za sobą tętent kopyt końskich, zanim się obejrzał, już młody Jerzy, ukochany jego panicz, zeskoczył z konia, wdrapał się na wózek, na którym siedział Tomasz i objął go dokoła szyi, obsypując gorącymi pocałunkami, a po twarzy młodzieńca spływały obfite łzy.
— O, to podle, to nędznie! — wołał Jerzy w oburzeniu. — Niech mówi kto co chce, to grzech, to hańba! Gdybym był dorosłym mężczyzną, nie dopuściłbym tego, oparłbym się wszelkiemi siłami; jak mi Bóg miły, coś podobnego nie mogłoby zajść.
— Ach, paniczu kochany, prawie niepodobieństwem było dla mnie odjechać bez pożegnania się z paniczem; słowa twoje płyną jako balsam na zbolałą moją duszę.
W tejże chwili poruszył Tomasz nogą i Jerzy usłyszał brzęk kajdan.
— A to bezecność! ja tego łotra ubiję!
— Paniczu, daj mu spokój i mów ciszej; nie zdołasz mi pomóc, przeciwnie, tylko możesz mi zaszkodzić, bo gotów się na mnie mścić.
— Dobrze, dla ciebie to zrobię, że dam mu spokój; ale hańba pozostanie hańbą. Czyż to nie wstyd, że mnie wysłano z domu, abym nie widział, kiedy cię zabiorą, i ani słowa mi nie powiedziano. Żeby nie Tomasz Lincoln, który mnie o tem powiadomił, nic nie byłbym wiedział. Ale też w domu narobiłem z tego powodu hałasu, wierzaj mi.
— Niedobrze, paniczu, postąpiłeś.
— Cóż miałem począć? Powiedziałem im, że to wstyd, hańba! Wiesz co, wuju Tomaszu, — dodał głosem tajemniczym, odwracając się tyłem do kuźni — przywiozłem ci medalionik z Matką Boską.
— O paniczu! nie wezmę go, nie mogę wziąść — rzekł Tomasz wzruszony do głębi.
— Musisz go wziąść, zawieś go na szyi, to ten łotr nie zobaczy go i nie weźmie ci. Ach, jakaż zbiera mnie chęć powiedzieć temu łotrowi kilka słów prawdy.
— Nie czyń tego paniczu, bo mogłoby to wypaść na moją szkodę.
— Dla ciebie będę milczał — rzekł Jerzy, obwiązując tasiemkę dokoła szyi Tomasza. — A teraz zapnij surdut, żeby go nie było widać; ile razy spojrzysz na niego, przypomnij sobie, że cię nie opuszczę i że nadejdzie chwila, kiedy po cię przybędę. Ojcu memu nie dam i chwili spokoju, ani we dnie ani w nocy, aż życzenie moje się nie spełni.
— Paniczu, nie mów tak o ojcu swoim.
— Tomaszu, wiesz przecież, że nic złego nie myślałem.
— A teraz posłuchaj mnie paniczu: bądź zawsze dzielnym chłopcem, wiele ócz zwróconych jest na ciebie i pokładają w tobie swoje nadzieje. Kochaj rodziców swoich. Kochaj matkę swoją. Bardzo wiele dobrodziejstw daje nam Pan Bóg podwójnie, potrójnie i po więcej razy, ale jednę tylko daje matkę. Nie czyń, jako inni czynią. Niektórym się zdaje, że pojedli wszystkie rozumy i rad matki słuchać nie potrzebują. Choćbyś i sto lat żył, drugiej matki i takiej matki mieć nie będziesz. Bądź jej posłusznym, powolnym, kochaj ją i wzrastaj ku jej pociesze. Mój złoty, drogi, kochany paniczu, wszakże tak czynić będziesz?
— O tak, wuju Tomaszu! — zawołał Jerzy!
— Jeszcze jednę uwagę. Młodzi ludzie w twoim wieku są często uparci, leży to w ich naturze. Ale ludzie z prawdziwem poczuciem honoru nie pozwolą sobie na żadne rodzicom ubliżające słowo, nigdy czci ich uwłaczać nie zechcą. Przecież się na mnie nie gniewasz, paniczu kochany?
— Nie, wuju Tomaszu, tyś mi zawsze dobrze radził.
— Nic w tem dziwnego, paniczu, ja wiele doświadczyłem już w mem życiu, — mówił łagodnym głosem Tomasz, gładząc swoją silną, muskularną dłonią piękne kędziory młodzieńca, — i znam twoje poczciwe, zacne serduszko. Bóg nie szczędził ci swych darów, dał ci rozum, urodzenie i naukę. Jak wyrośniesz na człowieka i wiele już będziesz umiał, wszyscy cię będą kochali i szanowali, a ojciec i matka będą się mogli słusznie tobą poszczycić. Bądź, jak twój ojciec, dobrym panem dla swych niewolników; miłuj Boga, jak twoja matka; a przedewszystkiem żyj według przykazań Boskich — to najważniejsza!
— Przyrzekam ci, wuju Tomaszu, — rzekł Jerzy głosem uroczystym — że będę takim, jakim pragniesz, abym był; ale ty, wuju Tomaszu, nie strać nadziei, miej cierpliwość, a ja cię znowu na twe stare śmieci sprowadzę! Jeszcze dziś rano mówiłem ciotce Klotyldzie, jak myślę przerobić twą chatkę: będziesz miał pokój wyklejony tapetami, dywan każę rozesłać na podłodze, zobaczysz, niech tylko dorosnę. Cierpliwości, wuju Tomaszu, jeszcze i dla ciebie jasno słonko zaświeci!
Kiedy dokończył słów tych, ukazał się we drzwiach kuźni Haley, niosąc przerobione kajdany.
— Mości panie, — zawołał Jerzy, zszedłszy z wózka — opowiem rodzicom moim, jak się pan obchodzisz z wujem Tomaszem.
— Bardzo mię pan tem zobowiązesz, — odrzekł ozięble Haley.
— Czy się pan nie wstydzisz skupywać niewolników i wiązać ich jak bydło mimo ich łez i narzekań? Czy pan własnego nie czujesz upodlenia?
— Dopóki istnieją znakomite rody, które sprzedają niewolników, nie jestem od nich ani o źdźbło gorszym; boć chyba niema różnicy miedzy sprzedającym a kupującym...
— Ja się na to, gdy podrosnę, nie zgodzę nigdy. Wstydzić się muszę, żem się rodził w Kentucky, a dawniej tem się chlubiłem.
Mówiąc to, wyprostował się na koniu i z taką butą spojrzał dokoła, jakby słów jego cały stan Kentucky słuchał.
— Bądź zdrów, wuju Tomaszu, i nie trać nadziei.
— Bywaj mi zdrów, paniczu, — odpowiedział Tomasz, żegnając go pełnem miłości spojrzeniem. — Niech cię Bóg wszechmocny zasłoni od wszelkich złych przygód! W całym stanie Kentucky nie wielu się najdzie tobie podobnych młodzieńców! — dodał z wzruszeniem, gdy już młodzieniec się oddalał. I długo jeszcze gonił go nieszczęśliwy łzawem okiem, a chociaż już koń i jeździec znikli za górą, on jeszcze patrzał w tę stronę, aż ucichł i tętent kopyt końskich i rozwiał się jak ostatnie pożegnanie z rodzinnej ziemi; ale na piersiach, właśnie gdzie niewinne ręce chłopięcia zawiesiły serdeczną pamiątkę, uczuł nieszczęśliwy jakieś cudowne, zbawienne ciepło. Wziął w rękę drogi upominek i przycisnął go do serca.
— Słuchaj, co ci powiem, Tomaszu — odezwał się Haley, siadając na wózek, do którego wrzucił poprzednio kajdanki: — U mnie ci źle nie będzie, jeżeli się zachowasz spokojnie; żaden z murzynów nie może się na mnie żalić, gdyż nie zwykłem się z nimi obchodzić brutalnie, tylko, o ile się da, łagodnie. Nie radzę ci próbować ucieczki, bo wnet się na tem zmiarkuję, znam bowiem figle, jakie murzyni urządzają. Bądź więc dobrym, posłusznym, a nie będziesz miał powodu na mnie narzekać; gdybyś miał postępować przeciwnie, to już nie moja będzie wina, jeżeli chwycę się środków ostrzejszych.
Tomasz zapewnił Haleya, że ani myśli o ucieczce.
Zresztą podobne uwagi były zbytecznemi dla człowieka okutego w ciężkie łańcuchy, ale był to zwyczaj pana Haleya, że niewolnikom powtarzał te same napomnienia, aby wzbudzić w nich do siebie zaufanie i zapobiec nieprzyjemnym scenom, jakie zachodziły przy ich sprzedaży.
Musimy jednakże pożegnać tymczasem wuja Tomasza, aby pójść w ślady za innemi osobistościami, zachodzącemi w naszem opowiadaniu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Harriet Beecher Stowe i tłumacza: anonimowy.