Przejdź do zawartości

Cień Bafometa/04

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Grabiński
Tytuł Cień Bafometa
Podtytuł Powieść fantastyczna
Wydawca Księgarnia Zakładu Nar. im. Ossolińskich
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Zakładu Nar. im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów – Warszawa – Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WERONIKA.

Żegnał przez okno ukochane miasto. Za godzinę express-oriental miał go unieść w dalekie kraje, na nieznane przygody, nieprzeczuwane emocje. Obok na krześle czekała nań waliza podróżna wypełniona po brzegi, w sąsiednim pokoju niecierpliwił się ulubiony chart węszący wyjazd i zmianę miejsca.
Pomian zapalił powoli cygaro i pojąc się liryzmem rozstania, patrzył wdół na rozgwarzoną przedwieczornym chorałem panoramę. Miasto pławiło się w roztoczy zachodu. Nad zgiełkiem dachów, kopuł, bań, nad graniami gmachów i kamienic żagwiły się w agonji słońca strzały wież, błogosławiły światu rozpostarciem ramion kościelne krzyże. Szare pasma ulic popstrzone tu i tam ludzkiem mrowiem przecinały się w tysiączne sploty, krążyły w linjach wężowych dookoła budynków, pełzały pomiędzy domami niby długie, leniwe tasiemce. W powietrzu wisiała nieruchomo ociężała, błękitnośniada śrzeżoga: nasycony roztwór dymów fabrycznych, mgły i wyparów rzeki. W południowej stronie miasta z belwederku na szczycie obserwatorjum puszczał ktoś na pogodny, turkusowy błękit bukiety rac; ogniste pociski wyrzucone w przestrzeń potężnem pchnięciem gazów, leciały podobłocznym szlakiem hen, hen w przestworza, dosiągłszy zenitu, pękały ze sykiem granatów i siejąc wokół deszcz iskier i gwiazd bezliku, staczały się cicho linją paraboli na ziemię... W pewnej chwili odezwały się dzwony: z wieżyc kościołów spłynęły ku miastu na skrzydłach dźwięków zwiastuny dobrej, przedwieczornej nowiny. Ave Maria!...
Czyjaś dłoń dotknęła nieśmiało jego ramienia. Pomian drgnął i odwrócił się...
Byłaż to wizja, czy wyśniona po latach tęsknoty rzeczywistość? Madonna w godzinę łaski przeogromnej zstępująca z piedestału niebios w zacisze samotnika, czy marzenie mocą duszy spragnionej zrealizowane na chwilę — na krótką, bezpowrotną chwilę?
W ramie kornetu rysowało się alabastrowo białe, jakby wyrzeźbione w onyksie oblicze przecudnej mniszki. Oczy fiołkowe, pełne niewysłowionej słodyczy i zadumy, oczy mieniące się złotawym połyskiem opalu tonęły gdzieś w przestrzeni. Na ustach lekko rozchylonych błąkał się uśmiech — zagadka. Smutek tęskniącej róży czy grymas goryczy?...
Pomian skłonił się głęboko.
Virgo immaculata! — mimowoli uczciły ją szeptem oczarowane wargi.
Bał się ruszyć z miejsca, głos podnieść, by nie spłoszyć urokliwego zjawiska.
— Pozdrowion mi bądź w imię Pana! — usłyszał jakby skądś ze sfery zaziemskiej idące ku sobie powitanie. — Niechaj łaska Chrystusa spłynie na dom twój, panie, nawiedzony smutkiem i niech rozproszy mroki błędu zdradziecko w nim utajone.
Oderwała oczy od jakiegoś punktu w przestrzeni i skierowała je na niego. Nie wytrzymał siły spojrzenia i rażony ogromem ich piękna opuścił głowę. Czuł, że radość bezbrzeżna i zachwyt rozsadzą mu serce; nadludzkie szczęście rozpierało falującą pierś, szaleństwo uwielbienia zamgliło źrenice; zachwiał się i oparł rękę o ścianę, by nie runąć jej do stóp.
— O siostro, siostro przedziwna!
Z fałdów zakonnej stoli wysunęła się ku niemu dłoń smukła, o wytwornej linji rysunku, jak u dziewic mistycznych. Ukląkł i przyciskając dłoń tę do ust, całował z upojeniem. Był oszołomiony; wszystko wydało się tak nieprawdopodobnem, wyjątkowem, jak w bajce. Chwilami myślał, że śni lub marzy, lecz żywe, tętniące młodą krwią ciepło tej ręki, którą czuł pod wargami, mówiło, że mniszka jest cudną rzeczywistością.
Podniosła go ku sobie ruchem ręki. Splótłszy dłonie, w milczeniu wpatrywali się w siebie. Zachwyt pętał słowa, łamał głos. Słyszał uderzenia własnego serca, widział falę jej piersi pod zakonną szatą. W oczach jej rozbłyskiwały i gasły lazurowe ognie, na posągowe, niby z marmuru wykute jagody wykwitał płomień, to znów wstępowała ścięta mrozem, przeraźliwa bladość. Mieniła się jak trawiona śmiertelną gorączką...
Mijały godziny, płynął czas niepowrotnym ściegiem, zapadały w otchłań chwile — oni stali wciąż we framudze narożni zapatrzeni w siebie, milczący, oniemiali... W jakiejś porze nocy dłonie ich rozplotły się. Smukła, podobna steli nagrobnej postać zaczęła oddalać się jak sen, spłoszony przeczuciem poranka. Nie wstrzymywał jej — tylko ramiona wyciągnął w tęsknocie i błagał spojrzeniem o powrót. Tam u wylotu korytarza odwróciła się raz jeszcze i na pożegnanie podniosła rękę jak do błogosławieństwa... Pochylił głowę pod znakiem tej łaski, a gdy po chwili podniósł oczy w tę stronę, już jej nie było....
Niebem wstrząsały pierwsze dreszcze brzasku...

Nawiedzała go zwykle wieczorną porą. Gdy świat uznojony dziennym trudem sposobił się do ukojeń zmierzchu, a znużone wędrówką słońce zasunęło już tarczę do połowy pod ziemię, spływała ku niemu wśród szeptów pozdrowienia...
Dom jego zamienił się w tym czasie w kaplicę, której duszą i świętą była ona. W głębi oszklonego witrażami korytarza stanął jej ołtarz. Codziennie, w odwieczerza godzinę, gdy dzwony na wieżach grały odwieczną melodję zwiastowania, rozkwitały na menzie światła świec i kandelabrów, wśród blasku rozchybotanych płomyków perliły się łzy rosy w kielichach lilij, narcyzów i tulipanów, których pęcze świeżo skropione troskliwą dłonią pochylały się w zamyśleniu mistycznem nad skrzynią tabernakulum. W miedzianych amforach spalały się cicho mira i kadzidło i wysnuwając się z wnętrz w sinobiałych runach, okalały woalem dymów jaspisowy piedestał koło ołtarza opleciony ich skrętami. Obły, lśniący zimno trzon czekał w utęsknieniu...
Wśród cichego prysku przepalających się wonności, wśród słodkiego czadu świec i paschałów stawała na cokole owianym kwefami woni i dymów siostra Weronika. Nieruchoma, z głową lekko pochyloną jakby w znak poddania się wyrokowi nieba, ze złożonemi na piersiach rękoma podobną była służebnicy Pana. Opuszczone powieki zakrywały płomienny szafir jej oczu, rzucając na twarz mniszki cień rzęs długich, jedwabistych, na ustach drzemał uśmiech...
Wstępował na stopnie ku platformie piedestału i ukląkłszy, obejmował jej stopy. Z ust jego płynęły słowa uwielbienia, ciche zaklęcia, namiętne przyzywania. A gdy modlitwa rozpłomieniona do żaru rozkwitała na wargach w białe kwiaty ekstazy, posąg ożywiał się; podnosiły się w górę wstydliwie opuszczone powieki, z oczu strzelały zagadkowe ognie, a złożone nakrzyż ręce spływały parą lilij na głowę adorującego...
Podtrzymywana jego ramieniem, zstępowała wdół pod witraż wcedzający w kaplicę bladoniebieskie jaśnie. Trzymając się za ręce jak para dzieci, siadywali w stallach wysokich, strzelistych, z ciemnego mahoniu. A gdy już nasycili swe oczy wzajemnym widokiem i dusze ich zwarły się ponownie w mistycznym uścisku, Weronika, podszedłszy do smukłego, w czarne asfodele rzeźbionego leggio, otwierała starą, pożółkłą księgę. W ciszy kaplicznego ustronia szeleściły karty foljału przerzucane ręką wąską, przeduchowioną, niemal przezroczystą. Po chwili rozbrzmiewał jej głos słodki i melodyjny: Weronika czytała. Średniowieczne traktaty mistyczne, pełne głębi i naiwności dziecięcej — fragmenty dysput teozoficznych wnikliwe, subtelne, wyrafinowane — żywoty świętych przedziwne. Płynęły wyrazy proste a syte treścią jak jagody wina w porę jesieni, symbole tęczujące opalem w ust kraśnych wydźwięku, słów rzadkich przeczyste lilije...
Modlitwy ascetów, psalmy pokutne jawnogrzesznic, antyfony ponurych samotnic... Z dzikich ustroni, z surowych pieczar stuleci przebrzmiałych wionęły powrotnem echem litanje dusz umęczonych, melodje samodręczycieli, łkania smaganych biczowników... Ściekała krew od razów dobrowolnej męki, otwierały się rany-stygmaty, pęczniała posoka w sine znaki gwoździ. A na tę krew, na czerwoną, purpurową jak zgorzel pożaru krew sączyły się oliwą ukojenia chryzmaty zaziemskich obietnic...
Zczasem, nieznacznie, nieuchwytnie zmieniły się barwy i tony. Na chwiejnej rubieży szałów krwi i ducha wydźwignęły się kielichy nowych, dziwnych kwiatów. Usta Weroniki dumne i kuszące wygłosiły dnia jednego glossę św. Teresy:

— Przed życiem czuję — nie przed śmiercią trwogę,
Bo takie światy widzę tam, przed sobą,
Że mi ten ziemski grobową żałobą
I tem umieram — że umrzeć nie mogę...


Mistyczny żar poezji seraficznej panny rozkochanej w ciele Ukrzyżowanego i jej miłosna ekstaza idąca w zawody z miłością Marji z Magdali zabarwiły policzki deklamującej mniszki bladoróżową jutrznią. Weronika przeżywała całą sobą serdeczną mękę Świętej...

Żądam bez miary — miłuję bez granic —
Miłość i żądza nie zdały się na nic —
Zmienionam cała w jedno upragnienie,
Lecz Twojej woli w tych chwilach nie zmienię;
Pan nieśmiertelny nie zstąpi do sługi...
. . . . . . . . . . . . . . . . .
Lecz kiedy konasz, mnie się wiecznie zdaje,
. . . . . . . . . . . . . . . . .
Że Magdalena, ta święta, Twa miła,
Co tam tak jęczy — to ja chyba była!
. . . . . . . . . . . . . . . . .
— Nie — ona Ciebie więcej nie kochała!
Ja wiem, że ona wielka, a ja mała,
Bom mniej czynami Tobie zasłużona —
Lecz więcej Ciebie nie kochała ona!
Jakżeż to będzie, mój Panie, mój Boże?
Jakżeż rozdzielić sądem Salomona
Tę jedną miłość między te dwa łona?
— Bo dwóch miłości być takich nie może!
Nie — Ciebie więcej nie kochała ona!...[1]
. . . . . . . . . . . . . . . . .


Na czoło Weroniki białe, chłodne, marmurowe wystąpiły krople potu, w oczach tliła namiętność. Nagle zachwiała się i upadła bez pamięci u stopni ołtarza...
Następnego wieczora odczytała „Visiones ancillae Domini[2] dziwne, napół obłąkane, sataniczne dzieło nieznanej mniszki z XIV w., która z litości nad katuszą Lucyfera oddała mu swe ciało i duszę. Potem przyszła kolej na ekstatyczną, palącą tropikalnym skwarem poezję księdza Antoniego Szandlerowskiego...

— Moja królewna rozkochana w ciszy
Zawisła tęczą swych ramion w przestworzu...
Jej dusza, jak promienie, roztapia się w morzu,
A ciało jej prześwieca poprzez habit mniszy.

Girlandą myśli tęsknych barwi chmury zwiewne,
Jasnością boskiej piersi gasi jasność słońca,
Aż chmury kwiatem śnieżnym spadły na królewnę
A słońce pierś zalało jak fala mdlejąca...

Królewna marzy tron swój i swoją koronę,
Marzy łoże z traw polnych i kwiatów usłane —
Śni wonną i słoneczną miłości polanę...
I ciało swe dziewicze świętością omglone...

Cicho... cicho, królewno!... Widzisz, idę k' tobie...
Idę z wieczną tęsknotą mojej smutnej duszy.
Cicho... cicho, królewno... daj mi dłonie obie...
Słońce zgasło na piersi... mój kwiat skroń twą prószy!...
— — — — — — — — — — — — —
— — — — — — — — — — — — —
Ciało twe, jak lilji kwiat,
Pierś twa krągła, śnieżna, wonna,
Ust upojnych moc bezbronna...
Płomień ócz, jak pożar chat...


W pewnym momencie Weronika umilkła i pochwyciwszy rękę Pomiana, podniosła ją ku namiętnie rozszerzonym nozdrzom.
— Jak słodko pachnie ci dłoń... — wyszeptała w ekstazie.
Przejął go dreszcz rozkoszy i grozy zarazem. Mimowoli cofnął się, wyrywając jej rękę.
— Złudzenie, Weroniko, złudzenie — tłumaczył łagodnie, opanowując wzruszenie. — Zostaw, siostro, te wiersze! Ta poezja działa na ciebie jak trucizna.
— Może masz słuszność — odpowiedziała głosem zgaszonym. — Może masz słuszność...
Lecz od pamiętnej sceny stosunek ich uległ zmianie. Z uczuciem niewymownego szczęścia i trwogi zarazem spostrzegł, że mistyczna ekstaza siostry coraz wyraźniej zwraca się ku jego osobie jako przedmiotowi uwielbienia i adoracji. Równocześnie charakter jej nabierał cech coraz bardziej ziemskich: uniesienia duszy roztapiającej się w sferach błękitu powoli przekształcały się w pożar krwi. Coraz to dłużej przytrzymywała w dłoniach jego ręce, coraz uporczywiej wlepiała weń rozmarzone oczy; przeciągły, spazmatyczny dreszcz wstrząsał jej dziewiczem ciałem, na twarzy świtał i zmierzchał namiętny płomień. Szalona mniszka ciążyła ku niemu całem swem cudnem a świętokradczem jestestwem.
Pomian przeląkł się tej namiętności. Nie chciał przekraczać granic, nie chciał obdzierać tej przepięknej przygody z uroku przeduchowienia. Nie chciał — a może tylko bał się?... Niewiadomo. Może odezwały się w nim echa świętego dzieciństwa pełnego wiary i religijnego kultu? Może lękał się, by nie zostać świętokradcą własnego ideału?...
I rzecz dziwna — w okresie „mistycznej awantury“, której mianem ochrzcił swój niezwykły romans — proces przemiany jakby zastanowił się; budząca się w jego duszy bestja ludzka, której oddech zalewał mu już twarz ohydnym wyziewem, przykucnęła w nim gdzieś w najskrytszych zakamarkach. Czy na długo? Nie wiedział.
Tymczasem zachowanie się Weroniki zdawało się zmierzać ku temu, by ją stamtąd wywabić; demoniczna mniszka jakby wyczuwszy przyczajone w nim zwierzę, nęciła je ku sobie coraz przemożniej czarem zakonnego dziewictwa...
Któregoś wieczora przyszła wcześniej i to wprost do jego pracowni, jakby chcąc w ten sposób uniknąć adoracji. Pomian w pierwszej chwili nie spostrzegł jej obecności w pokoju; zamyślony patrzył w przestrzeń za oknem. Niewiadomo jak, nadpłynęła nań w tej godzinie fala wspomnień z lat dziecinnych. Przed spojrzeniem wewnętrznem przeciągały uporczywie obrazy „sielskie i anielskie“, rozsnuwały się w barwach szczególnie jaskrawych miraże przeszłości... Oto widzi siebie w jasnem, odświętnem ubranku na tle sadu pod starą, rosochatą gruszą. Grzegorz, sadownik ukryty gdzieś tam w gąszczu listowia strąca „kulą“ owoc. Pachną gruszki dościgłe, soczyste... Mały Tadzik ukradkiem napycha kieszenie... A oto rzeka w podgórskiej wsi. Wakacje. Lipiec. Skwar. Pastuchy poją konie u brodu. Tadzik wchodzi do wody. Rześki dreszcz spływa po ciele i znika usunięty ruchem wiosłujących ramion. Srebrzysty żywioł drga mirjadem zmarszczek, fałduje się w nieskończoność. On kładzie się grzbietem na wodzie i wpatrzony w toczące się ciekliny, duma nad dolą fal... Pokój dziecinny — duża, skąpana w słońcu świetlica — wkoło porozstawiane krzesła i stoliki... Zabawa „w konika...“.
Pijane wspomnieniami oczy natrafiają nagle na czerniejącą w progu wyniosłą postać zakonnicy. Weronika nie patrzy nań w tej chwili. Spojrzenie jej błądzi po pracowni, przenosząc się ciągle z miejsca na miejsce. Wkońcu ustala się i zatrzymuje na nim.
— Co za rozkoszny chłopak! — mówi z uśmiechem.
Powstał zaskoczony, otrząsając z siebie resztki marzeń:
— O kim mówisz, siostro?
— O ślicznym, modrookim chłopczyku, który przed chwilą, gdy wchodziłam w próg, bawił się w tym pokoju „w konika“.
— Chłopaczek? Tutaj?
— No tak. Tu na tych krzesłach. Siadał okrakiem jak na konia i przeskakiwał z jednego na drugie. Potem wybiegł tamtemi drzwiami. Kto to? Czy może twój młodszy braciszek? Ogromnie do ciebie podobny. Tak musiałeś wyglądać, mając lat osiem.
I wyciągnęła ku niemu ręce.
— Przyszłam dziś wcześniej niż zwykle, bo wolałam przyjść tutaj. Zmęczyła mię już ma rola w kaplicy — dodała z rozkosznym uśmiechem, kładąc mu obie ręce na ramionach. — Dziś pragnę być tylko Weroniką, twoją Weroniką. Zapomnij na chwilę o siostrze i służebnicy Pana!...
Szybkim, nieznacznym ruchem rozchyliła zakonną szatę.
— Pocałuj! — szepnęła, mrużąc szatańsko cudne oczy. — Pocałuj tutaj!
I podała mu ku ustom śnieżne, twarde grona swych piersi.
Krew zalała mu oczy. Szaleństwo żądzy zakipiało w żyłach miłosnym wrzątkiem. Nachylił się ku cudowi jej łona i przez chwilę chłonął nozdrzami jego woń dziewiczą. Wtem sprzeciw surowy jak stal odepchnął go od niej żelazną ręką.
— Nie, nie! Nie wolno! — zawołał, pasując się w nieludzkim wysiłku. — Nie! Nie! Nie chcę! Nie chcę!...
I zasłoniwszy ręką oczy opętane bielą jej ciała, wypadł z pokoju na korytarz. W którychś drzwiach na dole ktoś go chwycił mocno za kołnierz.
— A tuś mi, ptaszku?! Czego to szukasz pociemku?
Poznał głos Józefa. Sługa świecił mu latarką w oczy.
— Czegoż to zakradasz się do domu o zmierzchu, gagatku? — pytał, przypatrując mu się uważnie. — Każę cię odstawić do najbliższego komisarjatu. Hej! Posterunkowy!
— Józef! — wykrztusił nareszcie ze ściśniętej gardzieli Pomian. — Józef! Czyś dostał pomieszania zmysłów? To ja!... No, puść mię, stary ośle!
Ręka sługi momentalnie opadła. Nareszcie po głosie poznał pana.
— Ha! To pan?! To naprawdę pan?!... Hm... Nie do poznania... nie do poznania... I gdyby nie ten sam głos...
I osłupiałym wzrokiem wświdrowywał mu się w twarz, nie widzianą od dwóch miesięcy. Nagle z ogromnym płaczem runął mu do nóg, obejmując za kolana:
— Na miły Bóg, co się z panem stało? Na miły, święty Bóg, co się z panem wyrabia?!
Pomianem miotnęła nagła wściekłość.
— Wstawaj, durniu i odczep się odemnie! Słyszałeś?! Walizę i prowjant na jutro mieć w pogotowiu! Zrozumiałeś? No, dość już tych głupich komedyj!
I odsunąwszy szorstko starego, wyszedł pośpiesznie na miasto...

Nazajutrz o świcie express-oriental unosił Tadeusza Pomiana w krainy dalekiego Wschodu...










  1. Cytowane wyjątki według parafrazy Z. Krasińskiego.
  2. „Wizje służebnicy Pańskiej“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Grabiński.