Przejdź do zawartości

Cień Bafometa/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Grabiński
Tytuł Cień Bafometa
Podtytuł Powieść fantastyczna
Wydawca Księgarnia Zakładu Nar. im. Ossolińskich
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Zakładu Nar. im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów – Warszawa – Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


„GOTÓWEM UMRZEĆ — CZEGOŻ CHCECIE WIĘCEJ?“

Kiedy 30 października rano koło dziewiątej wstąpił Pomian na trzeci peron dworca Kolei Południowej, zastał tam już oczekującego go Szantyra. Czas był najwyższy: pociąg odchodził za 10 minut.
Wcisnął mu w rękę bilet jazdy, wsadził do wygodnego przedziału i, poklepując zachęcająco po ramieniu, rzekł:
— Jedzie pan na Węgry, do Budapesztu — prosto, bez przesiadania. Pańskie papiery i paszport w porządku. Proszę — oto są.
I podał mu małą, ceratową teczkę.
— Znajdzie pan tam także pieniądze potrzebne na początek.
Szantyr uczynił gest wzbraniania się:
— Mam przecież swą pensję.
— Nic nie szkodzi. Zresztą ja spowodowałem ten wyjazd i ja muszę ponosić konsekwencje. W Peszcie wyjdzie po pana do pociągu mój kuzyn, który tam stale mieszka z rodziną. Dobrzy, zacni ludzie; zajmą się panem jak krewnym. A zatem — do widzenia!
Uścisnął mu rękę i zbiegł po stopniach wagonu. Pociąg ruszył...
Pomian opuścił dworzec i w zamyśleniu poszedł szeroką, w dwa rzędy lip ujętą ulicą Kolejową.
— Tak tedy wszystko skończyło się — myślał, mijając powoli zabudowania dworca towarowego. — Oto epilog. Jakżeż odmienny od tego, jaki przypuszczałem jeszcze pół roku temu! A zatem właściwym sprawcą zamachu jestem ja — nikt inny, tylko ja! Szantyr rozwiał aureolę tajemniczości, która dotychczas otaczała zgon ministra. Prysła jak bańka legenda o interwencji sił wyższych. I dziś stoję samotny ze swym straszliwym czynem. Nikt się nim ze mną nie zechce podzielić! Nikt, nikt! Odpowiadam za wszystko ja sam. Co za ruina!
Zatrzymał się i usiadł na jednej z ławek. Z mgławicy ubiegłych dni wyłonił się ponury cień ręki kapłańskiej wzniesionej do błogosławieństwa...
— Cha, cha, cha! Ten cień miał kontury Kozła-Bafometa!
Umbra benedicentis Maledictus adumbratur[1] — przypomniały się słowa, ilustrujące diaboliczną projekcję.
— Cha, cha, cha! Oto symbol mojej działalności na tej biednej ziemi! Oto odwrotna strona moich „szczytnych“ poczynań! Oto rewers mojej ideologji! Symboliczny sprawdzian jej etycznej wartości!... Kto wie, może Pradera miał słuszność? Może to ja uległem okropnej pomyłce? Może życie musi już być takiem? Może ono zawsze będzie tylko wielkim kompromisem? Może duch, przyoblekając ciało, zawsze będzie musiał z niejednego zrezygnować?...
On — Pradera — wielki, ziemski minister był tego życia najdorodniejszym wyrazem — a ja go zniszczyłem. Kto zaręczy, czy nie popełniłem zbrodni przeciwko życiu?...
Życie! Życie! Czarowne i pełne ponęt jak młoda, urodziwa kobieta i jak ona pełne grzechu!
Gdzie tu prawda? Którędy droga? Jak okiem sięgnąć — manowce, wertepy. Nigdzie punktu oparcia, nigdzie drogowskazu! Myśl obłąkana tuła się po bezdrożach bez wyjścia...
Pozostaje etyka, moralność... Cha, cha, cha!... Etyka normatywna, etyka-regulatorka stosunków społecznych... Sumienie! Sumienie!...
On miał sumienie. Dlatego wysłał stąd Szantyra i przywłaszczył sobie dowody jego zbrodni, by świadczyły przeciw niemu, przeciw Pomianowi. Należało uwolnić ze szponów władz tego dekarza, tego biedaka, na którego zkolei padły w ostatnich czasach ich podejrzenia. Podobno naprawiał w owej fatalnej godzinie dach pałacyku przy ul. Jasnej i słyszał krzyk mordowanego. Słyszał, lecz nie zgłaszał się do zeznań przed sędzią śledczym z obawy, by go nie posądzono o zbrodnię...
Biedny głupiec!
Aż miesiąc temu doniósł ktoś, że go widziano w owej chwili na dachu. Gotowi go skazać!...
Lecz nic z tego! On im wskaże rzeczywistego mordercę. Wyda się dobrowolnie w ich „sprawiedliwe“ ręce. Uwierzą mu. Muszą uwierzyć. Ma na to „dowody“.
Spojrzał na mały swój pakunek starannie związany szpagatem i uśmiechnął się.
— Oto corpus delicti. Oto mój finał i mój los!...
Opuścił ławkę, przeszedł przez Kasztelańską i wstąpił do sklepu z kwiatami. Tu wybrał parę chryzantem i kilka herbacianych róż.
— Jej ulubione kwiaty; ta mocna, demoniczna kobieta kochała się w subtelnych barwach i woniach. — Wskoczył do przejeżdżającego tramwaju i niebawem znalazł się w bramie cmentarza Głównego...
Nad miejscem wiecznego spoczynku unosiła się jeszcze poranna mgła. Przejrzyste jej żgła okręcały się dookoła trzonów stel grobowych woalami smutku i żałoby. Inne, niby wyciągnięte wstęgi, snuły się wzdłuż cmentarnych alej ciche, samotne, tułacze...
Było pusto. Nikt o tej wczesnej godzinie nie odwiedzał zmarłych.
Pomian skręcił w uliczkę drugą na prawo i zatrzymał się przed jej grobem.
Wyglądał pięknie. Genjusz śmierci pochylony w zamyśleniu nad mogiłą miał słodycz smutku niewysłowioną. Tulipany w doniczkach przyniesione przez kochanka tydzień temu dotychczas nie powiędły; ich śnieżne, zadumane kielichy chwiały się łagodnie w porannym wietrze.
Pomian usunął zeschłe wieńce i zastąpił je świeżemi kwiatami. Potem usiadł na ławce wkopanej w ziemię po lewej stronie grobu, wydobył z portfelu podobiznę Amelji i długo wpatrywał się w nią z bolesnym zachwytem...
Nagle usłyszał szelest kroków. Podniósł głowę i zobaczył nadchodzącą z głębi alei smukłą czarną postać duchownego. Rysy księdza, poważne a łagodne wydały się znajome. Te oczy słodkie, błękitne, przesłonięte nalotem mistycznej zadumy, nie były mu obce.
— Ks. Alojzy! — szepnął, chowając fotografję ukochanej i powstając z ławki. — W tem miejscu i o tej godzinie... Dziwne spotkanie...
I zbliżył się ku niemu, składając ukłon pełen szacunku. Ksiądz odpowiedział nań trochę zdziwiony.
— Wybaczy ksiądz doktór, że go zatrzymuję — lecz szczególny zbieg okoliczności, który sprowadził nas obu na to miejsce w tej chwili, jest dla mnie wskazówką, że tak mi postąpić należy. Nieprawdaż, mam zaszczyt rozmawiać z ks. kanonikiem, Alojzym Korytowskim?
Na ustach kapłana pojawił się łagodny uśmiech.
— Zaszła jakaś pomyłka — odpowiedział, patrząc z zainteresowaniem w nerwową twarz Pomiana. — Pan wziął mię zapewne za kogo innego; nazwisko moje: Jan Sowiński.
— A jednak jestem przekonany, że się nie mylę co do osoby. Jestem Pomian — z zawodu literat. Czy rzeczywiście nazwisko moje jest ks. kanonikowi zupełnie obce?
— Nazwisko — nie; jest znane w świecie ludzi inteligentnych — lecz osoby dotychczas nie miałem sposobności poznać. Miło mi bardzo, że dziwny istotnie przypadek pozwolił mi zawrzeć z szanownym panem osobistą znajomość.
I uścisnął mu serdecznie rękę.
Jakiś czas szli w milczeniu pomiędzy grobami. Czasem liść zeschły zaszeleścił im pod nogami, czasem muszka jesienna zabrzęczała w przelocie.
— Przepraszam za ciekawość — odezwał się w pewnej chwili Pomian — lecz pytanie moje związane jest z rzekomą pomyłką co do tożsamości ks. kanonika. Czy ks. prałat Dezydery Prawiński jest jego przyjacielem?
Ks. Sowiński podniósł lekko brwi.
— Nie znam go osobiście.
— To szczególne! A jednak przysiągłbym, że obu księży dobrodziejów gdzieś razem spotkałem.
— W takim razie towarzyszem ks. prałata musiał być ktoś inny, bardzo do mnie podobny.
— Ks. kanonik jest dla mnie wcieloną antytezą ks. Prawińskiego — zauważył wymijająco Pomian. — Może właśnie dlatego widziałem go u jego boku. Zdaje mi się, że kwestja identyczności nazwiska tutaj obojętna. Imię Alojzego mogło być tylko dla mnie symbolem.
Ksiądz słuchał ze skupioną uwagą. W pewnym momencie podniósł głowę i popatrzył mu głęboko w oczy.
— Może ma pan słuszność. Może w jakiem widzeniu sennem prawem kontrastu wynurzyły się panu obok siebie nasze dwie postacie?
Pomian zaprzeczył ruchem głowy:
— Było to coś silniejszego niż senne marzenie. To było przeżycie.
— Gdzie i kiedy?
— Nie wiem dokładnie. Niebardzo dawno. Było to w stanie dla mnie wyjątkowym... Czy w ciągu ostatnich dwóch lat nie przytrafiło się księdzu kanonikowi nic nadzwyczajnego? Jakieś zdarzenie, jakiś sen niezwykły, wyjątkowy?
Ks. Sowiński zamyślił się.
— Hm — rzekł po chwili — rzeczywiście wśród snów moich, które mam zwyczaj spisywać, zwrócił moją uwagę jeden dość dziwny. Śniło mi się może półtora roku temu, że brałem udział w jakiejś ponurej procesji... Pamiętam tłum wielki ludzi gdzieś poza miastem, na polach i olbrzymi, czarny, dębowy krzyż na barkach pokutników...
Pomian chwycił go nerwowo za rękę:
— Tak, tak — tę samą procesję widziałem i ja wtedy — i tych smutnych, śmiertelnie smutnych ludzi, uginających się pod brzemieniem krzyża... A dalej? Czy żadnych dalszych szczegółów ksiądz sobie nie przypomina? — pytał gorączkowo, wpierając się spojrzeniem w twarz duchownego.
— Nie... Nic więcej nie pamiętam. Gdy obudziłem się, miałem oczy łez pełne i czułem w powietrzu zapach zgaszonych świec...
— Tak — to było wtedy... Ten moment przeżyliśmy wspólnie. Tylko ksiądz we śnie — ja w jakimś innym, wyjątkowym stanie... Zawarliśmy znajomość na błoniach zaświatów...
Ksiądz Sowiński położył mu łagodnie rękę na ramieniu.
— Tajemnicze są i niezbadane drogi dusz — rzekł cicho, zapatrzony w perspektywy cmentarne. — W tem, co pan pisze, znalazłem dużo, dużo prawdy. Niektóre z pańskich poglądów, aczkolwiek wypowiedziane we formie, której nie pochwalam, odpowiadają mi w zupełności. Czytając pańskie utwory, miałem niejednokrotnie wrażenie, że królestwo Ducha znalazło w panu jednego ze swych najdzielniejszych bojowników.
— A jednak... — rzekł Pomian, zatrzymując się nagle na ścieżce. — A jednak, księże, ja zabiłem człowieka.
I opuścił głowę pod ciężarem wyznania.
— W pojedynku? — usłyszał po chwili pytanie księdza.
— Nie — skrytobójczą myślą. Nasłałem nań człowieka drugiego...
I zachwiał się pod ciosem samooskarżenia...
Ksiądz ujął go silnie pod ramię.
— Synu mój! — mówił cicho, kojąco. — Wina twoja wielka przed Bogiem, lecz i żal wielki, serdeczny... Co możesz powiedzieć na swoją obronę?
— Człowiekiem, który zginął z mojej przyczyny, był minister Pradera.
Ksiądz puścił jego ramię i mimowoli cofnął się o parę kroków. Po chwili zwiesił ponuro głowę.
— Rozumiem — szepnął. — Teraz rozumiem wszystko. Byliście jak ogień i woda.
— Uczyniłem krok fałszywy.
— Tak. Uciekając się do jego metod prowadzenia walki, zstąpiłeś mimowoli do jego poziomu.
— Straciłem przytomność — przyznał Pomian i skłaniając pokornie głowę, ukląkł na ścieżce.
— Za chwilę — rzekł głęboko wzruszony — pójdę wyznać swą winę. Pragnę ekspiacji. Ojcze, czy możesz mi w imię Boga, jako kapłan odpuścić ten mój grzech największy?
Ksiądz położył mu dłonie na głowie i przez chwilę cicho modlił się. Potem podniósł w górę rękę i kreśląc nad nim znak krzyża, rzekł głośno:
Ego te absolvo!... Odejdź w pokoju!...
Gdy po chwili Pomian podniósł głowę, ks. Sowińskiego już przy nim nie było...

Dojrzewało południe. Październikowe słońce, zakreśliwszy słaby łuk na niebie, przeważało się ku zachodnim jego rubieżom. Nad miastem unosiła się miedziana omrocz kurzu i dymów. Zanurzone w niej niby w ciężkiem, roztopionem złocie wieżyce kościołów, banie cerkwi i cylindry kominów rysowały się na turkusowem tle nieba w konturach zatartych, zgaszonych, napół wizyjnych. Po skwerach, wzdłuż alej parkowych, po ogrodach strząsał wiatr jesienny ostatnie liście, odsłaniając światu kośćce drzew czarne, sztywne i sieroce. I szły od tych drzew na miasto żałość i melancholja... W atmosferze drzemało coś niby ważkie, przebolesne zamyślenie. Po ulicach tułał się smutek — przechodzień bezimienny, snuły zdane na łaskę wichrowego losu wiotkie przędze „babiego lata“, chwiały w sieci przeplotów druty kolei elektrycznej...
Na gładkich, lśniących taflami białego marmuru stopniach terasy u wejścia do gmachu Sprawiedliwości zaczerniała postać Pomiana. Szedł szybkim, nerwowym krokiem. W pewnej chwili drgnął, przystanął i zaczął nasłuchiwać... Wybijały dwunastą w południe miejskie zegary. Zaczął ratuszowy, podjął arję farny, potem zagrał marjacki, po nim, inne pokolei... Ostatni, niby dalekie westchnienie ulgi rozbrzmiał głos dzwonów na Dębinowej Kępie...
— Dzwony Bugaju — przemknęła dziwna myśl i sczezła zgaszona przez bezpośredniość chwili.
Pożegnał spojrzeniem zalane przez słoneczną roztocz miasto i wszedł do wnętrza sądowego gmachu.
— Pan sędzia śledczy, Góralski, przyjmuje? — zapytał, podchodząc do loggji woźnego.
— Proszę. Właśnie skończył przesłuchanie. Tędy, przez te oszklone drzwi, w parterze, drugie biuro na prawo.
— Dziękuję.
Pomian zapuścił się w długi, mroczny korytarz...



KONIEC.



Pisałem w czasie od 31/X 1923 do 9/VIII 1924.





  1. Cień (ręki) błogosławiącego rysuje (postać, kontur) Przeklętego (t. j. szatana Bafometa).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Grabiński.