Przejdź do zawartości

Co się stało na pensyi?/Część I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Co się stało na pensyi?
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga Włodarkiewiczowa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
CZĘŚĆ I.



Miss Minchin mieszkała w Londynie, w bardzo obszernym, ponurym, wysokim domu, na obszernym ponurym placu, gdzie wszystkie domy były jednakowe i wszystkie wróble były jednakowe i gdzie wszystkie klamki z jednakowym zamykały się trzaskiem, który to trzask w dnie ciche i spokojne — prawie zaś wszystkie dnie były takie — zdawał się rozbrzmiewać przez cały szereg domów obok siebie stojących. Na drzwiach mieszkania Miss Minchin znajdowała się mosiężna tabliczka. Na tabliczce owej mosiężnej wypisane było czarnemi literami:


MISS MINCHIN.

PIERWSZORZĘDNY PENSYONAT DLA
DYSTYNGOWANYCH PANIEN.



Mała Sara Crewe odczytywała napis ów ilekroć z domu wychodziła lub doń wchodziła i zastanawiała się nad nim głęboko. Sara miała wówczas lat dwanaście i doszła do przekonania, że wszystkie troski jej powstały z tej przyczyny, że — popierwsze nie jej miejsce było w »pierwszorzędnym« pensyonacie — powtóre że nie była »dystyngowaną panną«. Kiedy miała lat ośm została przywieziona do Miss Minchin i pozostawiona pod jej opieką. — Ojciec przywiózł ją był aż z odległych Indyi. Mamusia jej umarła, kiedy Sara była jeszcze niemowlęciem, ojciec zaś wychowywał ją przy sobie, jak tylko dało się najdłużej. Potem jednak, decydując, że klimat nazbyt gorący ujemnie wpływa na delikatne zdrowie dziecka, przywiózł ją do Anglii i powierzył opiece Miss Minchin, pozostawiając w »pierwszorzędnym pensyonacie dla dystyngowanych panien«. Sara, która była zawsze dzieckiem nader inteligentnem i bystrem, która pamięć miała wyborną, przypominała sobie doskonale, jak ojciec jej mawiał, że niema żadnych krewnych na świecie i że dla tej przyczyny umieścić musiał córkę w pensyonacie, że o zakładzie Miss Minchin słyszał zdania bardzo pochlebne. Tego samego zaraz dnia zabrał on z sobą małą Sarę i nakupił jej mnóstwo prześlicznych sukienek i ubrań, sukienek tak wspaniałych i zbytkownych, że tylko człowiek bardzo młody i niedoświadczony mógł kupić tego rodzaju stroje dla małego dziewczątka, które wychowane być miało na pensyi. Trzeba jednak wiedzieć, że był to człowiek bardzo żywy, młody, niedoświadczony i w danej chwili ogromnie smutny na myśl rozstania się ze swoją pieszczotką, która wszak była wszystkiem, co mu pozostało po śmierci żony, którą nad wszystko miłował. I dlatego tak pragnął, aby córeczka jego miała wszystko, czego najszczęśliwsze dziecko zapragnąć może; to też gdy uprzejme sprzedające zachęcały: »Oto ostatnia nasza kreacya w kapeluszach; takie same pióra kupiła u nas lady Diana Sincair...« kupował natychmiast przedmiot zachwalany i płacił ile zażądano. Skutkiem tego mała Sara doszła do zupełnie niezwykłej garderoby. Sukienki jej były jedwabne, aksamitne, lub z kaszmirów indyjskich, kapelusze i czapeczki przybrane suto piórami i wstążeczkami, bielizna i spódniczki przybrane przedziwnemi koronkami, a w dodatku wróciła na pensyę Miss Minchin z lalką tak prawie dużą jak ona sama i równie wspaniale ubraną.
Potem tatuś jej wręczył Miss Minchin pewną sumę pieniędzy i odjechał, a mała Sara przez dni kilka ani tknąć nie chciała swej lalki, ni śniadania, ni obiadu, ni kolacyi, siedziała tylko skulona w kątku przy oknie i płakała. Płakała zaś tak bardzo, że się z tego powodu pochorowała. Dziwne to było dziewczątko i o silnych, głębokich uczuciach, o manierach dorosłej osoby. Ojca uwielbiała i zrozumieć nie mogła, dlaczego Indye i pełen uroku domek drewniany nie miały być milszem i odpowiedniejszem miejscem pobytu, niż Londyn i »pierwszorzędny Pensyonat Miss Minchin dla dystyngowanych panien«. Z chwilą przestąpienia progu pensyi, poczuła wstręt do Miss Minchin i poczęła lekceważyć Miss Amelię Minchin, która była przysadkowata, niezbyt inteligentna, mówiła półgłosem i najwidoczniej, jak ognia bała się starszej siostry. Miss Minchin była wysoka i miała wielkie, zimne, rybie oczy i wielkie, zimne ręce, które też miały coś rybiego, zawsze bowiem były wilgotne i Sara dostawała gęsiej skóry, ilekroć się jej dotknęły, gdy Miss Minchin odgarnywała jej włosy z czoła i mówiła:
— Śliczne i obiecujące dziecko, panie kapitanie. Będzie to ulubiona wychowanka, napewno będzie faworytką wszystkich.
Przez pierwszy rok istotnie była ulubienicą; w każdym razie traktowano ją nader pobłażliwie, wiele zanadto niż tego potrzeba było dla jej dobra. A gdy »pierwszorzędny pensyonat« szedł na spacer, Sarę ubierano w najspanialsze sukienki i Miss Minchin sama ją za rękę prowadziła na czele sympatycznej gromadki. Kiedy zaś przyjeżdżali rodzice której z dziewczynek, wtedy zaraz ubierano ją ładnie i wprowadzono do salonu razem z lalką; słyszała też nieraz, jak Miss Minchin mówiła, że ojciec jej jest wybitnym oficerem w Indyach i że Sara będzie kiedyś dziedziczką wielkiej fortuny. O tem, że ojciec jej odziedziczył był ogromny majątek, Sara już przedtem słyszała; a także i to, że kiedyś to wszystko będzie jej własnością i że ojciec jej nie będzie już długo służył w wojsku, lecz osiędzie wraz z nią w Londynie. I ilekroć nadszedł list, dziewczątko się łudziło, że może już donosi o swem przybyciu i że już będą z sobą razem.
Tymczasem około połowy trzeciego roku jej pobytu na pensyi nadszedł list przynoszący wszakże wieści bardzo odmienne. Ponieważ kapitan Crewe sam nie znał się na interesach, przeto zarząd majątkiem oddał w ręce przyjaciela, któremu ufał. Przyjaciel ten go oszukał i ograbił. Cała fortuna przepadła, nikt nie wiedział jakim sposobem, ten cios był tak silny i niespodziewany, że biedny człowiek, taki młody i pełen życia, zapadłszy wkrótce potem na żółtą febrę, nie miał dość siły odpornej i umarł, pozostawiając biedną swoją córeczkę samą jedną bez żadnej opieki na świecie.
Nigdy zimne, rybie oczy Miss Minchin nie były tak zimne i rybie, jak w chwili, gdy mała Sara, po którą posłano, weszła do saloniku w kilka dni po otrzymaniu owego listu.
O żałobie nikt dziecku nie mówił, sama więc postanowiła wynaleźć sobie czarne ubranie i rzeczywiście znalazła czarną welwetową sukienkę, z której już była wyrosła i w nią ubrana weszła do pokoju; miała przytem wygląd najdziwniejszego stworzonka na świecie, a równocześnie czyniła wrażenie czegoś bezdennie smutnego. Sukienka jej była krótka i ciasna, twarzyczka śmiertelnie blada, oczy ciemne podkrężone, na ręku zaś dźwigała lalkę, otuloną w kawałek starej krepy. Sara nie była ładna. Drobna była bardzo, o zmęczonej lecz inteligentnej twarzyczce, z krótkiemi czarnemi włosami i ogromnemi szaro zielonemi oczyma, ocienionemi długą ciemną rzęsą.
— Jestem najbrzydsza na całej pensyi — powiedziała raz sama, przyglądając się sobie w lustrze przez kilka minut.
Ale była też na pensyi inteligentna i poczciwa nauczycielka Francuzka, która mówiła do nauczycielek muzyki:
— Ta mala Sahra! Tilko paczeć so to za dziecko! Taki brzidke piękność. Te oghromne oczi; ta inteligentna buzia. Poczekać aż ona będzie uhosnąć. Zobaczić, so to będzie!
Tego rana jednak, w ciasnej, krótkiej sukienczynie, wyglądała mała Sara jeszcze chudsza i dziwniejsza niż zwykle, oczy jej utkwione były z jakąś dziwną uporczywością w twarzy Miss Minchin, gdy wolno szła przez salonik, przyciskając do siebie lalkę.
— Odłóż tę lalkę! — rzekła Miss Minchin.
— Nie, pani, — odparła dziewczynka — lalki nie odłożę; chcę ją mieć przy sobie. To wszystko, co mam. Ona jedna nie opuszczała mnie, odkąd umarł mój biedny tatuś.
Posłuszeństwem nie grzeszyła ona nigdy. Wolę swoją musiała mieć zawsze od urodzenia i było w niej coś jakby wyraz cichej zaciętości, od którego Miss Minchin robiło się zawsze nieswojo. I godna dama czuła i teraz, że może lepiej będzie zbyt się przy swojem żądaniu nie upierać. Spojrzała tylko na nią, jak mogła najsurowiej.
— Nie będziesz teraz miała czasu na lalki, — rzekła; — będziesz musiała pracować, będziesz musiała zmienić się i starać się być użyteczną.
Sara utkwiła swoje wielkie, dziwne oczy w twarzy wychowawczyni i milczała.
— Wogóle wszystko bardzo się zmieni na przyszłość, — ciągnęła dalej Miss Minchin. — Posłałam po ciebie, aby z tobą pomówić i aby cię dokładnie objaśnić o wszystkiem. Ojciec twój umarł; nie masz przyjaciół, nie masz majątku, nie masz swego domu, nie masz nikogo na świecie, ktoby o ciebie dbał.
Drobna, pobladła, śniada twarzyczka drgnęła kilka razy nerwowo, lecz szaro-zielone oczy wpatrzone były nieruchomie w Miss Minchin i Sara nie odezwała się ani jednem słowem.
— Dlaczegóż tak patrzysz? — spytała Miss Minchin ostro. — Czyś tak nierozgarnięta, że nie rozumiesz, co do ciebie mówię? Powtarzam, że jesteś zupełnie sama na świecie i nie masz nikogo, ktoby coś dla ciebie mógł uczynić, o ile ja nie zechcę zatrzymać cię u siebie.
Jużto przyznać trzeba, że Miss Minchin w najokropniejszym była humorze. Pozbawiona została nagle dużej sumy pieniędzy rocznie i wychowanki na pokaz, natomiast na łasce jej została mała żebraczka; nic dziwnego, że było to więcej złego naraz, niż Miss Minchin znieść mogła.
— A teraz słuchaj, — ciągnęła dalej — i zapamiętaj dobrze, co powiem. Jeśli ostro weźmiesz się do pracy i będziesz się starała zostać mi użyteczną za lat kilka, to ci tu pozwolę pozostać. Jesteś jeszcze dzieciak, ale sprytu masz dosyć i orjentujesz się dobrze i pojmujesz rzeczy, których się nawet nie uczyłaś. Po francusku mówisz bardzo dobrze i za jakiś rok będziesz mogła być pomocną przy nauczaniu młodszych dziewczynek. Będziesz wtedy miała lat 15, powinnaś już módz robić choć tyle.
— Po francuzku mówię lepiej od pani, — odezwała się Sara; — w Indyach zawsze z tatusiem rozmawiałam po francuzku. — Nie było to bardzo uprzejmie, ale było to przykro prawda, bowiem Miss Minchin wcale nie umiała po francuzku i zresztą nie była wcale inteligentna. Była jednak kobietą wyrachowaną i gdy minęło pierwsze wstrząśnienie rozczarowania, zrozumiała, że bardzo małym kosztem zdolne to i energiczne dziewczątko stać się może dla niej ogromnie pożytecznem i oszczędzi jej wielkich pensyi wypłacanych nauczycielom języków obcych.
— Nie bądź zuchwała, bo zostaniesz ukarana, — rzekła. — Trzeba będzie koniecznie naprawić maniery, jeśli chcesz na kawałek chleba zarobić. Przestajesz być pensyonarką. Pamiętaj, że jeśli zasłużysz na moją niełaskę i jeżeli cię wydalę to nie będziesz miała innego domu, prócz ulicy. Możesz teraz odejść.
Sara zwróciła się ku wyjściu.
— Stój! — zawołała Miss Minchin. —
— Czy nie masz zamiaru podziękować mi?
Sara zwróciła się ku niej. Na twarzy jej znów widoczne było drganie nerwowe i widać było, że stara się je opanować.
— Za co? — spytała.
— Za moją dobroć dla ciebie, — odparła Miss Minchin. — Za dobroć moją, że ci daję dach nad głową.
Sara przybliżyła się do niej o kilka kroków. Drobne jej piersi podnosiły się i opadały i odezwała się dziwnym, nie dziecinnym głosem.
— Pani nie jest dobra, — rzekła.
— Wcale pani nie jest dobra. — Poczem znów się odwróciła i wyszła z pokoju, pozostawiając Miss Minchin z zatwardziałą jakąś złością patrzącą za znikającą drobną figurką.
Dziewczątko weszło na schody, mocno przytulając lalkę do piersi. Zamierzała wejść do swojej sypialni, lecz przy drzwiach spotkała ją Miss Amelia.
— Nie wolno ci wchodzić tutaj, — rzekła. — Teraz to już nie twój pokój.
— A gdzie mój pokój? — zapytała Sara.
— Będziesz sypiała w izdebce na strychu, obok pokoiku kucharki.
Sara poszła dalej. Wyszła o dwa piętra wyżej, doszła do drzwi izdebki, otwarła je i weszła, zamykając je za sobą. Był to pokoik pod dachem, z sufitem pochyłym, wapnem wybielony; był w nim kominek z żelazną, zardzewianą kratą, żelazne proste łóżko i kilka starych sprzętów, przyniesionych z lepszych pokoi na dole, gdzie stały dotąd, dopóki nie uznano ich, że zbyt zniszczone. Pod okienkiem w dachu, przez które widny był tylko podłużny skrawek szarego, jesiennego nieba, stał odrapany, stary, czerwony obity fotel.
Sara podeszła bliżej i usiadła na nim. Dziwne to było dziecko, jak już powiedziałam i zupełnie nie podobne do innych dzieci. Płakała rzadko. Teraz nie płakała. Lalkę swą, Emilkę, położyła sobie na kolanach i twarzyczkę oparła o nią, objęła ją rączkami i tak siedziała z ciemną główką spoczywającą na czarnej krepie, nie odzywając się ani jednem słowem, nie wydając jednego dźwięku.


∗             ∗

Od tego dnia począwszy, życie małej Sary zmieniło się najzupełniej. Czasami miewała uczucie, że to jest jakieś całkiem odmienne istnienie — życie jakiegoś innego dziecka. Stała się teraz popychadłem i wyrzutkiem; lekcyi udzielano jej w godzinach niezwykłych i żądano by uczyła się nie będąc nauczaną; posyłano ją po sprawunki i zakupy, a posyłały ją Miss Minchin i Miss Amelia i kucharka. Nikt o nię nie dbał, nikt o niej nie pamiętał, chyba że od niej czegoś potrzebowano. Nieraz dawano jej pracę na cały dzień, wieczorem zaś posyłano do pustej sali szkolnej z pliką książek, aby późnym wieczorem uczyła się i wprawiała. Z resztą uczennic nigdy Sara nie była w stosunkach zażyłych, niebawem zaś tak już była obdarta, że zestawiając razem dziwne jej sukienki z jej dziwnemi manierami i sposobem bycia, koleżanki poczęły patrzeć na nią jak na dziewczynkę nie ze swojej sfery. Pozatem uczenice Miss Minchin były naogół niezbyt inteligentne, szablonowe panienki, przywykłe do bogactwa i komfortu; Sara zaś ze swemi niezwykłemi zdolnościami, ze swem opuszczeniem i z tym dziwnym sposobem uporczywego przyglądania się im i odliczania im tym sposobem zwykłej pewności siebie, stała się dla nich czemś niezwykłem.
— Ona tak patrzy zawsze, jakby na wylot każdego widziała, — rzekła raz jedna z dziewczynek, która była przebiegła i stale płatała psoty.
— Tak, widzę na wylot — odparła Sara prędko, gdy się o tem dowiedziała. — I dlatego im się przyglądam. Lubię wiedzieć, co w ludziach siedzi. Potem sobie o każdym rozmyślam.
Sama nigdy nie psociła, nigdy się z nikim nie wdawała. Mówiła bardzo mało, robiła co jej kazano i ogromnie wiele myślała. Nikt nie wiedział i naprawdę nikt nie dbał o to by wiedzieć, czy dziewczynka szczęśliwa była czy nieszczęśliwa, za wyjątkiem chyba Emilki, która mieszkała w pokoiku na strychu i sypiała na żelaznem łóżku w nocy. Sarze zdawało się, że Emilka ją rozumie, choć to była tylko lalka woskowa, lecz miała i ona zwyczaj takiego uporczywego przyglądania się. Sara zwykła była wieczorami z nią rozmawiać.
— Tyś jedyną przyjaciółką moją na świecie, — mawiała do niej. — Dlaczego nic nie mówisz? Czemu mi nic nie powiesz? Czasami pewna jestem, że mogłabyś mówić, gdybyś spróbowała. Ta świadomość, że jesteś wszystkiem co mam na świecie powinna sprawić to, żebyś pragnęła spróbować mówić. Ja na twojem miejscu próbowałabym. Dlaczego ty nie popróbujesz?
Dla Emilki miała dziewczynka istotnie dziwne jakieś uczucie. Uczucie to powstało z jej osamotnienia. Nie lubiła przyznawać przed sobą samą, że jedyna jej przyjaciółka, jedyna towarzyszka nie może ani słyszeć, ani odczuwać. Pragnęła wierzyć, albo udawać, że wierzy, że Emilka rozumie ją i potrafi ją odczuć; że słyszy gdy do niej mówi, choć jej nie odpowiada. Czasami usadzała ją na krześle, siadała naprzeciw niej, w czerwonym fotelu, patrzała na nią i myślała i wyobrażała sobie o niej różne rzeczy, dopóki jej własne źrenice nie poczęły rozszerzać się niby lękiem, zwłaszcza wieczorem, gdy w izdebce panowała cisza zupełna, a jedynym odgłosem był pisk i szmer szczurów za futrynami. W izdebce były jamy szczurze, a Sara nie znosiła szczurów i rada była, że Emilka była przy niej, gdy tak blizko słyszeć się dawał ich pisk, szmer i bieganie. Sara »wyobrażała« sobie między innemi, że »niby to« Emilka jest dobrą wróżką i że ją może obronić. Biedna, mała Sara! Wszystko, co się jej tyczyło, było »na niby«. Dziewczynka posiadała bardzo bujną wyobraźnię; więcej w niej było wyobraźni, niż istotnej Sary i całe dzieciństwo jej smutne, zaniedbane, składało się z takich różnych »niby to«. Tak długo wyobrażała sobie »na niby« rozmaite rzeczy, że w końcu zaczynała w nie wierzyć i wskutek tego nie byłyby jej zadziwiły najnieprawdopodobniejsze zdarzenia. Tak też wmówiła w siebie, że Emilka rozumie jej troski i że jest istotnie jej przyjaciółką prawdziwą.
— Co do odpowiadania — mawiała — to i ja często nie odpowiadam. Nie odpowiadam nigdy, kiedy mogę tego uniknąć. Jak kto wymyśla to niema nic lepszego, jak nie odezwać się ni słowem — patrzeć tylko spokojnie w oczy i myśleć. Jak tak robię, to Miss Minchin blednie z wściekłości, Miss Amelia jest wystraszona, dziewczynki również wiedzą, żem silniejsza od nich, bowiem mam moc opanowania mej złości, a one tej mocy nie mają, mówią niedorzeczności, których potem żałują. Nic niema mocniejszego niż złość, z wyjątkiem chyba tego, co daje moc opanowania jej — to »coś« jest mocniejsze. Dobrze jest nie odpowiadać wrogom. Prawie nigdy im nie nie odpowiadam. Może Emilka więcej wie, niż ja. Może ona woli nie odpowiadać nawet przyjaciołom. Wszystko chowa w serduszku.
Ale jakkolwiek Sara starała się uspokoić, zadowolić tego rodzaju argumentami, nie przychodziło jej to jednak z łatwością. Kiedy po długim, znojnym dniu, w ciągu którego posyłano ją tu i tam nieraz na długie wędrówki na wicher, deszcz i zimno; i kiedy wracała głodna i przemoknięta, a znów ją wysyłano, bo nikt nie raczył nawet pomyśleć, że to jeszcze dziecko i że jej cienkie drobne nożyny mogą być zmęczone, a drobne ciałko, ubrane w zbyt krótkie i ciasne sukienczyny musi być przeziębłe; kiedy w nagrodę otrzymywała tylko słowa ostre i szorstkie i chłodne, ukośne spojrzenia; kiedy kucharka była grubiańska dla niej i zuchwała; kiedy Miss Minchin w najgorszym bywała humorze, a dziewczynki szeptały między sobą i chichotały i naśmiewały się z jej biednych powyrastanych sukienek — wtedy o! wtedy Sara nie znajdowała w Emilce tego, czego wrażliwe jej, dumne i osamotnione serduszko łaknęło; Emilka siedziała na starem krześle i patrzała.
Pewnego takiego wieczoru, gdy wróciła do izdebki zziębnięta, głodna, z burzą szalejącą w drobnej piersi, wydało jej się spojrzenie Emilki takie bezmyślne, wypchane trocinami, nogi i ręce takie bezradne i bez wyrazu, że Sara straciła panowanie nad sobą.
— Teraz umrę chyba! — wyrzekła.
Emilka patrzała.
— Dłużej tego nie zniosę! — mówiło biedne dziecko, drżąc całe. — Wiem, że umrę. Jestem przemarznięta, przemoczona, zmęczona śmiertelnie. Tysiące mil dziś przebiegłam, a one tylko popychały mnie i poszturchiwały od rana do wieczora. A dlatego, żem tej ostatniej rzeczy, po którą mnie posłały, znaleźć nigdzie nie mogła, nie chciały mi dać kęsa chleba nawet na kolacyę. Ludzie śmiali się też ze mnie, gdym w podartych bucikach poślizgnęła się i w błoto upadła. Pokryta cała jestem błotem. A ci się śmiali! Czy słyszysz?
Patrzała na wytrzeszczone, szklane oczy, na uprzejmie uśmiechniętą twarz lalki i naraz opanowało ją uczucie niczem niepowstrzymanej, rozpaczliwiej jakiejś wściekłości. Podniosła rękę, porwała Emilkę z krzesła i rzuciła na ziemię, wybuchając spazmatycznym płaczem,
— Nie jesteś niczem innem, tylko lalką! — wołała. — Niczem, tylko lalką — lalką — lalką! O nic nie dbasz. Trocinami jesteś wypchana. Nigdy nie miałaś serca. Nie możesz czuć. Lalka tylko jesteś!
Emilka leżała na podłodze z nogami sromotnie zarzuconemi przez głowę i z nowem spłaszczeniem na końcu nosa; wciąż jednak była spokojna, nawet z odcieniem godności.
Sara ukryła twarz na ręku i szlochała. Szczury za ścianą poczęły bić się z sobą i gryźć, skuczeć i piszczeć. Lecz, jak już wspominałam, Sara nie miała zwyczaju płakać. Po chwili uspokoiła się, a uspokoiwszy się spojrzała na Emilkę, która przez zgięcie pod kolanem zdawała się jej przyglądać z rodzajem spokojnej sympatyi. Dziewczynka pochyliła się i podniosła ją. Zaczęły ją gryźć wyrzuty sumienia.
— Przecież tyś temu nie winna, żeś tylko lalka — rzekła, wzdychając z rezygnacyą — tak samo jak te dziewczyny tam na dole nie są winne, że w głowach brak im oleju. Nie jesteśmy podobne do siebie. Może lepiej być trocinami wypchaną.
Z pensyonarek Miss Minchin żadna nie odznaczała się błyszczącą inteligencyą; były one »dystyngowane«, lecz niektóre były tępe, niezdolne, inne chętne do nauki. Sara, która połykała wprost naukę w najnieprawdopodobniejszych porach dnia z porozrywanych i podartych książek i która odczuwała wprost głód wszystkiego, co można było czytać, wydawała nieraz w myśli surowy sąd o nich.
Tamte miały książki, których nigdy nie czytały; ona książek nie miała. Gdyby była miała cośkolwiek do czytania, nie byłaby tak samotna. Lubiła powieści, historye, poezye; czytać byłaby chciała wszystko. W domu była sentymentalna pokojówka, która kupowała tanie Gazety Codzienne i należała do okrężnej biblioteki, z której otrzymywała zatłuszczone tomy, zawierające opowieści o markizach i książętach, którzy stale i nieodmiennie zakochiwali się w kwieciarkach i służących i czynili z nich dumne małżonki ukoronowanych głów. Sara często wykonywała pracę owej pokojowej, aby w nagrodę mieć prawo czytać owe romantyczne historye. A była też na pensyi tłusta, tępa dziewczynka, nazwiskiem Ermengarda St. John, która dostarczała Sarze książek. Ermengarda miała bardzo mądrego ojca, który w rozpaczliwem wprost usiłowaniu rozbudzenia w córce chęci do nauki, wciąż jej przysyłał wartościowe i zajmujące dzieła, które były stałem źródłem jej utrapienia. Raz Sara zastała ją płaczącą nad dużą paczką książek.
— Co ci się stało? — spytała ją, trochę może z lekceważeniem.
A bardzo możliwe, że nie byłaby jej zaczepiła, gdyby nie była ujrzała onych książek. Widok książek zawsze w Sarze budził uczucia jakiejś głodnej pożądliwości, tak że koniecznie musiała zbliżyć się i choćby tytuły odczytać.
— Co ci się stało? — powtórzyła.
— Ojciec mój znów mi tyle książek przysłał — żałośnie odparła Ermengarda — i spodziewa się, że ja wszystkie odczytam.
— Czy nie lubisz czytać? — spytała Sara.
— Nienawidzę! — wybuchnęła Miss Ermengarda St. John. — A naturalnie będzie się mnie wypytywał, jak mnie zobaczy, będzie egzaminował ile zapamiętałam sobie; cobyś ty powiedziała, żeby ci tak kazali wszystko to przeczytać?
— Wolałabym to, niż wszystko inne na świecie — odparła Sara.
Ermengarda otarła oczy i ze zdumieniem spojrzała na taki dziwoląg.
— W imię Ojca i Syna!... — przeżegnała się.
Sara patrzyła z zajęciem. Nagły plan powstał w bystrej główce.
— Posłuchaj mnie! — rzekła. Jeżeli pożyczysz mi tych książek, to je przeczytam, a potem tobie opowiem wszystko co w nich jest, opowiem ci zaś tak, że wszystko spamiętasz. Wiem, że to potrafię. Dzieci we wstępnej klasie pamiętają zawsze wszystko, co im powiem.
— Boże mój drogi! — mówiła Ermengarda. — Czy naprawdę myślisz, żebyś potrafiła?
— Wiem z pewnością, że potrafię — odparła Sara. — Lubię czytać i pamięć mam doskonałą. Przytem książki będę szanować; odbierzesz je równie nowo wyglądające, jak teraz.
Ermengarda schowała chustkę do kieszeni.
— Jeżeli to zrobisz — rzekła — i jeżeli potrafisz tak zrobić, żebym to pamiętała to dam ci — — — to dam ci pieniędzy.
— Nie pragnę twoich pieniędzy — odparła — pragnę twoich książek; tych pragnę całem sercem.
Oczy jej poczęły błyszczeć dziwnie, odetchnęła głęboko.
— Więc je sobie zabierz — rzekła Ermengarda — chciałabym mieć samo pragnienie przeczytania ich, ale nie mam zdolności; tatuś mój jest bardzo zdolny i mądry i chciałby, żebym i ja taka była.
Sara zabrała książki i wyszła z pokoju. Na progu jednak zatrzymała się i odwróciła.
— A co ty ojcu swemu powiesz? — zapytała.
— Och! wszak ojciec nie potrzebuje wiedzieć; będzie myślał, że sama je przeczytałam.
Sara spojrzała na książki serce poczęło jej bić przyspieszonem tępem.
— Tak nie chcę — mówiła wolno — nie będę czytała, jeżeli zamierzasz mówić nieprawdę. Kłamstwa nieznoszę. Dlaczego zresztą nie masz powiedzieć, żem ja je przeczytała i tobie opowiedziała?
— Ale ojciec chce, bym je sama czytała — rzekła Ermengarda.
— Ojciec twój pragnie, abyś wiedziała, co w nich jest, abyś zapoznała się z ich treścią — mówiła Sara — a skoro ja potrafię opowiedzieć ci to w sposób przystępny i wbić ci w pamięć, to myślę, że będzie kontent.
— Ojciec wolałby, żebym je sama przeczytała — odparła Ermengarda.
— A ja znów myślę, że ojcu twemu o to chodzi, byś się jak najwięcej nauczyła — wszystko jedno w jaki sposób — powiedziała Sara. — W każdym razie gdybym ja była twoim ojcem, toby mi chodziło tylko o to.
A choć takie postawienie kwestyi nie było zbyt pochlebne, to jednak Ermengarda musiała przyznać Sarze racyę i po kilku jeszcze przekonywujących argumentach ustąpiła. I tak stało się, że oddawała później zawsze książki swoje Sarze, dziewczynka zaś zabierała je z sobą do izdebki na strychu i pochłaniała je; po przeczytaniu zaś każdego tomu wracała do Ermengardy i opowiadała jej treść na swój własny sposób. Miała ona dar czynić opowiadanie zajmującem. Wyobraźnia jej bujna dopomagała jej do ubierania każdego faktu w formę zajmującego opowiadania i tak umiejętnie potrafiła prowadzić swoje wykłady, że Miss St. John więcej skorzystała z jej opowiadania i więcej zapamiętała, aniżeli gdyby była trzykrotnie książki swe przeczytała sama, swym biednym, upośledzonym móżdżkiem. Kiedy Sara siadała przy niej i rozpoczynała opowieść o podróżach lub historyi, umiała podróżników i historyczne osobistości przedstawić wyobraźni słuchaczki, jak żywych; Ermengarda zaś siadała i z zachwytem śledziła wymowną gestykulacyę, zarumienioną twarzyczkę i błyszczące wymowne oczy małej profesorki.
— To wszystko brzmi o wiele ładniej, aniżeli wydaje się w książce, — mawiała. — Nigdy naprzykład nie obchodziła mnie Marya, królowa Szkocka a wprost nienawidziłam Francuzkiej Rewolucyi; ty jednak umiesz to przedstawić, niby zajmującą opowieść.
— Bo też to jest opowieść, — odpowiadała Sara. — Wszystko to są opowieści jak zresztą i wszystko na świecie. W tobie jest opowieść, we mnie, w Miss Minchin. Opowieść zrobić można ze wszystkiego.
— Jabym nie potrafiła, — rzekła Ermengarda.
Sara spojrzała na nią uważnie.
— Masz racyę, — odezwała się wreszcie, — przypuszczam, żebyś nie potrafiła. Ty jesteś bardzo podobna do Emilki.
— Kto to jest Emilka? —
Sara się opamiętała. Wiedziała o tem, że nieraz bywa niegrzeczna w prostocie swoich spostrzeżeń, a nie chciała przecież być niegrzeczna dla dziewczynki, która nie była zła, lecz tylko bardzo niemądra. Mimo swej szorstkości miała ona dużo poczucia sprawiedliwości. W długich godzinach, które spędzała w samotności, zwykła była zastanawiać się nad wielu zajmującemi kwestyami. Doszła ona do jednego wniosku zasadniczego, a mianowicie, że osoba inteligentna, powinna być dość inteligentna na to, aby nie być względem drugich niesprawiedliwą, lub wprost niedobrą. Miss Minchin była niesprawiedliwa i przekorna, kucharka złośliwa i gwałtowna — wszystkie zaś były ograniczone, wszystkie zdobyły sobie tylko jej pogardę i Sara pragnęła być zupełnie do nich niepodobna. Pragnęła zatem być możliwie najuprzejmiejszą dla wszystkich, którzy choćby w najdrobniejszej mierze na to zasługiwali.
— Emilka — jest to... ktoś, którego znam, — odparła.
— A czy ją lubisz? — spytała Ermengarda.
— Tak jest, lubię ją, — odparła Sara.
Ermengarda znów się poczęła przyglądać jej dziwnej twarzyczce i całej postaci. Sara wyglądała dziwnie.
Dnia tego miała na sobie spłowiała niebieską pluszową sukienkę, która ledwie do kolan jej sięgała, brązowy sukienny żakiecik i oliwkowe pończochy, które jej Miss Minchin kazała nadsztukować czarnemi, aby były dość długie. A jednak Ermengarda zwolna zaczynała ją podziwiać. Takie opuszczone, drobne, zaniedbane stworzonko, które mogło czytać i czytać i pamiętać i które potrafiło tak ślicznie, zajmująco opowiadać i wcale słuchacza nie znudzić! — dziewczątko, które umiało mówić po francusku, a po niemiecku nauczyło się niewiadomo jak i kiedy! trudno było nie przyglądać się i nie czuć się zainteresowaną, zwłaszcza gdy się było, jak biedna Ermengarda tak mało zdolną, że każda lekcya stawała się dla niej troską i zmęczeniem.
— A mnie czy lubisz? — spytała wreszcie Ermengarda.
Sara zawahała się przez sekundę, poczem odparła:
— Lubię cię, bo nie masz złej natury — lubię cię za to, że mi pozwalasz czytać swoje książki — lubię cię za to, że się przekornie nie wyśmiewasz ze mnie, z tego, czemu nie mogę zaradzić. Wszakże to nie twoja wina, że —
Szybko się opamiętała. Już chciała powiedzieć: »że jesteś mało inteligentna«.
— Że co? — badała Ermengarda.
— Że się trudno uczysz. Jeżeli nie możesz, to nie możesz. Jeżeli ja zaś potrafię, to potrafię — oto wszystko. — Chwilkę zamilkła, poczem ciągnęła wolno, na swój sposób w miarę jak myśli poczęły jej napływać do głowy.
— A może, — mówiła — to nie dosyć módz się szybko uczyć i łatwo pojmować. Dla drugich znaczy więcej, gdy się jest dobrym. Gdyby Miss Minchin posiadła wszystkie rozumy świata, co nie jest i nie będzie, i gdyby była taka przytem, jak jest, toby zawsze była nieznośna i wszyscy by ją nienawidzili. Bardzo wielu ludzi zdolnych krzywdziło drugich i było złymi naprzykład Robespierre —
Znów zamilkła i przyglądała się towarzyszce.
— Pamiętasz, co ci o nim mówiłam? — spytała. — Jestem pewna, żeś zapomniała.
— Wszystkiego coprawda nie pamiętam — wyznała Ermengarda.
— Więc dobrze — zawołała Sara z nagłem postanowieniem — powiem ci wszystko raz jeszcze.
I rzeczywiście raz jeszcze zagłębiła się w straszne wspomnienie Rewolucyi Francuskiej, takie mówiła rzeczy i tak żywo malowała jej okropności, że Miss St. John bała się potem pójść spać, i głowę skryła pod kołdrę i trzęsła się ze strachu, dopóki nie usnęła. Później jednak zachowała w umyśle żywą pamięć charakteru Robespierra i nie zapomniała również Maryi Antoniny, ani nawet księżnej de Lanetelle.
— Wiesz co? głowę jej zatknęli na pikę i tańczyli koło niej, — mówiła Sara; — a miała piękne blond włosy; a kiedy o niej myślę to nie mogę nigdy wyobrazić sobie jej głowy na karku, lecz na pice z tłumem rosbestwionym, tańczącym i wyjącym do koła.
Rzeczywiście dla tego pełnego wyobraźni dziecka wszystko było powieścią; im więcej zaś czytała, tem bardziej rozbudzała się jej wyobraźnia. Jedną z jej największych przyjemności było siedzieć w swojej izdebce, lub chodzić po niej i »wyobrażać« sobie różne rzeczy »na niby«. W chłodne wieczory, gdy biedactwo głodne bywało, przysuwała czerwony fotel do pustego kominka i mówiła wolno a dobitnie:
— Dajmy na to, że niby to jest duży kominek z ładną stalową kratą i wielki, płonący ogień — trzaskający wesoło — i dużo rozżarzonych węgli i niebieskawe, tańczące nad tem płomyki. I dajmy na to, że mam miękki, gruby pled, i że to jest wygodny, wyścielany fotel z purpurowego aksamitu; i że »niby to« mam na sobie czerwoną aksamitną sukienkę i duży kołnierz koronkowy, jak takie dziecko na obrazku; i dajmy na to, że niby to cały pokoik jest ślicznie umeblowany, i że stoją półeczki pełne książek, które jak za poruszeniem różdżki czarodziejskiej się zmieniają, skoro je tylko przeczytam; i że niby to stoi tu mały stoliczek nakryty śnieżno białym obrusikiem, a na nim małe srebrne naczynia, w jednem gorąca, gorąca zupa, w innem pieczone kurczątka a jeszcze w innem torcik z galaretką malinową, a w innem trochę winogron; i dajmy na to, że niby to Emilka umie mówić i że możemy siedzieć sobie razem i jeść kolacyę, a potem rozmawiać i czytać; i dajmy na to jeszcze, że niby to w głębi stoi ciepłe, miękkie łóżeczko i że jak jesteśmy śpiące, możemy się położyć i spać, spać jak tylko długo nam się spodoba.
Zdawało się nieraz, że gdy tak przez pół godziny z rzędu wmawiała w siebie różne rzeczy, robiło jej się ciepło i wsuwała się do łóżeczka z Emilką i zasypiała z uśmiechem na ustach.
— Jakie ogromne, puszyste poduszki! — szeptała do siebie. — Jakie białe podpięcia i miękka miła kołderka! — I zapominała nawet, że jej prawdziwa poduszka zaledwie garść pierza w sobie miała, a kołdra cienka była i pełna dziur.
Innym znów razem wystawiała sobie, że »niby to« jest księżniczką i chodziła po domu z takim wyrazem twarzy, że był on źródłem utrapienia Miss Minchin, ponieważ wydawało się, że dziecko nie słyszy złych i obelżywych wyrazów do siebie skierowanych, lub jeśli słyszy, że jej takowe zupełnie są obojętne. Czasami w samym środku potoku swych niepoczciwych i okrutnych słów napotykała Miss Minchin owe dziwne, niedziecinne oczy utkwione w siebie z wyrazem jakby uśmiechu pełnego pobłażliwej dumy i godności. Miss Minchin niewiedziała oczywiście, że właśnie w tej chwili Sara mówiła do siebie.
— Wcale nie wiesz, że takie rzeczy mówisz do księżniczki i że gdybym zechciała, to mogłabym ręką tylko skinąć i skazać cię na śmierć. Żal mi cię tylko, właśnie dla tego, że jestem księżniczką, ty zaś stare, głupie, biedne, pospolite stworzenie i nie potrafisz już być inną.
Bawiło ją to więcej niż cokolwiekbądź na świecie; a choć to zabawne było i dziwaczne nawet, przecież znajdowała w tem pokrzepienie i nie było to dla niej złem wcale. Istotnie uchroniło ją to od stania się szorstką i złośliwą, gdy wszyscy dookoła nie byli tacy.
— Księżniczka musi być uprzejma, — mówiła do siebie. To też gdy służba, która przyjmowała ton swej pani, posyłała ją po sprawunki i wydawała rozkazy, Sara głowę miała podniesioną i odpowiadała im w taki sposób, że nieraz patrzały zdumione tak niezwykłą uprzejmością.
— Jestem księżniczką w łachmanach — myślała, — lecz w głębi duszy jestem księżniczką. Łatwo by było być księżniczką, gdybym była odziana w złotogłowie; dużo to większy tryumf być księżniczką tak, żeby o tem nikt nie wiedział. Weźmy naprzykład Maryę Antoninę: Kiedy była w więzieniu, tron już utraciła i ubrana była w prostą czarną suknię, a włosy jej były siwe, a oni jej urągali i wołali na nią wdowa Capet — wtedy więcej miała królewskości w sobie, aniżeli w dniach wesołych, gdy samemi wspaniałościami była otoczona. Najwięcej mi się wtedy podobała. Ta wyjąca tłuszcza jej nie przestrasza. Silniejsza była od nich nawet wtedy, gdy jej ścięli głowę.
Pewnego razu, gdy myśli takie chodziły jej po głowie, wyraz jej oczu tak rozwścieklił Miss Minchin, że poskoczyła do Sary i uderzyła ją w twarz.
Sara ocknęła się z swych marzeń, drgnęła, potem serdecznie się rozśmiała.
— Z czego się śmiejesz, ty zuchwały, niesforny dzieciaku! — zawołała oburzona Miss Minchin.
Znów upłynęło kilka sekund, póki Sara nie przypomniała sobie, że jest księżniczką. Policzki jej czerwone były i pałające od otrzymanych uderzeń.
— Myślałam — odparła.
— Przeproś mnie natychmiast — zawołała Miss Minchin.
— Przeproszę panią za to, że się śmiałam, jeżeli to było niegrzecznie — rzekła Sara — ale nie przeproszę panią za to, żem myślała.
— O czem myślałaś? — spytała Miss Minchin. — Jak śmiesz myśleć? O czem myślałaś?
Wszystko to działo się w sali szkolnej i wszystkie dziewczynki głowy popodnosiły z nad książek i słuchały. Bardzo zajmowało je, ilekroć Miss Minchin wymyślała Sarę, bowiem dziewczynka odpowiadała zwykle coś niezwykłego i wcale nie bywała zalękniona. Teraz również przestraszona nie była, choć uszy i policzki jej pałały, a oczy świeciły niby gwiazdy.
— Myślałam, — odparła poważnie i bardzo grzecznie — że pani nie wie, co pani robi.
— Co takiego? że nie wiem, co robię! — ze zgrozą zawołała Miss Minchin.
— Tak jest — mówiła Sara — i myślałam, coby się stało, gdybym była księżniczką, a pani wytargała mnie za uszy — cobym wtedy ja miała pani zrobić. I myślałam dalej, że gdybym była księżniczką, to pani nie śmiałaby mnie dotknąć, cokolwiek powiedziałabym lub zrobiła. Myślałam jeszcze, jakby pani była zdziwiona i przestraszona, gdyby się nagle okazało —
Tak żywo oczyma swej wyobraźni widziała ten obraz, że mówiła w sposób, który nawet na Miss Minchin wywarł wrażenie. Na chwilę zdało się jej ciasnemu umysłowi, że w tem dziecku musi być jakaś potęga istotna.
— Co takiego? — zawołała — gdyby się co okazało?
— Że istotnie jestem księżniczką — odparła Sara — i że mogę uczynić wszystko, wszystko, co mi się podoba.
— Idź zaraz do swego pokoju — zawoła Miss Minchin bez tchu — ruszaj natychmiast. Opuść klasę. Proszę do lekcyi, panienki!
Sara zrobiła dyg.
— Proszę wybaczyć, że się śmiałam, jeśli to było niegrzecznością — rzekła, wychodząc z pokoju i pozostawiając Miss Minchin w najwyższym stopniu rozzłoszczoną, a dziewczęta szepczące między sobą.
— Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że ona naprawdę jest kimś! — rzekła jedna z nich. — Nawet by się powinno okazać.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Jadwiga Włodarkiewiczowa.