Przejdź do zawartości

Co się stało na pensyi?/Część III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Co się stało na pensyi?
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga Włodarkiewiczowa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
CZĘŚĆ III.



Sara nie była w możności wyobrazić sobie chociażby istoty, odpowiadającej wymarzonej przez się postaci tajemniczego dobroczyńcy. Kiedy usiłowała stworzyć sobie w wyobraźni jego lub jej obraz, kończyło się zawsze na czemś mglistem i zagadkowem — na wyobrażeniu sobie nie osoby istotnej, żywej, lecz kogoś przypominającego raczej postać Św. Mikołaja na Boże Narodzenie, w długich, powłóczystych szatach, z drzewkiem w ręku. A gdy zasnęła pod ciepłą białą kołderką, wtedy śniła jej się jakaś postać wspaniała, ona zaś mówiła do niej po hindusku i biła pokłony.
Jedno postanowiła nieodwołalnie. O szczęściu swem nikomu nie opowie — będzie to jej wyłączną tajemnicą. Coprawda to była przekonana, że gdyby się Miss Minchin dowiedziała, toby jej skarby owe zabrała, a w każdym razie popsułaby jej wszelką radość. To też gdy następnego ranka schodziła na dół, zamknęła szczelnie drzwi na klucz i starała się niczem nie zdradzić tego, co ją spotkało. A jednak nie było to tak łatwo, bo mimowoli bowiem przypominało jej się wszystko, a wtedy serce poczynało bić jak młotem i powtarzała sobie z rozkoszą: — mam przyjaciela!
Był to zaś przyjaciel, który najwidoczniej postanowił w dalszym ciągu o niej myśleć i pamiętać, bowiem gdy następnego wieczora weszła do izdebki — gdy otworzyła drzwi — wyznać trzeba z uczuciem lekkiego niepokoju — ujrzała, że te same ręce znów tu gospodarowały i więcej jeszcze zrobiły niż dnia poprzedniego. Ogień znów płonął wesoło, kolacya stała na stole, pozatem wiele jeszcze innych było rzeczy, które tak zmieniły wygląd izdebki, że Sara stanęła bez tchu. Zniszczony mur nad kominkiem zawieszony był ciężką wzorzystą zasłoną, na gzymsie kominka ustawiono wykwintne cacka. Wszystkie sprzęty, proste i brzydkie, jakie można było przykryć draperyami, osłonięte zostały takowemi i wyglądały uroczo. Jakieś dziwne draperye o bogatych wzorzystych deseniach poprzyczepiano do ścian ostrymi gwoździami — tak ostrymi, że się dawały wcisnąć w drzewo bez młotka. Przypięto kilka różnobarwnych wachlarzy, rozrzucono miękkie, duże poduszki. Stare, podłużne pudło drewniane przykryte było dywanikiem, na tem leżały poduszki, tak, że wyglądało, jak ładna fantazyjna kanapka. Sara usiadła na niej i znów tylko z lubością przyglądała się wszystkiemu.
— To jest zupełnie jak w bajce, że każde pragnienie staje się rzeczywistością — mówiła — zupełnie jak w bajce. Mam uczucie, że mogłabym zażądać wszystkiego — brylantów i złota — a wszystkoby się stało. Wobec tego co jest i tamto nie byłoby dziwne. Czyż to moja biedna izdebka? Jestemże tą samą zziębniętą, obdartą, przemokłą Sarą? I pomyśleć, że sobie wyobrażać zawsze lubiłam »na niby« i pragnąć, żeby były czary! Najwięcej zawsze pragnęłam, aby bajka stała się rzeczywistością. Żyję w bajce. Zdaje mi się, że sama jestem wróżką i że mogłabym przemieniać rzeczy i ludzi.
Było to istotnie jak bajka, co zaś najlepsze, to to, że ta bajka trwała. Prawie każdego dnia coś w izdebce przybywało nowego. Ilekroć Sara wieczorem wracała do siebie, zastawała zawsze jakiś nowy sprzęt wygodny lub ozdobny, aż wkrótce smutna izdebka na strychu zamieniła się w śliczny, wesoły pokoik, pełen wykwintnych i bogatych sprzętów. A dobry czarodziej dbał i o to, by dziecko nie było głodne i aby miało tyle książek, ile ich tylko zdoła przeczytać. Wychodząc rano z pokoiku swego pozostawiała Sara resztki swej kolącyi, wieczorem zaś znajdowała wszystko sprzątnięte, a natomiast zastawioną nową wieczerzę. Tam na dole Miss Minchin zawsze jednakowo była zła, opryskliwa, okrutna, Miss Amelia zawsze jednakowo cierpka i zrzędząca, służąca zawsze jednakowo grubijańska i niegrzeczna. Sarę wciąż używano do posyłek, łajano, kazano jej biegać to tu, to tam, lecz teraz łatwiej jej było znosić to wszystko. Rozkoszne uczucie czegoś romantycznego i pełnego tajemniczości dawało jej moc znoszenia złośliwości i złych humorów kucharki. Wygody, jakich teraz zażywała i które, jak się zdawało, zapewnione miała na czas dłuższy, dodawały jej sił. Kiedy z posyłek wracała do domu przemoknięta i zmęczona, miała pewność, że wnet będzie się mogła ogrzać i wypocząć. Po kilku tygodniach przytyła nawet nieco. Twarzyczka się zarumieniła, oczy nie zdawały się już tak wielkie i przepaściste.
Kiedy to wszystko zaczęło być tak widoczne, że już Miss Minchin często przyglądała jej się pytająco, zdarzyło się coś nowego. Jakiś człowiek zadzwonił do pensyonatu i przyniósł kilka dużych paczek. Wszystkie zaadresowane były (wielkiemi literami) »dla małej dziewczynki w izdebce na strychu«. Sarę posłano, aby otworzyła drzwi i ona też odebrała paczki. Dwie największe położyła na stole w przedpokoju i przyglądała się adresowi, gdy Miss Minchin zeszła ze schodów.
— Zanieś to wszystko na górę i oddaj tej panience, dla której to przyniesiono, — rozkazała. — Nie masz co stać tu i gapić się.
— Te paczki należą do mnie — odparła Sara spokojnie.
— Do Ciebie? — zawołała Miss Minchin. — Co przez to rozumiesz?
— Skąd one są? — nie wiem — rzekła Sara, — ale adresowane są do mnie.
Miss Minchin stanęła przy Sarze i przyglądała się paczkom z bardzo widocznem podnieceniem.
— Co w nich jest? — spytała.
— Nie wiem — odparła Sara.
— Rozwiń je! — rozkazała coraz bardziej podniecona.
Sara uczyniła, co jej kazano. Paczki zawierały różne części ubrania, wszystko wytworne i w dobrym guście; były tam buciki i pończochy i rękawiczki, paltocik ciepły, a nawet parasol. Do kieszeni paltocika przypięta była kartka, na której znajdował się napis: »Proszę codzień używać, jak będzie potrzeba, będzie wszystko nowe«.
Miss Minchin ogromnie była podniecona. Niegodziwy jej umysł począł pracować. Czyżby w rezultacie popełniła błąd, zaniedbując i poniewierając dziecko, które może miało jakiegoś nieznanego, a potężnego przyjaciela? Nie byłoby to bardzo przyjemnie, aby się ów on czy ona dowiedzieli całej prawdy o ubraniu zniszczonem i cienkiem, o skąpem pożywieniu, o ciężkiej pracy dziewczątka. Czuła się bardzo jakaś niepewna siebie i spoglądała na Sarę z ukosa.
— A zatem, — zaczęła mówić głosem, jakim nie przemówiła do Sary odkąd ojciec jej umarł, — a zatem jest ktoś, kto dla ciebie ogromnie jest dobry. Ponieważ masz teraz ubranie i dostać masz nowe, gdy to znosisz, to idź, ubierz się, abyś wyglądała przyzwoicie; jak się ubierzesz, możesz zejść na dół; odrobić lekcye w sali szkolnej.
Takim więc sposobem w pół godziny później wszystkie wychowanki Miss Minchin osłupiały ze zdumienia, gdy Sara się ukazała w kostyumie, w jakim jej nie widziano od chwili zmiany fortuny, gdy przestała być wychowanką »na pokaz«. Ledwie się wierzyć chciało, by to miała być ta sama Sara. Ubrana była zręcznie, w ładną, bronzową sukienkę, i nawet pończochy i buciki ładne były i wytworne.
— Może jej ktoś majątek zostawił — zaczęły dziewczynki szeptać między sobą.
— Zawsze mówiłam, że ją czeka coś nadzwyczajnego. Ona taka jest inna, niż wszystkie — mówiła jedna z nich.
Tego wieczoru, gdy Sara wróciła do siebie, wykonała plan, który już dawno ułożyła sobie była w głowie. Oto napisała liścik do nieznanego przyjaciela. List ten brzmiał jak następuje:
»Mam nadzieję, że to nie będzie uważane za niegrzeczność z mej strony że piszę ten list, skoro Pan (czy Pani) życzy sobie, aby to wszystko było tajemnicą; nie chcę wszakże być niegrzeczną i usiłować wykryć, kto jest moim dobrodziejem; chcę tylko podziękować za tę wielką dobroć dla mnie, za tę dobroć tak cudną, która mi wszystko w bajkę czarowną zamienia. Takam bardzo wdzięczna i tak ogromnie szczęśliwa! Dotąd bywałam taka samotna, opuszczona, zziębnięta i głodna, teraz zaś — och! proszę pomyśleć, co się ze mną stało! Proszę pozwolić mi powiedzieć tylko tych słów kilka. Zdaje mi się, że muszę je wypowiedzieć: Dziękuję — dziękuję — z całego serca dziękuję«.
Mała dziewczynka ze strychu.
Następnego ranka list ten zostawiła na małym stoliku i zabrano go wraz z innemi rzeczami; była więc pewna, że czarodziej go otrzymał i myśl ta jeszcze więcej ją uszczęśliwiała.
W kilka dni później zdarzyło się coś bardzo dziwnego. Znalazła w swym pokoiku coś, czegoby się nigdy nie była spodziewała. Gdy weszła doń jak zwykle, ujrzała coś niewielkiego, ciemnego na krześle, jakąś dziwną, drobną postać, która w tej chwili zwróciła ku niej drobny, brzydki o inteligentnym wyrazie pyszczek.
— Patrzcie! toż to małpka! — zawołała Sara. — To małpka Hinduskiego magnata! Jak ona mogła się tu dostać?
Istotnie! była to małpka, która siedziała na krześle i tak była podobna do dziecka, że Sarę to rozrzewniało; niebawem doszła do tego, jakim sposobem małpka dostała się do jej pokoju. Oto okienko w dachu było otwarte i nietrudno było zgadnąć, że stworzonko wydostało się przez okienko na strychu z drugiej strony, które oddalone było zaledwie o kilka stóp i przez które łatwo można było przechodzić z jednej strony domu na drugą nawet mniej zręcznemu gimnastykowi. Prawdopodobnie dostała się tu w czasie wycieczki eksploracyjnej i łażąc po dachu, przynęcona światłem, wsunęła się do izdebki Sary. W każdym razie było to najprawdopodobniejsze a fakt faktem, że oto małpka siedziała; kiedy się też Sara przybliżyła, wyciągnęła zabawną, długą łapkę, pochwyciła dziewczynkę za sukienkę i skoczyła jej na ręce.
— Moje ty biedne, zabawne, brzydkie, cudzoziemskie stworzonko! — mówiła Sara, głaszcząc ją. — Muszę cię lubić. Tak wyglądasz jak dziecko, ale bardzo się cieszę, że nie jesteś dzieckiem, bo twoja mamusia nie mogłaby z ciebie być dumna i niktby nie śmiał powiedzieć, że jesteś podobna do mamusi, albo do tatusia, albo do kogokolwiek z krewnych. Ale jednakże bardzo cię lubię; taki masz smutny, opuszczony wyraz w oczach. A może ty się martwisz, żeś taka brzydka i zawsze to masz na myśli? Ciekawam, czy ty myślisz?
Małpka siedziała cicho, i przyglądała się mówiącej i można było przypuszczać, że ją te uwagi bardzo zajmują, sądząc po wzroku i czole zmarszczonem i po sposobie przechylania łebka i drapania się łapką po czole. Patrzyła na Sarę bardzo poważnie, ale i trochę z lękiem. Pomacała materyał sukni, dotknęła jej ręki, wdrapała się na ramię i zajrzała do ucha, potem wzięła w łapkę promień jej włosów, wyglądała przytem smutno, poważna, lecz niewzruszona. Na ogół można było przypuszczać, że z Sary jest kontenta.
— Muszę cię odnieść do twego pana — rzekła dziewczynka, — jakkolwiek mi bardzo przykro, że to muszę zrobić. Ach coby to człowiek miał z ciebie za towarzystwo!
Zdjęła sobie małpkę z ramienia, posadziła na kolanach i dała jej kawałek ciastka. Małpka siedziała i skubała ciastko, potem przechyliła głowę w jedną stronę, w drugą, spojrzała, zmarszczyła czoło, znów skubała ciastko, wszystko zaś robiła w bardzo uprzejmy sposób.
— No, ale już czas na ciebie, — rzekła w końcu Sara; wzięła małpkę na ręce, aby ją znieść na dół. Tymczasem małpce najwidoczniej bardzo się to podobało i nie miała zamiaru stąd wychodzić, gdy bowiem doszły do drzwi, uwiesiła się u szyi Sary i zaskrzeczała ze złości.
— Nie trzeba być taką niewdzięczną małpą — mówiła Sara. — Powinnaś być więcej przywiązana do własnej rodziny. Pewna jestem, że Lascar jest bardzo dobry dla ciebie.
Nikt dziewczynki nie spotkał po drodze i wnet znalazła się przed frontowemi drzwiami Hinduskiego Pana, które jej Lascar otworzył.
— Zastałam w moim pokoju małpkę, odezwała się po hindusku. — Myślę że weszła przez okienko.
Hindus zaczął wymownie dziękować; lecz w samym środku wymowy dał się słyszeć zniecierpliwiony przytłumiony głos, dochodzący przez drzwi z pokoju obok. Gdy Lascar głos ów usłyszał, zniknął w mgnieniu oka, pozostawiając Sarę stojącą w przedpokoju z małpką na ręku.
Nie ubiegła minuta, gdy zjawił się znów. przynosząc zlecenie. Oto pan jego kazał przyprowadzić Miss do biblioteki. Pan jest bardzo chory, ale życzy sobie poznać Miss.
Sarze wydawało się to dziwnem i zabawnem, ale pamiętała, że czytała różne historye o takich Hinduskich magnatach, którzy nie mieli zdrowia i wskutek tego źli byli i zgryźliwi i którym zawsze trzeba było ustępować. Poszła więc posłusznie za Lascarem.
Kiedy weszła do pokoju, Hinduski magnat leżał na szeslongu, obłożony ze wszystkich stron poduszkami. Miał pozór człowieka ogromnie chorego. Pożółkła twarz jego była wychudzona, oczy głęboko zapadnięte. Na Sarę rzucił wzrokiem przenikliwym, miało się wrażenie, że dziewczynka budzi w nim jakby trwożne jakieś zaciekawienie.
— Panienka mieszka tu obok? — spytał.
— Tak jest — odparła Sara. — Mieszkam u Miss Minchin.
— Ona ma pensyonat? —
— Tak jest — brzmiała odpowiedź.
— A panienka jest jedną z uczennic?
Sara się zawachała,
— Właściwie, to ja dobrze nie wiem, czem jestem — odparła.
— Jakto? — zapytał Hinduski magnat.
Małpka cienko pisnęła, Sara ją pogłaskała.
— Z początku, — mówiła, — byłam uczennicą i pensyonarką; ale teraz...
— Co panienka ma na myśli mówiąc »z początku«? — brzmiało pytanie.
— Kiedy mnie tu przyniósł mój ojciec.
— No a potem co się stało? — zapytał chory, patrząc na dziewczynkę badawczo i marszcząc brwi.
— Ojciec mój umarł, — rzekła Sara.
— Cały majątek swój stracił, nic dla mnie nie zostało — nie miałam nikogo, ktoby się mną był zajął, ktoby o mnie dbał, ktoby Miss Minchin za mnie płacił, więc...
— Więc umieszczono cię w norze na strychu, zaniedbywano, nie odżywiano, używano do posług najcięższych! — przerwał Hinduski magnat. — Wszak się nie mylę? tak było jak mówię, prawda? —
Twarzyczka dziewczątka pokryła się szkarłatnym rumieńcem.
— Przecież nie miał kto się mną opiekować, nie miałam pieniędzy, — odparła smutnie, — nikogo nie mam na świecie, niczyja nie jestem.
— Dlaczego ojciec twój stracił majątek? — indagował nieznajomy głosem zirytowanym.
Sara zaczerwieniła się jeszcze mocniej i dziwne swe, sobie właściwe spojrzenie utkwiła w pożółkłej twarzy pytającego.
— Tatuś nie stracił sam majątku — odpowiedziała. — Miał tatuś przyjaciela, którego kochał i który te pieniądze zabrał. Nie wiem jak to było. Nie rozumiem i nie znam się na tem. Tatuś zbytnio przyjacielowi zaufał.
Ujrzała, że chory drgnął — drgnął dziwnie, jakby nagłą opanowany trwogą. Potem mówić zaczął z nerwowem podnieceniem:
— Zwykła to historya — mówił. — Zdarza się ona codziennie; często jednak ci, którym czynią zarzuty, którzy błądzą — robią to mimowolnie i nie są tak źli, jakimi się wydają. Może zajść nieporozumienie, przerachowanie się; oni tam mogą nie być tak złymi jakimi się wydają, powtarzam.
— Tak, to prawda — rzekła Sara — lecz ci drudzy mniej nie cierpią. To wszystko zabiło tatusia.
Chory gwałtownym ruchem odrzucił kosztowne przykrycie.
— Przybliż się, niech ci się przypatrzę — zawołał.
Głos jego był dziwny, brzmiał jeszcze więcej nerwowo, niż przedtem. Sara miała wrażenie, że boi się na nią spojrzeć. Podeszła bliżej i stanęła przy nim, trzymając na ręku małpkę, która się do niej przytuliła i trwożnie przyglądała się swemu panu.
Zapadłe, niespokojne oczy Hinduskiego magnata spoczęły na niej z uporem.
— Tak — wymówił nakoniec. — Tak jest; to widoczne. Powiedz mi imię ojca swego.
— Ojciec mój nazywał się Ralf Crewe — odpowiedziała Sara. — Kapitan Crewe.
— A może — dodała tknięta nagłą myślą — a może pan go znał. Tatuś umarł w Indyach.
Chory oparł się o poduszki. Wyglądał tak, jakby nagle siły go opuściły, oddychał z trudnością.
— Tak jest — odparł — znałem twego ojca. Byłem jego przyjacielem. Chciałem jak najlepiej. Gdyby był żył byłby się przekonał. Wszystko się potem zwróciło na najlepsze. Ojciec twój taki uroczy był człowiek; kochałem go całą duszą. Wszystko teraz naprawię. Zawołaj — zawołaj tu mego służącego.
Sara myślała, że mówiący umiera. Nie było potrzeby wołać Lascara. Widocznie czekał za drzwiami. W mgnieniu oka był w pokoju i stał już przy swoim panu. Widać było, że wie, co mu czynić należy. Uniósł choremu głowę i podał mu coś w małym kieliszku. Przez kilka minut chory leżał dysząc, poczem przemówił głosem zmęczonym, lecz gorączkowym zwracając się do Lascara po hindusku: — Idź prędko po pana Carmichel’a — wyrzekł. — Proś, żeby tu przyszedł natychmiast. Powiedz mu, że odnalazłem dziecko!
Kiedy przyszedł Mr. Carmichel, (co nastąpiło w przeciągu paru minut, ponieważ nie był on nikim innym, jak tylko ojcem Wielkiej Rodziny naprzeciwko), Sara poszła do siebie, pozwolono jej zabrać z sobą małpkę. Nocy tej niewiele spała, rzecz prosta, jakkolwiek małpka zachowywała się wzorowo i zupełnie jej nie przeszkadzała. To nie małpka nie dawała jej spać, lecz jej własne rozmyślania i rozważanie tego, co miał na myśli Pan Indyjski, mówiąc: — »Powiedz mu, że odnalazłem dziecko«.
— Co za dziecko? — zapytywała Sara samej siebie. — Jedynem dzieckiem tam byłam ja; ale co znaczy, że mnie znalazł i dlaczego chciał mnie odnaleźć? I co on zrobi teraz, kiedy mnie znalazł? Czy to jest w związku z tatusiem? Czy będę do kogokolwiek należała teraz? Czy to jaki mój krewny? Czy stanie się coś ważnego?
Dowiedziała się wszystkiego zaraz następnego ranka; i zdawało jej się, że żyje w bajce, więcej niż kiedykolwiek. Najpierw zatem przyszedł Mr. Carmichel i miał rozmowę z Miss Minchin. Okazało się, że poza poważnem stanowiskiem ojca Wielkiej Rodziny, Mr. Carmichel był adwokatem i prowadził interesa Mr. Carrisford’a — takie bowiem było prawdziwe nazwisko Hinduskiego magnata — i jako adwokat pana Carrisford przybył Mr. Carmichel do Miss Minchin, aby jej ważne rzeczy wyjaśnić, odnośnie Sary. Lecz jako ojciec Wielkiej Rodziny miał on bardzo tkliwe i ojcowskie uczucia dla dzieci; to też po rozmowie z Miss Minchin pierwszą rzeczą, jaką zrobił, było pójść na drugą stronę placu i przyprowadzić swą rumianą, hożą żonę mającą także macierzyńskie, gorąco czujące serce, aby ona sama porozmawiała z biednem osamotnionem dziewczątkiem i opowiedziała i wytłumaczyła jej wszystko niby matka.
I oto Sara dowiedziała się, że już nie będzie takiem biednem, opuszczonem stworzeniem i że losy jej ogromnej uległy zmianie; cała bowiem ongi stracona fortuna, nietylko do niej wróciła, ale jeszcze znacznie została powiększona. Pan Carrisford właśnie był owym przyjacielem jej ojca i on to polokował kapitały tak, że zdawało się, że wszystko przepadło; tymczasem tak się zdarzyło, że po śmierci biednego, młodego kapitana, ta lokata, która wydawała się w danej chwili najmniej korzystna, przybrała nagły inny obrót i okazała się tak świetną, że stała się kopalnią złota i pomnożyła więcej niż dwa razy fortunę kapitana, którą uważano za straconą, przyczem stała się źródłem majątku także pana Carrisforda. Lecz pan Carrisford czuł się bardzo nieszczęśliwy. Szczerze kochał swego młodego, szlachetnego przyjaciela i świadomość, że on przyczynił się do jego śmierci, ciężyła na nim nieustannie, odbierała mu zdrowie duszy i ciała. Najgorsze było to, że w pierwszej chwili sądził, że i on sam i kapitan Crewe są zrujnowani, stracił wszelką odwagę i wyjechał, nie miał bowiem dość mocy do znoszenia następstw swego czynu i tym sposobem nawet nie dowiedział się, gdzie została umieszczona córeczka przyjaciela. Gdy ją koniecznie usiłował odszukać i zwrócić jej fortunę i zło naprawić, nie mógł w żaden sposób wpaść na jej ślad; pewność zaś, że dziecko pozostało w biedzie i bez opieki, powiększało jeszcze nieszczęście jego i troski. W chwili, gdy wynajmował mieszkanie obok Miss Minchin, był tak chory i osłabiony, że przez czas jakiś zaprzestać musiał poszukiwań. Zmartwienia i klimat Indyi niemal o śmierć go przyprawiły — i doprawdy nie przypuszczał, by mógł żyć dłużej, niż kilka miesięcy. A potem naraz, pewnego dnia wspomniał mu Lascar, że Sara zagadała doń po hindusku i zwolna począł interesować się biednem, opuszczonem dzieckiem, jakkolwiek tylko przelotnie widział ją zdaleka kilka razy; i nie skojarzył w myśli identyczności z dzieckiem przyjaciela, gdyż zbyt był wyczerpany, aby módz zastanawiać się nad czemkolwiek. Lascar natomiast wykrył niektóre szczegóły z życia nieszczęsnego dziecka, wykrył mieszkanko w nędznej izdebce na strychu. Pewnego wieczora wydostał się przez okno swego własnego mieszkanka i zajrzał do jej izdebki, co było rzeczą nader łatwą, ponieważ, jak mówiłem, takowe oddalone były zaledwie o kilka stóp — i powiedział panu swemu o tem, co zobaczył, ten zaś w przystępie rozrzewnienia kazał mu zanieść do nędznej izdebki rozmaite rzeczy służące do wygody, jakie się małym otworem okienka wnieść dały. Lascar zaś, który się szczerze zainteresował i przywiązał nawet do dziecka, które przemówiło do niego w mowie jego rodzinnej, kontent był, że mu wolno było jej dogadzać; posiadając zaś zręczność ruchów właściwą jego rasie, odbywał swe wieczorne wędrówki z okna jednej mansardy do drugiej bez żadnej trudności. Obserwował pilnie Sarę i wiedział dokładnie kiedy jej nie bywa w mieszkanku i kiedy doń wraca i w ten sposób mógł sobie wyliczyć najodpowiedniejszy czas do swej roboty. Zwykle wykonywał rzeczy te o zmierzchu, gdy widział, że dziewczątko wychodzi po sprawunki; raz nawet odważył się wejść za dnia, wiedział bowiem z wszelką pewnością, że do izdebki prócz niej nikt nigdy nie zachodził. — Radość, jaką mu to sprawiało i sprawozdania codzienne obudziły zainteresowanie także i w chorym, który sam począł układać i planować różne dla dziecka niespodzianki, co mu kazało na chwilę choćby zapominać o cierpieniach i zmęczeniu. Wreszcie, gdy Sara odniosła do domu włóczęgę-małpkę, chory zapragnął zobaczyć dziewczynkę, uderzyło go ogromne podobieństwo do ojca, które mu dało pewność.
— No, a teraz, córeczko droga — mówiła poczciwa pani Carmichel, tuląc Sarę do siebie — teraz już po smutkach i zmartwieniach; zabiorę cię z sobą i tak cię będę pieściła i tak o ciebie zabiegała, jak o własne dziecię; a trzeba ci wiedzieć, że radość u nas ogromna, że będziemy cię mieć wśród siebie, dopóki się wszytko nie ułoży, a Mr. Carrisford nie będzie zdrowszy. Wzruszenia wczorajszego wieczoru bardzo go osłabiły, lecz sądzimy, że teraz naprawdę wyzdrowieje, skoro taki ciężar mozolny przestał tłoczyć jego umysł. Kiedy zaś wyzdrowieje i do sił powróci, to ręczę, że będzie dla ciebie taki dobry i czuły, jakby twój własny tatuś. To bardzo dobre, zacne serce — dzieci kocha on i lubi ogromnie, sam zaś niema rodziny. No, ale trzeba będzie wziąć się ostro do dzieła, aby z ciebie zrobić szczęśliwą, rumianą, wesołą dziewczynkę; musisz się nauczyć bawić i biegać, jak nasze dzieci — — —
— Jak pani dzieci? — przerwała Sara.
— Ciekawa jestem czy potrafię. Nieraz ja im się przyglądałam i myślałam sobie, co one robią. Czy i ja teraz będę czyja? —
— Tak dziecko najmilsze, naturalnie, zawołała wzruszona pani Carmichel, łagodne jej dobre oczy mgłą zaszły i naraz objęła Sarę w ramiona i ucałowała ją serdecznie. Tego samego jeszcze wieczoru, przed udaniem się na spoczynek, zawarła Sara znajomość z całą Wielką Rodziną, a trudno opisać, jaką wśród radosnej gromadki i ona i małpka wywołały senzacyę. Z całego grona nie było dziecka, począwszy od chłopca, który uczył się w Eton a skończywszy na najmniejszym, któreby nie złożyło podarunku na ołtarzu nowej znajomości. Starsze dzieci wiedziały już to i owo z dziwnej historyi jej życia. Urodziła się w Indyach; była biedna, opuszczona, nieszczęśliwa, mieszkała w izdebce na strychu i poniewierano ją; teraz zaś będzie bogata i szczęśliwa i czułą otaczana opieką. Martwili się więc za nią i cieszyli jednocześnie i wszystko chcieli wiedzieć, co się jej tyczyło. Dziewczynki pragnęły ciągle być przy niej; chłopcy napierali się, aby im opowiadała o Indyach; najmłodszy bobuś o tłustych nóżkach, siedział tylko i dużemi oczkami przypatrywał się Sarze i małpce i pewnie sobie myślał, czemu to katarynki z sobą nie przyniosły.
— Teraz napewno się zbudzę! — powtarzała sobie wciąż Sara. — To chyba sen. Tamten zamienił się wtedy w rzeczywistość, ale to przecież niemożliwe. A jednak, Boże! jakam ja szczęśliwa!
Nawet wtedy, gdy kładła się spać w jasnym, ślicznym pokoiku, obok pokoju pani Carmichel, i kiedy ta ostatnia przyszła ucałować ją, upieścić i otulić kołderką Sara nie była pewna, czy rano nie zbudzi się w izdebce na strychu.
— Karolu drogi! — mówiła pani Carmichel do męża, — to dziecko musi pozbyć się tego bezdennie smutnego wyrazu oczu! To przecież nie jest spojrzenie dziecka! Nie zniosłabym podobnego wyrazu w oczach któregokolwiek z naszych dzieci. Co się to biedactwo musiało nacierpieć w domu tej ohydnej kobiety! No ale mam nadzieję, że z czasem zapomni o wszystkiem.
Lecz choć i wyraz smutny z oczu zniknął, nie zapomniała jednak Sara nigdy swej smutnej izdebki u Miss Minchin, a z szczególniejszą przyjemnością lubiła wspominać ów wieczór pamiętny, gdy zmęczona księżniczka z trudem przyczołgała się na górę, zmarznięta i przemokła, a otworzywszy drzwi znalazła się w krainie czarów. Zaś w dziecinnym pokoju Wielkiej Rodziny nie było bajki, wśród tych wielu, które Sara musiała opowiadać, któraby więcej znana i lubiona była, niż historye owego wieczoru; i nie było również na świecie nikogo, kogoby Wielka Rodzina tak kochała jak Sarę. Mr. Carrisford nie umarł, lecz wyzdrowiał i Sara przy nim zamieszkała; prawdziwa zaś księżniczka nie mogłaby troskliwszą otoczona być opieką niż ona. Zdawało się, że Indyjski Pan nie znajdował nigdy dość sposobów uszczęśliwienia jej i wynagrodzenia nieszczęśliwej przeszłości; zaś Lascar stał się jej najprzywiązańszym niewolnikiem. Gdy się jej drobna twarzyczka rozjaśniła, stała się tak śliczna i interesująca, że M. Carrisford z przyjemnością się w nią wpatrywał, gdy wieczorami siadali razem przed kominkiem.
Ogromnie się z sobą zaprzyjaźnili i godziny całe spędzali razem na czytaniu i rozmowie; niebawem zaś nie było dla Hinduskiego magnata większej przyjemności, jak przyglądać się Sarze, usadowionej w wielkim fotelu po drugiej stronie kominka, z książką otwartą na kolanach i ciemnemi, kręconemi lokami, opadającemi na świeże policzki. Dziewczynka miała śliczne przyzwyczajenie nagłego podnoszenia nań oczu z jasnym, promiennym uśmiechem, a wtedy ją pytał:
— Saro, czyś szczęśliwa?
Ona zaś odpowiadała:
— Zdaje mi się, żem prawdziwą księżniczką, Wuju Tomie!
Kazał jej nazywać siebie wujem Tomem.
— Teraz to już nic niema, cobym mogła wyobrażać sobie na niby, dodała.
Żartowali sobie, że on jest czarodziejem i że może zrobić wszystko, co zechce; jemu zaś sprawiało największą przyjemność wymyślać dla niej niespodzianki, o jakich nawet nie marzyła. Nie było prawie dnia, aby coś nowego dla niej nie wymyślił. Czasem znajdowała w pokoju pączki świeżych kwiatów czasem jakiś oryginalny mebelek, ustawiony gdzieś w kąciku; innym znów razem nową książkę na poduszce; pewnego wieczoru, gdy razem siedzieli, usłyszeli drapanie ciężką łapą do drzwi pokoju, a gdy Sara poszła się przekonać co to takiego, ujrzała ogromnego psa, wspaniałego syberyjskiego szpica z zbytkowną srebrno-złotą obrożą. Nachyliła się, by przeczytać napis na obroży i ucieszyła się niepomiernie, ujrzawszy słowa: »nazywam się Borys; służę księżniczce Sarze«.
Potem urządzono uroczą bawialnię specyalnie dla zabaw młodocianych członków Wielkiej Rodziny, którzy przychodzili zawsze odwiedzać Sarę, jak również Lascar i małpka. Sara również serdecznie kochała Wielką Rodzinę, jak ona ją. Niebawem miała uczucie, że i ona do niej należy, a towarzystwo zdrowych, szczęśliwych, pełnych życia dzieci bardzo korzystnie na nią oddziaływało. Dzieci patrzyły na nią, jak na coś wyższego, uważały ją za najzdolniejszą, najdoskonalszą istotę pod słońcem, zwłaszcza gdy się okazało, że dziewczynka nietylko zna mnóstwo bajek i o mgnieniu oka wymyślać umie nowe, lecz że umie pomódz i w nauce i mówić po francusku i po niemiecku z Lascarem zaś rozmawiać po hindusku.
Dla Miss Minchin bolesnem było uczuciem patrzeć na szczęście eks-wychowanki, co miała sposobność codziennie obserwować, i czuć, że popełniła błąd nie do darowania, z praktycznego punktu widzenia. Usiłowała to nawet naprawić, poddając myśl, aby wychowanie Sary powierzone zostało nadal jej staraniom, posunęła się nawet tak daleko, że odwołała się do samej dziewczynki.
— Ja cię zawsze bardzo lubiłam, — powiedziała.
Na to Sara utkwiła wzrok w jej twarzy i spojrzała na nią w sobie tylko właściwy sposób.
— Czy być może? — odparła.
— Naprawdę, — ciągnęła dalej Miss Minchin. — I ja i Amelia zawsześmy mówiły, że jesteś najzdolniejszą z naszych uczenniczek, jestem pewna, że byłabyś u nas szczęśliwa, jak pensyonarka.
Sarze przypomniał się strych i ów dzień, kiedy ją w twarz uderzono i ów inny, ów straszny, smutny dzień, w którym jej oznajmiono, że nikogo niema na świecie i wciąż wzrok utkwiony miała w twarzy Miss Minchin.
— Pani wie chyba dobrze, dlaczego u niej nie chciałabym za nic pozostać, — odparła.
No i bardzo prawdopodobne, że się Miss Minchin domyśliła, bowiem po otrzymaniu takiej szczerej odpowiedzi, już tego przedmiotu więcej nie poruszyła. Posłała tylko rachunek za wychowywanie i utrzymanie Sary i wyliczyła sumę bardzo pokaźną. Ponieważ zaś M. Carrisford przypuszczał, że Sarze będzie na tem zależało, aby rachunek ten zapłacić, przeto został on uregulowany. Kiedy Mr. Carmichel go płacił, miał krótką rozmowę z Miss Minchin, w czasie której bardzo jasno i zwięźle wyraził jej swoją opinię; jest zaś rzeczą zupełnie pewną, że Miss Minchin nie była tą rozmową zbyt zachwycona.
Już od miesiąca mieszkała Sara z panem Carrisford i poczęła zdawać sobie sprawę z tego, że szczęście jej to nie sen, gdy pewnego wieczoru opiekun jej spostrzegł, że dziewczynka siedząca z główką wspartą na ręku i zamyślona patrzy w ogień.
— Co nowego wystawia sobie moja córeczka? — zapytał. Sara podniosła głowę o pałających policzkach.
— Tak jest, wyobrażałam coś sobie, — odparła; — przypominałam sobie ów dzień głodny i pewne dziecko, które wtedy widziałam.
— Ależ takich dni głodu było bardzo wiele, — powiedział Mr. Carrisford smutnym głosem. — Któryż to był dzień?
— Zapomniałam, że wujaszek tego nie wie, — rzekła Sara; — było to tego dnia, gdym w izdebce znalazła owe śliczne rzeczy.
A potem opowiedziała mu historyę o sklepie z pieczywem i o znalezionych czterech pensach i o dziecku, które było jeszcze głodniejsze niż ona; a w miarę jak opowiadała, jakkolwiek mówiła z całą prostotą, pan Carrisford oczy ręką przysłonił i głowę na piersi opuścił.
— I właśnie układałam sobie rodzaj projektu. — dodała Sara, skończywszy opowiadanie; — myślałam sobie, że bardzo bym chciała zrobić jedną rzecz.
— Co takiego? — przyciszonym głosem zapytał jej opiekun. — Wszystko możesz uczynić, co tylko zechcesz, księżniczko. — Myślałam sobie, — mówiła dalej Sara, że wujaszek powiedział, że mam teraz bardzo dużo pieniędzy i myślałam dalej, czyby mi wolno było pójść do owej piekarki i powiedzieć jej, że o ile przyjdzie jakie biedne dziecko, zwłaszcza w takie słotne, chłodne dnie i usiędzie na schodkach i patrzeć będzie na pieczywo w oknie wystawowem, aby je wówczas zawołała i dała cośkolwiek do zjedzenia; mnie potem mogłaby przesyłać rachunki, a jabym je płaciła; czy dobrze?
— Załatwimy to zaraz jutro rano. — rzekł Mr. Carrisford.
— Dziękuję ci, wujaszku drogi! — z radością zawołała Sara; — widzi wujaszek, ja wiem dobrze, co to głód; straszne to jest uczucie zwłaszcza, gdy się już i sił niema, aby sobie nakazać zapomnieć o nim.
— Tak, tak, masz racyę, dziecino, — odparł pan Carrisford. — Zrobimy jak zechcesz. A teraz postaraj się zapomnieć o owych ciężkich chwilach. Chodź usiądź tu u moich nóg i pamiętaj o tem jednem tylko, żeś księżniczką.
— Tak jest — odpowiedziała Sara — i mogę ludności rozdawać bułki i chleb.
Potem usiadła na stołeczku u stóp Hinduskiego magnata (Mr. Carrisford lubił bardzo, gdy go nazywała tem mianem) on zaś główkę jej oparł na swych kolanach i gładził jej ciemne włosy.
Następnego ranka przed piekarnię zajechał wykwintny powóz, z którego wysiadł pan i dziewczynka, dziwnym zbiegiem okoliczności właśnie w tej chwili, gdy piekarka wystawiała w oknie tacę z gorącemi, świeżemi bułeczkami. Gdy Sara weszła do sklepu, kobieta odwróciła się, spojrzała na nią, poszła i stanęła za stołem. Przez chwilkę przyglądała się Sarze uporczywie, poczem poczciwa jej twarz rozjaśniła się radośnie.
— Zdaje mi się, że sobie Panienkę przypominam — odezwała się — choć naprawdę ...
— Tak jest — odpowiedziała Sara — raz dała mi pani sześć bułek za cztery pensy, a...
— A Panienka pięć z nich oddała biednemu dziecku — dokończyła kobieta. — Nigdym tego nie zapomniała. Na razie nie mogłam tego zrozumieć. Przepraszam pana, ale mało kto z młodych zająłby się w ten sposób głodnym, nieraz nad tem sobie rozmyślałam. Przepraszam Panienkę za śmiałość, ale Panienka teraz wiele lepiej i czerstwiej wygląda, niż wówczas.
— Bo też mi jest lepiej teraz — rzekła Sara — i... i jestem szczęśliwa i przyszłam panią o coś prosić.
— Panienka mnie prosić!! — wykrzyknęła kobieta — a proszę, całem sercem proszę! Czem mogę służyć?
I tu Sara przedłożyła jej swoją propozycyę, kobieta zaś słuchała uważnie, a zdziwienie malowało się na jej twarzy.
— Boże mój drogi — odezwała się wreszcie, gdy Sara skończyła. — A Panienko droga, toż to będzie prawdziwą dla mnie przyjemnością. Jestem kobietą pracy i nie mogę sama wiele robić dobrego, a tu biedy dokoła co niemiara; ale nie chwaląc się, to od tego czasu niejeden kawałek chleba dałam, tylko przez pamięć o panience. Jak to panienka wtedy zmarznięta i zgłodniała była, a jednak biedniejszemu oddała swe bułeczki, jak jaka księżniczka.
Mr. Carrisford mimowoli się uśmiechnął, Sara również. — To biedactwo wyglądało takie wygłodzone — rzekła — ona była głodniejsza odemnie.
— Ona była na śmierć zagłodzona — odparła kobieta. — Od tej pory nieraz mi wspominała, jak tu siedziała na deszczu i zimnie, a zdawało jej się, że jej wilki szarpią jej biedne wnętrzności.
— Ach Boże! Czy ją pani widziała jeszcze potem? — zawołała Sara. — Czy pani może wie, gdzie się ona znajduje!
— A wiem, panienko, wiem — rzekła kobieta z dobrodusznym uśmiechem. — A ot jest ona tu obok w pokoju, panienko i przez cały miesiąc była porządną, uczciwą dziewczynką, a taką mam z niej pomoc w sklepie i kuchni, żeby nikt nie uwierzył, wiedząc jak dotąd żyła.
Zbliżyła się do drzwi przyległego pokoju i przemówiła słów kilka; w tejże chwili wyszła stamtąd dziewczynka i stanęła obok piekarki za stołem. Było to owo dziecko biedne, lecz teraz czysto, schludnie ubrane i widoczne było, że dawno nie czuło się głodne. Była trochę onieśmielona, lecz miała ładną twarzyczkę, z oczu ustąpił wyraz zdziczenia. Od pierwszego wejrzenia poznała Sarę, stanęła, patrzała na nią, jak na święty obrazek.
— Widzi panienka — mówiła piekarka — to było tak: powiedziałam jej, by przyszła do mnie, jak będzie głodna, kazałam jej robić to i owo, a gdym się przekonała, że do roboty jest chętna, polubiłam ją i dałam jej dach nad głową i teraz mi pomaga i bardzo się dobrze sprawia, a wdzięczne to biedactwo niewypowiedzianie. Imię jej Anna, nazwisko jej nieznane.
Obie dziewczynki stały naprzeciw siebie i przyglądały się sobie. W oczach Sary przebijała myśl nowa.
— Cieszę się, że masz dom — odezwała się. — Może ci pani Brown pozwoli wydawać pieczywo biednym dzieciom, bo pewnie to miło ci będzie robić, gdyż wiesz dobrze, co to znaczy być głodnym.
— O tak, panienko — odpowiedziało dziewczątko.
Sara zaś wiedziała, że została zrozumiana, choć dziewczynka nie odezwała się już więcej, stała tylko i patrzała, patrzała na nią, dopóki Sara nie wyszła ze sklepu i wsiadłszy do powozu, nie znikła jej z oczu.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Jadwiga Włodarkiewiczowa.