Przejdź do zawartości

Czarny Piotr (Doyle, tł. anonim, 1905)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Czarny Piotr
Pochodzenie Z przygód Sherlocka Holmesa : Tajemnica oblubienicy i inne nowele
Wydawca Kraków: G. Gebethner i Spółka
Warszawa: Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk Kraków: W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków - Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. The Adventure of Black Peter
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


CZARNY PIOTR.



Nie widziałem nigdy Sherlocka Holmesa w takiej pełni sił umysłowych i fizycznych, w takim rozkwicie, jak gdy przypatrywałem mu się w r. 1895. Sława jego wzrastała z dnia na dzień, a za nią szła olbrzymia, ciągle rosnąca praktyka.

Naraziłbym się na słuszny zarzut niedyskrecyi, gdybym wymienił, lub choćby tylko pozwolił się domyślać nazwisk klientów, którzy przestępowali skromne progi naszego mieszkanka przy Baker Street. Mimo tego powodzenia, Holmes żył, jak każdy wielki artysta, wyłącznie dla swej sztuki. W dwóch tylko wypadkach, o ile wiem, można było mówić o wynagrodzeniu. Jednym z nich było znane poszukiwanie za synem księcia Holdernesse. Cena nie stała zresztą nigdy w stosunku do nieopłacanych usług, które Holmes oddawał swoją wiedzą i sprytem.
Zresztą, nawet w przyjmowaniu propozycyi kierowała Holmesem artystyczna wybredność. — Nieraz odmawiał pomocy ludziom możnym i bogatym, jeżeli kwestya, o którą szło, nie wydawała mu się interesującą, a przypadek sam w sobie mógł był być rozwiązany przez zwykłego ajenta policyi. Nieraz znowu tygodnie całe poświęcał bezinteresownie sprawom ludzi biednych, jeżeli trafił na godne siebie i prawdziwie ciekawe zadanie, i jeżeli dramatyczne okoliczności sprawy apelowały do jego czynnej wyobraźni i wyzywały bystrość.
W pamiętnym tym roku 1895 różne ciekawe historye zajmowały bezustannie barwnym kalejdoskopem życie i pracę Sherlocka, począwszy od słynnego śledztwa z powodu nagłej śmierci kardynała Tosca, aż do aresztowania Wilsona, hodowcy kanarków, aresztowania, które oczyściło dzielnicę East-end w Londynie od hańbiącej plamy. Po dwóch tych słynnych wypadkach nastąpiła zaraz tragedya z Woodmans Lee, bardzo zawikłana historya tycząca się śmierci kapitana Piotra Careya, oraz towarzyszących jego zgonowi bardzo dziwnych okoliczności. To, co opowiadałem dotychczas o Holmesie, nie byłoby wiernym obrazem jego działalności, gdybym pominął ten wysoce ciekawy i charakterystyczny epizod.
W pierwszych dniach lipca, Holmes tak mało bywał w domu, że wiedziałem zaraz, iż ma jakąś sprawę napiętą. Od czasu do czasu pojawiali się też w naszem mieszkaniu jacyś obdarci ludzie, zapytując za każdym razem o kapitana Bazila. To znów świadczyło, że Holmes działa w przebraniu, jak to często czynił, aby ukryć swą dobrze znaną i nieraz budzącą postrach powierzchowność. W różnych stronach Londynu miał on najmniej pięć małych pokoików, gdzie mógł się spokojnie zamieniać w innego człowieka. Nie mówił mi nic zresztą, co czyni, a ja znów nie miałem żadnej przyczyny domagać się wyjaśnień przed czasem, wiedząc, że gdy nadejdzie pora, sam mi ich udzieli.
Tym razem jednak w szczególny sposób dał mi pierwszą wskazówkę co do kierunku, w jakim obecnie działa. Pewnego dnia wyszedł wcześnie, jeszcze przed śniadaniem, a wrócił właśnie w chwili, gdy ja, ubrawszy się, zasiadłem do stołu. — Wszedł do pokoju w kapeluszu na głowie, trzymając pod pachą, nakształt parasola, potężny kij z ościeniem na końcu.
— Na miłość boską — zawołałem — przecież nie chodziłeś chyba po mieście z tym instrumentem pod pachą?
— Byłem u rzeźnika i teraz wracam.
— U rzeźnika?
— Jeździłem tam.
— O tej porze?
— Tak jest i mam doskonały apetyt. Nie ma kwestyi, mój drogi, że ruch przed śniadaniem wybornie działa na apetyt, zwłaszcza zaś ćwiczenia fizyczne. Założę się jednak, że nie zgadniesz jakiego rodzaju jest gimnastyka, którą właśnie uprawiam.
— Nawet nie próbuję odgadnąć, bo wiem, że próżne wysiłki.
Holmes śmiał się po cichu, patrząc równocześnie, jak nalewam kawę do filiżanki.
— Gdybyś był mógł zajrzeć do magazynu, który przytyka do sklepu Allardyce’a, zobaczyłbyś tam ciekawe widowisko: na haku wisi od powały wielka świnia, zarżnięta lege artis, a przed nią człowiek, który dźga ją tym instrumentem z wściekłością i zapałem. Energicznym tym osobnikiem byłem ja sam i udało mi się przekonać, że choćbym wytężył wszystkie siły, to jeszcze nie mogę całej świni przebić na wylot od jednego zamachu. A możebyś ty spróbował?
— Dziękuję. Ale dlaczego urządziłeś takie próby?
— Bo zdawało mi się, że rzecz ta ma pewien związek z tragedyą w Woodmans Lee.
Ktoś zapukał i drzwi się otworzyły.
— Witam pana, panie Hopkins. Otrzymałem depeszę pańską tej nocy i czekałem na pana. Chodźże pan i siądź z nami tutaj do stołu.
Człowiek, który wchodził właśnie, był młody, lat może trzydziestu. Na sobie miał lekkie ubranie letnie, lecz trzymał się prosto i z pewną sztywnością, która wskazywała raczej na przyzwyczajenie do chodzenia w mundurze. Poznałem zaraz, że widziałem już tę twarz. Był to Stanley Hopkins, młody ajent policyjny, o którego zdolnościach Holmes miał wielkie wyobrażenie. Stanley odpłacał mu za to podziwem i szacunkiem takim, jaki może mieć chyba uczeń dla znakomitego nauczyciela.
Zaraz można było spostrzedz, że Hopkins jest nie w humorze. Usiał przy stole z miną bardzo niezadowoloną.
— Może pan co przekąsi?
— Dziękuję. Zjadłem już śniadanie. Noc spędziłem w mieście, bo przybyłem wczoraj, aby zdać raport.
— A o czem pan donosił?
— O tem, że mi się nie powiodło. Zupełnie nie powiodło, tym razem.
— Więc najmniejszego postępu?
— Żadnego. Ani na jotę.
— O, do licha! Chciałbym rzucić okiem na tę kwestyę.
— Dałby Bóg, aby tak się stało. To pierwsza sprawa, w której mogę się odznaczyć, a niestety znalazłem się u kresu mej mądrości bardzo szybko. Gdyby pan był tak łaskaw podać mi rękę...
— Ależ dobrze, dobrze. Jak to doskonale się składa, że czytałem już wszystkie doniesienia o całej kwestyi, aż do protokółu obdukcyi zwłok. Czytałem nawet dość uważnie. Ale, ale, cóż pan myśli począć z tym kapciuchem, który znaleziono na miejscu zbrodni? Podobno to pan sam go znalazłeś? Czy z tego nie da się nic wywnioskować?
Hopkins spojrzał na Sherlocka nie bez zdziwienia i odpowiedział:
— To był jego własny kapciuch, z jego monogramem na wierzchu. Przytem zrobiony był ze skóry psa morskiego, a on sam był marynarzem i polował na psy morskie.
— Ale fajki nie miał przy sobie.
— Tak jest, nie miał, lecz podobno palił bardzo mało, a tytoń mógł nosić raczej dla przyjaciół, aniżeli dla własnego użytku.
— Bezwątpienia. Wspominam tylko o tym szczególe, bo gdybym to ja prowadził dochodzenia, użyłbym go za punkt wyjścia. Ale tak, czy tak, mój przyjaciel Dr. Watson, nic nie zna tej całej historyi, a nie zaszkodziłoby także i mnie, gdybym posłuchał jej raz jeszcze. Przyda się takie krótkie zebranie wypadków. Niech je pan nam naszkicuje.
Hopkins wyciągnął z kieszeni skrawek papieru.
— Mam tu parę dat, które razem tworzą zarys karyery życiowej Piotra Careya, kapitana okrętowego, zabitego przez nieznanych sprawców, czy sprawcę. Urodził się on w r. 1845, miał zatem lat 50. Był to człowiek bardzo śmiały, wyborny kierownik wszelkich połowów na wieloryby i foki. W r. 1883 komenderował statkiem »Narwal« z Dundee. Potem zaraz udało mu się zrobić kilka świetnych połowów i już w następnym roku mógł się usunąć od interesu. Podróżował wiele, potem kupił niewielką posiadłość, zwaną Woodmans Lee, niedaleko Forest Row, w Sussex. Tam mieszkał przez lat sześć i tam też przed tygodniem właśnie, zmarł nagłą śmiercią.
Hopkins napił się wody.
— Był to człowiek ciekawy, trochę dziwak; zwyczajnie odznaczał się purytańską wstrzemięźliwością, był surowy, milczący i ponury. W domu miał żonę, dwudziestoletnią córkę i dwoje służby kobiecej. Służbę ciągle zmieniał, gdyż praca u niego nie należała do najmilszych i mało kto mógł wytrzymać dłużej. Carey miewał bowiem okresy pijaństwa, a gdy się upił, stawał się człowiekiem nie do zniesienia. Wiadomo, że wypędzał nieraz o północy czy nad samym ranem żonę albo córkę z domu i gonił je po parku batem, tak, że krzyki ich dochodziły aż do sąsiadów. Budzili się i słuchali, co to za awantura. Raz stawał przed sądem za napad na starego księdza, który go odwiedzał i przy tej sposobności czynił mu różne słuszne uwagi. Słowem, daleko trzebaby szukać za przykrzejszym i niebezpieczniejszym człowiekiem, jak Carey. Słyszałem, że tą sławą cieszył się już, gdy dowodził okrętem. Znano go w całej marynarce jako »czarnego Piotra«. Nazwano go tak nietylko dla czarnych włosów i oliwkowej, prawie brunatnej cery, lecz dzięki przymiotom charakteru, które czyniły zeń postrach całego otoczenia. Nie potrzebuję dodawać, że sąsiedzi go nie lubili i nie słyszałem, aby kto wyraził żal z powodu strasznej śmierci, jaka go spotkała.
— A miejscowość, gdzie dokonano zbrodni?
— W protokole obdukcyi musiał pan czytać, że Carey miał swoją »kabinę«. Tak jest, kabinę. Tak nazwał sobie drewniany domek, zbudowany obok folwarku, o kilkaset kroków od właściwego domu mieszkalnego i tam sypiał co nocy. Była to mała chałupka o jednym pokoju. Dłuższa ściana miała szesnaście stóp, krótsza dziesięć długości. Klucz nosił zawsze w kieszeni, sam słał łóżko, sam porządkował i sprzątał i nie pozwalał nikomu wejść za próg. Po obu stronach domu były małe okienka, zawsze zawieszone firankami i nigdy nie otwierane. Jedno z nich wychodziło na gościniec. Gdy w nocy zapalał światło, ludzie przechodzący pokazywali je sobie nawzajem, dziwiąc się, co czarny Piotr tam robi? Muszę dodać, że dzięki temu oknu posiadamy główną poszlakę, w prawdzie bardzo słabą, ale zawsze jakąś poszlakę.
— A mianowicie?
— Przypomina pan sobie, że wiadomo, iż dwa dni przed morderstwem przechodził drogą pewien kamieniarz z okolicy, nazwiskiem Slater. Otóż on opowiada, że idąc z Forest Row zatrzymał się, gdyż uwagę jego zwróciło światło błyszczące wpośród gałęzi. Zatrzymawszy się, zobaczył na tle okna cień głowy męskiej. Wyraźnie widział brodę, ale była to inna broda niż ta, którą nosił Carey. Zresztą znał Careya dobrze. Tak przynajmniej mówił. Ale nie trzeba zapominać, że Slater spędził poprzednie dwie godziny w szynku, a z gościńca do okna wcale nie tak blizko. Zresztą to, co on opowiada, miało dziać się w poniedziałek, a morderstwo spełniono we środę.
— No... to jeszcze rzecz inna...
— Koniec końcem, we wtorek Piotr Carey był w jak najgorszem usposobieniu. Pił tyle, że był cały czerwony jak upiór, a szalał, jak dzikie zwierzę. Grasował po całym domu. Późnym wieczorem dopiero wszyscy odetchnęli, gdy zabrał się do swej kabiny. Mniej więcej o drugiej po północy, córka jego, która spała przy otwartem oknie, usłyszała straszliwy krzyk, dochodzący od strony kabiny. Ale nie była to dla niej rzecz niezwykła, bo Piotr bardzo często krzyczał i wył nieludzkim głosem, gdy go oszołomiła wódka. Nie zważano też na to.
Z rana, około siódmej, jedna ze służących, która wstała wcześniej, zauważyła, że drzwi od kabiny są otwarte. Careya jednak tak się bano, że do południa nikt się nie odważył pójść do niego. Nareszcie zebrano się na odwagę. Zaglądnięto przez uchylone drzwi i ujrzano coś, co odpędziło wszystkich obecnych w dzikim popłochu do miasteczka. W godzinę byłem na miejscu i zająłem się sprawą.
Hopkins przestał na chwilę. Zbierał myśli i nareszcie zaczął:
— Wie pan chyba, że mam silne nerwy. A jednak daję panu słowo, że zimny dreszcz przebiegł mnie od stóp do głów, gdy zajrzałem do chałupy. Muchy brzęczały jak w ulu, a podłoga i ściany wyglądały jak w rzeźni. Carey nazywał tę chatę zawsze kabiną i w istocie urządzenie było zupełnie takie, jak w kabinie. Można było sądzić, że się jest na okręcie. Hamak, mapy morskie, fotografia »Narwala«, księgi okrętowe na półce, wszystko tak urządzone, jak zwykle bywa w kapitańskiej kabinie.
Na środku leżał on sam. Twarz miał wykrzywioną w męce śmiertelnej, a wielka, szpakowata broda sterczała do góry. Przez sam środek piersi był przebity ogromnym harpunem, który wyszedł przez plecy i wbił się głęboko w ścianę. Przybito go jak chrząszcza na kartonie. Naturalnie nie żył. Znam pańską metodę, panie Holmes i zastosowałem ją odrazu. Zanim pozwoliłem, aby cokolwiek ruszono, zbadałem jak najdokładniej cały grunt zewnątrz chaty i podłogę wewnątrz pokoju. Nie było żadnych śladów.
— To znaczy, że pan nie spostrzegłeś żadnych śladów. Czy nie tak?
— Zapewniam pana, że nie było żadnych śladów.
— Kochany panie! Badałem już nie jedno przestępstwo, lecz nie natrafiłem jeszcze na takie, które byłoby spełnione przez jakąś latającą istotę. Dopóki zbrodniarz chodzi, jak inni ludzie, na nogach, dopóty musi zostać po nim jakieś wgłębienie, zdrapanie ziemi, jakaś maleńka zmiana, którą można odkryć przy naukowem badaniu. Niepodobna przypuścić, aby tam, w tym krwią obryzganym pokoju, nie było żadnego śladu, któryby nam dał jakiś punkt oparcia.
Holmes wpatrywał się chwilę ironicznie w inspektora, a potem zakończył pytaniem:
— Zatem, jak wiem już, było w pokoju parę sprzętów, które udało się panu ominąć przy badaniu?
Hopkins drgał, ukłuty boleśnie i zawołał:
— Ach, jakimże byłem głupcem, nie prosząc pana zaraz o pomoc! Ale teraz próżne żale. Tak jest, w pokoju było wiele przedmiotów, które zwracały odrazu uwagę. Przedewszystkiem harpun, którym dokonano zbrodni. Zerwano go ze ściany, gdzie był przytwierdzony na desce. Dwa inne, również tam umieszczone, pozostały na swoich miejscach. Na harpunie był napis: Narwal, Dundee. Z tego możnaby wnioskować, że morderstwa dokonano w przystępie gniewu, bo morderca chwycił za pierwszą lepszą broń, jaka mu się nasunęła pod rękę. Nadto wiemy, że zbrodnia była spełnioną o drugiej po północy, a Piotr Carey był zupełnie ubrany. Wynika stąd, że ów człowiek, który zamordował Careya, był przezeń zamówiony na schadzkę. Potwierdza to przypuszczenie znaleziona na stole flaszka rumu i dwa brudne kieliszki.
— Na to zgoda. Oba wnioski są prawdopodobne. A czy nie było w pokoju jakiego innego naczynia z napojem spirytusowym?
— Tak jest. Było. Na skrzyni stał kubek podwójny, t. zw. magiczny, zawierał zaś brandy i whisky. To jednak nie na wiele się przyda i nic prawdopodobnie nie znaczy, bo zawartość była nienaruszona.
— Zawsze jednak dobrze o tem wiedzieć — rzekł Holmes. — A teraz niech nam pan co powie o przedmiotach, które, zdaniem pańskiem, mają większe znaczenie dla sprawy.
Przedewszystkiem ten kapciuch na stole.
— Gdzie?
— Na samym środku. Kapciuch ze skóry psa morskiego ze sznurem do ściągania. We środku na klapie inicyały P. C. We środku pół uncyi mocnego tytoniu, jaki zwykle palą marynarze.
— Doskonale. I cóż jeszcze?
Hopkins wyciągnął z kieszeni notatkę oprawną w szare okładki. Zewnętrzna strona była bardzo zniszczona przez używanie. Na pierwszej stronie były napisane litery J. H. N. i data 1883.
Holmes położył notes przed sobą na stole i zbadał go ze zwykłą drobiazgowością. Hopkins i ja przypatrywaliśmy się tej pracy z za pleców Sherlocka.
Na drugiej stronie były drukowane litery C. P. R. a kilka następnych kartek było zapełnionych cyframi. Dalej kartka z napisem »Argentyna«, dalej »Costarica«, trzecia »San Paolo«. Po każdej szły kartki z cyframi i znakami.
Holmes skończył oglądać i zwrócił się ku nam.
— Jak pan sądzisz, co to jest? — spytał Hopkinsa, mierząc go bystrem spojrzeniem.
— Zdaje się, że to spis papierów giełdowych. Przypuszczam, że J. H. N. są inicyałami ajenta, zaś C. P. R., to był zapewne jego klient.
— Spróbójno pan podłożyć pod to słowo »Canadian Pacific Railway« rzekł Holmes.
Hopkins zaklął po cichu i trzasnął się kułakiem po udzie.
— Ach, cóż to za osioł był ze mnie! Naturalnie, że to tak, jak pan mówi! Ależ w takim razie pozostaje nam tylko odcyfrować inicyały J. H. N. Kazałem już sobie przynieść stare rejestry giełdowe i badałem je całą noc, lecz w roku 1883 nie mogłem odkryć ajenta giełdowego, o nazwisku takiem, aby inicyały z niem się zgodziły. A jednak czuję dobrze, jak ważnem byłoby to odkrycie. Przyzna pan, panie Holmes, że inicyały te oznaczają w każdym razie nazwisko tego drugiego człowieka, czyli, innemi słowy, dadzą nam nazwisko zbrodniarza. A jeszcze zwrócić trzeba uwagę, że odkrycie dokumentu, który odnosi się do takiej masy papierów wartościowych może nam dać ważne wskazówki co do pobudek mordu.
— Muszę się zgodzić z panem na obu punktach — rzekł Sherlock Holmes. — Przyznaję, że ten notatnik, który wydawał mi się nieznaczącym punktem zaczepienia, dopóki go znałem tylko z opisu w protokole, obecnie przedstawia się zupełnie inaczej i zmodyfikował bardzo teoryę, jaką sobie wyrobiłem o morderstwie. Niema mowy, aby sprawa mogła mieć taką podstawę, jak myślałem. Czy nie starał się pan dojść, jakie tutaj zanotowano papiery? Przynajmniej niektóre?
— Zarządziłem poszukiwania w bankach, ale zdaje mi się teraz, że to będzie spis akcyonaryuszów tej kolei i że minie parę tygodni, nim będziemy mogli pójść tym śladem. Nim przyjdą wiadomości z Ameryki...
Holmes wydobył lupę i zaczął nią badać okładkę notesu.
— Tutaj coś jest. Okładka ma dziwny kolor. Co to?
— To krew. Zapomniałem panu powiedzieć, że podniosłem ten zeszyt z ziemi.
— Po której stronie była plama?
— Po tej, którą notes upadł na ziemię.
— Zatem wynikałoby stąd, że notes upadł na ziemię już po dokonaniu morderstwa.
— Zapewne. Brałem to w rachubę i przypuszczałem, że wypadł mordercy podczas szybkiej ucieczki. Leżał zaraz przy drzwiach.
— Przy zmarłym i w chałupie nie znaleziono żadnych papierów wartościowych?
— Nie.
— A u niego w domu niema nic?
— O ile wiem, nic.
— Czy ma pan jakie podstawy do przypuszczania, że mamy tu do czynienia z morderstwem dla rabunku?
— Nie. Zdaje mi się, że sprawca nie tknął niczego.
— A jednak mówił pan inaczej, zwracając uwagę na notes. W każdym razie przypadek to interesujący. A jeszcze był tam scyzoryk. Prawda?
— Nie scyzoryk, lecz nóż w pochwie. Leżał u stóp trupa. Pani Carey oświadczyła, że taki nóż miał jej mąż.
Holmes zamyślił się głęboko.
— Dobrze. Teraz muszę udać się tam i rzucić okiem na wszystko.
Hopkins nie posiadał się z radości.
— Dziękuję panu! — zawołał — Kamień mi spada z serca!
Holmes pogroził mu palcem i rzekł:
— Tydzień temu, inaczej zabierałbym się do tej sprawy! Łatwiejby mi było o wiele. Ale może i teraz na co się przydam. — Mój drogi — zwrócił się do mnie — gdybyś miał chwilę czasu, to byśmy poszli razem. Dobrze? Bardzoby się przydało twoje towarzystwo. Możeby pan był taki łaskaw zawołać dorożkę, panie Hopkins. Za kwadrans będziemy gotowi do drogi. Pojedziemy do Forest Row.
Wysiedliśmy na małej stacyjce i pojechaliśmy końmi parę kilometrów przez duży las, szczątki ogromnej puszczy, która długo trzymała w szachu saksońskich najezdników, przez ów niegdyś nieprzenikniony «Weald», lat sześćdziesiąt z górą mur ochronny Brytanii. Olbrzymie przestrzenie tego boru padły pod siekierą, tu bowiem były największe huty żelaza i drzewo posłużyło na opał, aby topić kruszec. Z biegiem lat zwrócono się do bogatszych min, na północ, i nic już nie wskazuje na niszczącą i tworzącą pracę ręki ludzkiej, jak tylko łysiny wyrąbanej puszczy i ziemia poryta kilofem.
Tutaj to, na jednej z polanek, z trzech stron otoczony krzakami stał mały, nizki dom kamienny, do którego prowadziła droga, zakręcająca się łukiem przez pola. Bliżej gościńca, również otoczony zaroślami, stał mały domek drewniany, z jednem oknem i drzwiami zwróconemi w kierunku, skąd przybywaliśmy właśnie. Domek ten był terenem morderstwa.
Nasamprzód zaprowadził nas Hopkins do kamiennego domu i przedstawił chudej, siwej kobiecie. Była to wdowa po Careyu. Wychudłe, pomarszczone oblicze, wzrok przywykły do wyrażania strachu, oczy zapadłe i obramowane czerwono świadczyły o całych latach męki i udręczenia, jakie przeszła ta kobieta przy boku męża. Zjawiła się zaraz córka, blada dziewczyna o blond włosach, która z dziwnym wyrazem w niebieskich oczach opowiadała nam, jak się cieszy, że ojca już nie ma i jak błogosławi rękę, która go usunęła z tego świata.
Straszny to był dom i straszna rodzina. Odetchnęliśmy też, gdy znaleźliśmy się znowu na powietrzu, w świetle słońca, kierując się po wązkiej ścieżce ku kabinie. Ścieżkę tę wyżłobił sam Carey, chodząc przez tyle lat codziennie do swej kabiny.
Kabina, był to domek drewniany pokryty łupkiem, z jednem oknem przy drzwiach i drugiem po przeciwnej stronie. Hopkins wyjął z kieszeni klucz i pochylił się, aby otworzyć, lecz nagle zatrzymał się. Na twarzy jego odmalowało się zdziwienie.
— Ktoś tu majstrował — rzekł powoli.
Nie można było temu przeczyć. Drzewo było w paru miejscach zdrapane, a szramy te przeglądały przez nalepę tak świeże, jak gdyby je dopiero zrobiono.
Holmes zbadał zaraz okno.
— I tutaj ktoś próbował dostać się do środka. Ale nie udało mu się dopiąć celu. Lichy to musiał być włamywacz, skoro cofnął się przed takiem zadaniem.
Hopkins oglądał jeszcze drzwi.
— A to rzecz ciekawa! Przysiągłbym, że wczoraj wieczorem nie było tych śladów na drzwiach, ani na oknie.
— Zapewne ktoś ciekawy ze wsi albo z miasteczka! — pozwoliłem sobie wtrącić.
— To bardzo nieprawdopodobne.
— Dlaczego? ciekawość ludzka!
— Mało kto odważyłby się stanąć nogą na tym gruncie. A jeszcze próbować dostać się do tej chaty! Co pan o tem sądzi, panie Holmes?
— Przedewszystkiem sądzę, że mamy prawdziwe szczęście!
— Jakto, więc myśli pan, że zbrodniarz przyszedł na miejsce czynu?
— Tak mi się zdaje. I to bardzo prawdopodobne. Przyszedł, w nadziei, że zastanie drzwi otwarte. Próbował dostać się do środka, otwierając drzwi zapomocą bardzo ostrego scyzoryka. Ale to mu się nie udało. Jak pan sądzisz, co teraz uczyni?
Hopkins nie namyślał się ani chwili, lecz odpowiedział:
— Wróci tej nocy z lepszemi narzędziami.
— Tak i ja myślę i źleby było, gdybyśmy nie czekali tutaj, aby go przyjąć odpowiednio. — A teraz zobaczymy przedewszystkiem, jak tam wygląda w środku.
Z wnętrza kabiny usunięto ślady tragedyi, lecz wszystkie meble stały jeszcze w pokoiku tak, jak przed zbrodnią. Dwie godziny badał Holmes chatę ze zwykłą pedantyczną dokładnością, skupiając się przy oglądaniu każdego najdrobniejszego przedmiotu, Ale z twarzy jego wyczytałem, że badanie nie odniosło pomyślnych skutków. — Raz tylko zatrzymał się wśród poszukiwań, aby zapytać Hopkinsa:
— Czyś pan co ruszał z tej półki?
— Nie, nic nie brałem.
— A jednak czegoś brakuje. W tym kącie półki jest mniej pyłu, niż wszędzie indziej. Tu leżała może jaka książka, albo inny jaki przedmiot podobnego kształtu, np. szkatułka. No, na razie nic więcej się nie dowiem. Teraz pójdziemy sobie na spacer do lasu, mój drogi — rzekł zwracając się do mnie — i poświęcimy parę godzin kwiatom i ptaszkom. Później spotkamy się tutaj z panem Hopkinsem. Wtedy się pokaże, czy mamy się zejść tutaj z owym gentlemanem, który złoży temu domkowi nocną wizytę.

∗             ∗

W chwili, gdy układaliśmy naszą zasadzkę, była godzina jedynasta. Hopkins radził, aby drzwi do chaty pozostawić otwarte, lecz Holmes zwrócił słusznie uwagę, że to obudziłoby podejrzenie owego nieznanego gościa. Zamek był bardzo prosty. Dość było odsunąć go na bok silnym nożem, aby wejść do chaty.
Holmes zaproponował także, aby czekać nie we wnętrzu chaty, lecz w krzakach obok okna. Tym sposobem można będzie, jak mówił, pilnować nieproszonego gościa i zobaczyć, co będzie robił, zapaliwszy światło.
Zaczęło się długie i melancholiczne oczekiwanie, oczekiwanie myśliwego, który leży koło jeziorka leśnego i czeka na zwierzynę, która ma wyjść napić się wody. Myśli nasze obracały się ciągle około tego nieznanego człowieka, który miał się nam ukazać, wyjść na nas z ciemności. Cóż to była za zwierzyna? Czy tygrys, którego można schwytać tylko w otwartej walce na kły i pazury, czy też podstępny szakal, straszny tylko dla tchórzów?
W absolutnem milczeniu kuliliśmy się pod krzakami, czekając dalszego biegu wypadków. Z początku dochodziły nas spieszne kroki zapóźnionych wieśniaków i głosy, brzmiące od strony wsi. Powoli jednak zapadała absolutna cisza, głosy marły jeden po drugim, z wyjątkiem dalekiego zegara na wieży kościelnej, który wskazywał nam co pół godziny swym dźwiękiem, jak czas upływa, i z wyjątkiem szemrzącego strumienia deszczu, który spływał po liściastym dachu, osłaniającym nas ze wszystkich stron.
Uderzyło pół do trzeciej. Było bardzo ciemno, jak zwykle bezpośrednio przed nadejściem zmroku. Nagle usłyszeliśmy, że od strony parkanu zbliżają się wolne, ostrożne kroki.
Wybiła prawie godzina w pół do trzeciej; nastała największa ciemność, jak zawsze, zanim zacznie świtać. Nagle zerwaliśmy się wszyscy, od strony kraty żelaznej dochodził cichy, ale wyraźny odgłos kroków.
Ktoś stąpał po drodze. Potem nastała długa chwila ciszy, zacząłem się już obawiać, że wszystko, cośmy słyszeli było tylko fałszywym alarmem i złudzeniem zmysłów, gdy odezwał się znowu odgłos cichych, ostrożnych kroków, tym razem z drugiej strony chaty. Po chwili usłyszeliśmy także zgrzyt metalu i ciche uderzenia.
Nieznany człowiek usiłował wyłamać zamek przy drzwiach. Tym razem albo jego zręczność była większa, albo posiadał lepsze narzędzie, bo nagle odezwał się szczęk zardzewiałych zawias i trzeszczenie drzewa. Potem rozbłysła zapałka, w następnej chwili światło świecy napełniło wnętrze chaty. Przez firanki i kwiaty patrzyliśmy z zaciekawieniem na rozgrywającą się wewnątrz scenę. Nocny gość był młodym człowiekiem, wyglądał chorobliwie, był chudy, miał czarne wąsiki, wskutek których śmiertelnie blada twarz wydawała się jeszcze bielszą. O ile się zdawało, nie miał więcej jak lat dwadzieścia. Nie widziałem nigdy żadnej ludzkiej istoty, któraby budziła tak wielką litość wskutek przestrachu, jaki ją opanował. Zęby młodego człowieka szczękały głośno, drżał na całem ciele. Był ubrany jak gentleman, na głowie miał sukienną czapeczkę.
Obserwowaliśmy go, jak przestraszonym wzrokiem rozglądał się dokoła siebie. Postawił kawałeczek świeczki na stole i zniknął nam z oczu w jednym z kątów pokoju. Po chwili powrócił na środek pokoju, trzymając w ręku jedną z dużych ksiąg okrętowych, które stały w szeregu na półce. Pochylił się nad stołem i szybko przewracał karty książki, aż wreszcie doszedł widocznie do miejsca, którego szukał. Potem z wściekłością na twarzy zamknął książkę uderzeniem zaciśniętej dłoni, rzucił ją z gniewem w kąt pokoju i zagasił światło.
Ale ledwie miał czas się obrócić i zrobić parę kroków ku drzwiom, gdy już dłoń Hopkinsa spoczęła na jego ramieniu. Z ust wydarł mu się okrzyk przerażenia, kiedy zrozumiał, że został schwytany. Zapaliliśmy znowu świecę; nasz biedny więzień drżał ciągle i wił się rozpaczliwie pod ręką detektywa. Potem padł raczej, niż usiadł na skrzyni okrętowej i bezradnie spoglądał na nas po kolei.
— No, mój piękny młodzieńcze — zawołał Stanley Hopkins — któż jesteś i czego to tutaj szukałeś?
Młody człowiek zerwał się i usiłując zachować przytomność umysłu, spojrzał pytającemu prosto w oczy.
— Jesteście panowie — rzekł — jak sądzę, urzędnikami policyjnymi. I wyobrażacie sobie zapewne, że miałem jakiś udział w zamordowaniu kapitana Piotra Carey’a. Ale zapewniam panów, że jestem niewinny.
— Dobrze, dobrze — odparł Hopkins — to zobaczymy jeszcze. Tymczasem chcielibyśmy się przedewszystkiem dowiedzieć, jakie jest pańskie nazwisko.
— Nazywam się John Hopley Neligan.
Widziałem, jak Holmes i Hopkins przelotnie spojrzeli na siebie.
— Coś pan tu robił, czego szukałeś? — pytał Hopkins dalej.
— Czy mogę mówić z panami, licząc na waszą dyskrecyę?
— Nie i jeszcze raz nie. Zapytujemy pana w charakterze urzędowym.
— A gdybym nie chciał panom odpowiedzieć na zapytanie?
— Jeżeli nie dasz pan odpowiedzi, pogorszysz tem tylko swoją sprawę, a śledztwo sądowe i tak wykaże pobudki, jakie kierowały panem.
Młody człowiek drgnął gwałtownie.
— Więc dobrze. Opowiem panom wszystko. Dlaczegóż zresztą miałbym coś taić? Wprawdzie przykro mi pomyśleć, że ten stary skandal na nowo odżyje, a ludzie zaczną o nim znowu mówić, ale trudno, nie mam innego wyjścia. Zapewne słyszeliście panowie kiedyś o Dawsonie i Neliganie, nie?
Mogłem wyraźnie wyczytać z twarzy Hopkinsa, że nazwiska te były mu zupełnie obce. Natomiast Holmes przejawiał ogromne zajęcie.
— Masz pan na myśli bankierów z Westland rzekł — tych, którzy zbankrutowali, zostawiając milion długów i rujnując doszczętnie połowę wszystkich rodzin w Kornwalii? Neligan zniknął po bankructwie.
— Tak jest, mój panie. Neligan był moim ojcem.
Nareszcie więc zyskaliśmy jakieś pozytywne wiadomości! A przecież wydawało się, że między tymi dwoma wypadkami, między ucieczką zbankrutowanego bankiera a kapitanem Piotrem Carey’em, przybitym do ściany własnym harpunem, istnieje przepaść, której nie można zapełnić szeregiem logicznych, następujących po sobie wydarzeń. To też z tem większą uwagą słuchaliśmy opowiadania młodego człowieka.
— Więc, jak mówię, zbiegły bankier Neligan był moim ojcem. Bankructwo to bolało naprawdę tylko jego, Dawson usunął się od wszystkiego. Miałem wówczas dopiero dziesięć lat, ale wystarczyło to już, abym odczuł całą hańbę i zarzut, jaki dotknął naszą rodzinę. Mówiono powszechnie, że mój ojciec skradł wszystkie papiery wartościowe, które leżały w banku w depozycie i uciekł z nimi. Otóż to nie jest prawdą. Był on święcie przekonany, że zdoła wszystko doprowadzić do porządku i zapłacić należne pieniądze każdemu wierzycielowi, jeżeli tylko będzie miał czas na przeprowadzenie nowych interesów. Na swoim małym jachcie odjechał do Norwegii tuż przedtem, zanim wydano rozkaz aresztowania go. Przypominam sobie dokładnie tę ostatnią noc, kiedy pożegnał nas, niestety, na zawsze. Pozostawił nam spis papierów wartościowych, jakie zabrał ze sobą i złożył przysięgę mojej matce, że powróci, aby odzyskać utraconą cześć i zapłacić wszystkie należytości, tak, aby nikt z tych, którzy mu zawierzyli, nie poniósł szkody.
Odetchnął ciężko i spojrzał na nas spokojniejszym wzrokiem.
— Tak się sprawa naprawdę przedstawia. Ale, niestety, od owej chwili nie słyszeliśmy już nic o moim biednym ojcu. Jacht i on sam, zaginęli bez śladu. Sądziliśmy oboje, moja matka i ja, że nieszczęśliwy ojciec, okręt i zabrane papiery wartościowe, leżą na dnie morza. Ale mieliśmy jednego wiernego przyjaciela, pewnego kupca, który wiedział o wszystkiem. Otóż odkrył on niedawno, że kilka papierów wartościowych, które ojciec miał przy sobie, pojawiło się na targu londyńskim. Łatwo wyobrażają sobie panowie nasze zdumienie i przerażenie. Całe miesiące straciłem na to, aby wykryć jaką drogą dostały się te pieniądze na giełdę, wreszcie po długich poszukiwaniach, trudnościach i omyłkach zdołałem stwierdzić, że sprzedawał je kapitan Piotr Carey, właściciel tej chaty.
Oczywiście, starałem się dowiedzieć jakichś szczegółów o tym człowieku. Nie było to zbyt trudne do przeprowadzenia. Wykryłem, że Piotr Carey był komendantem statku, polującego na wieloryby i że właśnie powracał z wód polarnych wówczas, kiedy mój ojciec popłynął do Norwegii. Jesień owego roku była bardzo burzliwą, bez przerwy trwały długie niepogody i orkany, wywoływane południowym wichrem. Nie było nieprawdopodobnem, że jacht mojego ojca został zapędzony na północ i że tam spotkał okręt Piotra Carey’a. Bez względu na to, jak się sprawa przedstawiała, przedewszystkiem zajmowało mnie pytanie, co się stało z moim ojcem. Chodziło mi o zrehabilitowanie jego pamięci. Gdybym z pomocą świadectwa Piotra Carey’a zdołał dowieść, w jaki sposób te papiery wartościowe dostały się na giełdę, byłoby to także dowodem, że mój ojciec ich nie sprzedał i że nie miał żadnej osobistej korzyści z tego, że zabrał je z sobą.
— Przybyłem do Sussex, zamierzając zobaczyć się z nim i rozmówić. Ale właśnie wtedy nastąpiła jego nagła śmierć. W sprawozdaniu o oględzinach miejsca zbrodni wyczytałem opis jego kabiny, była tam także wzmianka, że kapitan przechowywał w niej stare księgi urzędowe swojego okrętu. Przyszło mi na myśl, że gdybym zobaczył, co się działo w sierpniu 1883 roku na pokładzie »Narwala«, może w ten sposób mógłbym rozjaśnić zagadkę śmierci mojego ojca. Próbowałem wczoraj w nocy wedrzeć się do chaty i zobaczyć te księgi, ale nie starczyło mi sił na otwarcie drzwi. Dzisiaj ponowiłem próbę, tym razem ze szczęśliwym wynikiem. Niestety, z niezmierną rozpaczą przekonałem się, że karty, dotyczące tego miesiąca, są wydarte z księgi; w tej samej chwili wpadłem w ręce panów, jako więzień.
— Czy to już wszystko? — zapytał Hopkins stanowczym głosem.
— Tak jest, opowiedziałem panom wszystko.
Odwrócił głowę, kiedy to mówił, aby uniknąć naszego wzroku.
— Więc istotnie nie możesz pan powiedzieć nic więcej?
Zawahał się.
Nie, nic.
— Nie byłeś pan tutaj przed wczorajszą nocą?
— Nie.
— Więc jakże potrafisz nam pan to wytłómaczyć? — zawołał Hopkins tryumfującym głosem, podnosząc w górę znaleziony przez siebie notatnik, zawierający na pierwszej kartce inicyały naszego więźnia a na okładce krwawe ślady.
Nieszczęśliwy człowiek pochylił z rozpaczą głowę, zakrył twarz rękami i drżał na całem ciele. Widocznie złamał go ten cios.
— Skąd masz pan ten notatnik? — zawołał. — Nie wiedziałem nic o tem, myślałem, że zgubiłem go w hotelu.
— To już najzupełniej wystarcza — rzekł Hopkins surowo. — To co możesz pan jeszcze powiedzieć na swoją obronę, powiesz już przed sądem. Teraz udasz się pan ze mną do urzędu policyjnego. Więc, mr. Holmes, serdecznie dziękuję panu i pańskiemu przyjacielowi, że tak uprzejmie i łaskawie na moje wezwanie pospieszyliście mi z pomocą. A chociaż wobec zwrotu, jaki sprawa przybrała, obecność panów była tu zbyteczną, bo i własnemi siłami byłbym sprawę doprowadził do obecnego pomyślnego wyniku, mimo to jestem panom niezmiernie zobowiązany. W hotelu w Brambletye są przygotowane dla panów pokoje, jeżeli pozwolą mi panowie towarzyszyć sobie, możemy się tam razem udać za chwilę.
— Cóż sądzisz o tej sprawie Watsonie — pytał Holmes nazajutrz, kiedy powracaliśmy do naszego mieszkania na Baker-street.
— O ile mogę poznać, nie jesteś szczególnie zadowolony z wyników śledztwa.
— Ależ przeciwnie, kochany przyjacielu, najzupełniej. Ale mimo to, nie odważyłbym się twierdzić, że metoda, jakiej używa Hopkins, jest dobra i polecenia godna. Wogóle mr. Stanley Hopkins, jak dotąd, sprawił mi rozczarowanie. Spodziewałem się po nim czegoś lepszego. Trzeba zawsze mieć przed oczyma wszystkie możliwe alternatywy i wyruszyć do boju w pełnym rynsztunku przeciwko wszelkim możliwościom. To musi być pierwszą i główną zasadą każdego śledztwa kryminalnego.
— A jakąż alternatywę możnaby tutaj jeszcze przypuścić?
— Możnaby znaleść inne jeszcze wytłómaczenie — rzekł Holmes. — I to jest właśnie linia dochodzeń, jakie prowadzę. Być bardzo może, że nie doprowadzi do żadnego rezultatu. Więc tymczasem nie chcę o niej mówić. Bądź co bądź jednak pójdę tą drogą aż do końca.
W domu na Baker-street czekało na Holmesa kilka listów. Wziął jeden z nich, otworzył i zaledwie rzucił okiem, zaśmiał się tryumfująco.
— Wybornie, Watsonie, wybornie. Otóż widzisz, alternatywa zaczyna się rozwijać i uplastyczniać. Czy masz blankiety telegraficzne?... Dobrze, więc bądź łaskaw napisać następujące depesze:
«Summer, ajent okrętowy Ratcliff Highway. Przysłać trzech ludzi punktualnie 10 przed południem. Bazyli«.
— Znają mnie tam pod tem imieniem — dodał objaśniająco. — A teraz jeszcze jedna depesza:
«Inspektor policyi Stanley Hopkins, 49 Lord-street Brixton. Proszę przybyć rano 9:30 śniadanie. Ważne. Jeżeli niemożliwe, odpowiedź telegraficznie. Sherlock Holmes».
Punktualnie o naznaczonej godzinie przybył inspektor Hopkins i zasiedliśmy razem do wybornego śniadania, które przygotowała poczciwa mrs. Hudson, nasza tyloletnia gospodyni.
Młody urzędnik policyjny był niezmiernie uradowany swym tryumfem i ciągle powracał do tego samego tematu.
— Więc sądzisz pan rzeczywiście, że rozwiązanie, do jakiego doszedłeś, jest trafne? Że nie można już nic dodać w tej sprawie? — spytał Holmes.
— Nigdy w życiu nie spotkałem wypadku mniej skomplikowanego i więcej jasnego.
— A jednak nie odważyłbym się twierdzić, że wszystko tak jasno wynika jedno z drugiego.
— Jestem wprost zdumiony tem, co pan mówisz, mr. Holmes. Czy można tu jeszcze w coś wątpić?
— Czy wytłómaczenie sprawy, jakie pan sobie wytworzyłeś, tłómaczy także każdy poszczególny punkt?
— Niewątpliwie. Dowiedziałem się, że młody Neligan w dniu spełnienia zbrodni zamieszkał w hotelu w Brambletye. Przybył tam pod pozorem zwiedzania okolicy. Pokój jego znajdował się na parterze, mógł więc wychodzić w dzień i w nocy, kiedy mu się podobało. Tejże samej nocy udał się do Woodmans Lee, zobaczył w kabinie Piotra Careya i wszczął z nim kłótnię, podczas której zabił go harpunem. Potem, przerażony tem, co uczynił, uciekł z chaty, a przy tej sposobności zgubił notatnik, który przyniósł z sobą, aby wypytać się Piotra Careya o te rozmaite papiery wartościowe. Do tego przyznaje się nawet. Zapewne zauważyłeś pan, że niektóre liczby papierów są oznaczone punktami, inne, a tych jest przeważna liczba, nie mają żadnego znaku. Otóż tych papierów oznaczonych poszukiwano na giełdzie londyńskiej. Co do innych, Neligan przypuszczał zapewne, że są one w ręku Piotra Careya. I znowu sam młody człowiek przyznaje, że usilnie się starał wykryć je i dać w ten sposób zadośćuczynienie wierzycielom swego ojca. Po dokonanem morderstwie i po ucieczce przez dłuższy czas nie śmiał się zbliżyć do chaty, wreszcie chęć otrzymania wiadomości, których potrzebował, przemogła bojaźń. To przecież wszystko nader jasne i proste.
Holmes uśmiechnął się nieznacznie i z niedowierzaniem potrząsnął głową.
— O ile mi się zdaje, mr. Hopkins, sprawa ta ma jedną słabą stronę, to mianowicie, że jest absolutnie niemożliwą. Czy próbowałeś pan kiedy przebić jakie ciało harpunem? Nie? A, to wielka szkoda. No, no, mój drogi panie, powinieneś koniecznie tym szczegółom poświęcić nieco uwagi. Mój przyjaciel Watson mógłby panu opowiedzieć, że niedawno całe rano oddawałem się temu ćwiczeniu. Nie jest to wcale łatwa sprawa, jakby się mogło wydawać i wymaga bardzo silnego i wprawnego ramienia. Ale to jeszcze nie wszystko. Cios ten był zadany z taką siłą, że ostrze broni przebiło ciało na wskróś i utkwiło głęboko w drewnianej ścianie. Czy możesz pan sobie wyobrazić, że ten bezkrwisty, chudy młodzieniec miałby dość siły do podobnego uderzenia? I czy można przypuścić, że obaj, on i czarny Piotr, zapijali się późno w nocy rumem z wodą? A dalej: czy to był jego profil, który dwie noce przedtem widziano na szybie? Nie, nie, kochany panie Hopkins, musimy poszukać innego sprawcy, bardziej męskiego i groźnego.
Podczas mowy Sherlocka Holmesa, twarz młodego detektywa wydłużała się coraz bardziej. Waliły się beznadziejnie wszystkie jego nadzieje i oczekiwania. Mimo to nie chciał bez walki ustąpić ze stanowiska.
— Nie możesz pan jednak zaprzeczyć, mr. Holmes, że Neligan był owej nocy w kabinie Piotra Careya. Zgubiony notatnik jest aż nazbyt wystarczającym dowodem. I zdaje mi się, że mam dość dowodów, aby sąd przyznał słuszność moim twierdzeniom. Nawet w takim razie, gdybyś pan zdołał wynaleść jeszcze jakiś kruczek. A zresztą mr. Holmes, ja mam w ręku mojego zbrodniarza. A ten pański, ten bardziej męski i groźny sprawca, gdzież się znajduje?
— Jak mi się zdaje, idzie w tej chwili po schodach — odparł Holmes wesoło. — Sądzę, że dobrze uczynisz, Watsonie, biorąc rewolwer do ręki.
Holmes powstał z krzesła i położył na bocznym stoliku jakiś papier.
— Tak, teraz jesteśmy gotowi — rzekł.
Usłyszeliśmy kilka zachrypłych głosów w przedpokoju, a równocześnie mrs. Hudson otworzyła drzwi, zawiadamiając nas, że przybyło trzech ludzi, którzy pytają się o kapitana Bazyla.
— Niech pani wpuszcza kolejno jednego po drugim — rzekł Holmes.
Pierwszy, który wszedł, był to mały, krępy człowiek, z czerwonemi policzkami i z siwiejącymi lekko włosami na skroniach. Holmes sięgnął do kieszeni i wyjął jakiś list.
— Jak się nazywasz? — zapytał.
— James Lancaster.
— Przykro mi bardzo mój dobry obywatelu, ale załoga statku już skompletowana. Oto masz tu pół suwerena za fatygę. Ale tymczasem, proszę bardzo, wejdź do tamtego pokoju i zaczekaj tam kilka minut.
Drugi marynarz, była to wysoka i chuda postać z cienkim, płowym włosem, z zapadłymi, biało żółtymi policzkami. Nazywał się Hugh Pattins. I on otrzymał odmowną odpowiedź, pół suwerena nagrody za to, że przyszedł, a wreszcie zlecenie, aby się zatrzymał obok w pokoju.
Trzeci człowiek, starający się o zajęcie na statku sprawiał dziwne wrażenie. Dzika twarz buldoga była okolona gęstym zarostem, dawno nie strzyżonym, miał czarne wąsy i brodę, dwoje zuchwałych oczu żarzyło się pod cieniem gęstych, krzaczastych, zwisających brwi. Wchodząc do pokoju, pozdrowił nas i stanął w pozycyi marynarza, obracając w rękach okrągłą czapeczkę.
— Nazywasz się? — pytał Holmes.
— Patrick Cairus.
— Władasz harpunem?
— Tak jest, panie kapitanie, polowałem dwadzieścia sześć razy.
— Jesteś gotów do podróży na morze północne?
— Tak, panie kapitanie.
— Jakiej żądasz płacy?
— Ośm funtów na miesiąc.
— Kiedy mógłbyś wyruszyć w drogę? Czy zaraz?
— Skoro tylko poczynię najpotrzebniejsze zakupy.
— Masz jakie świadectwa?
— Oto, panie kapitanie.
Wyciągnął z kieszeni paczkę zniszczonych i zatłuszczonych papierów.
Holmes przejrzał je szybko, a potem zwrócił stojącemu naprzeciw niego.
— Jesteś człowiekiem, jakiego potrzebuję — rzekł — Tam na stoliku leży kontrakt, musisz go tylko podpisać i wszystko będzie w porządku.
Marynarz przeszedł niezgrabnie przez pokój i ujął pióro do ręki.
— Czy tutaj mam podpisać? — zapytał, pochylając się nad stołem.
Holmes nagłym ruchem pochylił się nad nim i przesunął obie ręce nad jego ramionami.
— Tu właśnie! — zawołał.
Usłyszałem brzęk, jak gdyby łańcucha stalowego, a zaraz potem ryk, niby rozszalałego byka. W chwilę później Holmes i marynarz tarzali się po ziemi, pasując się z sobą. Był to człowiek tak strasznie silny, że nawet w kajdankach, które mu Holmes zarzucił na ręce z ogromną zręcznością, byłby niewątpliwie niebawem zdusił mojego przyjaciela, gdybyśmy obaj z Hopkinsem nie skoczyli mu na pomoc. Dopiero kiedy dotknąłem jego czoła zimną lufą rewolweru, zrozumiał, że wszelki jego opór jest daremny. Skrępowaliśmy mu sznurem nogi, poczem powstaliśmy zadyszani i zmęczeni straszną walką.
— Muszę doprawdy prosić pana, mr. Hopkins o przebaczenie za ten epizod — mówił Sherlock Holmes. — Obawiam się, że jajecznica zupełnie wystygła. Bądź co bądź jednak nie wątpię, że reszta śniadania będzie panu jeszcze lepiej, niż pierwej smakować, zwłaszcza wobec tego, że szczęśliwie doprowadziliśmy naszą sprawę do tak pomyślnego zakończenia.
Stanley Hopkins stał jak posąg, oniemiał ze zdumienia.
— Nie mam pojęcia, co myśleć o tem wszystkiem, mr. Holmes — wyjąkał wreszcie, czerwieniejąc. — Zdaje mi się teraz, że od samego początku sprawy postępowałem jak idyota. Teraz rozumiem dobrze, ze nie powinienem był ani na chwilę zapominać, iż byłem uczniem w tym wypadku, a pan nauczycielem i mistrzem. Nawet teraz, kiedy widzę, co pan zrobił, nie wiem wcale, ani dlaczego to zrobiłeś, ani co to wszystko wogóle znaczy?
Holmes uśmiechnął się i wesoło odpowiedział:
— No, no, nie ma się czem martwić, wszyscy uczymy się przez doświadczenie.
— A pańską nauką było teraz, że nigdy, nawet gdyby sprawa wydawała się niezmiernie prosta, nie należy tracić z oczu alternatywy. Byłeś pan tak zaabsorbowany myślą o młodym Neliganie, że w pańskim umyśle nie było już miejsca na coś innego, więc także oczywiście na Patricka Cairusa, rzeczywistego mordercę Piotra Careya.
Nagle spokojną naszą rozmowę przerwał zachrypły głos marynarza.
— Nie mam do pana urazy — rzekł — że mnie tak podszedłeś i tak gwałtownie schwytałeś, ale chciałbym, abyś pan nazywał sprawę, tak, jak należy. Mówisz pan, że zamordowałem Piotra Careya, a ja twierdzę, że Piotra Careya zabiłem. I to jest wielka różnica.
Być może, że pan nie wierzy temu, co mówię, być może, że sądzi pan, iż chce pana okłamać. Ale to sprawy nie zmienia.
— Ależ bynajmniej mój człowieku — odparł Holmes. — Opowiedz nam wszystko, jak było, a chętnie ci uwierzymy.
— To się da krótko opowiedzieć, a przysięgam, na Boga, że każde słowo będzie prawdą. O, znałem dobrze Czarnego Piotra; kiedy wyciągnął nóż z kieszeni, przebiłem go harpunem z całej siły. Tu się nie można było wahać, wiedziałem z całą pewnością, że jeden z nas zginąć musi, ja, albo on. Więc on umarł. Tego morderstwem nazwać nie można. A zresztą dzisiaj wszystko mi jedno, równie dobrze zginę na szubienicy, jak byłbym zginął, przebity nożem Czarnego Piotra.
— Pocóż przyszedłeś do niego? — pytał Holmes.
— Opowiem panom wszystko od samego początku. Tylko, jeżeli łaska posadźcie mnie na krześle, bo mi tak strasznie niewygodnie mówić. Było to w roku 1883, kiedy się to stało, w sierpniu, Piotr Carey, był właścicielem »Narvala«, ja zakontraktowałem się do drugiego harpuna. Prawie wracaliśmy już z morza Lodowatego, walcząc z przeciwnymi wiatrami i olbrzymią falą morską, kiedy spotkaliśmy po drodze mały okręcik, pędzony wiatrem ku północy. Na statku był jeden tylko człowiek, nasz rodak. Załoga sądziła, że okręt zatonie i dlatego wszyscy wsiedli do łodzi ratunkowej, aby się udać ku wybrzeżom norweskim. Jak sądzę jednak, wszyscy zatonęli. Tylko sam właściciel pozostał na statku. Widząc jego rozpaczliwe położenie, przewieźliśmy go na nasz pokład; kapitan Piotr Carey, zabrał go do swojej kajuty i obaj prowadzili tam długie rozmowy. Jedynym pakunkiem, jaki zabrał z sobą, przechodząc na nasz okręt, była cynkowa puszka. O ile mi wiadomo, nikt nie dowiedział się nigdy jego nazwiska, zresztą już następnej nocy nieznajomy zniknął w tajemniczy sposób. Opowiadano, że albo zrozpaczony skoczył do morza, albo też zmiotła go wysoka fala, która szalała przez całą noc. Tylko jeden człowiek wiedział, co się naprawdę stało z nieznajomym, a tym człowiekiem ja byłem. Bo widziałem na własne oczy, jak Piotr Carey pochwycił go w nocy w pół, i przerzucił przez burtę. Stało się to późno w nocy, dwa dni pierwej, zanim ujrzeliśmy światła i brzeg Szotlandyi.
Zachowałem w tajemnicy ten wypadek, czekając cierpliwie, co dalej będzie, opowiadał Cairus. — W Szotlandyi kapitan z łatwością zatuszował całą sprawę, nikt zresztą nie wypytywał się dokładnie. Przyjęto do wiadomości, że jakiś obcy poniósł śmierć wskutek nieszczęśliwego wypadku, nikomu nie zależało na tem, aby zbadać tę sprawę. Niedługo potem, Piotr Carey sprzedał okręt i przestał polować na wieloryby, wiele lat minęło, zanim zdołałem odszukać jego mieszkanie. Ale byłem niemal pewny, że popełnił zbrodnię dlatego, aby przywłaszczyć sobie zawartość puszki cynkowej; przypuszczałem też, że będzie mógł mi zapłacić, abym milczał dalej.
Za pośrednictwem pewnego majtka, który spotkał Czarnego Piotra w Londynie, dowiedziałem się, gdzie mieszka i udałem się do niego, by zażądać nagrody za milczenie. Pierwszej nocy mówił ze mną bardzo rozsądnie i oświadczył, że gotów jest mi dać pewną sumę, któraby wystarczyła mi na życie i pozwoliła porzucić żmudną pracę na morzu. W dwa dni później mieliśmy sprawę ostatecznie załatwić. Kiedy przyszedłem, kapitan był prawie zupełnie pijany, we wściekłym humorze. Usiedliśmy przy stole, zaczęliśmy pić i rozmawiać o dawnych, razem spędzonych czasach; ale im więcej pił, tem mniej podobał mi się jego wyraz twarzy.
Zauważyłem harpun, wiszący na ścianie przyszło mi na myśl, że mógłbym go użyć, gdyby się na mnie rzucił.
Niedługo czekałem na to. Nagle zerwał się, plując i przeklinając, w oczach błyszczała mu żądza mordu, w ręku trzymał wielki nóż. Ale nie miał czasu wydobyć go z pochwy, niby błyskawicą rażony, padł na ścianę z harpunem w boku.
Boże, jak strasznie krzyknął — jego straszna wykrzywiona bólem twarz staje mi co noc przed oczyma i nie pozwala zasnąć. Potem zmarł. Stałem na środku kabiny, krew coraz silniej tryskała z rany, nasłuchiwałem przez chwilę. Ale dokoła panowała zupełna cisza, przestrach ustąpił, nabrałem znowu odwagi. Obejrzałem się do koła, tam na półce nad książkami stała puszka cynkowa. Miałem do niej takie samo prawo jak Piotr Carey, zabrałem ją więc i wyszedłem z chaty. Tylko, jak nierozsądny głupiec, pozostawiłem na stole kapciuch z tytoniem.
Teraz opowiem panom najzabawniejszą część całej historyi. Ledwie wyszedłem z kabiny, usłyszałem nagle jakiś szmer. Cofnąłem się ze ścieżki i ukryłem się w poblizkich zaroślach. Jakiś człowiek skradał się ku chacie, wszedł do środka, krzyknął, jak gdyby zobaczył upiora, a potem zaczął uciekać nieprzytomny, gdzie go oczy niosły, aż wreszcie zginął w oddali. Kto to był, albo też czego chciał, nie umiem odgadnąć. Gdy już zniknął w ciemnościach nocy, ruszyłem w drogę; przeszedłem dziesięć mil piechotą, w Tunbridge Wells wsiadłem do pociągu i przybyłem do Londynu, nie wiele mędrszy niż pierwej.
Kiedy wreszcie znalazłem sposobność, aby otworzyć puszkę, przekonałem się, że nie było w niej pieniędzy, lecz papiery wartościowe. A papierów nie śmiałem sprzedawać. Tak więc straciłem moc nad Czarnym Piotrem, i zostałem w Londynie bez szylinga w kieszeni. Trzeba się było obejrzeć za jakiemś zajęciem. Wtedy to znalazłem to ogłoszenie, zachęciła mnie wysoka płaca, poszedłem do ajenta okrętowego, a on przysłał mnie tutaj. To wszystko, co wiem. I powtarzam: za to, że zabiłem Czarnego Piotra, sąd powinien mi być tylko wdzięczny, ponieważ oszczędziłem sprawiedliwości kosztów konopnego sznura do szubienicy.
Holmes powstał i zapalił fajkę.
— Bardzo jasne i dokładne sprawozdanie. A teraz sądzę, mr. Hopkins, że nie będziesz pan tracił czasu i odprowadzisz swojego więźnia w bezpieczne miejsce. Ten pokój nie nadaje się wcale na celę więzienną, a przytem mr. Patrick Cairus zajmuje swą osobą zbyt wielki kawał naszego dywanu.
— Mr. Holmes — rzekł Hopkins z rozrzewnieniem — nie wiem, w jaki sposób wyrazić panu moją wdzięczność. Chociaż prawdę mówiąc, i teraz jeszcze niezbyt dobrze pojmuję, jaką drogą doszedłeś pan do tego wyniku.
— Całkiem poprostu tą, że szczęśliwie od samego początku sprawy uchwyciłem właściwy punkt zaczepienia. I nie zaprzeczam wcale, że gdybym był odrazu wiedział o tym znalezionym notatniku, byłby on może i mnie wprowadził na trop fałszywy, jak się to z panem stało. Ale wszystko o czem słyszałem i wiedziałem, kazało mi iść w tym właśnie, a nie innym kierunku. Ta zdumiewająca siła fizyczna, ta zręczność w rzucaniu harpunem, rozwodniony rum, ten kapciuch ze skóry psa morskiego, napełniony grubym lichym tytoniem, wszystko dowodziło, że zbrodnię popełnił marynarz i to poławiacz wielorybów. Byłem też przekonany stanowczo, że inicyały P. C. na kapciuchu były tylko wypadkowym zbiegiem okoliczności, a nie inicyałami Piotra Careya, co wynikało już z tego, że jak zeznała rodzina, palił nie wiele, a przytem nie znaleziono fajki w jego kabinie. Przypominasz pan sobie zapewne, że pytałem się, czy w kabinie znajdowała się whisky, czy brandy. A czy sądzisz pan, że możnaby znaleść jakiegoś szczura lądowego, który mając do dyspozycyi rozmaite wódki, piłby rum? Tak jest, mr. Hopkins, byłem pewny, że sprawca jest marynarzem.
— No, a jakże zdołałeś go pan odnaleść?
— Mój drogi panie, to był problem niezmiernie łatwy do rozwiązania. Przypuściwszy, że człowiek ten był marynarzem, trzeba było przypuścić dalej, że znał kapitana, czyli innemi słowy należał do załogi »Narvala«. Zasięgnąłem bowiem wiadomości, że kapitan Piotr Carey nie posiadał nigdy innego okrętu. Trzy dni poświęciłem na to, aby telegrafować do Dundee i sprawdzić nazwiska całej załogi »Narvala« w roku 1883.
Kiedy wśród nich znalazłem nazwisko Patricka Cairusa i kiedy się dowiedziałem, że był zakontraktowany do rzucania harpunem, poszukiwanie szybko zaczęło się zbliżać ku końcowi.
Przypuszczałem, że człowiek ten prawdopodobnie znajduje się w Londynie i że chętnie opuściłby ląd stały na pewien przeciąg czasu. Dlatego spędziłem kilka dni w Eastend, wymyśliłem wyprawę polarną, ogłosiłem bardzo zachęcające warunki dla harpunierów, którzy chcieliby wstąpić do służby kapitana Bazyla... i oto widzisz pan wynik mojej pracy.
— Cudowna historya — wołał Hopkins z uniesieniem — cudowna historya.
— Trzeba teraz jak najszybciej pomyśleć o wypuszczeniu z więzienia młodego Neligana — mówił Holmes. — Mam też nadzieję, mr. Hopkins, że przeprosisz go pan należycie za przykrości, jakich doznał z powodu ciebie. Należy mu oddać puszkę cynkową. Oczywiście wszystkie papiery wartościowe sprzedane przez Piotra Careya, są na zawsze stracone. Dorożka czeka na dole, mr. Hopkins, możesz pan odwieźć nią więźnia. A gdybyś mnie pan potrzebował w ciągu procesu, to adres mój i Watsona: Północna Norwegia.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: anonimowy.