Przejdź do zawartości

Czarny adept/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Czarny adept
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Świt”
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia „Siła“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Czarny adept

Światło płonęło w pokoju. Pochylał się nademną wysoki, świetnie zbudowany mężczyzna, ze wzrostu nieco przypominający medjum Forka, ubrany w wieczorowy strój, którego najmniejsza fałda nie zdradzała przed chwilą odbytej walki. Wargi wykrzywił uśmiech złośliwy, z za nich połyskiwał rząd oślepiająco białych zębów. Mógł mieć lat około czterdziestu, wysoki brunet, wygolony, o cerze południowca.
— Bardzo mi przyjemnie poznać pana! — powtórzył. — Sytuacja leżąca, tembardziej, gdy się ma skrępowane ręce i nogi, niezbyt jest wskazaną do wymiany towarzyskich uprzejmości, to też starając się zachować obojętny wyraz twarzy — milczałem.
— Nawet pan nie odpowiada! No! no! Bardzo nie comme il faut! Właściwie wzajemna prezentacja zbyteczna! Medjum Forek, lub czarny adept! Jak pan woli! Byłem z wizytą u pana, dziś pan się rewanżuje odwiedzinami...
Drwiąc chodził po sali. Podszedł do drzwi sypialni, otworzył, zaświecił lampę i rozglądał dokoła. Snać spostrzegł ślady mojej gospodarki, coś przewracał w gdańskiej szafie, a zdaleka dobiegały mnie urywkowe frazesy.
— Jaka niedelikatność!... Plądrować w moich ubogich gratach... sprzęty rozbijać... Czy i ja u szanownego dobrodzieja meble psułem?
Ukazał się w progu. Trzymał w ręku rozbitą szkatułkę. Pokazywał z wyrzutem.
— Nawet przez grzeczność nie wymówi banalnego słówka przeproszenia! Qualis homo! A biednego Bafometa mi zepsuł! Autentyczna templarjuszowska skrzynka z XVI w.! Doprawdy wandalizm!... W dodatku zabrał moje billet doux... nie byłbym dżentelmenem, gdybym listy miłosne pozostawił w obcem ręku...
Nachylił się nademną i najspokojniej przetrząsnął kieszenie. Bytem tak silnie skrępowany, że nie mogłem wykonać ruchu najmniejszego. Z jak miłą chęcią porwałbym go za gardło i zdusił wybiegające ironiczne słowa.
Chcąc ukryć, co się we mnie działo, przymknąłem oczy.
— Teraz zdaje się — mówił kończąc rewizję — mamy wszystko! A wysoce interesujące notatki panny Łomnickiej pozwolę sobie wypożyczyć powtórnie!
Układał starannie w pudełku papiery, sprawdzał, segregował. Z pod przymrużonych powiek widziałem odwrócony kark, barczyste plecy, atletyczne ramiona.
Znów jął monologować.
— Prawdziwa kradzież z włamaniem. Warto sprowadzić matadorów Urzędu Śledczego. Ucieszyliby się, że takiego ptaka złowili! Ha! Hanno!
Rozległy się kroki. Na progu stanęła kobieta. Nie wierzyłem własnym oczom. Czy to było możliwe? Była nią moja przewodniczka, lecz jakże odmienna. Wyraz zaniepokojenia znikł z twarzy, stała spokojna, uśmiechnięta. I ona, drwiąco popatrzyła na mnie.
— Jak myślisz — zwrócił się do niej — posłać po policję?
— Naturalnie — odrzekła.
Nie mogłem powstrzymać się od mimowolnego odruchu. Więc ofiarą tak wysoce wyrafinowanej perfidji padłem? To była jego wspólniczka a ja, na lep rzekomych rewelacji i kłamanej nienawiści, dałem się zaprowadzić do potrzasku, jak dudek! Czarny adept, jakby odgadując moje myśli, cedził:
— Winszuję, szczerze winszuję przenikliwości! Moję najlepszą przyjaciółkę przyjął pan za zawziętego wroga!
Kobieta zaśmiała się cicho.
— Wobec tego przedstawię! Siostra Hanna, osobista sekretarka i najbliższa pomocnica! Źle tylko zrobiła, że zbyt wcześnie sprowadziła jegomościa. Przez to ucierpiały moje biedne graty. No, lecz czego dla obecności miłego przyjaciela się nie zrobi! Prawda?
Wyciągnął z bocznej kieszeni emaljowaną papierośnicę, roztworzył i podał kobiecie. Zapalił egipskiego papierosa, poczem zaciągając dymem perorował.
— Wszystko razem zważywszy, sądzę, że policji damy spokój, a małe nieporozumienie zlikwidujemy en famille...
Tedy...
Podszedł i rozluźnił więzy na nogach. Poczem z niezwykłą siłą uniósł do góry i posadził w wielkim skórzanym fotelu.
Absolutnie dotychczas nie mogłem przeniknąć jego zamiarów, lecz widocznie chciał się czegoś odemnie dowiedzieć, lub musiało zależeć na mnie, skoro igrał w ten sposób, skoro pragnął rozmowy. Gdyby nie to, cóż przeszkadzało usunąć raz na zawsze? Nawet mój krzyk nie dobiegłby do uszu najbliższych sąsiadów a pobliska Wisła umożliwiała pozbycie się nieproszonego gościa, w sposób pozornie naturalny.
Mimo straszliwej sytuacji w jakiej się znalazłem, mimo niesłychanej wprost przewrotności kobiety, która mnie w pułapkę ściągnęła, zachowywałem kamienny spokój, oczekując co dalej nastąpi. Za żadną cenę nie chciałem dać poznać, iż jestem zgnębiony sytuacją, lub się boję.
Czarny adept zajął miejsce naprzeciw.
— Droga Hanno! Bądź łaskawa podaj butelkę Soternu i szklanki. Po gimnastyce dobrze to zrobi!
Podeszła do kredensu, wyjęła flaszkę i szklane naczynia. Bez słowa postawiła na stole. Przez ten czas wpatrywał się we mnie uporczywie. Przyznaję wzrok był tak przenikliwy, że opuściłem oczy. Uśmiechnął się lekko.
— Hanno — mówił do kobiety — dziękuję bardzo... ale muszę przeprosić zarazem. Nasza rozmowa z miłym gościem najlepiej się potoczy sam na sam. Niezbyt to uprzejmie z mej strony... sed dura necessitas...
Z zamiłowaniem wtrącał obce wyrazy i zdania. Spojrzała na niego, skinęła głową i wyszła.
Chwilę królowało milczenie. Badaliśmy się, jak dwaj pokerowi gracze, obawiający odsłonić karty, by jeszcze przez chwilę zachować iluzję zwycięstwa.
On pierwszy je przerwał. Ujął butelkę, nalał wina.
— Bardzo proszę! — zapraszał.
Siedziałem nieruchomo.
— Nie pije pan? — wychylił kieliszek i nalewał znowu. — Nie wiem czemu? Doprawdy przychylniem usposobiony... mówię szczerze...
Postanowiłem uczynić próbę głębokiego wywiadu.
— Skoro słyszę podobne oświadczenie — odezwałem się po raz pierwszy — czemu te więzy, jakiemi jestem skrępowany i brauning na stole?
Wskazywałem na czerniejącą obok broń. Popatrzył dziwnie. Schował automatyczny pistolet, wstał i po chwili powrócił z sypialni z kordelasem.
— Daję dowód zaufania — nachylał się, rozcinając więzy. Wyprostowałem obolałe dłonie. Sine pręgi znaczyły miejsca, ściągniętych mocno sznurów.
— Teraz i ja dam dowód — odparłem — wypiję nalany trunek, by wykazać, że nie obawiam się, iż jest zatruty.
Sączyłem powoli słodkawy sotern, mówiąc:
— Ustalmy fakty. Istotnie włamałem się tu, pan mnie obezwładnił. Cóż dalej?
Oparł głowę na dłoniach.
— Dalej jest to — skandował wyrazy — że pragnę pana przerobić z wroga na przyjaciela... mimo wszystko... rozumie pan... mimo wszystko...
— Więc?
— Nieco naszych tajemnic pan zna, lecz bez zrozumienia istotnej treści.
— Mianowicie?
Że parę histeryczek, lub wysoce cnotliwych ramolowatych starszych panów mnie obgaduje... z tego nie należy wyciągać daleko idących wniosków. Rozumiem, jakie musiała sprawić wrażenie lektura rewelacji panny Łomnickiej. Czy pan ją znał dobrze?
Skinąłem głową.
— Wątpię — mówił poważnie — to była kobieta zepsuta przez powodzenie i fantastyczka. Traktowała mężczyzn, jak sułtan hurysy. W końcu trafiła na tu obecnego. Może byłem jej typem? I odtąd przenieść nie mogła, że ani się dla niej nie truję, ani szaleję z miłości... That is the question! Może mi zechce pan wytłomaczyć na czem polega moja zbrodnia...
Tartufe przybierał maskę świętoszka, to było niespodziane.
— Wciągnął ją pan... — rzuciłem ostro.
— Pomyłka wielka! Nawet z zapisek nie wynika, bym kiedykolwiek proponował przystąpienie do bractwa. Pragnęła wyjść za mnie za mąż, ja może... — wykonał nieokreślony ruch — słowem szpiegowała i dostała na nasze tajne zebranie. Potem musiałem postąpić, jak postąpiłem, ratując pozory. Za dalszy ciąg tyle odpowiadam, co Honolulu za wywołanie światowej wojny... Szczerze mówiąc, nie nadawała się Łomnicka do stowarzyszenia i nie miałem zamiaru „wtajemniczać“. Była naszpikowana małomieszczańskiemi przesądami, bractwo zaś nasze rozwoju duchowego — to jest świetlana góra zalana słońcem, sancta sanctis, o której z uszanowaniem mówić należy...
— A „czasza zapomnienia“ i orgje... — przerwałem potok wymowy.
Uśmiechnął się na pół z litością, na pół z ubolewaniem.
— Te osławione orgje, to w gruncie najniewinniejsza zabawa. Tylko chory i rozhalucynowany mózg może nadawać im charakter sabatów!.. Zwykłe zebranie towarzyskie ludzi, złączonych ogniwem wspólnego celu... Zadanie... doskonałe kształtowanie woli... Pod moim wpływem, pochlebiam sobie, kobiety i mężczyźni wyzbywają się uczuć zgoła zbytecznych, balastu, sztucznie narzuconego przez wieki minione...
— Nie rozumiem?
— Czy pan nie był nigdy w sytuacji, że go jakaś bella donna rzuciła, by przejść w więcej dźwięczące złotem ręce innego galanta, lub przyjaciela, który ją zdobył wykorzystując pańskie zaufanie? Czy w wypadkach tych nie gryzł pan palców ze złości i nie przysięgał zemsty piekielnej a wymyślnej, niczem tortury czrezwyczajek...
— Cóż z tego?
— W bractwie więc naszem, bractwie dążącem do udoskonalenia ludzkości i unicestwienia cierpienia, doszliśmy do przekonania, że jedynem wyjściem, jest zniszczenie tego głupiego uczucia, które nazywamy miłością. Miłość nie jest pięknem. Jest złośliwą chorobą, niczem dyfteryt lub szkarlatyna. Tylko w mózgu poety młodocianego, który nie miał nigdy kochanki i drżą mu z podniecenia usta na widok toczonej łydki, pieśń amora dźwięczy kusząco, jak tokowanie samca, zgłodniałego samicy. W istocie miłość jest nieszczęściem, ciągnącem takie za sobą, jak zazdrość, zbrodnia, morderstwo, choroby, obłęd i nędzę... To co mówię, może nie jest dalece nowem, lecz proszę o chwilę cierpliwości...
Wychylił łyk wina.
— Doszliśmy więc — ciągnął dalej — do przekonania, że aby być ludźmi mocnemi i odrodzonemi, należy bolączkę, żrącą niby pokrewny syfilis, zniszczyć raz na zawsze! Niech zostaną zmysły, z miłością precz! Wówczas odpadnie głupia zazdrość, głupi sentymentalizm — a pozostanie człowiek wolny i mocny, zarówno mężczyzna, jak kobieta. Kobieta, gdy spełni swe zadania macierzyństwa, niechaj postępuje, jak każdy z nas...
— Bajki i utopje — przerwałem — wolna miłość, teorje rosyjskie, Sanin, filozofja nihilistyczna... w końcu bolszewizm... Winszuję!
— O nie! To nie zmaterjalizowany, cuchnący krwią i brudem, pozbawiony wszelkiego uroku bolszewizm! To nie komunizm posiadania, to indywidualizm swobodnego wyboru. Łączenie dowolne nowej mocnej rasy.
Złączenie dwojga, niezwiązane kanonem, zachowujących swą swobodę, bo dotychczasowe prawodawstwa swemi kościelnemi i świeckiemi prawami, przysądzają na własność, człowieka człowiekowi, upodobniając małżeństwo do hypotecznego zapisu.
My pragniemy zgoła innego! Pragniemy ukształtowania życia w potokach słońca, piękna starożytnej Ellady!
Niechaj związki nasze będą, niby pocałunek Djonizosa złożony na wargach Persefony, niby nauki bogini Astarte, udzielane śród wonnego kwiecia wybranym kapłankom... stosunek Aspazji do Peryklesa... Tego pragniemy! Czyż to nie szlachetne i najpiękniejsze, co wyobrazić sobie można?
Głos brzmiał tak melodyjnie i ujmująco, iż z trudem walczyłem z wrażeniem. Pojmowałem, obecnie, niewiasty, które tak łatwo ulegały urokowi paradoksów!
— Panie! Wstąp pan do naszego związku... nie, to może przedwcześnie! Lecz bądź na naszem zebraniu. Umyślnie pragnę pana wprowadzić! Wtedy sam naocznie przekonasz się, osądzisz... i zmienisz zdanie!
Wąż kusiciel stawał się coraz bardziej niebezpieczny.
— A gdybym się zgodził, jaką formalność mam dopełnić, by zostać na posiedzenie dopuszczonym?
— Prawie żadnej! Będziesz mym gościem. Formalność? Chyba tą, co wszyscy... drobiazg... tak, na wszelki wypadek, należy złożyć oświadczenie, że wszystko coś widział, lub słyszał o naszej sekcie... jest wysanem z łona fantazji kłamstwem.
Zaczynało mi się rozjaśniać w głowie, niczem lordowi Chaberlain’owi, gdy nie dał się otumanić na konferencji wywodom nieboszczyka Krasina. Więc na to potrzebna była długa oracja, uflancowana, niby grzęda światoburczemi teorjami! Chytry, jak azjatycki dyplomata, starał się pod pozorem inicjacji do bractwa, wyłudzić cyrograf, unieszkodliwiający mnie kompletnie. A na przynętę manił dostępem do tajemniczej Dalaj Lhassy. Zapragnąłem sprawdzić podejrzenia.
— A gdybym odmówił?
Drgnął. Błysk niezadowolenia przebiegł twarz. Przymrużył oczy.
— Byłby to wielki brak zaufania! Po naszej rozmowie niespodziewałem się...
— A jednak odmawiam!
— Wolno wiedzieć czemu?
— Najprzewielebniejszy mistrzu! — przybrałem umyślnie ton drwiący — wolę zawsze mieć jawnego wroga, niźli fałszywego przyjaciela! Chodzi o moje oświadczenie głównie, pokrywające milczeniem niektóre sprawy... Bądźmy szczerzy? Czy nie jest tak?.. Otóż oznajmiam kategorycznie, iż podobnego dokumentu nikt nigdy odemnie nie otrzyma...
Podczas tych słów przeobrażał się zupełnie. Marzycielski i łagodny wyraz znikł, oczy zabłysły zaciętością, usta skrzywił grymas złośliwy.
— Nie daje się pan przekonać, niby średniowieczny kazuista teolog! Cóż pocznę, biedny? Więc otwarta wojna?
— Niestety...
— Trudno! Zmuszeni będziemy użyć innych środków!
— Jakich?
— W tej chwili pan zobaczy!
Klasnął w dłonie trzykrotnie. W drzwiach stanął ohydny famulus[1], odgrywający rolę robotnika. Łypnął z podełba ponuremi ślepiami.
— Rozkaz?
— Wprowadzić naszą miłą siostrę!
Cóż to miało oznaczać. Jaką torturę wymyślono?
Patrzył na mnie uporczywie, jak drapieżnik, ważący, szykujący się do skoku i z góry obliczający, czy rozkoszne będą przedśmiertne podrygi ofiary. Siedziałem pozornie spokojny, choć wszystko kipiało z naprężenia wewnątrz. Niebywałym wysiłkiem, wywołałem na usta uśmiech lekceważącej obojętności.
Na schodach rozległy się kroki. Ciężkie męskie i lekkie kobiece. Sprawiało to wrażenie, że mężczyzna popychając prowadzi kobietę. Szli powoli, z szuraniem, ostrożnie. Siedziałem tyłem do drzwi. Postanowiłem ani odwracać, ani wykonać ruchu zdziwienia.
— Jestem! — zabrzmiał męski głos.
— Otóż i nasz najdroższy gość! — zawołał czarny adept, unosząc się z miejsca. — Prosimy bliżej.
Kroki dziwnej pary rozbrzmiały w pokoju. Były coraz bliżej, tuż koło mnie, szły obok mego fotelu.
Zczem, starając się to uczynić niepostrzeżenie, zerknąłem... i wszystko we mnie zamarło. Nie wytrzymałem i obróciłem się gwałtownie. Niestety, nie było wątpliwości.
Wprowadzoną kobietą była Rena Łomnicka.

∗                    ∗

Rena siedziała, leżała raczej na pół omdlała w fotelu. Czarną smugą zwisał na podłogę czarny żałobny welon. Gdy chciałem w pierwszej chwili rzucić się ku niej, ręce zbira, stojącego z tyłu pochwyciły mnie za plecy i powstrzymały siłą.
Chwilowo bezbronny, nic wskórać nie mogłem. Należało symulować poddanie i oczekiwać spokojnie korzystnego zbiegu wypadków.
Czarny adept rozmyślnie w ironiczno wytwornych frazesach, smagał, jak biczem.
— Szczerzem rad powitać panią! Ha! To się dobrze składa! Spotkanie tak nieoczekiwane z najdroższym! Moja kochana Hanna jego wywabiła z warszawskiej dżungli, by na przyjacielskiej pogawędce umysł ochłodził w oazie ukojenia, mój skromny liścik sprowadził panią...
— Podły! — wyszeptała Rena.
— Co prawda — ciągnął dalej, nie zważając na słowo które padło — popełniłem tę niedyskrecję, że podpisałem się nazwiskiem, stanowiącem pańską własność. Czułem się z tego prawdziwie dumny! Zresztą niezwykłe okoliczności tłomaczą niektóre niedelikatności... i pana szanownego przy niezbyt prawnej robótce zastałem...
— Sfałszował pan list i tem tu ściągnął nieszczęsną? — zawołałem.
Skłonił się głęboko.
— Niestety, mea culpa! Czyniłem ongi studja porównawcze nad charakterami pisma... jak twierdzą grafolodzy, doszedłem do poważnych rezultatów... Mniejsza... Zasługuję na wdzięczność. Czy nie cieszy się pan z tak wielkiego przywiązania... przyjaciółki? Napisałem tylko: „przybyć bez zwłoki na Stare Miasto, bo grozi niebezpieczeństwo! dyskrecja!“ — i pani jest! Do wewnątrz zaprosił, oczywiście, w imieniu pańskiem, oczekujący na ulicy brat odźwierny...
— Morderca, zbrodniarz... — wybuchnęła Łomnicka.
— Daruje pani... lecz te epitety są zbyt silne i nie życzę sobie ich wysłuchiwać, nawet z tak czarujących ust niewieścich. Zmuszony będę przerwać dyskusję, a wtedy...
Znajdowaliśmy się całkowicie w jego ręku, gwałtowność była bezcelową i nie przynosiła korzyści. Należało się pohamować. Należało przedewszystkiem poznać, co istotnie zamierzał. Dałem oczami błagalny znak pannie Łomnickiej i na ile mogłem spokojnie, począłem mówić.
— Jeśli zostaliśmy tu sprowadzeni, w podstępny sposób, to zapewne, aby się dowiedzieć... co od nas jest wymaganem? Propozycje w stosunku do mojej osoby usłyszałem. Chciałbym poznać warunki stawiane pannie Łomnickiej? Może obecnie zmodyfikuję decyzję.
Czarny adept skinął głową.
— Lubię rozmawiać z dżentelmenem! Sądzę, że tak porozumiemy się najszybciej...
Dał znak drabowi, wciąż pozostającemu w oczekiwaniu koło drzwi. Ten wyszedł. Gdy zostaliśmy sami, mówił:
— Zmuszony jestem poruszyć pewien drażliwy temat. Rzecz idzie o to... że siostra pani, panna Łomnicka poczyniła dość znaczne zapisy... na korzyść naszego związku. Wynoszą one blizko sto tysięcy dolarów...
— Niemal cały swój majątek — wykrzyknęła Rena.
— Tego nie wiem — kontynuował obojętnie — w samym zaś zapisie nic tak dalece dziwnego niema, gdyż przejęła się była szczerze naszemi zasadami i pragnęła jaknajwiększego rozpowszechnienia bractwa... Nosząc się, snać zdawna, z fatalną myślą samobójczą...
— Łot.... — miała na ustach Rena, lecz pod wpływem mego spojrzenia zmilkła.
— Mnie — kończył zdanie — pozostawiła odnośne obligi i uczyniła generalnym ostatniej woli wykonawcą.
Więc to znaczyły tajemnicze słowa pamiętnika zmarłej! To był ostateczny cel zasadzki! Nawet i ta ofiara nie uratowała życia nieszczęsnej.
— Zobowiązania — referował, jak na posiedzeniu prawniczem — są uczynione z zachowaniem wszelkich legalnych wymogów. Mam je przy sobie i za chwilę okażę. Cóż kiedy te prawa w Polsce są tak dziwaczne. Mężowie Temidy nie mają żadnego zrozumienia dla prawdziwej wolności. Podobno działy spadkowe w rodzinie pań jeszcze ostatecznie nie nastąpiły i wymaganą jest zbyteczna formalność...
— Mój podpis! — zawołała Łomnicka.
— Otóż to właśnie! Taki drobiazg, a tyle zachodów... — potwierdził.
— Znaczy, iż po zbeszczeszczeniu i zamordowaniu mej siostry, pragniecie zagrabić wszystko, co po niej zostało?
— Pocóż te gromkie frazesy i scena w stylu starego Dumasa czy Montepin’a? Panny Łomnickiej nikt nie mordował, odebrała sobie życie sama. Czemu? Nie wiem? Różne wersje o tem po Warszawie kursują — spojrzał na mnie — nie pragnę wnikać. Zapis uczyniła dobrowolnie, w obecności świadków... — wyciągnął podłużne papiery z kieszeni. — Oto jej podpis! Chyba nie sfałszowany! Sądzę, że obowiązkiem kochającej siostry jest uszanować wolę zmarłej.
— Jakie to podłe!
— Gdyby pani się nie zgodziła, zmuszeni będziemy uciec do niektórych środków... wykonał nieokreślony ruch ręką.
— Wolno wiedzieć jakich?
— Ach! Poco przedwcześnie o przykrych sprawach mówić! Może dobrowolnie uda nam się porozumienie...
— A jeśli się zgodzę?
— O! Wtedy pozostaniemy w jaknajwiększej przyjaźni! Oczywiście we własnym interesie, zaleconą jest dyskrecja... na zawsze. Zresztą moja persona razić panią przestanie. W okresie dwóch tygodni mam zamiar opuścić Rzeczpospolitą Polską. Swoją misję spełniłem, pragnę nieco przedsięwzięć zlikwidować... Doprawdy tutejszy klimat mi nie służy... za dużo wilgoci... wolę Nizzę...
— A ja co mam uczynić — zapytałem, pragnąc czarę goryczy wychylić do końca — wystawić odnośne oświadczenie?
— Naturalnie! Tylko z małą restrykcją... zmuszony będę położyć nacisk na redakcję!
— Mianowicie?
— Zwracałem się do pana niedawno, jak przyjaciel. Byłbym się zadowolnił powierzchowną deklaracją. Niestety, wyczułem tyle nieprzejednanej nienawiści, tyle wrogi stosunek do mnie i naszego związku, że muszę się zabezpieczyć specjalnie z tej strony... przed możliwą chęcią odwetu!
— Więc?
Wyciągnął z kieszeni ołówek i począł szybko pisać.
— Oto brulion — mówił — to jest ostateczna formuła... od niej ustąpić nie mogę...
Coś zakreślał, poprawiał i czytał:
„Niniejszym stwierdzam, że znałem dobrze pannę Mary Łomnicką i że na skutek powstałych między nami nieporozumień popełniła ona samobójstwo“.
— Zrozumiałe — dodał podając, kartkę wyrwaną z notatnika — że enuncjacji tej nie będę promulgował ani w „A. B. C.“, ani w „Kurjerze Warszawskim”. Pozostanie u mnie na wszelki wypadek... Sądzę, że narada skończona! Podpiszcie państwo swe cyrografy i... jesteście wolni! Z prawdziwym żalem żegnać będę... bo...
Nie domówił słów ostatnich. Od paru chwil, ogarnął mną tak niepohamowany gniew, iż było mi wszystko jedno, co dalej się stanie. Takiego uczucia doznaje osaczone zwierzątko, gdy ciska się na silniejszego przeciwnika, by za cenę sprawienia mu przelotnego bólu, ponieść później najgorsze konsekwencje. Byle choć na chwilę wpić palce w tą twarz, ujrzeć na niej, miast drwiącego uśmiechu, wyraz przerażenia i bólu!
Jednym skokiem rzuciłem się na niego, pochwyciłem za gardło. Był tak pewien wygranej, tak pewien naszego zgnębienia, iż nie oczekiwał napaści. Pochylony nad stołem, coś przeglądał jeszcze w notatniku. Nie stawiając oporu potoczył się na ziemię, padłem na niego, dusząc szyję a kolanami przyciskając ręce.
— Panno Reno! Prędzej w tamtym pokoju... na stole... brauning...
Zerwała się z miejsca i pobiegła. Słyszałem szelest przerzucanych przedmiotów.
Przez ten czas on przychodził do przytomności. Był atletycznie zbudowany, daleko silniejszy odemnie. Począł się rzucać, pragnąc uwolnić z uścisku. Twarz nabrzmiała z wysiłku, gardło wydawało nieartykułowane dźwięki. Snać pragnął krzyczeć, by przywołać pomoc.
— Nie mogę znaleźć broni... — usłyszałem.
Szarpał się coraz zacieklej. Jeśli zawoła, jestem zgubiony... Jedyna rada, wetknąć mu knebel w usta! Nie zwalniając uścisku, wyswobodziłem rękę i począłem gorączkowo szukać chustki po kieszeniach. Już ją miałem. W tym czasie on wykonał szereg ruchów gwałtownych, całem ciałem, jak koń pragnący zrzucić niedogodnego jeźdźca. Przesunął się po podłodze o parę kroków... Nic ci to nie pomoże, myślałem, usiłując głęboko wetknąć mu w usta materję, gdy nagle... niby podłoga rozwarła się przed nami. Musiał osiągnąć cel swych szarpnięć i nacisnąć łokciem guzik, otwierający niespodzianą zapadnię.
Polecieliśmy dokądciś obaj w dół. Głową padając, uderzyłem o występ muru, czy belkę. Poczęły wirować przedemną czerwone i zielone kręgi, zwolniłem uścisk, straciłem przytomność... gdy się ocknąłem, leżałem na wilgotnej ziemi, w kompletnych ciemnościach.








  1. Przypis własny Wikiźródeł famulus — (z łaciny) zaufany sługa. Źródło: [1]





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.