Przejdź do zawartości

Dusze w odlocie/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Marian Gawalewicz
Tytuł Dusze w odlocie
Podtytuł Z pamiętników młodego lekarza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Emil Lindeman
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pochowaliśmy go dzisiaj aż na Brudnie; jedna mogiła więcej przybyła na tych piaskach, co wyglądają jak pustynia śmierci.
Kazał sobie jak najtańszy pogrzeb wyprawić, na który przeznaczył tylko dwadzieścia rubli; karawan w jednego konia i trumna sosnowa. Musiałem uszanować jego wolę.
Za trumną szliśmy całą drogę we czworo tylko: ja, Lewoński, Szlarkiewiczowa i Banasiowa.
Któż miał pójść więcej? — nikogo tu nie miał z rodziny a z dawnych przyjaciół i znajomych jakoś nikt nie przyszedł, bo i nie dowiedzieli się zapewnie, że dopiero teraz umarł.
Mieli go za nieboszczyka od dawna.
Takie samotne żywoty spadają cicho, jak zwiędły liść z gałęzi w jesienny zmrok; nikt tego nie widzi i nie słyszy i nie uważa najczęściej, że coś ubyło na tem olbrzymiem drzewie ludzkości...
Lewoński się rozpłakał, Szlarkiewiczowa się modliła, gdy trumnę do dołu spuszczano, Banasiową posądzam, że była trochę pijana, bo na frasunek pociągnęła pewnie z kieliszka na pocieszenie; lamentowała za głośno i wszystkich nas ciągle po rękach chciała całować, Bóg wie za co i dlaczego.
I tak niema już Gierdy...
Ale pozostanie po nim dobra pamięć i pożytek, jeżeli z tego Józika co wyrośnie.
Prawda, trzeba to wszystko zanotować szczegółowo, porządnie, od początku.
Otóż, kiedy mnie wtedy w nocy zawezwali do niego tak nagle, szedłem z tem przekonaniem, że przyjdzie mi tylko zamknąć mu powieki i spisać akt zejścia.
Zastałem go jednak siedzącego w tym samym fotelu, w którym zostawiłem drzemiącego, w tym samym frakowym garniturze, w którym poszedł do trumny, niemal w tej samej pozycyi.
Świece dopalały się przy nim na stole, a Banasiowa siedziała pod piecem, w kucki, i czekała...
Przytomny był, tylko mu oczy gasły co chwila i twarz przybierała ten kolor płowo-siny, ziemisty, jaki u schorzałych ludzi powleka czoło i policzki przed śmiercią.
Poznał mnie odrazu i jakiemś wdzięcznem, łagodnem spojrzeniem powitał.
— Jesteś?... — szepnął — nie byłbym cię trudził dla siebie, bo niema już po co, ale chciałem się pożegnać... podziękować, żeś starego nie opuszczał.
— Przecież to mój obowiązek — rzekłem.
— Co za obowiązek!... pilnować trupa!... — odezwał się, chociaż mu ciężko było mówić, bo mu duszność w piersiach dolegała.
Posłałem Banasiową z receptą do apteki, aby przyniosła jeszcze jakiś środek uśmierzający bóle, które mu dokuczały.
— Nie warto... nie warto — powtarzał, słysząc moje polecenia dawane babie, ażeby się spieszyła z powrotem.
Kiedy wyszła, dał mi znak, abym się zbliżył do niego, bo głos mu słabnął.
— Tu, w szufladce, jest kluczyk od biblioteki — rzekł — wyjmij... otwórz... tam... na górnej półce... pugilares...
Domyśliłem się, że chce, aby mu go podać.
Otworzyłem szafkę z książkami; zapach ziółek i starzyzny zaleciał mnie z niej. Na samym wierzchu, w kąciku, między foliały wciśnięty, leżał spory pugilares safianowy, prostym szpagatem związany.
Wyjąłem i podałem go choremu.
Ręce mu drżały już tak, że utrzymać w nich nie mógł pugilaresu.
— To mój cały majątek — zaczął, siląc się na mowę wyraźną i dobitnie każde słowo wymawiając — resztki już tylko... ale zawsze powinno być przeszło... dwa tysiące..
— Rozumiem, cóż pan dobrodziej każe z tem zrobić?... — spytałem, nie domyślając się do czego zmierza.
— Weź... weź to... dla tego małego.
— Dla jakiego małego?...
— No... tego... skrzypka.
Zdawało mi się, żem się przesłyszał. Takiego legatu nie mogłem się przecież spodziewać dla Józika; a to skąd?... przecież go nie znał, nie widział nigdy; tyle co z moich opowiadań wiedział o nim.
On zaś przypuszczając, że nie mówi dosyć wyraźnie, powtórzył:
— Weź dla tego małego skrzypka... tej szwaczki, wiesz?...
— A to na co?...
— Niech ma... kształcić się za co i niech nie marnieje... w biedzie... Zrozumiałeś?...
Serce mi zadygotało z wzruszenia, radości i podziwu. Trzymałem w rękach ten niespodziewany legat starego oryginała i łzy miałem w oczach; słowa nie mogłem znaleźć...
— Mnie już i miliony na nicby się nie zdały — mówił dalej — a on... biedaczysko... może sobie przyszłość za to kupi... Zrób, jak będziesz uważał... oddaj wszystko, czy częściowo wypłacaj... To będzie stypendyum... dla niego.
— Przecież go pan dobrodziej nie zna nawet! — wtrąciłem.
— To nic... znam przez ciebie... Biedny... to dość. Któż mu pomoże?... Zresztą, trzeba czemś pożytecznem życie zakończyć. Ksiądz... ksiądz mi powiedział dziś mądrą rzecz, że... życie puste, bez zasługi, to jak ów... zakopany talent ewangeliczny... Nie dosyć być nieszkodliwym w życiu... trzeba być pożytecznym. A jam żył, jak... borsuk w jamie, sam z sobą tylko... ni dla siebie, ni dla kogo... Takie życie, to grzech. Chrystus na spalenie skazał figę, co owoców nie rodziła... Tak, tak... na spalenie żywot bezowocny, na spalenie!...
Ta myśl, poddana mu widocznie przez spowiednika, poruszyła go i podniecała teraz, gdy ją rozbierał w mózgu, pracującym ostatnimi wysiłkami.
— Weź... weź... i daj bieda... biedakowi — mówił dysząc, jak gdyby naglił do spełnienia dobrego uczynku, podyktowanego mu przez miłosierdzie i spółczucie dla niedoli ludzkiej.
— Mło... młodemu... się... przy... przyda! — szeptał — tylko... niech... niech na dobre użyje. Pilnuj sam, pilnuj, bo to two... twoja zasługa...
Pochyliłem się instynktownie i pocałowałem go w ramię, tak mnie coś pchnęło do tego. Zwrócił na mnie oczy i spojrzał jakby zdziwiony, ale ujęty tym dowodem wdzięczności i uznania z mej strony.
Rozrzewniło go to, bo jego ręka, drżąc bardzo i rzucając się niespokojnie, zbliżyła się do mojej i spoczęła na niej, zimna, żółta, jak z wosku, a na ustach chwiało się słowo:
— Mój... mój...
Nie dopowiedział, ale czułem, że chciał rzeknąć coś dobrego dla mnie.
Dziękowałem mu czule i gorąco za siebie i za małego Józika, przyrzekając, że się nim zajmę, a wolę jego uszanuję, aby ten czyn szlachetny nie był zmarnowany.
— Jeżeli chłopak zostanie artystą — mówiłem — to tylko dzięki panu i pańskiej dobroci. Taki legat przyniesie mu szczęście.
— Daj Boże!... daj Boże!... — szeptał i widać było, że mu ta myśl przyjemność sprawia.
Rozmowa ze mną zdawała się ulgę moralną mu przynosić; było kilka chwil takich, że się czuł silniejszym i bóle go zupełnie opuszczały.
— Jest mi dobrze — mówił — nic mi nie dolega... O, teraz chciałbym tak zasnąć i byłby koniec.
W szufladce zostawił kartkę, na której stały tylko te wyrazy, bardzo niekształtnemi już literami wypisane:
»Bibliotekę oddać doktorowi, rzeczy Banasiowej. To moja ostatnia wola«.
Nie chciał już zażyć proszków, które baba z apteki przyniosła, popatrzył jednak na nią i rzekł, jakby i z nią żegnał się na odchodnem:
— Bądź zdrowa, stara!...
A ona tym głosem jego miękkim ujęta, zaczęła łypać powiekami i przez łzy odpowiedziała, całując go po kolanach:
— Niech też panu Pan Bóg da niebo i światłość wiekuistą!... a że tam stłukłam co czasem, albom za długo siedziała na posyłkach, to niech już pan przepuści, bo przecież to nie naumyślnie.
Usprawiedliwiała się przed nim jeszcze w takiej chwili, jak gdyby śmierć nie stała już między nami i ostatnich tchnień swojej ofiary nie liczyła.
Było po północy, chory miał oczy zamknięte i przestał mówić.
Siedział i czekał.
Pod zmiętym gorsem koszuli, szeroka, wypukła, jakby wydęta pierś jego podnosiła się krótkim, astmatycznym oddechem; przytem usta otwierały się bolesnym jakimś kurczem i za każdym razem brwi drgały ruchem owadu wbijanego na szpilkę.
Cierpiał, biedaczysko, ale się nie skarżył.
— Krucyfiks... krucyfiks! — były ostatnie jego słowa, wypowiedziane jeszcze wyraźnie.
Banasiowa podała mu krzyż, którego dotykał palcami, i wymawiała słowa:
— Panie, w ręce twoje oddaję ducha mojego... Panie, w ręce Twoje oddaję ducha mojego...
Zdawało mi się, że dostrzegam jeszcze lekkie poruszenia jego sinych warg, jak gdyby powtarzały za nią te wyrazy, ale już głosu słychać nie było.
Nad ranem zapadł w drzemkę zupełną i tylko od czasu do czasu drgania przechodziły.
Ostatnie już tylko zlekka nim wstrząsnęło o godzinie szóstej.
Z kościoła Pijarów odezwał się właśnie dzwonek na »Anioł Pański«.
Dusza Gierdy, przy tych dźwiękach uleciała w nadziemskie światy — usnął na wieki.
Ułożyliśmy go z Banasiową i stróżem kamienicznym na łóżku i dali znać do rządcy, aby się zajął formalnościami pogrzebowemi.

Przespawszy się kilka godzin, wyszedłem, aby odwiedzić Szlarkiewiczową i uwiadomić ją o hojnej ofierze nieboszczyka, którego nawet z nazwiska nie znała.
Powiedziałem jej:
— Widzi pani, jak to niekiedy śmierć jednych pomaga do życia drugim; teraz z łaski pana Gierdy, będzie miał Józik pani przyszłość zapewnioną. Na koszta jego wychowania i dalszego kształcenia w muzyce jest kapitał, który jutro złożę do banku, aby procent narastał, a co miesiąc otrzyma pani dla niego pensyę swoją i tak będzie aż do skończenia konserwatoryum tutaj, a może i zagranicą.
Ona tego słuchała, słuchała i jakby zrozumieć nie mogła; patrzyła to na mnie, to na swoje spracowane, chude, pokłute palce i myślała zapewne, że sobie z niej żartuję.
Odwykła tak od szczęścia w życiu, że marzyć jej było trudno, aby ono i dla niej się uśmiechnąć mogło, jeszcze do tego tak niespodzianie.
Zmieszaną była i zakłopotaną, czując, że należałoby coś odpowiedzieć, a słowa jej uciekały, jak spłoszone ptaki i tylko zamiast wyrazów, jakieś mruczenie wydobywało się z jej ust, jak u niemowy.
Przez chwilę nawet myślałem, że jej się nie podoba mój projekt złożenia pieniędzy w banku i wolałaby dostać je sama do rąk, aby niemi rozporządzać, ale pokrzywdziłem biedaczkę tą myślą, jak się zaraz okazało, bo nie przemówiwszy ani słówka, odwróciła się do ściany, zakryła oczy i płakać zaczęła.
Józik, który słuchał mojego opowiadania o legacie nieboszczyka Gierdy, siedząc na łóżku, nagle z uciechy wielkiej wlazł cały z głową pod kołdrę, wijąc się pod nią, jak piskorz, i wydając jakieś dziwne, zgłuszone wykrzykniki.
Zdawało mu się może, że nikt tego nie będzie widział i że pod tą kołdrą wolno mu swobodniej nacieszyć się swojem szczęściem; wstydził się jawnie okazać to przede mną.
Podszedłem do Szlarkiewiczowej i zapytałem:
— I czegóż pani płacze?...
Zakryła sobie twarz chustką i szlochając cicho, odezwała się z trudnością:
— Niech mi się pan konsyliarz nie dziwi... ale... ale... ja sama nie wiem, co mi się stało!... Przecież to na człowieka, jak z nieba spadło wtedy, kiedy już całą nadzieję stracił i prędzej śmierci niż ratunku się spodziewał skądkolwiek.
Jeżeli te słowa słyszał duch nieboszczyka Gierdy, to musiał się uśmiechnąć z zadowolenia i zatrzymać może w swoim odlocie z ziemi, aby spojrzeć na poczciwe dzieło i na tych dwoje istot, uszczęśliwionych z jego łaski.
Józik, posłyszawszy głos matki, wysunął do połowy głowę z pod swego nakrycia i dużemi, jak u młodego jelonka oczyma, patrzył, co się stało?...
— A mama znowu...
Zaczął i urwał; przykro mu się widać zrobiło, że to biedne matczysko jego ma tylko łzy na objawienie wszystkich swoich uczuć — smutku zarówno, jak i radości.
Mnie samemu także nie wiedzieć, jak się zrobiło na sercu, kiedym patrzał, jak ta Szlarkiewiczowa tuliła swego malca w objęciach i pokrywała pocałunkami, jak gdyby go odzyskała dopiero teraz zupełnie, mając dla niego przyszłość zapewnioną.
Całowali się i ściskali z wielkiego szczęścia, które na nich spadło, o mnie nawet zapomnieli w tej chwili — i dobrze zrobili, bo to byłoby ich tylko niepotrzebnie krępowało.
On ją obejmował za szyję i prosił:
— No, moja mamo, no, już dość!... no, niech mamusia łzy otrze i da pokój! — a ona znowu otulając go kołdrą, powtarzała:
— Dobrze, dobrze, moje dziecko!... już nie będę, już nie... tylko ty się nie odkrywaj, boś jeszcze chory, możesz się zaziębić, mój Józiku!...
Przecież to ponad miłość macierzyńską niema nic szczytniejszego w sercu kobiecem!...
W owej chwili było mi tak, jakby mi dusza pobiegła aż tam, do tej białej chałupki w ogrodzie, gdzie moja matka o tej porze siedzi zapewne przy oknie i na drutach pończoszkę robi, i uśmiecha się sama do siebie, myśląc o mnie; od czasu do czasu rzuci okiem na kalendarz, wiszący na ścianie, i westchnie, że do Wielkanocy jeszcze daleko, bo na Wielkanoc dopiero się zobaczymy...
Moja mateczko, czyś ty chociaż uczuła, jak cię myśli moje po rękach całowały i do kolan twoich się przytulały i w twoje siwe, kochane oczy spoglądały z czułością w owej chwili?...

Tak mi się czegoś serce do ciebie wyrywało, kiedym patrzył na te uściski Szlarkiewiczowej z synem!...
Gdy sobie nareszcie mnie przypomnieli, zaczęła się druga edycya płaczu i wykrzykników, i podziękowań; nie chciałem pozwolić, aby mię Józik w rękę całował, pomimo wszelkich nalegań jego matki, więc uściskaliśmy się z chłopcem i wycałowali z dubeltówki, jakbyśmy od dzieciństwa kolegowali z sobą i razem w piłkę grywali.
Cała różnica wieku gdzieś się między nami zapodziała.
W tym chłopcu siedzi jednak poczciwa i delikatna dusza.
Jak to jemu zaraz do głowy przyszedł nieboszczyk Gierda, skoro się trochę oswoił ze swojem szczęściem.
— Moja mamo, czy to ten pan nie mógł dać mi stypendyum i żyć jeszcze! — odezwał się z ubolewaniem — potrzebował to umierać zaraz?... Teraz mi go żal będzie ciągle, ile razy wezmę moje skrzypce do rąk, bo mi się zaraz on przypomni. Nawet mu już nigdy nie będę mógł za to podziękować!
Spoważniał i zamyślił się, a potem rzekł do mnie:
— Skoro już wyzdrowieję zupełnie, to mnie pan na jego grób przynajmniej zaprowadzi, dobrze?...
Przyrzekłem mu to i poszedłem do mojego szpitala.
Wracając po obiedzie do domu, spotkałem w bramie Lewońskiego; wiedział już o śmierci Gierdy, bo zachodził do niego dzisiaj rano i trafił właśnie na chwilę, kiedy go w trumnie do kościoła wynosili.
Widać, mocno go zasmuciła ta śmierć.
Przypomniała mu zapewne stratę, którą poniósł w przeszłości, jako mąż, i tę drugą, którą będzie musiał ponieść jeszcze, jako ojciec.
— Mój drogi konsyliarzu, — mówił do mnie, wróciwszy się aż na schody z ulicy — dobrze, żem sobie przypomniał!... zlituj się, tylko przed Minią ani słowa o tem, że Gierda umarł. Ona jest tak wrażliwą i to mogłoby ją zanadto obejść! Lepiej, niech nic nie wie; będziemy przed nią ukrywali jego śmierć, po co ma biedaczka się martwić!...
Oczy miał od łez wilgotne, jak zawsze, gdy mówi o swojej Mini.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Marian Gawalewicz.