Przejdź do zawartości

Dwadzieścia lat życia/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zbigniew Uniłowski
Tytuł Dwadzieścia lat życia
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego,
„Wiadomości Literackie”
Data wyd. 1937
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ZBIGNIEW UNIŁOWSKI
DWADZIEŚCIA LAT ŻYCIA
POWIEŚĆ
WARSZAWA 1937
WYDAWNICTWO J. PRZEWORSKIEGO



Okładkę projektował T. Piotrowski
Zakł. Druk. F. Wyszyński i S-ka, Warszawa




I

...I jest to wielkie dla nas szczęście, że Niemcy zaopiekowały się naszym biednym krajem, że w kulturalnej atmosferze niemieckiego ducha wychowacie się na dzielny, pracowity i szlachetny naród... To też paskudne słowa Golika o żołnierzach niemieckich winny być piętnowane, tym bardziej, że Niemcy nie wywierają żadnej presji na szkolnictwo tutejsze... — Golik, możesz się ubrać, wyjdziesz na ulicę, podejdziesz do pierwszego niemieckiego żołnierza i przeprosisz go: powtórzysz coś powiedział i przeprosisz. — Co ty chcesz, Kurant?
— Proszę pani, co to znaczy presja?
— Nie wszystko trzeba wiedzieć od razu, mój chłopcze. Uczyć się należy systematycznie, żeby się w głowie nie pokręciło. Lepiej będzie, jeśli weźmiesz ten żółty dzbanuszek co jest w kuchni i zeskoczysz na dół po mleko; litr mleka, powiesz sklepikarce, żeby zapisała na mój rachunek, przy okazji przypilnujesz Golika w związku z żołnierzem. A teraz moje dzieci wrócimy do poprzedniego tematu, który tak brzydko przerwał nam Golik; otóż w sierpniu tysiąc dziewięćset piętnastego roku, Niemcy zajęli Warszawę...
W ciemnym przedpokoju dwaj chłopcy włożyli palta, po czym weszli do kuchni. Podczas gdy Kurant płukał dzbanek przy zlewie, Golik szperał w kącie.
— Czego tam szukasz, Golik?
— Drzazeg, chcę zamoczyć drzazgi tej małpie, żeby nie mogła napalić w piecu. O, już, puść mnie do kranu.
— Tylko śpiesz się, chciałbym trochę pooglądać wystawy.
Zbiegli po schodach. W drodze Golik nie mógł się powstrzymać od naciśnięcia dzwonka prywatnego mieszkania. Obaj mieli po dziewięć lat. Twarz Kamila Kuranta była rumiana i poważna. Między skośnymi oczami i małym nosem mieściła się owa nieuchwytna, komiczna powaga dziecka. Golika — ruchliwego żydka o jajowatej głowie i odstających uszach — Kamil traktował pobłażliwie i przyjaźnie. Kiedy wybiegli na ulicę, uderzył ich niecodzienny nastrój. Już rano Kamil zauważył coś niezwykłego, ale śpiesząc się do szkoły, nie zwrócił na to uwagi. Listopadowy dzień był suchy, jasny, ale bez słońca. Przechodnie stawali grupkami lub też szli wolno. Gdzie niegdzie kilku cywilów otaczało żołnierza niemieckiego. Daleko strzelano z karabinów. Żołnierze mieli na piersi czerwone kokardki, z uśmiechem oddawali każdemu, kto zechciał, broń i nawet pasy. Sztubak zatrzymał się koło chłopców i krzyknął:
— No, pentaki, chodźmy rozbrajać szwabów. Rzuć ten garnek do cholery!
We trzech ruszyli naprzód. — Bronią ratusza i dlatego strzelają, mówił sztubak. Na rogu Złotej i Sosnowej zatrzymali żołnierza o dobrodusznej twarzy z wąsami jak słoma. U jego boku samotnie dyndał bagnet. Sam go odpiął i oddał sztubakowi. — Potrzymajno, rzekł sztubak, wręczając Golikowi bagnet. — Zobaczymy, czy niema jakiegoś rewolweru w kieszeni. Za jego plecami Golik mrugnął na Kamila. Odeszli parę kroków wolno i zaraz poczęli biec w stronę szkoły. — Zaczekaj na mnie na schodach, ja pójdę po mleko, powiedział Kamil. Zdyszany Golik stał w bramie i oglądał bagnet. Po chwili Kamil wrócił z mlekiem. W przedpokoju rozebrali się po cichu. Weszli do klasy. Nauczycielka coś kreśliła na tablicy. Odwróciła się.
— Posłać was po śmierć. Kurant niech siada, a Golik opowie nam jak się sprawił. Sądzę, że Golik nauczył się w mojej szkole na tyle po niemiecku, aby móc rozmawiać z żołnierzem. Proszę.
— Muszę pani powiedzieć, że germańców w tej chwili wylewamy na zbity łeb. Nie słyszy pani strzelaniny? Nasze legiony osaczyli ich na placu Teatralnym w ratuszu. Wiem wszystko. Rozmawiałem z żołnierzem, ale o bagnecie, mam go tu. Jeszcze raz mogę pani powiedzieć to, za co mnie pani wylała na ulicę: że żołnierze niemieccy to wstrętne świniopasy. Już idą won, niech pani sobie wyjdzie i sama zobaczy.
Nauczycielka popatrzyła z przerażeniem na bagnet.
— Golik, tyś zwariował! Wyrzuć to przez okno. Dzieci, zachowywać się spokojnie. Wyskoczę na chwilę na ulicę. Golik będzie wyrzucony z mojej szkoły.
Wybiegła z hałasem z klasy. Uczniowie powyskakiwali z ławek z piekielnymi wrzaskami. Wyrywali sobie bagnet, szarpali Golika. Kamil usiadł w oknie i posępnie patrzył na walczące pod balkonem gołębie. Żal mu było Niemców, wyrzucanych i rozbrajanych. Jeszcze trzy lata temu tak dzielnie wygnali Moskali z Warszawy. Kamil pamiętał tę straszną noc, którą z matką przesiedział w bramie, wtedy, kiedy Rosjanie wysadzali mosty. Mieszkańcy domu powynosili krzesła do bramy i w ponurym świetle zakopconej lampki modlili się. Dom na Powiślu był tak blisko mostów. I potem, gdzieś nad ranem, okropny huk, krzyki lokatorów i płacz dzieci. A rano, śliczny, słoneczny dzień i Niemcy na koniach wkraczający do miasta. Byli znacznie przyjemniejsi od Rosjan, dla Kamila byli przede wszystkim nowi, inni, ciekawi. A teraz oni idą precz. Kamil nie wiedział nawet kto ich wygania. Wprawdzie Wercman wspominał o legionach i o Piłsudskim, ale ten przeklęty Wercman zawsze kłamie jak najęty i kto to wie, czy ten Piłsudski i legiony naprawdę istnieją. Kamil nie lubił oficerów niemieckich, bo zaczepiali matkę na ulicy, nie zwracając uwagi na jego obecność. Ale żołnierze byli poczciwi, jeden dawał mu przez długi czas znaczki pocztowe, i jeśli się cośkolwiek o nich złego słyszało, to winni byli oficerowie, bo żołnierze musieli ich słuchać. Od najwcześniejszego okresu pojmowania Kamil nie lubił ludzi z tytułami, ludzi błyszczących. Węglarz z pełnym koszem na plecach budził w nim więcej podziwu niźli dygnitarz w limuzynie.
Nauczycielka wróciła rozgorączkowana, ruda, wspaniała. Dzieci — krzyczała od progu — będziecie wzrastać jako obywatele wolnego kraju! Najeźdźca uchodzi. Polska jest wolna, wolna, wolna! Dziś zwalniam was od nauki, wolno wam będzie patrzeć na szczęście naszego kraju. Unikajcie zabłąkanych kul. Golik mimo niesforności jest dzielnym chłopcem. Do domu, zanieście waszym rodzicom radosną wiadomość!
Chłopcy hałaśliwie tłoczyli się w przedpokoju. Kamil ociężale zsunął się z okna, usiadł w ławce i począł układać książki. Ze schodów i z podwórka słychać było opętańcze wrzaski i gwizdania. Z kuchni dobiegł Kamila głos nauczycielki: — Chłopiec, który to uczynił, wyrośnie na zbrodniarza, i to takiego, który całe życie spędzi w więzieniu. Kamil ściągnął książki paskiem i począł wkładać palto w przedpokoju. — Kurant, przyniosłeś mleko zmieszane z wodą! — krzyknęła nauczycielka. Zginiesz nędznie, ponieważ jesteś niedołęgą. Czy mógłbyś potwierdzić, że to Golik zmoczył mi drzewo na podpałkę?
— Golik, ale ja przy tym byłem, więc obaj jesteśmy winni. Idę już do domu, proszę pani, i nie wiem czy jutro przyjdę, bo mamusia ciągle jeszcze nie ma pieniędzy dla pani.
Był już na schodach, kiedy nauczycielka krzyknęła:
— Ale przez ten czas co będziesz w domu ucz się, żebym nie miała z tobą kłopotu jak pozostaniesz w tyle. Postaraj się jednak zainteresować arytmetyką!
Na ulicy tłumy rozgadanych przechodniów. Kamil przeszedł przez jezdnię i wszedł do sklepu z przyborami piśmiennymi. Kazał sobie pokazać piórnik jeden i drugi, następnie obejrzał mnóstwo obrazków z kalkomanii. — Kupiłbym, gdybym miał pieniądze, powiedział do sklepikarza. — Ja to wiem, mój synu. Chciałbym jednak wiedzieć co miałeś na myśli wchodząc do mnie? — Mówili mi, że ma pan ładne piórniki; to prawda. Kupię za kilka dni ten składany, tylko doda mi pan kalkomanii.
Wyszedł i znów zatrzymał się przed wystawą sklepu filatelistycznego. Łakomie patrzył na wielki oprawny album do znaczków pocztowych. Codziennie zatrzymywał się przed tym sklepem. Jego dziecięcą psychikę dręczyły wielkie, namiętne pragnienia, ograniczające się tymczasem do albumu, piórnika, lub fuzji. Biegł teraz do domu truchcikiem, tuż pod ścianą ulicy, posuwając prawą ręką wzdłuż wypukłości muru, podczas gdy w lewej zwisały na pasku książki. Wbiegł do bramy, ale zaraz zawrócił, ponieważ w oszklonych drzwiach sklepu spożywczego mignęło mu coś żółtego. Duży pies, wilk, oparł się przednimi łapami o szybę i wyglądał na ulicę. Kamil przypłaszczył nos do szkła i popatrzył w wilgotne, wielkie oczy zwierzęcia. Pies potrząsnął łbem i poszedł w głąb sklepu. Zaczepka nie udała się i chłopiec wolno szedł przez podwórko. Pukanie w oknie suteryny zwróciło jego uwagę. Świeciła tam ryża czupryna Hieronimka, syna tragarza z Dworca Głównego.
— Dlaczego nie bawisz się na podwórku? przecież nie chodzisz już do szkoły, bo cię wyrzucili.
— Matka schowała mi buty. Zejdź do mnie, to pogramy w malowanki, jestem sam.
Ponętna propozycja. Kamil wyszedł wcześniej ze szkoły, więc ma co najmniej dwie godziny czasu. Kiwnął głową i ruszył w stronę schodów, ale, och, ten znienawidzony, miękki, aksamitny głos Wercmana:
— Kamilu, cóż ty tutaj robisz o tej porze, dokąd zmierzasz? Podejdźno do mnie.
Na asfalcie stał mężczyzna z założonymi do tyłu rękoma. W lewej kieszeni czarnego, jesiennego palta z aksamitnym kołnierzem sterczała wieczna, nieodłączna gazeta. Pod sztywnym kapeluszem błyszczały binokle w czarnej oprawie. Policzki Wercmana były wygolone o granatowym odcieniu, przegrodzone czarnymi, po angielsku przystrzyżonymi wąsami. Wercman był czarny; miał czarne ubranie, czarne oczy. Był przystojnym brunetem.
— Wypuściła nas pani wcześniej ze szkoły, bo Niemcy...
— Ach, tak... dziś mamy wielki dzień; nawet nie zdajesz sobie sprawy jak wielki. Znów zadajesz się z tym łobuziakiem, chodź na górę.
Wielkości dnia Kamil w żaden sposób nie mógł pojąć. Dotychczas w ustach Wercmana rodziły się słowa: wielkie Niemcy, potężne Niemcy, ratunek, to Niemcy. Mówił ich językiem, czytał ich książki i przyjaźnił się z nimi, a teraz, kiedy odchodzą... Schody były brudne i kręte. Na pierwszym piętrze cukiernik piekł swoje ciastka, śmierdziało i mdliło łojem czy margaryną. Drugie piętro... Drzwi otworzyła matka, ta piękna i wiecznie zaniedbana, rozczochrana matka Kamila. Ściągała z syna palto i zadawała pytania w związku ze szkołą. Była tak drobna, wątła; jej twarzyczka miała tyle smutnego wdzięku; wdzięku dwudziesto­‑siedmioletniej kobiety, wykpionej i uciśniętej przez los. Jeszcze dwa lata temu Kamil chciał dotykać jej głowy, jej pięknie zaczesanych, jasnych włosów. Uparcie nie pozwalała na to i raptem zobaczył ją kiedyś rano: brzydka, naga czaszka z kosmykami czarnych, rzadkich włosów. Wyglądała tak potwornie, jak tylko może wyglądać łysa kobieta. Później posłyszał jak mówiła do ciotki Zosi o szkarlatynie, o łotrze lekarzu i potrzebie kupna nowej peruki. „Już siedem lat tak się męczę“. Teraz miała na głowie białą chustkę, ściśle zawiązaną na karku. Pochylała się nad Kamilem i jej fartuch czuć było jedzeniem, tłuszczami.
— Słuchaj, Julku! Co będzie z Kamilem, już jutro nie może pójść do szkoły.
Siedział w drugim i ostatnim pokoju. Czytał gazetę i popijał herbatę; po każdym łyku stękał jak stary, brodaty Żyd. Poruszył się niecierpliwie na krześle.
— Narazie nic nie mogę ci dać, nie mam... no nie mam... Będę mu zadawał lekcje, będzie się uczył w domu, to nawet lepiej mieć go pod okiem. Wyłażą z niego te złe instynkty, podły charakter ojca. I wogóle zamknij drzwi, bo cuchnie słonina.
Zamknęła drzwi. Kręciła się koło kuchni. Kamila dręczyła bolesna nuda. — Mamusiu czy mogę wyjść trochę na podwórko? — Siedź w domu, bo znów będzie awantura. Wskazała ręką na drzwi. Usiadł w oknie i palcem wodził po matowej szybie. Na dole dziewczyna o czerwonych łydkach trzepała dywan. Znaki na szybie: kółko i cztery punkty, to twarz. Zamazał to ręką. Sąsiad z góry rozpoczął swą codzienną grę na okarynie. Karmelkowa, Schubertowska serenada. Siedzenie w oknie, to było ulubione zajęcie Kamila. Tutaj zalewała go powódź nieuświadomionych tęsknot. Wspomnienia. W lubelskim parku właściciel łódek również grał na okarynie. Kamil kochał go, kochał również Chińczyka sprzedającego drobiazgi i osiołka, który nosił Kamila, kiedy ojciec był wesoły i dawał na to pieniądze. Ten ojciec, wyraźny, plastyczny, tak bliski przez pamięć i tęsknotę. Dlaczego matka ciągle kłóciła się z nim i dokuczała mu. Przecież teraz jest jej chyba gorzej z Wercmanem. Ale w tym parku to ojciec razu pewnego bardzo zbił Kamila. Kiedyś rano, było tak słonecznie i ciepło, Kamil wstał wcześnie i zobaczył, że rodzice śpią razem w jednym łóżku, co zawsze robili po większej kłótni. Kamil wyszedł z pokoju i skierował się w stronę przystani. Właściciel łódek siedział na brzegu jeziora i wystawił twarz ku słońcu. — No, cóż mój mały, kiedy wynajmiesz ode mnie łódeczkę? — Zaraz, proszę pana, tylko skoczę po pieniądze. Ach, Boże, rzeczywiście... bardzo chciałbym przejechać się łódką. Podszedł do nocnego stolika i wziął dużą, srebrną monetę. Ciężko było wiosłować, a już na środku stawu zupełnie zabrakło mu sił. Należało odpocząć, usiadł więc na burcie i nie wiadomo kiedy znalazł się w wodzie. Trzymał się łódki i krzyczał. I wtedy po raz pierwszy poczuł, że tracić życie to strasznie. I że zabierać monetę ze stolika bez pozwolenia, to kradzież. Ojciec bił i krzyczał o więzieniu za kilkanaście lat. Co to jest więzienie? Matka płakała, wielka awantura.
Kamil popatrzył na matkę. Gniotła kluski w swych drobnych palcach. Kamil wspomniał portret Matki Boskiej, jego matka miała tak samo przechyloną głowę. W tej swojej chustce. Raptem zupełnie wyraźnie zobaczył taki obraz: pokój w hotelu, przy oknie stoi matka i płacze, a ojciec, ten olbrzym w sportowym ubraniu chodzi wielkimi krokami. Kamil siedzi na kufrze i nienawidzi w tej chwili matki, ponieważ nie chce jechać z ojcem do Rosji. Z rozmowy wynika, że jeśli matka zostanie, to i on, Kamil, również. Boże! akurat z ojcem i nie chce jechać, ta wstrętna uparta baba. Powiada, że boi się, że ją zostawi gdzieś w obcym mieście i kraju. Ale nastrój jest taki, że Kamil nie może się wtrącić. Krzyczą okropnie. Wkońcu ojciec mówi: No to zostańcie z Bogiem a ty moja droga jesteś nudna. Podchodzi do Kamila, chwyta go w pasie swymi wielkimi rękami i podnosi gdzieś daleko, aż do sufitu. — Ach, tatusiu! — I Kamil płacze, bo wstyd mu mówić przy matce, że tak bardzo chce jechać z ojcem. Zawołał stróża, kazał zabrać kufry i pojechał. I zginął bez śladu. Przyszedł Wercman, sztywny, ponury i często niegrzeczny dla Kamila. Czy opowiedział mu kiedykolwiek coś ciekawego? Czy podniósł go może kiedy aż do sufitu? Z początku całował ciągle matkę i często kazał mu wychodzić z pokoju. A teraz jest dla nich opryskliwy i powiada, że są mu ciężarem. Jak Wercmana raz przejechała dorożka, to Kamila cieszyły jego okrzyki i jęki. Tak, o ojcu Kamil myślał dość często; kochał go.
Przyjemnie było wysiadywać w oknie. Zwłaszcza po południu, kiedy Kamil był sam w domu. Podwórko było posępne, szare. Czasem zabrzmiał żałosny głos blacharza. To, co wołał, długo huczało po piętrach. Wszystkich tych, którzy chcieli produkować się na podwórku wypędzał dozorca domu. Na przeciwległym murku pięły się łodygi dzikiego wina. Zimą i latem siadywały tam wróble. Kamila rzadko wypuszczano z domu: „żeby się nie rozłobuzował“. W tym roku chodził do szkoły, dawniej było jeszcze gorzej. Wszystko robił na ponuro i w zamyśleniu. Ludzie, z którymi mieszkał byli jeszcze młodzi, zainteresowani sobą.
Często zdawał sobie sprawę, że jest tu piątym kołem u wozu. Szeptali ze sobą, kryli się. Ostatnio matka poświęcała mu więcej uwagi. Wercman ochłódł, zaczęła się bieda, trzeba było więc swój sentyment gdzieś ulokować. Kamil wyczuwał sztuczność, był więc zgorzkniały i zamknięty w sobie. Kilka dni temu zdarzyło się coś, co — mimo że niezupełnie pojmował przyczynę — oddaliło go bardzo od matki. Na Siennej mieszkała Wanda, znajoma, czy też przyjaciółka matki. Bywali u niej często. Wanda mieszkała razem z sierżantem z orkiestry, klarnecistą, który nie był jej mężem. Rok tysiąc dziewięćset siedemnasty z wielką, niemiecką nędzą w Warszawie. Wercman często wstawał o piątej rano, aby stanąć w ogonku za mięsem. Jako pokątny doradca miał jakieś stosunki w rzeźni, udawało mu się przynieść coś nie coś. Kamil pomyślał raz, że Wercman gdyby mógł, zjadłby surowe mięso gdzieś w bramie, ale musiał jeść gotowane, więc dlatego przynosił je do domu. Matka chodziła bez grosza na zdartych obcasach. U Wandy piło się herbatę, przystojny sierżant opowiadał historię o swej muzyce na froncie i klepał po udach swoją kobietę. Wercman nie zachodził tam wcale, raz tylko, w jakieś święto złożył wizytę. Spędzano więc we czwórkę popołudnia, w maleńkim pokoiku zarzuconym poduszkami, fatałaszkami próżnej i głupiej kobiety. Kamil oglądał jeden i ten sam album, a starsi prowadzili długie i bezsensowne rozmowy. Kiedyś sierżanta nie było, kobiety rozmawiały cicho, Kamil słyszał pojedyńcze słowa: czwartek, czwarta, nie bądź głupia, nie możesz przymierać głodem. Matka miała zatroskaną minę. Po kilku dniach, po południu matka myła się długo i starannie, potem kładła czystą bieliznę i włożyła najlepszą suknię. Kamil nie znosił, że matka tualetowe czynności załatwiała przy nim, tak jakby był sprzętem.
Odwracał się. Wercmana nie było w domu. Wyszli razem. Matka była zdenerwowana i raz nawet zatrzymała się na ulicy, jakby zastanawiając się czy nie wrócić. U Wandy zastali jakiegoś eleganckiego bruneta. Prowadzono sztuczną i niemiłą rozmowę. Wreszcie Wanda ubrała palto i powiedziała do Kamila: Chodź ze mną do kina, mam akurat dwa wolne bilety. Kamil bardzo lubił kino, ale teraz powiedział, że nie pójdzie, że zostanie z matką. Nie ma chęci na kino. — Musisz iść ze mną, rozumiesz!
Nie, stanowczo nie pójdzie. Matka powiedziała smutnym głosem: Idź sama, Wandziu, on może zostać. Kiedy wyszła, brunet kazał mu patrzeć przez okno. Stał tam chwilę, ale zaraz odwrócił się i zobaczył matkę na kolanach bruneta. Całowali się. Sam nie wiedział dlaczego zrobiło mu się strasznie wstyd. Znów odwrócił się w stronę okna i przeżywał tam jakieś straszliwe, nieuświadomione upokorzenie. W pokoju było mroczno. Za plecami słyszał szepty i westchnienia.
Nie wiedział co robić, bał się odwrócić, że ujrzy coś strasznego. Raptem zaczął płakać i powiedział przez łzy: — Mamusiu, chodźmy już, ja już chcę do domu. Za plecami ucichło. Podszedł do niego brunet i pochylił się nad nim. Mimo mroku, twarz jego była czerwona i mówił przyduszonym, drżącym głosem: — Chłopczyku, masz tu pół marki, idź kupić sobie czekoladek, proszę cię, idź... masz tu, kup sobie. Odsunął rękę z pieniędzmi. Płakał teraz głośno i mówił, że stanowczo nie wyjdzie. Brunet wrócił na tapczan.
W oknach naprzeciwko zapalono światła. Kamil przestał płakać i przerażony, ze ściśniętym sercem wsłuchiwał się w dźwięki poza siebie. Po kilkunastu minutach ucichło. Chwila ciszy, potem kroki, pluskanie wody i szelest sukni matki. Brunet znów podszedł do Kamila: Czegoś płakał, przecież nie było czego, usiądź obok mnie, pogawędzimy sobie. Ale matka była już w palcie, podała rękę brunetowi i wyszli. Na ulicy żółciły się latarnie we mgle. — Czegoś nie wziął pieniędzy, kiedy ci ten pan dawał? Dołożyłabym ci i mógłbyś kupić nową czapkę z orzełkiem. Nie odezwał się, było mu bardzo smutno. Matka zachowywała się bardzo wesoło. — Tylko nie mów nic panu Julianowi, kupię ci coś za to. Nie, nie miał zamiaru mówić i nie chciał, aby mu coś kupowała. Tego wieczoru w domu była dobra kolacja. — Pożyczyłam pieniędzy od mojej koleżanki szkolnej, której się teraz dobrze powodzi — odpowiedziała matka na pytanie Wercmana. Był zadowolony, zjadł dużo i zaraz po kolacji pociągnął matkę do pokoju. Na trzecim piętrze grano na pianinie i Kamil popłakiwał na swym łóżku w kuchni. Nie wiedział dokładnie, za co, ale brzydził się i pogardzał matką.

Wercman otworzył drzwi i stanął na progu z gazetą w ręku.
— Ładna historia z Niemcami, mają rewolucję w kraju. Ciekaw jestem co teraz u nas będzie się działo. Kiedyż będzie ten obiad, u licha, muszę wyjść na miasto.
— Już podaję, odpowiedziała matka. — Kamil, otwórz trochę lufcik, jest parno.
Otworzył i zeskoczył z okna. Wziął ściereczkę i począł wycierać mokre talerze. — Mój kochany synuś, powiedziała matka i pocałowała go. — Tylko nie stłucz, dziecinko. Nie pragnął jej czułości, chodziło mu tylko o przyśpieszenie obiadu, bo był głodny. Nakryła wreszcie do stołu i jedli w milczeniu.
— Mogłabyś się trochę ubrać do obiadu, przerwał Wercman.
— Po co mam się ubierać, kiedy i tak zaraz po zjedzeniu kładę się do łóżka. Rzęzi mi w piersiach, nie powinnam zajmować się gotowaniem, ani nic robić po tym ostatnim przeziębieniu.
Wstała i przyniosła kluski na małym półmisku. Brak mięsa nie psuł apetytu Kamilowi, było mu wszystko jedno co je, aby się najeść. Wercman jadł, jak każdy krótkowidz: z nosem tuż przy talerzu. Po chwili zagadnął:
— Z tego wszystkiego widzę, że zaczynam cię mało obchodzić, że nie zależy ci na tym, aby mi się podobać.
— Przestań zrzędzić przy dziecku. Jeszcze raz ci mówię, że kiepsko się czuję i nic mi się nie chce.
Kamil przypomniał sobie scenę u Wandy i to: „przy dziecku“ wydało mu się śmieszną podłością. Wercman uniósł swój miękko brzmiący głos.
— Ciągle tylko o sobie mówisz. A co ja, pytam się, co ja?! — Nic mi się nie należy od życia, ciągle tylko mam harować jak wół roboczy! — I jeszcze opiekować się tym nieznośnym smarkaczem, który ciągle patrzy na mnie spode łba i ledwie raczy się odzywać. Chwilami robi na mnie wrażenie karykatury dojrzałego, przeżytego mężczyzny. Po to kończyłem uniwersytet i znam kilka języków, aby teraz wegetować przy was! Ponura gęba tego chłopaka może obrzydzić życie!
— To przecież jest moje dziecko... Sam błagałeś, żeby żyć z tobą, że Kamil uprzyjemni nam jeszcze to pożycie. Co ja zrobię, że jest ponury, taki widać ma charakter. Przestań lepiej wściekać się.
Wercman gwałtownie powstał i cisnął talerzem z kilkoma kluskami o podłogę. Był wzburzony i binokle trzęsły mu się na nosie.
— Ciągle to przypominanie... za jedną chwilę słabości w życiu, wiecznie muszę słyszeć: a błagałeś... klęczałeś... przyrzekałeś! Żeby jaki piorun zrównał z ziemią ten dom... wychodzę, zaraza niech was wydusi!
Narzucił palto na rękę, porwał kapelusz i trzasnął drzwiami. Matka rzuciła za nim:
— Życzę ci, aby cię pierwsza kula nie minęła, ty łajdaku!
Po każdej kłótni matka miała zwyczaj płakać. Teraz też stała przy oknie i chlipała, ocierając łzy rogiem chusteczki. Kamil sprzątnął ze stołu, zmiótł skorupy rozbitego talerza i wziął się do zmywania naczyń. Czynność swoją spełniał w ponurym milczeniu. W drzwiach zajęczał dzwonek. Kamil otworzył — weszła ciotka Zosia. — Wyobraź sobie Andziu, Niemców wypędzają z Warszawy — mówiła.
Kamil kochał ciotkę Zosię, lubił również jej męża, Janka, hojnego hulakę i wesołka. Ten Janek z zawodu był fryzjerem, ale udawał felczera. W Stanisławowie, pod Mińskiem Mazowieckim, miał swój salon fryzjerski. Niemcy zrobili z niego powiatowego felczera, a chłopi uważali go za lekarza. Dla Kamila wuj Janek był bohaterem: zabił bandytę Kiełbasę. W swoim miasteczku wuj Janek był możnowładcą: pił wódkę ze starszymi oficerami niemieckiemi, miał prawo nosić rewolwer i brał od chłopów takie honoraria, jakie mu się podobało. Nosił sztylpy i french z koalicyjnym pasem. Był niejako pół­‑wojskowym. Bandyta Kiełbasa przyszedł do wuja Janka z raną postrzałową w rękę i powiedział, że kolega dźgnął go nożyczkami. Wuj Janek opatrzył go, a wieczorem przyszedł do knajpy, gdzie Kiełbasa grał w karty i chwycił go z tyłu za ręce, bandyta wyrwał się, zaczął strzelać i wtedy wuj Janek zabił go. Wuj Janek był dzielny. Utrzymywał u siebie całą prawie rodzinę: babkę, wuja Leona, który się uczył u niego fryzjerstwa, ciotkę Lucynę, a ciotka Zosia jego żona, gospodarowała w domu. Wuj Janek był kiedyś w przyjaźni ze swym szwagrem, ojcem Kamila, ale to, co wynikło z tej przyjaźni jest okropne. Wuj Janek lubił bardzo wódkę i kiedy był pijany, strzelał do własnych prosiaków lub kaczek. Potem wuj Janek zaczepił Żyda na szosie, w nocy, i zażądał od niego pięciuset marek, bo inaczej zadenuncjuje go jako szmuglera. Żyd dał pieniądze i pobiegł szybko do policji, gdzie oskarżył wujka Janka o napad rabunkowy. Żandarmeria znalazła jeszcze tej nocy pijanego wuja Janka w knajpie, w Mińsku. Owszem, miał przy sobie akurat tyle pieniędzy, ile mu wręczył Żyd. Po drodze jednak, żandarmi wypuścili wuja Janka i powiedzieli, że im uciekł. Kamil słyszał rozmowę na ten temat ciotki Zosi z matką. Ciotka Zosia była bardzo piękna; miała delikatną, bladą twarz, od której odcinały się czarne, granatowe prawie włosy. Pachniała parfumami i lubiła całować Kamila w oczy. Wuja Janka kochała ogromnie, bo wuj Janek był też piękny, i ciotka Zosia wyszła za niego z wielkiej miłości, mimo oporu rodziców. Już za czasów narzeczeństwa wuj Janek mieszkał u rodziców swej narzeczonej i całymi dniami wylegiwał się w łóżku, gdzie przynoszono mu różne przysmaki. W łóżku czytywał wuj Janek Jacka Texasa, Barbarę Ubryk i Sherloka Holmesa. Ciotka Zosia zagroziła wówczas, że jeśli wyrzucą wuja Janka z domu, to rzuci się do Wisły, albo zrobi jeszcze gorzej, i odda się swemu narzeczonemu; tym ostatnim trzymała rodziców w szachu. Ciotka Zosia, od czasu jak musiała się przenieść na stałe do Warszawy, odwiedzała często swą siostrę Annę.
...i to jest bardzo dobre dla Janka, bo Niemcy już nie będą go ścigać. Ukrywa się na Polnej, powiedz, jak to dobrze, że ja oszczędzałam te pieniądze. — Znów płakałaś, pewnie przez tego parszywego Żyda?!
Ciotka Zosia bardzo nie lubiła Wercmana. Matka powiedziała:
— Proszę cię, nie nazywaj go tak. Czekaj, położę się do łóżka.
— Kładź się. Zrobiłaś wielkie głupstwo, że nie pojechałaś wtedy z Andrzejem do Rosji. Klepiesz tu biedę i nawet nie masz z tym draniem ślubu. Zawsze go będę tak nazywała, jest ohydny, uwiódł cię, oszukał. Andrzej jaki był to był, ale był twoim mężem, masz z nim dziecko i kochałaś go, a pewnie kochasz jeszcze. Boże, na ulicy taka straszna strzelanina. Kamilku, mój słodki chłopaczku, chodź do cioci, to cię pocałuję w oczko. Zostaw te talerze, chodź!
Ciotka Zosia była tak żywa, wesoła. Kamil wskoczył na jej kolana. Całowała go, taka świeża, przyjemna; mówiła miłe słowa.
Matka leżała już w łóżku. Była blada. Zmrużyła oczy i oddychała szybko.
— Rozpieścisz go zupełnie. Przestał chodzić do szkoły, nie mamy na zapłacenie. Wymawiasz mi, że nie pojechałam z Andrzejem. Kto wie, coby się teraz ze mną działo. Był przecież nieraz taki podły dla mnie.
— Już nie opowiadaj, miał tylko taki burzliwy charakter. Ale kochał cię, napewno tęskni gdzieś tam za tobą. Musiałaś się poznać z tym draniem Wercmanem, z tym psem policyjnym, łapaczem, który cię zdobył przez nieszczęście Andrzeja.
— Nie mów tak, Julek bardzo się przyczynił do wydostania Andrzeja z więzienia. Sam go przecież aresztował, zeznawał potem przychylnie dla niego. Ułatwiał mi widywanie się z nim, niszczył dowody rzeczowe.
— Bo mu się podobałaś. Potem skorzystał, że Andrzej wyjechał i odrazu przykleił się do ciebie.
— Trzymasz stronę Andrzeja, a sama zapominasz co twój mąż zrobił swego czasu i ty mu w tym pomagałaś.
— Tak, ale to było ich prywatne nieporozumienie. A Janek odcierpiał to aż nadto. Pięć lat więzienia, to chyba dosyć.
Te straszną historię, która krążyła w rodzinie w tysiącach wspomnień i opowiadań, jak krwawa klechda, słyszał Kamil niejednokrotnie. Kiedy Andrzej Kurant żenić się miał z Anną, pracował jako komiwojażer w wielkiej firmie metalurgicznej. Rodzice Anny nie chcieli się zgodzić na to małżeństwo, zdaniem ich, Andrzej mało zarabiał i stanowisko jego nie było poważne. Stara, mieszczańska rodzina, miała swoje tradycje. Jednocześnie Jan Górski, starał się o ich druga córkę, Zofię. Była to jeszcze możliwa partia: przynajmniej uczciwy fachowiec — fryzjer. Jednak temu konkurentowi także czynili wstręty. Młodzi ludzie zmówili się. Andrzej przedstawił Janowi plan: fikcyjne fałszerstwo pieniędzy. Jan musi wyszukać człowieka z gotówką, który przeznaczy pewną ilość banknotów, a on, Andrzej rzekomo odbije z nich drugie tyle; włożone pieniądze i połowę odbitych otrzyma finansista, drugą połowę podzielą się oni. Ma to być suma duża. Zanim cała sprawa doszła do skutku, obaj pożenili się ze swymi wybrankami. Zofię rodzice wydali dobrowolnie za Jana Górskiego, Anna uciekła z Andrzejem do Lublina i tam wzięli ślub. Oszustwo udało się, znalazł się naiwny, który dał nowiuteńkie banknoty, Andrzej zrobił z nich paczkę, w paczce tej banknoty przetykane były papierami nasiąkniętymi olejkami. Pod ręką miał drugą, identyczną paczkę, gdzie były również papiery przekładane kartkami w formie banknotów, umaczanymi uprzednio w zwykłym kalihypermanganicum.
Kartki te miały tłumaczyć, że pieniądze się spaliły. Andrzej zamienił zręcznie paczki, po czym wyszedł, tłumacząc, że zabrakło mu jakiegoś olejku. Skradzionymi pieniędzmi nie podzielił się z Janem, przynajmniej zwlekał z podziałem. Wówczas Jan zaprosił do siebie Andrzeja na jakąś kolację i tam go pociął nożem. Tę scenę najlepiej opowiadała babcia Weronika: — Janek był przecież słabszy od tego nicponia, musiał więc sobie radzić scyzorykiem. A że Andrzej akurat musiał upaść, to co, Janek miał stać z założonymi rękami? Usiadł sobie na nim okrakiem i krajał mu tę przystojną gębę. Co to było hałasu. Boże mój drogi! A krwi... po kostki. Dopiero żeśmy wszyscy pouciekali z mieszkania, obejrzałam się za tym hultajem; z gęby ciekła mu krew strugami, łaził na czworakach, jak ślepy wieprz. Janek odrazu uciekł do Żyrardowa, ale go tam złapali na drugi dzień. Ten byk miał miał zdrowie zejść z czwartego piętra na ulicę i tam go zabrało pogotowie. Poleżał sobie parę tygodni w szpitalu a biedny Janek plótł koszyki przez pięć lat w Mokotowie. Przy tych słowach babka Weronika pokazywała Kamilowi drewnianą szkatułkę pięknie wyklejaną kolorowemi słomkami, drewnianego Chrystusa na krzyżu, przy którym się modliła, i przeróżne drobiazgi z chleba. Wuj Janek miał talent rzeźbiarski. I Kamil przebaczył mu pokrajanie ojca. Dzielni mężczyźni zawsze walczyli między sobą, a potem byli w przyjaźni. Przykładem historie starożytne.
Ciotka Zosia zaperzyła się.
— Pomagałam? Musiałam mu podstawić krzesło pod nogi, bo byłby zabił Janka jednym uderzeniem pięści. A potem żeście na niego tak szczuli w sądzie, że pięć lat musiałam żyć sama, jak jaka wdowa. A jak go już wplótł w to oszustwo, to mógł się chyba podzielić. Ach, moja Andziu! nie miałyśmy szczęścia do mężów.
Matka poprawiła sobie poduszki i palcami skubała brzeg kołdry. Było już ciemno. Kamil siedział na kolanach ciotki Zosi i wsłuchiwał się w odgłosy z podwórka. Było cicho, tylko matka zakaszlała sucho. Ciotka Zosia monotonnie opowiadała o swych zmartwieniach. O tym, jak ze wstydem musiała opuścić miasteczko, gdzie przez szereg lat tak dobrze im się powodziło. Została tylko babka. Weronika i wuj Leon, który odkupił od nich salon fryzjerski. O tym, że teraz mieszka na Chmielnej, w ponurym, wielkim domu. Mieszkanie jest wilgotne i ma kamienną posadzkę. Wuj Janek przychodzi tam potajemnie nocami i pędzi wódkę w bocznym pokoiku. Sam skonstruował aparat. Daje mu to utrzymanie. Narazie musi się ukrywać i nie może nigdzie pracować. Ale teraz jest nadzieja, że się to skończy, że w ogólnym zamęcie zapomną o jego winie. Ona wie, że życie w wielkim mieście będzie znacznie cięższe, będzie je jednak spędzać przy boku męża, którego kocha.
Około ósmej przyszedł Wercman z nowinami. Niemcy bronią się w Ratuszu, ale już zaczynają kapitulować. Nie chcą jednak złożyć broni, ponieważ obawiają się komunistów, tak to tłumaczą. Legioniści zatrzymali na szóstym posterunku pięć pociągów, uwożących do Niemiec produkty. Żołnierze wysłani do kraju, otrzymali po pięć kilo żywności na osobę. Polska jest wolna: Komendant Piłsudski załatwił to wszystko. On, Wercman, przypuszcza, że jest to człowiek dzielny, który zrobi coś dla biednej, uciemiężonej ojczyzny.
Ciotka Zosia odchodziła. Całowała Kamila i prosiła, aby często odwiedzał jej synów. Przyrzekał, ale myślał, że Zbyszek i Jerzyk to w gruncie rzeczy nudni, rozkrzyczani smarkacze. Ciotka Zosia wyszła, a Wercman zapalił lampę i polecił Kamilowi przygotować herbatę. W takie wieczory, przy żółtym świetle lampy naftowej, Kamil odczuwał tęsknoty ściskające mu gardło. Matka i Wercman byli nudni, drobiazgowi, mówili rzeczy nieciekawe, dotyczące obiadu lub oszczędzania nafty. Herbata była gotowa, Wercman smarował chleb marmeladą, jadł i czytał gazetę. Matka cicho leżała w łóżku. Kamil nie miał ochoty na kolację. Przygotował posłanie na swym małym łóżku w kuchni, rozbierał się powoli, składając drobiazgowo odzież. Potem uklęknął przy łóżku w długiej koszuli i mówił pacierz. Nauczone słowa wypowiadał automatycznie: myślał o kinematografie, gdzie wyświetlano obraz pełen dzikich zwierząt. Dżungla, czarni wojownicy... Łaskiś pełna... dlaczego bumerang wraca... dzieciątka Jezus... i lwu musi być strasznie w dole z palami... wstąpił do piekieł.. trzeba się dowiedzieć jutro ile kosztuje bilet... trzeciego dnia zmartwychwstał... muszę pójść na to koniecznie... Amen.
Potem skulił się pod kołdrą i leżał z głową nabitą najróżniejszymi obrazami. W pokoju było cicho i przez szpary drzwi smużyło się światło na podłodze. Sąsiad nie grał na okarynie, zato naprzeciwko ćwiczono na fortepianie. Kamilowi wirowały obrazy: fuzja, kino, wieś, Golik, album, wuj Janek strzelający do Kiełbasy, kilka klusek na podłodze. Na kluskach skończyła się świadomość, sterczały długo przed oczami. Usnął.

Kiedy matka po raz pierwszy zaprowadziła Kamila do szkoły pani Skucz, wszystko zapowiadało się dość pomyślnie. Wercman otrzymał miejsce tłumacza przy jakimś Amerykaninie. Trwało to parę miesięcy. W tym okresie Kamil wstawał o siódmej rano, wypijał szklankę mleka, brał ze sobą bułkę z masłem i szedł do szkoły. O tej porze ulica Złota tętniła życiem. Przepełnione tramwaje, dzwonki, trzask otwieranych sklepów, ludzie śpieszący do zajęć; wszystko to podniecało Kamila. Zaczynał się dzień. Przesuwały się tym szlakiem te same twarze uczniów i uczennic. Jeśli Kamil się spóźnił, widział spóźnionych i wówczas uśmiechał się. Raz nawet dostał za taki uśmiech po karku od starszego ucznia z gimnazjum Górskiego. Czasem ulica błyszczała w słońcu, czasem zalewała ją mgła lub deszcz. Jeśli Kamil wyszedł wcześniej z domu, wstępował po Procha. W mieszkaniu Procha pachniało nocą i pościelą, w łóżku ziewali rodzice i w oknach żółciły się rolety. Proch był najgorszym uczniem w klasie, ale Kamil cenił Procha za jego charakter i indywidualność. Proch nie znosił arytmetyki tak samo jak i Kamil. Ale Proch nie uczył się jej, ponieważ twierdził, że nie ma pociągu do cyfr, natomiast Kamil wkuwał. Proch lubił grać w szewca i pięknie recytował wiersze. Proch strzelił raz do pani Skucz z pistoletu korkowego, ale nie został wydalony za to, ponieważ ojciec Procha był urzędnikiem przy kartkach żywnościowych. Proch nauczył Kamila wagarować i kilkakrotnie spędzili razem przedpołudnie w Łazienkach. Jeśli Kamil spóźnił się do szkoły razem z Prochem, wszystko było w porządku, sam natomiast musiał przyprowadzać matkę. Proch grzmiąco recytował Ujejskiego. Proch był interesującym chłopcem.
Pierwsza i wstępna klasa w szkole pani Skucz mieściła się w jednej sali. Obok była kuchnia i pokój sypialny. Uczniowie siedzieli w ławkach, na krzesłach i czterech na kanapce pluszowej. Lekcje nie miały pauz, odbywały się chaotycznie i bez programu. Kamil był w pierwszej klasie. Jeśli pani Skucz zmęczyła się wykładem języka niemieckiego lub arytmetyki, wówczas czytała na głos Sienkiewicza lub Przyborowskiego. Proch wymówił jej kiedyś, że nie czyta „Krzyżaków“, za co stał w kącie pół godziny. Pani Skucz wysługiwała się chłopcami, a biedniejszym kazała wystawać w ogonku za chlebem lub mięsem. Kamil lubił tę szkołę. Można było się wygadać z chłopcami w cieple, grać w szewca lub malowanki i słuchać ględzenia pani Skucz. Jeśli Proch był najgorszym uczniem, to musiał mieć w tym kierunku talent, ponieważ nad tym, czego uczyła pani Skucz, nie trzeba było się wysilać. Proch wyraził się kiedyś, że pani Skucz prócz języka niemieckiego, nic nie umie.
Ale w południe trzeba była wracać do domu, pomagać matce w gospodarstwie i rozwiązać zadania arytmetyczne z odpowiedzią na pytanie: ile jaj chłop miał w kobiałce, lub: ile jabłek urodziła jabłoń? Kamilowi czasem udawało się zgadnąć, czasem nie. Jeśli Kamil przyniósł piątkę, Wercman milczał, jeżeli czwórkę, mruczał, jeśli trójkę, krzyczał, jeśli pałkę, w domu było piekło ze słowami: po co ja łożę te pieniądze? Ponieważ Kamil nie uzyskał nigdy pochwały, ambicje jego ograniczały się do trójek: zwykły krzyk, krzyk pospolity. Jeśli matka czuła się lepiej i była w stanie wytrzeć podłogę lub pozmywać naczynia, wówczas Kamil mógł wyjść sobie na ulicę. Zazwyczaj wstępował do Procha i razem szli do Piwowarskiego. Ojciec Piwowarskiego był krawcem i opowiadał zabawne historyiki, a Kamilowi mówił: kawalerze. W mieszkaniu było parno, pachniało przypalonym płótnem, dwaj czeladnicy żwawo operowali igłami, Kamil siadał przy warsztacie i wesoło gawędził z nimi. Stary dzwonił gorącym żelazkiem, sprytnie prasował ramiona marynarek, podkładając różnej wielkości poduszeczki. Czasem pytał Kamila:
— No cóż, kawalerze. Kiedy pójdziemy na wojnę?
— Czy mój syn dogania choć trochę kawalera Procha w nauce?
To były żarty, bo Piwowarski był pierwszym uczniem. Kiedy Kamil opowiadał, że nie wie kiedy pójdzie na wojnę, krawiec mówił: A gdzie jest miska, to kawaler wie? Z czasem Kamil przestał lubić starego, nudził go. Z synem odrabiał lekcje w kącie, lub grał w malowanki. Czasem Proch czytał wiersze na głos i wtedy stary krzyczał, bo czeladnicy przerywali robotę. Duszna atmosfera krawieckiego warsztatu, wydawała się Kamilowi po domowych nudach rajem. Następujący wypadek przerwał te wizyty: Kamil czyścił rozpalone żelazko, posuwając je po piasku, raptem Proch krzyknął, aby szybko biegł do niego, bo coś bardzo ciekawego widać przez okno. Kamil postawił żelazko na warsztacie i podszedł do okna. W mieszkaniu naprzeciwko myła się do połowy obnażona kobieta. Obu zapatrzeńców ocknęły krzyki czeladników. Żelazko wypaliło kształtną stopkę przez trzy „przodki“ różnodeseniowych marynarek. Kamil otrzymał kilka uderzeń metrem i został sromotnie wyrzucony. Sprawę Piwowarski przegrał, ponieważ nie powinien dopuszczać obcych dzieci do warsztatu. Teraz Kamil musiał spędzać popołudnia w domu. Nie ruszaj mi się z domu, bo jeszcze kiedy kamienicę podpalisz! — krzyczał Wercman.
Spadł pierwszy śnieg. Matka posłała Kamila do ciotki Zosi, aby pożyczyła im drzewa. Gwar ulicy Złotej przyciszały płatki śniegu. Powietrze było zimne i wilgotne. Chłopiec biegł zaśnieżonym trotuarem, przystając przy wystawach, oglądając się za każdym tramwajem. Przez kilka dni brak butów więził go w domu. W końcu matka poszła do Wandy. Rezultatem były piękne buciki, o cholewach z mosiężnymi haczykami. Kamil wyglądał jak pańskie dziecko. Wspaniała czapka z siwego baranka i błękitne palto z barankowym kołnierzem. Rzeczy te kupił Wercman rok temu na jakiejś licytacji. Skręcił w Chmielną i zadyszany, wspinał się po kamiennych schodkach. Ciotka stała przy kuchni i smażyła placki kartoflane. W pokoju czuć było swąd oleju, ale jakże przytulnie tu było w porównaniu z wyziębionym i smutnym mieszkaniem na Złotej. Mały Jerzyk o wypukłym brzuszku obierał kartofle, Zbyszek zacięcie tarł je, a ciotka Zosia, piękna i pogodna, przyrządzała placki.
— Mamusia prosi, żeby ciocia pożyczyła nam trochę drzewa, bo w domu nie ma ani grosza. Kamil tupał butami, niby to strzepując śnieg.
— Masz śliczne buty, Kamilu. Chodź, to cię pocałuję w oczko.
— Tak, są nowe.
Ciotka Zosia poczęstowała Kamila gorącymi plackami i białą kawą. Dwaj chłopcy patrzyli na Kamila nieufnie i z podziwem. Był starszy, okazalszy od nich, dzikusów wychowanych na wsi. Kamil jadł i patrzył na nich życzliwie. Wyglądali jak dwie obite małpki. Marszczyli brwi i wzrok ich wyrażał krzywdę. Ciotka Zosia całkowicie była zajęta Kamilem. Czy uczy się w domu, czy pamięta tatusia, jaki zawód najbardziej mu się podoba? O, tutaj są jeszcze świeże placki, prosto z patelni.
Kamil chce być szoferem, ojca pamięta a za placki bardzo dziękuje, bo ma dość. Może ciocia da mu to drzewo, to sobie pójdzie, bo matka tam marznie. Pocałował ciotkę w rękę i w policzki Jerzyka. Dziecko patrzyło na niego przerażone i korne. Zbyszek zwinnie się wykręcił, ukazując uwalane ręce. Ciotka Zosia ulokowała na plecach Kamila mały worek z drzewem i uściskała go. — Tylko worek odnieś, jak przyjdziesz następnym razem.
Szedł teraz wzdłuż muru, przygarbiony i zamyślony. Dzieci ciotki Zosi są takie zahukane i on, Kamil chciałby być dla nich miły, ale są obrzydliwe. Kamil pamiętał, że Jerzyk urodził się ślepy i dopiero z czasem mu to przeszło. Zbyszek miał główkę małpki o odstających uszach i pachniał workiem, a ręce mu się pociły. Zamyślony, uderzył głową o brzuch jakiejś babinki. — A niechże cię dźwigało, smarkaty. Uniósł głowę, chciał przeprosić, ale kobieta już poszła. Czapka mu się zsunęła, palce skostniały od zimna i drzewo ugniatało plecy. Poczuł nagle, że mu jest potwornie ciężko, zmarznięte palce przejęły go bezradną złością. Począł płakać i biegł truchcikiem; z płaczem wpadł do mieszkania. Rzucił worek i nie odpowiadając matce, zalewał się łzami. Ach, wszystko mu jest jedno, zmarzł tak strasznie, do szkoły nie chodzi, ciągle siedzi w domu i tak smutno... smutno!
Książki czytał Kamil jednym tchem i zawsze było mu ich brak. Wybór był bez dozoru. Po „Lalce“ Prusa, biedził się długo. O co chodziło Wokulskiemu? Dostojewski śmieszył go hulankami Karamazowa, lub nędzą Raskolnikowa. Do „Serca“ — Amicisa czuł wstręt za opisywanie tajemnic chłopców. Czytał chaotycznie, co mu wpadło pod rękę. Kiedyś Wercman i matka zabrali go do kina. Ponieważ dzieci nie wpuszczano na ten obraz, Kamil dzięki znajomości Wercmana z właścicielem, dostał miejsce w przepierzeniu orkiestry. Przed oczami chłopca przesuwały się olbrzymie, rozpłaszczane postacie. Węgrzyn całował Bruczównę, która była kochanką oficera carskiego. Obok grali muzycy i było bardzo gorąco. W tyle terkotał aparat. Bruczówna miała wielkie, czarne oczy i Kamil długo myślał o niej. Sam nie wiedział o co mu chodziło, ale przedstawiał sobie Bruczównę w różnych okolicznościach. Czasem nawet całował ją; działo się to wieczorami, kiedy naprzeciwko ćwiczono palcówki, a także i we snach. Później miejsce Bruczówny zajęła jakaś Amerykanka, blondynka.
Jeśli Wercman nic nie mógł wskórać, Kamil musiał czekać w poczekalni, dopóki obraz się nie skończy. Wówczas dręczył go żal i smutek, a dźwięki muzyki potęgowały to. Raz nawet rozpłakał się i jakiś pan poczęstował go cukierkami. Cukierka nie przyjął, płakać przestał, ale czuł się bardzo upokorzony. Wieczorami Kamil bał się sam siedzieć w domu i dlatego musiał czekać. Na Marszałkowskiej było kino „Stella“ i jeśli się los uśmiechnął, Kamil chodził tam czasem na fantastyczne wizje. Były to wielkie dni. Jeśli Kamilowi Wercman obiecał pieniądze na niedzielę, z Kamila wyłaziła kanalia już w czwartek; wstrętny, dwulicowy podlec. Łasił się, uśmiechał, usługiwał Wercmanowi. Sprzedawał mu siebie po kawałku. Potem przez półtorej godziny narkotyzował się w ciemnościach. Prerie, dzikie zwierzęta, Indianie. Och, ten czarny podlec zastrzeli go napewno, schyl głowę, panie Jack, on jest z tyłu. Wychodził z kina zmięty, bez siebie tam w środku. Po co brał pieniądze? Już, skończyło się. Płaszczył się przed tym tyranem po to, żeby się mamić przez półtorej godziny. Uczucie braku charakteru psuło mu wspomnienia cudownej rozrywki. Znów był zimny, nieugięty i opryskliwy wobec Wercmana i ten przypomniał mu to kiedyś. „Jesteś tylko wtedy dla mnie grzeczny, kiedy masz dostać na kino. Jesteś bez wartości, bez czoła, tak jak twój ojciec.“ Było to złośliwe i upokarzające. Ale na kilka dni przed następnym kinem, Kamil zaniósł Wercmanowi buty do szewca i zrobił mu dwieście papierosów ze szmuglowanego tytoniu. Namiętność chwyta w swe szpony.
Do Zbyszka miał Kamil pogardę specjalną. Kiedyś ciotka Zosia, tuż po przyjeździe ze wsi, dała obu chłopcom na kino. Zbyszek był o trzy lata młodszy od Kamila, ale prawie tego samego wzrostu. Weszli więc do środka, usiedli, zgaszono światło. Kamil usadowił się w krześle z uczuciem błogości. Jak Chińczyk, który ma za chwilę zapalić opium. Tłoczne ulice Nowego Jorku. Bandyci ostrzeliwują się, ich samochód pędzi na wprost. Zbyszek wydaje drżący, dziki okrzyk. Zapalają światło i wyprowadzają go. Kamil skurczony ze wstydu, siedzi. Publiczność śmieje się i chłopaki wytykają Zbyszka palcami. Ale ten małpiszon nie chce sam wyjść, woła Kamila, zdradza go, pokazuje wszystkim, że Kamil jest jego towarzyszem. Wychodzą razem. Czy Kamil ma go bić, tego prostaka, chama, który zepsuł cudne widowisko i okrył hańbą? — „Nie mogłeś sam wyjść, ty faryzeuszu?“
Kobietą hojną, z gestem, była ciocia Stasia. Często zabierała Kamila na spacery, do kina lub do cukierni. Ciotka Stasia miała twarz z dołeczkami, po ospie, rude włosy i nadzwyczaj żywe usposobienie. Miała dwadzieścia dwa lata, była panną i prowadziła własną pracownię kamizelek. Na ulicy uśmiechała się do chłopców, zatrzymywała się przed wystawą i mówiła do Kamila: zaczekaj chwileczkę, poprawię sobie kapelusz, albo: przypudruje sobie tylko nos, już idziemy dalej. Ciotka Stasia miała koleżankę Kamę. Kama całowała często Kamila i pakowała mu język do ust. Wtedy Kamil był oszołomiony zapachem perfum, pudru Kamy, jej wielkich gorących ust i przyjemnego, ciepłego oddechu. Wtedy było mu dziwnie. Nie wiedział, czy się wyrwać, czy jeszcze bardziej przytulić. Zresztą Kama sama go odsuwała, trzymała za ramiona, patrzyła w oczy i mówiła: Kobieciarz z ciebie wyrośnie, Kamilku. — A powiedz, jakie wolisz: brunetki, czy blondynki?
Wtenczas Kamil odpowiadał ciężko i ze wstydem: blondynki.
Czasem obie zabierały go ze sobą. Jeździli dorożką, jedli słodycze, a raz pili słodką, wiśniową wódkę. Było to u Kamy na czwartaku, gdzie mieszkała z matką i gdzie wisiały na ścianach pocztówki i pejzaże malowane na owalnym drzewie. Dziewczęta się upiły, a odurzony Kamil tkwił w kącie otomany. Kama całowała go i Kamil nie mógł na to nic poradzić, tak bardzo kręciło mu się w głowie. Potem zwymiotował, wrócił do domu blady, z pierwszym przeżyciem męskim niejako. Od tej pory unikał Kamy. Ciotka Stasia zabierała go w dalszym ciągu do kina, ale to było rzadko, raz na miesiąc może. Na gwiazdę podarowała mu pistolet z gumową kulką na patyku. Teraz była zima w pełni. Kamil spełniał wiele drobnych czynności: obierał kartofle, palił w kuchni, sprzątał mieszkanie. Czasem pisał pod dyktando Wercmana albo uczył się historii Polski. Na żądanie matki przymuszał się do katechizmu. Były to potworne godziny; wyliczanie grzechów głównych, suche odpowiedzi na pytania: Kim jest Bóg Ojciec?, napełniały Kamila mdłym obrzydzeniem. Po południu siadywał w oknie i wtedy było mu najlepiej. Obserwował ospałe życie podwórka. Czasem stróż zgarniał śnieg i kiedy pchał szeroką łopatą, wyglądał jak posępne widmo bezsensu. Czasem chłopcy próbowali rzucać kulami ze śniegu, ale były to sztuczne, miejskie próby, bez entuzjazmu. Jeśli ktoś przechodził podwórkiem, Kamil patrzył na niego z największym zainteresowaniem. Czasem coś huknęło, ktoś z kimś rozmawiał. Ołowiane podwórko żyło nędznie i leniwie. Sterczący w oknie chłopiec marzył lub wspominał gorzko i ponuro. Puste i smutne dni wlokły się pogrzebowo.
Matka wstawała teraz rzadko z łóżka. Chorowała najwyraźniej, chudła. W nieopalanym mieszkaniu coraz częściej skrzeczał jej kaszel. Wercman, jak zwierzę, całymi dniami gonił po mieście za pożywieniem. Często wracał dopiero wieczorem. Zawsze jednak przynosił jakiś chleb, trochę tłuszczu czy jarzyn. Rozmawiał rzadko, czytał, pił herbatę i palił papierosy. Kiedyś powiedział, że gdyby nie wpojone mu od dzieciństwa poczucie obowiązku, rzuciłby to wszystko do diabła i wyjechał gdzieś zagranicę. Wtedy matka pokazywała mu drzwi i kończyło się kłótnią. Tak przechodziła zima w szarzyźnie i smutku.

II

Tego roku Kamil nie poszedł już do szkoły. Wercmanowi wiodło się teraz lepiej; pracował jako doradca prawny wzbogaconego rzeźnika. — Powinien się uczyć w domu, wyrobi to w nim samodzielność — powiedział. I Kamil w dalszym ciągu sterczał w oknie, zmywał naczynia i rozwiązywał zadanie arytmetyczne: „Robotnik pracuje pięćdziesiąt cztery godziny tygodniowo.“ Nastała wiosna. Na ulicach pryskało błoto spod kół pojazdów. Ojczyzna była wolna i obywatele o radosnych twarzach oczekiwali uroczyście świąt Wielkanocnych. Matka z żałosną rezygnacją nie opuszczała łóżka; była chora na płuca. Jadła mało, chudła i kasłała. Wercman obiecał, że na lato wyśle ją i Kamila do babki Weroniki. Zdaje się, że będzie miał na to pieniądze. Tymczasem Kamil musi się uczyć, żeby nie pójść w ślady swego występnego „ojczaszka“. Koło południa przychodziła matka Hieronimka i gotowała obiad. Wercman ją najął do tego.
Kobieta miała usposobienie nieprzyzwoicie wesołe. Mówiła do Kamila: „Ruszże się prędzej, dupku żołędny“; albo: „Czegoś tak długo siedział w wychodku, czyś połknął linę? Myślisz, że jak matka jest niemrawa, to już dla ciebie nie ma żadnej dyspozycji?“ Miała twarz wielką, pyzatą i czerwoną. Chorowała na elefantiazis. Twierdziła, że jest bolszewiczką, a jej mąż męczennikiem, ponieważ dla mizernego zarobku dźwiga toboły burżuazyjne. To wszystko się kiedyś odwróci, a burżuje dyndać będą na szubienicach. Hieronimka zbiła kiedyś haczykiem od pieca za to, że poszedł w tajemnicy do spowiedzi i komunii. Chłopak lubił się uczyć, a wiedział, że wyrzuciliby ze szkoły, gdyby się od tego uchylił. O religii wyrażała się poufale i lekceważąco, dodawała przy tym wiele nieprzyzwoitych słów.
W domu było teraz wesoło. Kobieta śpiewała albo opowiadała nastrojowe historyjki o cmentarzu, wichurze i nieboszczyku, który umarł tylko do połowy i nosił na plecach trumnę: „W dzień nie żył a w nocy szwendał się między grobami i jęczał, że jest żołnierz nieznany. Sama mu nosiłam zupę w menażce.“ Czasem wpadał na górę Hieronimek i wtedy opuszczały Kamila smutne myśli. Grali w malowanki i Kamil doznawał emocji hazardu. W kuchni było ciepło i ciekawie. Drzwi od pokoju, w którym leżała matka, były zamknięte, ponieważ nie znosiła zapachów z kuchni. Przez okna wpadało wilgotne, kwietniowe powietrze. Podwórko było teraz żywe, gwarne. W dzikim winie tłoczyły się wróble, rozbrzmiewały uderzenia trzepaczek, dzieci grały w klasy lub kukso. Hieronimek mógł każdej chwili zejść do nich, ale Kamila chroniła nieubłagana wola Wercmana od „rozłobuzowania“ się. Spragniony towarzystwa, Kamil pozwalał się tyranizować Heronimkowi, byle by tylko go nie opuszczał. Trudno było marzyć ciągle lub wspominać. Czyjeś spojrzenie, głos są równie potrzebne jak samotność. Kamil śmiał się teraz często, jego oczy błyszczały.
Dni robiły się coraz bardziej słoneczne, drzewa obrastały zielenią. Co drugi dzień chodził Kamil po kefir dla matki, do Sigaliny, na Królewską. Klaudię Sigalinę wyobrażał sobie jako olbrzymią, białą kobietę, z długimi, czarnymi włosami. Musiała to być groźna postać. Pewnie ukryta gdzieś w górach preparowała swój tajemniczy napój. Co to są grzybki kefirowe? Kamil wchodził do sklepu z lękiem, wnętrze wydawało mu się niesamowite. Zamieniał próżną butelkę na pełną, rzucał okiem na wystawę z glinianymi krówkami i wybiegał z lękiem. Szedł do ogrodu Saskiego.
Tutaj miał swoje wspomnienia, które go zawstydzały. Jeszcze dawniej, kiedy miał lat pięć czy sześć, matka zabierała go na spacery. Ogród Saski był królestwem dzieci, bon i bezrobotnych. Kamil wtedy był małym zbójcą, półdzikim brutalem. Zapraszał najgrzeczniej dziewczynkę do zabawy w konie, z ukłonem pytał się o pozwolenie jej opiekunki. Aniołek w bereciku z pomponem na złotej główce pozwalał się zaprzęgać w lejce z dzwoneczkami i biegli beztrosko gdzieś na peryferie ogrodu, w zarośla. I wtedy Kamil, awanturnik, który nienawidził takich dziewczynek o różowych twarzyczkach, z oczkami jak niezabudki, prowokował kłótnię, po czym szarpał jasne włoski, drapał twarzyczkę tak długo, dopóki na krzyk nieszczęśliwej nie nadbiegał ktoś z obroną.
Działy się straszne awantury, opiekunka poszkodowanej obrzucała wyzwiskami matkę, Kamila oczekiwały w domu cięgi, ale to nic: był zgrzany, podniecony i rozczochrany. Nienawidził tych ufnych, niewinnych istotek. Wercman nazywał to potwornym, zastraszającym w tak młodym wieku sadyzmem, ale Kamil nie rozumiał znaczenia tego słowa, a parę uderzeń dyscypliną z rąk matki było fraszką. Raz jednak, kiedy obrzucił pewną dziewczynkę błotem i przy tym podarł jej białą sukieneczkę, miarka się przebrała i Kamil otrzymał kilkadziesiąt dyscyplin na gołą skórę z rąk Wercmana. Tak, było to pamiętne lanie. Wybuchła awantura, matka nie pozwalała bić Kamila. To sobie przecież wyraźnie zastrzegła, już na początku. Jak można tak bić dziecko, przecież ma krwawe pręgi. „Wyrośnie na zboczeńca“, powiedział Wercman. Od tej pory, Kamilowi nie wolno było odejść od matki na dwa kroki.
Siedział więc na ławce, posępny, łakomie patrząc na bawiące się dziewczynki. To wspomnienie przejmowało Kamila wstydem; jak mógł być takim ordynusem? — A przy tym jakże był nieokrzesany: czyż to nie on całował posążki w tymże ogrodzie, myśląc, że są to postacie świętych? Był wtedy pośmiewiskiem przechodniów, i wszystko przez mętną informację babki Weroniki, że należy całować krucyfiks. Zachowywał się gorzej od Zbyszka. Jeśli mu matka nie chciała kupić balonika, stawał jak wryty i płakał, wył w niebo. Skoro otrzymał balonik, puszczał go zaraz i wodził za nim wzrokiem, dopóki nie zniknął w przestworzach. Zaraz żądał drugiego.
Kamil znał potęgę płaczu, tak jak wyczuwał brak woli u matki. Fe, jakże nieznośny był wtedy. Ale kilka lat wysiadywania w oknie i obserwowania obcego, odrębnego życia matki i Wercmana, uczyniły Kamila myślicielem; ponurym, skrytym chłopcem, w którym wszelkie porywy dziecięce skarłowaciały, zwiędły. I teraz, kiedy szedł przez znane aleje, czuł się jak młody zakonnik na przechadzce. Chłopcy grali w piłkę nożną albo walczyli ze sobą: dwa wrogie obozy z dwóch gimnazjów. Jeszcze kilka miesięcy temu żołnierze niemieccy obejmowali wpół panny służące, ale teraz mundurów było niewiele, tylko emeryci i niańki wygrzewali się w wiosennym słońcu. Ogród Saski. To było dawne, inne życie.
Po takich spacerach Kamil dostawał rugi w rodzaju: myślałam, że cię co przejechało... Znów zaczynało się monotonne odrabianie lekcyj i smutne rozmyślania w wieczorne zmierzchy. Jedyną pociechą był Hieronimek, łakome, proletariackie dziecko, pozbawiające Kamila najpiękniejszych okazów barwnych obrazków. Moda na grę w małe, kolorowe wycinanki, przedstawiające różę, chłopczyka lub dziewczynkę, dochodziła do szczytu swej świetności. Niektórzy chłopcy byli wprost krezusami w swym małym społeczeństwie. Otaczał ich powszechny szacunek, drżeli przed plajtą, prowadzili ożywiony handel zamienny. Odbywały się wielkie gry. Uderzeniem ręki o kant jakiejś płaszczyzny, wyrzucano obrazek, jeśli nakrył stawkę przeciwnika, wygrywał. Hieronimek był mistrzem, wymieniał swój kolorowy towar na chleb, kotlet czy ołówek. Kamil był zadłużony po uszy, był bankrutem. Na rynku nie notowano go już wcale.
Święta Wielkanocne przeszły jak dni powszednie, bez dawnej świetności. Matce było obojętne co jadła, Wercman nie uznawał świąt. Matka Hieronimka upiekła kawałek mięsa, przygotowała jakiejś kapusty i poszła sobie. Wercman przyniósł dwie strucle i trochę orzechów. Sobotni wieczór przesiedział Kamil u łóżka matki, żując chleb z marmeladą. Opowiadała mu o tym jak była małą dziewczynką, recytowała „Powrót taty“ i wiersz ten przejmował Kamila grozą. Biedny tata, bory pełne dzikich zwierząt, błoto pewnie na drogach, szaruga, a on wraca i niczego się nie spodziewa. Kamil widzi jak zbójcy, słuchając modlitwy dziatek, porozumiewają się między sobą, szarpią brody, ci poważni, groźni mężczyźni, boją się modlitwy. Widać babka Weronika miała rację. „A ot, rodzynki w koszyku“, „ciotunia, domowi“, Boże! jakież to wszystko jest tajemnicze.
Koniec nie podobał się Kamilowi: cóż to za zbójcy, którzy puszczają wolno bogatego kupca, powinni mu zabrać towary. A racja, herszt miał synka, który był taki maleńki. To wszystko jedno, jego towarzysze nie mieli synków i pewnie chciało im się jeść albo pić wódkę, zwłaszcza to ostatnie, o czym powiadomił Kamila Wercman, wyrażając się o ojcu i wuju Janku. W ciemności głos matki dziwnie trzeszczał: „pod słup na wzgórek“. Potem matka śpiewała jeszcze: „już miesiąc zaszedł, psy się pośpiły“. Z sąsiednich mieszkań dochodziły przytłumione głosy wieczerzających chrześcijan. Kamil nie czuł się teraz chrześcijaninem, i słuchając żałosnego śpiewu matki, rozmyślał rzewnie nad tym, dlaczego mu nie jest tak, jak innym chłopcom.
Wprawdzie matka Hieronimka powiedziała, wychodząc w południe: Przyjdź byczku do nas wieczorem, to dostaniesz kiełbasy z pisankami, i to nie dlatego, że Go przymknęli w ciemnym grobie, ale dlatego, że kiełbasa i różne frykasy, to dobra rzecz, zwłaszcza, jeżeli człowiek przez cały rok wypościł się porządnie, przyjdź picusiu, i tak nie urządzacie kolacji“. Ale Wercman zabronił: „Co, do tragarzów, do posługaczki będziesz szedł na kolację? — Nie, posiedź w domu, ucz się“. I Kamil siedział w domu, nie uczył się, ale cierpiał. Oparł czoło o kolana i płakał sobie cichutko.
Wiosna przeobraziła się nagle w lato. Przy końcu maja trafiały się upalne dni. Miasto wyglądało radośnie, kręcili się w nim ludzie upojeni wolnością. Nie odczuwał jej Kamil. Wieczorami wsłuchiwał się w przytłumiony szum ulicy, i jak więzione zwierzątko, siedział nieruchomo w oknie, wpatrzony w mrok. W pokoju matki cykał budzik, matka kasłała albo poprawiała się w łóżku, czasem zabulgotało w zlewie: to były jedyne odgłosy mieszkania. Na podwórku szczeknął pies albo zadudniły kroki na asfalcie. Czasem Hieronimek zawołał z dołu na Kamila i wtedy Kamil wychylał głowę przez lufcik żeby powiedzieć: „Zjeżdżaj precz, nie wydzieraj się po nocy, matka moja jest przecież chora.“ I Hieronimek odbiegał beztrosko, przeskakując z nogi na nogę; z radosnym pohukiwaniem. O tej porze Hieronimek nie mógł już odwiedzić Kamila; ósma wieczór, za późno. Kiedyś, właśnie w taki wieczór, matka zapytała go, czy ją kocha. Odpowiedział: „Acha“, i zainteresował się bardzo frędzlami serwety. Rzeczywiście, czy ją kochał? Nie, nie może tego powiedzieć. Nigdy nie zastanawiał się nad tym, ale teraz, kiedy zadała mu to pytanie, nie powiedział „Tak“, ale zdawkowe: „Acha“.
Ciotka Zosia siedziała już ze cztery godziny. Przyszła zaraz po obiedzie, około trzeciej. Wercman siedział w kącie i majstrował koło budzika. Kamil zrzucił budzik na podłogę, i zegar teraz milczał martwo. Spod niebieskiego klosza lampy, padało na pokój gęste światło. Ciotka Zosia siedziała na łóżku, u nóg matki, a Kamil stał pod piecem, z opuszczoną głową. Co chwila zerkał w stronę Wercmana. Twarz matki była kanciasta i nieruchoma, niemal groźna. Rozmowa ciągle się urywała, Wercman wtrącał od czasu do czasu jakieś słowo. Matka powiedziała piszczącym szeptem:
— Dziś w nocy śniło mi się bicie, pewnie ktoś przyjedzie.
— Tak, u mnie też zawsze to się sprawdza. Jak bicie, to ktoś się przybije, — powiedziała ciotka Zosia.
— Ciekaw jestem, co jutro zepsuje — westchnął Wercman.
Ciotka Zosia mrugnęła okiem w stronę Kamila, uśmiechnęła się.
— Lucyna jest teraz na wsi, u Leona, pomaga matce w gospodarstwie — zaczęła. — Anka, czy pamiętasz jak wysługiwałyśmy się zawsze Lutką? Ty, Stacha i ja leżałyśmy na kanapie, a ona szorowała podłogę, docinałyśmy jej przy tym. Teraz Lutka jest szczęśliwa, siedzi sobie na wsi, ma spokój, nie tak jak my. Chociaż, trudno jej zazdrościć staropanieństwa...
— Jeśli teraz ma dobrze, to należało się jej. W domu zawsze była ostatnia, my paradowałyśmy wystrojone, a ona tyrała jak ostatnia sługa. Jest zdrowa, pracowita, pobożna... Lutka jest szczęśliwa. — Matka uniosła głowę. — Kamil, otwórzno, ktoś stuka.
Kamil pobiegł, otworzył i buchnęło wódką. Chudy mężczyzna nachylił się nad nim i począł szeptać: — Powiedz, że to nie do was, będę czekał przed bramą... wyjdź za kilka minut, powiem ci coś bardzo ważnego... wyjdź... koniecznie wyjdź, rozu...
— Ale wujku, o tej porze mnie nie puszczą, niech wujek wejdzie do nas, jest ciocia Zosia, mamusia...
— Z kim tam prowadzisz szepty? — Wercman utkwił wzrok w majaczącego w ciemnościach mężczyznę. Kto to? A, pan, panie Kazimierzu. Co to za jakieś konszachty?... prosimy, nie widzieliśmy się ładnych parę lat. Niechże pan wejdzie.
— Ja... właściwie to ja wstąpiłem tylko, bo... do chłopca, do Kamila mam interes ściśle poufny, no, ale jak tak prosicie, to wejdę... ale nie wiem jak to będzie, bo... Anka to mnie nie lubi, już tak od najmłodszych lat...
To był podpity wuj Kazio, najzamożniejszy członek całej rodziny, a zatem najmniej udzielający się. Wuj Kazio nosił binokle, siąkał nosem i od dwudziestu lat chorował na żołądek. Pracował w magistracie jako inżynier drogowy. Podczas gadaniny przy drzwiach, matka usiadła na łóżku, wytężyła słuch, jej oczy były wystraszone. Czego on chce, myślała. To dziwne, po co on przyszedł?
Wuj Kazio przywitał się i usiadł w palcie na brzeżku krzesła. Kiwał głową, patrzył na podłogę i mówił:
— Dobrze nie żyjemy... to fakt, ale... bo wy obie wprowadziłyście do rodziny elementy niezdrowe społecznie... ale ja przyszedłem, bo paczka dla Kamila, z Rosji paczka od tego huncfota Andrzeja pewnie... To niech Kamil jedzie do mnie na Pragę, to odbierze... podpisze i odbierze co tam jest... ubranko czy łakocie jakie... no, ubieraj się, Kamil... załóż paletko.
Matka nerwowo poderwała się na łóżku.
— Kłamiesz, łżesz jak pies! Andrzej przyjechał, słyszysz Zocha, śniło mi się bicie. Andrzej go tu przysłał, chcą dziecko zwabić paczką, Kamil chodź do mnie w tej chwili, mowy nie ma żebyś wyszedł z domu. Już zwąchali się, już... dwa pijaki, Kamil, stań tu obok mnie. Oj, Boże, przyjechał, przyjechał... co to teraz będzie.
Zapanowało milczące wzburzenie: oczy wszystkim biegały, matka szlochała, z przerażeniem patrząc na wuja Kazia. Kamilowi dech w piersiach zaparło, poznał po minie wuja Kazia, że matka miała rację. Przyjechał ojciec... ojojoj, może tu przyjdzie, kochany. Niechętnie stanął przy łóżku. Ciotka Zosia ze zdumienia złożyła ręce jak do modlitwy. Wuj Kazio utkwił zły i przytomniejszy już wzrok w matce i zasyczał ochryple:
— No to co, jak przyjechał? To co, to... ugryzie go? Nogę mu z tyłka wyrwie? Ty głupia histeryczko, chłopak tu pewnie biede klepie przy was, to jak mu rodzony ojciec chce pomóc... Do szkoły nie chodzi, mówiła mi Staśka, że marnuje się tu przy was jak mały pies na łańcuchu. Jakie on ma życie? Z tym tutaj przystojnym bęcwałem i tobą, która go pewnie zatruwasz jadem swojej histerii. Jakie on ma wychowanie, pytam się? Jaki przykład z waszego wstrętnego związku? A tutaj przyjechał człowiek z pieniędzmi, ojciec, który pragnie aby jego dziecko zostało czynnym, zdrowym moralnie członkiem społeczeństwa, aby zrehabilitowało jego dawne grzechy. Chce go umieścić w pierwszorzędnym zakładzie naukowym zagranicą, zdala od was, dwie purchawki. Słyszycie. Kamil pójdzie ze mną, bo jak nie, to będzie kiepsko, bo... Andrzej tu przyjdzie i zrobi z wami porządek, znacie go chyba?
— Wierzcie mi, że ten ojciec, który w porę zawrócił z drogi występku, pragnie teraz szczęścia swego dziecka, pragnie aby odkupiło jego winy. Anka, zastanów się.
Do słów: „znacie go chyba?“ wuj Kazio krzyczał i grzmiał jak ksiądz z ambony, ale ostatnie słowa wypowiedział powoli i z naciskiem. Wercman podkreślał swoje tchórzostwo pewną miną i nonszalanckim paleniem papierosa. Ciotka Zosia była rozpromieniona. — A czy niemożliwe, żeby Andrzej teraz połączył się z Anną? — zapytała znienacka.
Wercmanowi radośnie błysnęło w oczach. Matka nagle przestała płakać.
— To jest bardzo prawdopodobne — wykrzyknął wuj Kazio. — Andrzej ma teraz lepiej w głowie, ustatkował się, dorobił w Rosji majątku i ustatkował.
— Wynoście się, przestańcie mnie męczyć, — załkała znów matka. — Kamil nie ruszy się na krok z domu. Czego się znęcacie nade mną, jestem taka chora. Dajcie mi święty spokój.
Wuj Kazio wstał, nasadził kapelusz i powiedział z papierosem w ustach:
— Chciałem jak najlepiej, teraz Andrzej się tym zajmie, a z nim będzie trudna sprawa. Doświdańja, a ty Zocha powiedz swemu bandycie, żeby mi nie dzwonił do biura o żadne pożyczki... mogę mu dać na stryczek.
Spojrzał na Wercmana jak na przedmiot, zatoczył się lekko i wyszedł. Zaraz wstała ciotka Zosia, powoli wkładała palto, po czym też wyszła. W roztargnieniu zapomniała ucałować Kamila. Wercman ożywił się nagle. Począł chodzić z rękami w kieszeniach spodni.
— A to ładny gips, przyjechał ten łotrzyk i będzie mi teraz życie zatruwał. Ta kanalia, hochsztapler, ma czelność upominać się o dziecko, na które tyle lat ciężko pracowałem, na głowie stawałem aby nie cierpiało głodu. Teraz rości sobie prawa i co najważniejsze, zdaje się, że je ma. Myślę, wiesz Anka, co myślę? — Że jeśli okaże się, że ten drab ma pieniądze i może zająć się Kamilem, to mu go oddamy, ale musi nam dać pewną sumę, na twoją kurację, pojmujesz? To jedyny sposób, żebyś podreperowała swoje biedne, nadwątlone siły. Tak, to niezła myśl. Wyjedziemy sobie gdzieś w góry, odpoczniesz. Myślę, że większa część twojej choroby, to nerwy. A Kamil? — Kamil jest już tak duży i rozumny, że nowoczesne wychowanie w jakimś porządnym zakładzie dla chłopców może z niego uczynić bardzo wartościową jednostkę. Wydaje mi się, że ma skłonności do ścisłego rozumowania, na co wskazuje jego małomówność. — Podszedł do Kamila i pogłaskał go po głowie. — Zdaje się, że zgadzasz się ze mną, mój drogi chłopcze?
Kamil milczał. Ale tak, zgadzał się. Po raz pierwszy, ostatnie słowa obudziły w nim sympatię dla Wercmana. Niech sobie robią, co chcą, on chce być z ojcem.
Matka stężała z przerażenia. Patrzyła tępo na Wercmana. Wreszcie wykrztusiła:
— Co, co ty mówisz? Że pieniądze, że niby Kamil ma.. Ach, ty łobuzie, ty podlecu. To teraz, zamiast mi pomóc, tak stawiasz sprawę? Ty nędzna kreaturo, żebyś zmarniał jak pies. O Jezu, Jezu, jakież ja mam podłe życie, ciągle tylko do czynienia z samymi łotrami. Ach, Boże, żebym już raz skonała wreszcie.
Znów ten upór, płacz, jęki. Czy mają może za co posyłać go do szkoły? A jeśli mają, to czy chcą? Musi bazgrać jakieś bzdury, sam, nie ma mu kto pokazać jak się co pisze, tylko ciągłe wymysły Wercmana. Dlaczego go nie oddadzą ojcu, który mu wszystko kupi, będzie dla niego dobry, wesoły. Ach, już chyba jemu, Kamilowi jest najgorzej na świecie.
Wercman machnął ręką i powiedział niepewnie: — E, nie zrozumiałaś mnie. Wyjdę się trochę przejść, bo nie mogę słuchać twego mazgajstwa.
Wyszedł. Matka płakała, patrząc bezmyślnym wzrokiem na Kamila. W tej ciszy, w świetle lampy naftowej, wytworzyła się dla Kamila nad wyraz nieprzyjemna atmosfera. Matka przecież czuła, że syn pragnął być z ojcem.
Kamil bał się wuja Kazia, wstydził go się przede wszystkim. Wspomnienie pewnego wieczoru dręczyło go zawsze ilekroć zetknął się z wujem Kaziem. Dawniej, może rok temu, odwiedzał często wuja Kazia razem z matką. Przepisywała jakieś urzędowe papiery i wuj Kazio dawał jej za to trochę pieniędzy lub kartki żywnościowe. Wuj Kazio miał żonę Marię, istne czupiradło o złośliwym usposobieniu, i troje dzieci: dwóch chłopców i dziewczynkę. Lola była wyrafinowana, miała sześć lat; kiedy byli sami, pozwalała się Kamilowi gładzić ręką po udach. Błyszczały jej wtedy oczy i zasapywała się. Dzieci nazywały to zabawą w „doktora“. I kiedyś Kamil, dziwnie podniecony, uczynił Loli coś takiego, że krzyknęła, zerwała się i płacząc z bólu, biegała po pokoju. Kamil stał nieruchomy z przerażenia; lada chwila mógł ktoś nadejść. Co jej takiego uczynił? Dlaczego nie odpowiadała co jej jest. Usłyszał kroki na schodach, Lola płakała jeszcze głośniej. Ogarnął go strach i wstyd. „Nie płacz, bądź cicho, podaruję ci kolejkę, albo konia na biegunach, doprawię mu ogon, dam ci, tylko nie płacz“ — bełkotał. „Będę płakała, ojoj, jak boli... mamusia nie da ci podarować mi kolejkę, poczekaj, powiem, właśnie, że powiem“. Ale w tej chwili wszedł wuj Kazio i Lola momentalnie przestała płakać.
Kamil odetchnął i zaraz wyszedł, blady ze strachu. Na drugi dzień wuj Kazio przyszedł z wielką awanturą. Lola jest okaleczona, leży w łóżku. Słyszane to rzeczy, taki mały zbrodniarz, chuligan. Co to będzie za lat kilka? — Potem wuj Kazio długo szeptał z matką, po jego wyjściu Kamil otrzymał kilka lekkich uderzeń dyscypliną, bijąc go, matka zalewała się łzami. Od tej pory nie widział Loli, a wuja Kazia dopiero dzisiaj. Trochę straszno byłoby mu pójść teraz na Pragę, ale poszedłby ze względu na ojca, przemógłby wstyd.
I co teraz będzie, czy ojcu zechce się walczyć o niego? To prawda, był tak stanowczy. Ta jego stanowczość objawiła się już dawniej, Kamil to pamiętał. Kiedyś mieli wyjechać we troje za miasto, podmiejską kolejką, w niedzielę. I matka tak długo ubierała się, sterczała przed lustrem. Karbowała swą perukę. Ojciec ciągle nawoływał, aby się śpieszyła. Wreszcie wstał, włożył palto, kapelusz i paląc papierosa, chodził koło matki. W pewnej chwili spojrzał na zegarek, pociągnął Kamila za rękę i powiedział: „Nie możemy długo czekać, jedziemy sami“. I matka została, kiedy wrócili, leżała w łóżku, chora ze złości. Ojciec miał charakter, zawsze postawił na swoim i pewnie teraz też tak będzie, tylko kiedy? Kamil byłby rad już, zaraz.
Kamil był teraz silnie strzeżony, jak ważny przywódca polityczny. Opiekowano się nim, dogadzano nawet, ale nie mógł wyjść nawet do sieni. Po kefir chodził Hieronimek, który nie mógł jednak zastąpić Kamila w ustępie, więc Kamil załatwiał się w domu. Było to bezlitosne, chłopiec popadał w melancholię. Sprawy tak się ułożyły, że Wercman był niejako stronnikiem Kamila. Tak, onby chętnie go wypuścił na całą noc nawet, niech idzie na zbity łeb. Matka nie rozmawiała z Wercmanem, ważniejsze kwestie domowe załatwiali pisemnie. Pocztą był Kamil: „Proszę mi zostawić pieniądze na obiad i kefir“, to od matki. „Obiad sam załatwię, pieniądze na kefir dam Hieronimkowi“ — odpisywał Wercman. Spał teraz w kuchni, a jego kanapę w pokoju zajął Kamil. Anna brzydziła się Wercmanem, z grymasem odwracała twarz na jego widok. Wercman stał się łagodniejszy, raz nawet próbował wyjaśnić Annie, że ta historia z pieniędzmi od Andrzeja, to żart. Zapomniał widać, że po owym wieczorze z wujem Kaziem, przez kilka dni dręczył ją, aby zgodziła się oddać Kamila.
Któregoś dnia, powiedział wesoło: „Pojedziecie sobie na wieś, do babki, tam będzie taniej. Mam dostać pieniądze, i jak tylko dostanę, zaraz wyjedziecie, stanie się to za kilka dni. Będzie to dla ciebie znakiem, moja Anno, że nie chcę mieć nic wspólnego z Andrzejem“. Matka uśmiechnęła się. Wieczorem Kamil przeniósł się na swoje łóżko do kuchni. Matka nabrała energii, biedziła się już jak spakować rzeczy. O, na wsi, na pewno szybko dojdzie do zdrowia. Wstawała nawet, kilka godzin dziennie spędzała na nogach.
Kamil zjadł już obiad i odrobił lekcje. Przed chwilą wyszła właśnie matka Hieronimka, w kuchni gasł ogień, pachniało pomyjami i smażoną cebulą. Kamil otworzył okno na oścież i usiadł w nim. Podwórko dyszało ciepłem, stróż polewał asfalt z ręcznej polewaczki, świergotały wróble i prawie we wszystkich mieszkaniach otworzone były okna. Za bramą, za drugim podwórkiem huczało miasto. Przebiegł jakiś chłopiec, klaszcząc bosymi stopami. Matka spała, Wercman leżał i czytał gazetę. Czerwcowe popołudnie w mieście.
Kamil wychylił się przez okno i palcami gładził włosy. Dawniej były dłuższe, przycięte przy uszach z grzywką. Ale ojciec zabrał kiedyś niespodzianie Kamila do fryzjera i kazał go ostrzyc. „Nie jest dziewczynką, po co z niego robić jakieś pacholę, od teraz będzie się strzygł do gołej skóry, na zero“. Stało się to przyczyną jeszcze jednej kłótni między matką a ojcem. „Mój synek słodki, wygląda teraz jak ordynarne chłopczysko„“: — I Kamil rzeczywiście zmienił się na niekorzyść, a ciotka Stasia powiedziała, że wygląda teraz jak „ryfa“.
Chciał tego jednak ojciec, Kamilowi to wystarczało. Matka miała pecha do takich niespodzianek, później Wercman ogolił sobie nagle wąsy i było o to piekło przez kilka dni. Dawne to jednak czasy, kiedy matce zdawało się, że kocha Wercmana. Jakiś tęgi, elegancki pan zagadnął stróża, który zaraz wycelował palcem w Kamila. Pan uniósł twarz, na której błyszczały binokle w złotej oprawie. Oo, Kamil wychylił się tak, że powinien wypaść prosto w ramiona tego pana. Zaparło mu oddech, wybałuszył oczy i patrzył. Pan uśmiechnął się i kiwnął palcem. Ale Kamil zdrętwiał; tam na dole... przecież to ojciec, tatuś, kiwa, Boże! Wercman zaszeleścił gazetą... co robić. Tęgi pan położył palec na wargach, wręczył coś stróżowi, potem pokazał Kamilowi ruch, jakby pisał, przesłał mu całusa, poszedł, obejrzał się, jeszcze raz przesłał całusa i znikł w bramie. Kamil powrócił do poprzedniej pozycji.
Uczuwał oszołomienie. Dlaczego nie zbiegł na dół? Przecież mógł po cichutku się wymknąć. I odszedł, kto wie czy wróci, czy się nie pogniewał. Nękany różnymi przypuszczeniami, wypatrywał Kamil przez okno do późnego wieczora. Ale, nie, przechodzili tędy sami obcy ludzie.
Zaraz rano Hieronimek wręczył Kamilowi wymiętą karteczkę. „Dał mi to jakiś pan“. Kamil przeczytał: „Drogi synu, jak tylko będziesz mógł, przyjedź zaraz na Pragę, do wujka Kazia. Kartkę zaraz zniszcz, nie mów nikomu, pieniądze na tramwaj da ci oddawca tej kartki; twój tatuś“. — Ach, więc zostawił znak po sobie. „Dawaj pieniądze“, powiedział szeptem do Hieronimka. Stali w kuchni, pod oknem. „Zaraz, masz... pięć marek, ja dostałem też pięć, tylko nie mów nikomu o tym, bo nam odbiorą pieniądze“.
Kamil przygotowywał się do ucieczki. Grał rolę obojętnego, któremu ani się śni wychodzić, gdzie tam, woli siedzieć w domu, odrabiać lekcje, przynajmniej będzie coś umiał. W dwa dni po otrzymaniu kartki, miał już gotowy plan. Było to śmiałe przedsięwzięcie, mianowicie Kamil zamknie tych dwoje w pokoju, zaraz po obiedzie, i wtedy wyjdzie sobie, niech krzyczą, wsiądzie w tramwaj i pojedzie do ojca. Kiedy przekręcał klucz w zamku, matka zapytała z pokoju: „Co ty tam majstrujesz, Kamil?“ Nic nie odpowiedział, wtedy matka pociągnęła za klamkę i krzyknęła: „Dlaczegoś zamknął drzwi, proszę cię, otwórz w tej chwili“. Ale Kamil już zbiegał ze schodów. Na podwórku usłyszał krzyk matki.
Wychyliła się przez okno, za nią Wercman. „Wróć w tej chwili! Słyszysz, masz wrócić natychmiast, nie zostawiaj mnie samej“. Kamil biegnąc przez podwórko, uczuwał strach jak złodziej; obawiał się, że zamkną bramę, stróż może to zrobić, matka przecież tak rozpaczliwie krzyczy. Rzeczywiście, zawodzący głos matki rozbrzmiewał na cały dom. Mieszkańcy wychylali głowy przez okna. Kamil był już na ulicy, biegł w stronę Marszałkowskiej. Zatrzymał się na przystanku, i dysząc, czekał na tramwaj. Wreszcie przyjechała osiemnastka. Wsiadł. Zemocjonowany, stanął na przedniej platformie. Odczuwał teraz zarówno strach jak i radość. Tramwaj wlókł się tak powoli; może policja będzie goniła. Uff, nareszcie Wisła.
Otworzyła mu Lola. Ach, prawda, Lola, jakiż wstyd. „Czego chcesz?“ — zapytała.
— Do tatusia, tatuś kazał mi tu przyjść.
— Już go...
Zza jej pleców wychynął przygarbiony wuj Kazio.
— Aa, patrzcie państwo. Przyszedłeś, rychło w czas. A ojciec już w kryminale, akurat trzy godziny temu, o dwunastej w południe zabrali tego swołocza. I cóż, puściła cię tak matka, namyśliła się, co? No, pewnie... ale za późno. U mnie się ukrywał... ten opryszek... i myślałem że już, że wyporządniał... to nie, znów kogoś okradł.
Wuj Kazio kiwał głową i patrzył na Kamila z rezygnacją. Wymachiwał gazetą, na nogach miał miękkie pantofle. Kamil stał zesztywniały, po jego nieruchomej twarzy spływały łzy. Wuj Kazio pochylił się nad nim i powiedział groźnie:
— Nie masz co beczeć, wracaj do matki. Powiedz, że go dwóch policjantów i jeden cywilny wyprowadziło z mego domu, z domu urzędnika o nieskazitelnym nazwisku, rozumiesz? Lolka, co się na niego gapisz! W tej chwili marsz do pokoju! — Doświdańja, radzę ci, zapomnij o ojcu, powiesz sobie raz: nie mam ojca, czy tam tatusia, i koniec. No, zmykaj.
Powoli stąpał po stopniach schodów. Coś się stało, jakieś wielkie nieszczęście. O więzieniu miał Kamil jak najgorsze wyobrażenie. Opowiadał kiedyś o tym u Wandy, sierżant­‑klarnecista. Źle było w kuchni, w oknie, ale tam musiało być znacznie gorzej. I ojca tam zabrali, ale za co? „Znów kogoś okradł“. Czy ten wesoły, tęgi pan mógłby wejść na cudzy strych i zabrać komuś bieliznę, tak jak to się zdarzyło w zeszłym roku matce Hieronimka? Co teraz pocznie? Nie może wrócić do domu, po tej ucieczce z okrzykami. Jak się pokaże matce. co powie Wercman? Zatrzymał się przed bramą i z tępą rozpaczą patrzył na poruszane wietrzykiem liście drzew ulicznych. Przejechał ciężarowy samochód i otoczył go tumanem kurzu. A może pójść do ciotki Zosi i tam się ukryć? Po trotuarze stukały obcasiki, za nimi bocianie kroki Wercmana. Twarz matki jak piwonia, ze śladami łez, a teraz promieniejąca szczęściem.
— Ach, podłe, niegodziwe dziecko! Wracaj w tej chwili do domu.
Szarpnęła go za rękę. Szli w nieprzyjemnym milczeniu, Kamil jak schwytany dezerter.
— Natura ciągnie wilka do lasu — syknął Wercman.
— Cicho, już nic nie mów — powiedziała matka.
Troje zdenerwowanych ludzi szło w słońcu. Wsiedli w tramwaj. Niechby już zaczęli trochę wymyślać, to milczenie jest tak przygnębiające. Kiedy przechodzili przez podwórko, zaśmiał się stróż: „Hehe, jest“. Na schodach siedział ślusarz i ćmił papierosa.
— Czekam proszę pana na pieniądze, państwo tak gwałtownie wybiegli i zapomnieli uiścić, a malec jak widzę się znalazł, hohohe!
Wercman dał mu pieniądze. Matka w kostiumie i kapeluszu położyła się zaraz na kanapie, przyłożyła rękę do serca i zawołała Kamila:
— Chodź tutaj, do mamusi! Czy widziałeś ojca?
Wercman usiadł i z miną idioty przyglądał się tej parze. Kamil mówił, drżącym i pokornym głosem, skręcając róg marynarki:
— Nie, nie poszedłem na górę, bo mi się zrobiło żal chorej mamusi, już nigdy tego nie zrobię.
Binokle Wercmana świeciły szatańsko.
— No widzisz — rzuciła matka w jego stronę — dziecko zrobiło to przez głupotę, chciało mieć pewnie jaką zabawkę, czy tak?
— Tak — odpowiedział Kamil — i poszedł do kuchni, bo zrobiło mu się mdło od tej nikczemności, tak ohydnie zdradził ojca.
I w tej chwili poznał, że życie jego jest tak marne, i że chyba zawsze będzie musiał kłamać; wszystko się składa na to, żeby łgał podle. I cała sprawa poszła w niepamięć, tylko Wercman narzekał na wydatek w związku z przywołaniem ślusarza i wstyd wobec całej kamienicy.
Matka hałaśliwie szykowała się do wyjazdu. Wercman miał zostać. Kamil był podniecony perspektywą wolności, tam, na wsi.
— Nie bierz ze sobą żadnych gratów, wszystko będziesz przecież miała u matki, powiedział Wercman. Weź kilka sukienek i koniec, wrócisz przecież za dwa miesiące.
Matka zgodziła się niechętnie, chciała mieć swoje gospodarstwo. Poszli we dwoje do lekarza; matka wyszła i Wercman został chwilę u niego.
— Nic ci nie jest, szczyty trochę zajęte, przejdzie ci to na wsi. — Głos jego brzmiał fałszywie.
Mieli jechać w sobotę, w południe. Ostatniej nocy Kamil nie mógł spać z wrażenia. Tylu przyjaciół oczekuje go: i Janek, syn aptekarza, i Roman, głupi Roman, najcelniej ciskający kamieniami. Dwa lata ich nie widział. Wolność, wolność, kąpiele na Suchowiźnie, słońce, łąki, las, Wercman daleko, matki Kamil nie będzie słuchał, napewno każe mu wysiadywać w domu, jak zwykle. Najróżniejsze obrazy i projekty przewijały się w głowie Kamila. W piątek popołudniu przyszła ciotka Zosia.
— Anka, jakaś to szczęśliwa. Jedziesz do babki, do Stanisławowa, i powiedz, i jabym tam była, gdyby nie Janek, wstyd się pokazać. Nagle ciotka Zosia zrobiła się bardzo poważna. „Wyjdź“, powiedziała do Kamila. „Ach, nie ma mowy, nie wychodzę nigdzie, muszę pakować swoje rzeczy“. Ciotka Zosia roześmiała się na chwilę.
— Fiu, myślałby kto, że Bóg wie jakie kufry. — Podeszła do matki i zaczęła mówić smutnym tonem: — Wyobraź sobie, że Janek ma dziwkę. Wiem napewno, jedna manikurzystka, mieszka w tym samym domu co i on, na Polnej.
Kamil patrzył na ciotkę Zosię i był pewny, że nie będzie płakała, nigdy nie widział ciotki Zosi płaczącej.
— Rzadko kiedy teraz przychodzi do mnie i zabrał ten swój aparat od wódki. Boi się niby, rewizji się boi. No i powiedz, co ja mam teraz zrobić?!
— Pewnie ci się zdaje — powiedziała obojętnie matka.
— Ach, moja Anko, ty masz swoje zmartwienia i nie pojmujesz mego nieszczęścia. Czego się doczekałam po tylu latach. Ale nie będę ci psuła nastroju przed wyjazdem, tylko nie mów nic babce, błagam cię, ani nikomu. Ty Kamil, też. Popatrzyła na Kamila i zaraz twarz jej rozjaśniła się.
— Mój złoty, brylantowy królewicz! Jak poważnie pakuje te swoje graciki, myślałby kto, że to skarby ogromne. Moje chłopaki nie mają gdzie wyjechać. Kamilku, powiedz, nie żal ci cioteczki? Żal, prawda... mój maleńki, tak się cieszę. Muszę już iść, siedźcie na wsi jak najdłużej. Anka, do widzenia, i powiedz tylko co z tym Jankiem?... Kamil, napisz do mnie. Już mnie nie ma.
Ale wróciła od drzwi. — Zapomniałabym o najważniejszym. Byłam wczoraj u Kaźka, wiesz już o Andrzeju?...
Kamil zdrętwiał. Wyda się wszystko, był przecież na górze, matka przekona się teraz jaki jest podły.
— Nie, nic nie wiem — odpowiedziała matka. Odwróciła się od walizki i stanęła ze zwieszonymi rękami, wyczekująco.
Ciotka Zosia, najpoczciwsza istota pod słońcem. Naumyślnie, a może przez roztargnienie, nie wspomniała o Kamilu.
— ...Więc aresztowany jest. Jakieś akcje sfałszował... już siedzi, powiedz, ledwo przyjechał. Zabrali go z mieszkania Kaźka, który się pieni z wściekłości. Myślał pewnie, że Andrzej go obsypie pieniędzmi, a tu masz... wstyd na całą kamienicę. No, lecę już... siedźcie jak najdłużej na wsi... pa, Kamilku.
Matka chciała ją zatrzymać. Musi iść, o piątej ma przyjść Janek. Na twarzy matki widać było ulgę. W milczeniu krzątała się po pokoju. Raz tylko zatrzymała się przed oknem i mruknęła: — Nie zmienił się nic, taki sam... byłam tego pewna.
Kamil rozszerzonymi oczami rozglądał się po gwarnej hali dworca. Wercman kupował bilety, matka siedziała na ławce, smutna i osłabiona. Było słonecznie, kroki ludzkie stukały po kamiennej posadzce. Wercman wrócił z biletami i tłumaczył matce korzyści z tego wyjazdu. Słuchała go w roztargnieniu, patrząc w inną stronę.
— Dobrze, że jedziecie, przynajmniej Andrzej nie będzie się czepiał o Kamila.
— Czego jesteś fałszywy — odpowiedziała matka. — Przecież wiesz dobrze o jego aresztowaniu i wstyd ci się przyznać, żeś tak pochopnie poleciał na jego pieniądze. Nie czytam wprawdzie całymi dniami gazet, dowiedziałam się jednak o tem.
— Ależ moja droga, żartowałem przecież wtedy, a teraz myślałem że nie wiesz o jego nowej sprawie, nie chciałem cię martwić.
— Dajmy temu pokój, chodźmy do pociągu, możesz nas nie odprowadzać na peron, po co będziesz wyczekiwał.
— Ii, jesteś zdenerwowana i koniec. Za jakie trzy tygodnie przyjadę i przywiozę ci jeszcze trochę pieniędzy. Nie żałuj na nabiał, musisz utyć. Przebywaj dużo na powietrzu. Kamil, pilnuj matki, musi nam wyzdrowieć.
Matka popatrzyła w jego oczy i uśmiechnęła się gorzko i drwiąco. Wercman ucałował jej policzki i musnął wargami czoło Kamila.
— Bądźcie zdrowi, napiszcie zaraz.
Odszedł bocianimi krokami. Wiało od niego ulgą, skrytym zadowoleniem.
Rozpromieniona twarz Kamila tkwiła jak obrazek w ramach otwartego wagonu. Wszystko było tak interesujące: krowy pasły się na łąkach, pastuchy rzucali czapkami na widok pociągu, jeden obrócił się tyłem i stał tak, dopóki pociąg go nie minął. Świntuch, gdyby tak strzelił do niego jaki żołnierz z karabinu. Miałby za swoje. Kamil próbował liczyć słupy telegraficzne, ale po chwili znudziło go to, obejrzał się na matkę. Też patrzyła przez okno. Siedziała taka smutna, zamyślona.
Konduktor krzyknął: Mińsk Mazowiecki! Przeszli przez budynek stacyjny i stanęli na piasku, między bryczkami. Pachniało sianem i końmi. Dopadli ich woźnice, matka targowała się zawzięcie, w końcu wsiedli do fury ze słomianym siedzeniem, która poczęła ich trząść po wyboistej drodze. Mieli tak jechać dwanaście kilometrów, całe dwie godziny. Kamil pamiętał tę drogę sprzed dwóch lat. Fura skrzypiała, mały konik biegł naprzemian szybko i powoli, z daleka dochodził turkot innych furmanek. Białe pasmo szosy zdawało się nie mieć kresu, po lewej stronie wiatrak sterczał nieruchomo na purpurowym tle zachodzącego słońca. Porykiwanie bydła, wilgotny zapach traw, cały ten obszar przed nadejściem zmierzchu i nocy, budził w Kamilu jakieś liryczne, niejasne odczuwania, z których wypruła go atmosfera miasta. Robiło się chłodno i od chłopa na przedzie wiało machorką. Matka kiwała się, sennie zapatrzona w zad koński. Minęli kilka wsi z żółtymi światełkami w oknach chałup. Ukazały się zabudowania, słychać było głosy ludzkie, żaby już rechotały. Furmanka zatrzymała się przed drewnianym budynkiem na środku rynku. Nad drzwiami wisiały miedziane talerze. Zleźli i na ścierpniętych nogach weszli do przesiąkniętego zapachem wody kolońskiej pokoju. Żałośnie zajęczał dzwonek. W pobliżu ktoś grał na skrzypcach: „Pożalej ty mienia“. Kamil otworzył gwałtownie drzwi od drugiego pokoju. Przy otwartym oknie stał wuj Leon. W mroku odcinała się jego sylwetka ze skrzypcami.
— Kto tam? — zawołał jak obudzony. O, Anka przyjechała, czekajcie, zaraz. — Wspiął się na palcach do półeczki przytwierdzonej gdzieś pod sufitem, zdjął futerał i układał w nim skrzypce, mrucząc: — Przyjechaliście, co, hoho, na lato, co? No, dobrze, zaraz, zaraz, o, już. Jak się masz, Anka. Dlaczegoś listu nie przysłała? A to się babka ucieszy, karmi teraz świniaki, razem z Lutką, są w chlewie. Czekajcie, nie zapalimy światła, to się zdziwią. Kamil, jaki wielki chłop, pewnie już nie długo do wojska, do legionów, co? Cicho, cicho...nastraszymy babkę.
Taki był wuj Leon, zawsze skory do żartów. Był bliźniakiem ciotki Zosi, stary kawaler, łysiał już. Wielki, barczysty o miękkiej twarzy, ze słabym zarostem. Wuj Leon był dziobaty, tak samo jak i ciotka Stasia. Objął teraz matkę i syna, przy czym badawczo wypatrywał przez okno. Pachniał wodą kolońską. — Czekajcie, o, już idą. Cicho teraz! — W pobliżu ukazały się dwie postaci ze świecą, rozległy się kwiki prosiąt. Świecę zgaszono, postaci szły dróżką w ogródku, między kwiatami. Drobna kobieta uniosła spódnicy i jęła przełazić przez okno. — Uuuch, tratata, bamm, psss, rrrumm! I wuj Leon z piekielnym krzykiem chwycił kobietę za ramiona i przeniósł przez okno.
— Czyś oszalał, wariacie! — krzyknęła babka Weronika. — Zapal lampę, kto tam stoi?
Wuj Leon zapalił lampę. Babka Weronika, znana w rodzinie ze swego flegmatycznego usposobienia, powiedziała ze zdziwieniem:
— Aa, to Anka, i Kamil też?... Zdejmcie palta, pewnieście głodni. Ale ten wyrósł.
Ucałowała córkę i wnuka.
— No i powiedz, taki stary chłop, Lolek, i co mu się głowy trzyma? Gdzie jest Lucyna, Lutka, napalno w kuchni.
Na twarzy babki Weroniki było niewiele zmarszczek, była ładna, typowa czerstwa staruszka o białych włosach. Ciotka Lucyna teraz dopiero przelazła przez okno.
— Tak się przestraszyłam tego Lolka, myślałam, że bandyci.
— One tak naumyśnie udają, żeby mnie rozbawić, bo wiedzą, że się nudzę, — powiedział z niespodziewanym smutkiem wuj Leon.
— A już, nie mamy nic lepszego do roboty, tylko ciebie bawić, — roześmiała się babka.
Ciotka Lucyna wyglądała jak Horpyna, olbrzymka, szeroka w biodrach, o pyzatej twarzy. Czesała się gładko, z przedziałem i miała lśniące, czarne włosy, jak ciotka Zosia. Zawsze onieśmielona urodą i obejściem swoich sióstr, była potulna i pełna podziwu. Jeszcze dawniej chciał się z nią ożenić pewien krawiec, który miał własny zakład, ale ciotka Zosia zawróciła mu głowę, i kiedy się jej oświadczył, wyśmiała go. Ciotka Lucyna została tedy na koszu. Całe życie była bardzo pracowita, miała wymagania małe, była pobożna. Teraz nieśmiało ucałowała matkę Kamila, jego przycisnęła serdecznie do swego obfitego biustu, po czym zaczęła palić w kuchni. Wuj Leon usiadł na łóżku i pogwizdywał, babka Weronika badawczo przyglądała się Annie. Z ogródka pachniało maciejką, daleko kumkały żaby.
— Na długo przyjechałaś? — zapytała babka. — Źle wyglądasz.
— Tak, chorowałam na zapalenie płuc, leżałam ciągle w łóżku. Chciałabym tu ze dwa miesiące pobyć.
— Jest tu taki mały pokój, możesz tam mieszkać. Jak byłaś ostatnio, mieszkaliśmy gazie indziej, tego mieszkania jeszcze nie znasz. A Kamil co, chodził do szkoły?
— Ostatnio nie, ciężko nam było bardzo, ale uczył się w domu.
— A cóż ten porabia, przyjedzie tu?
— Julek? Tak, mamo, przyjedzie. O tym, że Andrzej wrócił to mama wie?
Wuj Leon wyraził zdziwienie przeciągłym gwizdnięciem, babka spojrzała pytająco. Ciotka Lucyna przerwała swą czynność.
— Tak, wrócił z Rosji i chciał zabrać do siebie Kamila, ale nie dopuściłam do tego. Teraz go aresztowali za coś tam. Nawet go nie widziałam.
— No widzisz. Narobiłaś ty bigosu w rodzinie z tym Andrzejem, a na dobitkę Bóg cię pokarał tym... ach, a przecież chowałam was surowo i uczciwie, już takie miałyście natury, i nie wiem po kim, bo ojciec był szlachetnym człowiekiem, a ja też unikałam grzechu przez całe życie. I tylko dziewczęta, bo chłopcy... masz, Lolek, pracuje, oszczędny... Kazik na dużym stanowisku, no, jedna Lutka... Stasia też tam podobno źle się prowadzi. A gdybym tu nie znalazła oparcia, to też nie wiem coby ze mną było, może na żebraninę przyszłoby pójść...
— Uchh, matka już zaczyna swoje tyrady — wrzasnął wuj Leon. — Ledwie przyjechali, to już im matka truje życie. Lutka, szykuj kolację i koniec! Kamil, ile jest sześć razy osiemnaście? Prędko, prędko!... Ale, Anka! A co słychać z Jankiem?
Matka bezradnie opuściła ręce i oparła się o ścianę z miną męczennicy. Była bardzo znużona. Wyrzuciła przez zęby:
— Już sobie znalazł jakąś manikurzystkę, żyje z nią. Nie mieszka z Zochą. Była u mnie przed wyjazdem i powiedziała mi to.
— O, masz! to są moje tyrady. I co ona teraz będzie robiła, z dwojgiem dzieci, jeszcze gotowa nam tu na kark zjechać.
— Akurat! Jużem się rozpędził, wypłaciłem Janka co do feniga. — Ostatnie słowa babki zepsuły mu humor. Przysiadł w oknie i nerwowo poruszał nogą.
— Sto osiem wuju... wuju! — Kamil szarpał wuja Leona za nogę. — Sto osiem, wujku, wujeczku!
— A! Sześć razy osiemnaście? Dobra! Czy Niemcy bardzo wiali? Bo u nas ten rotmistrz Mittel, pamiętasz go, czy nie? w pośpiechu zapomniał zapłacić mi za trzy golenia. A, niech go tam! Jak Lutka nie da zaraz kolacji, to się wścieknę.
Ciotka Lucyna roześmiała się rubasznie.
— Trzeba będzie przygotować posłania Ance i Kamilowi. Gdzie jest świeca? — Babka zapaliła świecę i zaprowadziła córkę i wnuka do maleńkiego pokoiku pachnącego wapnem. Później zjedzono kolację i zaraz ułożono się spać. Tylko ciotka Lucyna prała jakieś szmatki do późna w nocy.
Z początku matka próbowała chodzić na spacery, ale jakoś coraz bardziej opadała z sił i w końcu położyła się do łóżka. Zarówno humor babki jak i wuja Leona poprawił się, kiedy im dała trochę pieniędzy. Kamil od pierwszego dnia zachłystywał się wolnością. Zaraz zrana pobiegł boso, w samych tylko spodeńkach i koszulce, do Janka, swego dawnego znajomego, towarzysza dobrych i złych chwil. Zastał go na dziedzińcu apteki, ustawiał z cegieł pułapki na wróble.
— E, Kamil, jak Pana Boga kocham! — Janek umiał zaklinać się, było to imponujące i groźne. Janek był prześlicznym chłopcem: twarzyczkę cherubina okalały długie włosy w złotych lokach. Miał lekko zadarty nosek i wielkie, błękitne oczy. Podskoczył do Kamila i klepnął go po ramieniu. — Te, przyjechałeś z mutrą? Klawo jest, zaraz idziemy na morwy, czy nie masz zapałek?
Po co mu zapałki? Janek był starszy o rok od Kamila, ale jak się zmienił przez dwa lata. — Wyjął z kieszeni spodenek wygniecionego papierosa, ale zaraz obejrzał się lękliwie i ukrył go w dłoni. — Ty nie kurzysz? zapytał.
— Nie, nie mam smaku. Nie lubię. Zapałki, zaraz, nie, nie mam.
Pobiegli zgodnie na środek rynku. Stał tu budynek szkolny, obok rosły drzewa morwowe. Słońce prażyło. Z daleka błyszczały talerze zakładu wuja Leona. — O, Roman już strząsa morwy, wykrzyknął Janek. Pod drzewem stał obdartus o kretyńskiej twarzy i lewą ręką ciskał kamieniami między gałęzie. Otaczało go kilku chłopaków wiejskich.
— Wynocha stąd, bo dostaniesz kamieniem — przywitał Roman Kamila.
— Daj spokój, on z nami już dawniej kolegował. Janek przyjaźnie podszedł do Romana. Z godzinę strząsali razem morwy, potem usiedli w cieniu i jedli lepkie, mdłe owoce. Janek wyciągnął swego papierosa. — Masz zapałki? Ale Roman też nie miał zapałek, wyjął natomiast szkiełko od lampki elektrycznej. — Zapalimy od słońca, ale dasz popalić? — To się wie, odpowiedział Janek.
Wspaniale to robili, zaciągali się kolejno, puszczali kłęby dymu nosem. Poważne miny, jak dorośli mężczyźni. Papieros skończył się. — Chodźmy zobaczyć, czy wróbel się nie złapał. Pobiegli i wyjęli z pułapki wylęknionego ptaka. — Puść go! I Roman uderzył Janka w ręce, ptak wyfrunął. — To nic, będzie drugi, i nastawił pułapkę. Chodźcie na błota, będziemy łapać piskorze, zaproponował znów Janek. Pobiegli na błota. Otóż to, ciągła bieganina, to czego tak bardzo brakowało Kamilowi. Co chwila inny projekt. Kąpiel, motyle, piskorze, morwy. Wracał do domu zgrzany, wygłodniały. Pochłaniał obiad i znów biegł gdziekolwiek. Wymykał się, unikał matki, jej płaczliwych próśb by posiedział przy niej trochę. Po kolacji był nieprzytomny ze zmęczenia, usypiał momentalnie. Opalił się, był dziki, brudny, pachniał wiatrem. To było życie, tego pragnął.
Z matką było źle, nie mogła już utrzymać się na nogach. Podczas upałów sypiała we fryzjerni, gdzie było chłodno. Przenoszono ją tam na noc. Jadła niewiele, chciała mieć ciągle Kamila przy sobie. Opłacała go, by pozostał na godzinę, pół. Dla chłopca było męką siedzieć w dusznym pokoju, patrzeć na żałosną minę matki. Nad osadą przeciągały czasem burze, wtedy siadał przy niej i przysłuchiwał się z błyszczącymi oczami piorunom, drżał przed błyskawicami. Cichło, wybiegał zaraz aby budować miniaturowe tamy w błocie, wdychał oczyszczone powietrze, podziwiał tęczę. Odbijał sobie te wszystkie zmarnowane, przetęsknione dni w mieście.
Przez pięć dni w tygodniu wuj Leon miał niewielu klientów. Prawdziwa robota zaczynała się w piątek wieczór i kończyła się w niedzielę, w południe. Był jedynym fryzjerem na całą osadę. W piątek przychodzili się strzyc i golić Żydzi, w sobotę i niedzielę chłopi.
Salon fryzjerski wuja Leona stawał się w te dni dla nich klubem. Zajmowali ławy wzdłuż ścian i opowiadali sobie przeróżne rzeczy związane z ich życiem. Palili, pluli na posadzkę, a wuj Leon zgrzany, porwany pracą i zarobkiem stał przy fotelu i kolejno ich przepuszczał przez swoje ręce. Szeptali, że jest partaczem, że nie potrafi ostrzyc „na jeża“. Ale był jedynym, więc najlepszym. Przez te trzy dni, co parę godzin wchodziła do zakładu babka albo ciotka Lucyna i zmiatały stogi włosów. Wuj Leon był podczas pracy małomówny i nie pozwalał sobie przeszkadzać. Kamil musiał chodzić naokoło. Wuj Leon wpadał co pewien czas do pokoju, lał sobie z garnuszka wodę na palce, połykał kilka kęsów chleba z wędliną i wracał do pracy.
— Nigdy porządnie tych łap nie umyje, zupełnie jak starozakonny — mawiała babka.
Po skończonej pracy wuj Leon siadał na wielkim, żelazem okutym kufrze i liczył pieniądze. Wtedy musiało być cicho. Zmięte banknoty wygładzał, układał na kupkę, po czym otwierał kufer i wyciągał wielką księgę oprawną w skórę: „Żywoty Świętych“. Między kartki wkładał pieniądze. Książka miała wiele pięknych obrazków i Kamil dawniej mógł je oglądać godzinami, ale teraz było mu to wzbronione. Bilon kładł wuj Leon do szkatułki zrobionej w więzieniu przez wuja Janka. Zwykle, po takim obliczeniu, wuj Leon wyciągał jeszcze płótno ze wszystkich kieszeni, sprawdzając czy nie zaplątał się pieniądz. Potem mył się, parskał, żartował z Kamilem, który naśladował jego ruchy z kieszeniami. Wreszcie zasiadał przy stole i jadł wiele, za całe trzy dni. Po obiedzie stawał w oknie i grał na skrzypcach.
— Kamil, jaki teraz chcesz marsz? Turecki, niemiecki, austriacki, murzyński czy irlandzki? Mów, każdy ci zagram.
Wuj Leon grał bardzo źle, muzyka jednak była jego drugim zawodem. Mianowicie chodził grać na weselach, do spółki z harmonistą. Z takich wesel wracał nad ranem, lekko pijany, z kieszenią pełną drobnych monet. Wuj Leon lubił stawać w zadumie, i pisać palcem w powietrzu, najczęściej sumował w ten sposób liczby.
— Co ja teraz napisałem, Kamil?
— Fuj, wstydził by się wujek!
— Ty małpiszonku głupi, ja napisałem: dusza.
Wuj Leon nosił spodnie nigdy nie prasowane: dwie rury, oraz kurtkę z cajgu, z przykrótkimi rękawami. Mógłby się dawno ożenić, ale babka odradzała mu to, sama chciała być jeszcze gospodynią. Ten łysiejący mężczyzna rumienił się jeszcze, i lękał się gniewu babki. Bo ta mała, ładna babka, była rozumną niewiastą. Gdyby wuj Leon słuchał babki, nie byłby w zeszłym roku stracił tyle pieniędzy na zbożu. Chciał zarobić, a tymczasem stracił. Wuj Leon lubił się śmiać jak opętaniec: przechylał głowę do tyłu, wypinał brzuch, luźno opuszczał ręce i dopiero rechotał.
Był dobroduszny, ale i porywczy; raz o mało nie poranił wuja Janka nożycami, za siostrę. Wuj Janek lubił bowiem bić czasem ciotkę Zosię. Kamil lekceważył wuja Leona najwyraźniej, co mu nie przeszkadzało żebrać nędznie: Wuju, daj pół marki, wuju, wuju, wuju, pół marki, pół marki, daj pół marki. Wuj Leon siedział przed domem na ławeczce i zza przymrużonych powiek patrzył na Kamila, który go przy tym szarpał za wszystkie części ubrania. Trwało to godzinę i więcej, wreszcie wuj Leon uśmiechał się i mówił: dostaniesz dwadzieścia fenigów, jak złapiesz sto much, i położysz mi tu pod nogami.
Wtedy Kamila dusiła wściekłość i odchodził obrażony, towarzyszył mu chichot wuja Leona. Bo o ile wuj Leon był skąpcem, o tyle Kamil był utracjuszem. Opłata za godzinę zwykłego siedzenia przy łóżku matki wynosiła markę, i jeszcze czekoladkę na dodatek. Pójście po lekarstwo, czy inny drobiazg też kosztowało. Ale kapiszony, orgiastyczne fundy z wodą sodową i landrynami pochłaniały te zarobki, i stąd żebranina u wuja Leona. Kamil się rozbuchał, używał życia jak niebieski ptaszek wypuszczony z więzienia. Używać, nie myśleć o jutrze, biegać.
Zaprzyjaźnił się z Burym, Bury był synem księdza, to jest synem gospodyni, ale twierdzono powszechnie, że jest synem księdza. Bury miał rodzeństwo, czworo łachmaniarzy włóczących się po księżym dziedzińcu, ale on, Bury, indywidualista, żył osobno. Nazwa przylgnęła do niego bez żadnych oznak zewnętrznych, po prostu dzieci nazwały go Burym i koniec. Właściwie na imię miał Jacek, Jacek bez nazwiska. Bury był dwunastoletnim drabem o przygarbionych plecach, lubił sam włóczyć się po uliczkach ospałej osady; twarz miał tłustą, popryszczoną i wielkie kończyny. Głowę wielką jak makrocefalik. Poznał się z Kamilem na skutek sprzeczki w czasie łowienia piskorzy. Ryba wymknęła się z jego rak i schwycił ją Kamil. — Oddaj zaraz, zasrańcu skończony, zaskrzeczał Bury. I Kamil potulnie wrzucił rybę do jego słoika. To udobruchało Burego i zaproponował Kamilowi spacer na łąki, nazajutrz, z rana.
Na upstrzonej kwiatami łące tętniło życie stworzeń. Rozgrzana zieleń wydzielała odurzającą woń. Bury chwytał małe, zielone żabki i miażdżył je bosą stopą, na ścieżce, żeby było widać. Ułożyli się, zginęli w trawie. Bury wypytywał Kamila o jego życie w mieście: jak to się dzieje, że tramwaje same jeżdżą? Kamil opowiadał, piekł się w słońcu i obserwował muszkę łażącą mu po ręku. Potem Bury zaczął opowiadać Kamilowi dziwne rzeczy. O kapralu Rosołku, który wrócił z wojska i już ma dziecko z córką organisty. On, Bury wiedział jak to się dzieje. Podpatrzył kiedyś Rosołka. Oboje męczyli się, sapali... strasznie było tam patrzeć!
Kamil słuchał tego w odurzeniu. Bury opowiadał bardzo plastycznie; starał się wyjaśnić Kamilowi kłamstwo o bocianach, ale jeszcze bardziej pogrążał chłopca w dusznej niewiedzy. Popadli w milczenie, wsłuchani w radosne szmery przyrody, wpatrzeni w czyste, wyzwalające z niepokojów, niebo. Raptem Bury począł łachotać Kamila; tarzali się rozprażeni upałem, w ostrym, podniecającym zapachu gniecionej trawy. Wracając do domu, zataczali się z wyczerpania. Ale od tego dnia, Kamil poczuł niejasną i niepokojącą przynależność do Burego.
Bury pokazał kiedyś Kamilowi stanowienie ogiera z klaczą i na Kamilu zrobiło to wrażenie czegoś wzniosłego. Bury był interesujący, mówił nowe, nieznane rzeczy. Spędzali teraz całe dni razem: Bury wymyślał fantastyczne rozrywki. Kiedyś w izbie, kiedy matki nie było, Bury przywiązał wielkiego, rudego kota za tylnie łapy do sufitu. Zwierzę wiło się jak liszka w powietrzu. Na stole postawił świecę, przypasował ją na dwa centymetry od łba, zapalił świecę i rozbujał kota. Ilekroć kot miał przelatywać nad płomieniem, miauczał jak potwór i skręcał się na sznurku. Po godzinie już słabo reagował, Bury ciągle podstawiał dopalającą się świecę wyżej. Łeb kota był opalony i osmalony kopciem. Kamil wtedy przykucnął w kącie i płakał cały czas. Patrzył i płakał. Wreszcie Bury odciął kota i wyrzucił przez okno. Teraz Kamil bał się Burego naprawdę.
Naprzeciw studni mieszkał chłop Łobodzki, z trzynastoletnią córką Genią i stadem drobnych dzieci. W dni, kiedy Bury był czymś zajęty, Kamil chodził się tam bawić. Łobodzka lubiła Kamila; częstowała go kapuśniakiem z kaszą albo ciepłym chlebem z marchwią. Każde z dzieci budowało sobie maleńkie zagrody na podwórku. Szyszki zastępowały konie, żołędzie świnie, a kartofle krowy. Każde opowiadało co robi na swym gospodarstwie: „Ja wyprowadzam krowy na pastwisko i jednego konia, drugiego konia zaprzęgam i jadę z żytem do młyna“. Na takich gawędach upływały godziny.
Czasem przebiegała Genia, smagła, chuda, z błyszczącymi oczami; przewracała bosą, małą nogą ogrodzenia, pustoszyła wszystko z furią i śmiechem, wśród błagalnych okrzyków dzieci. Trzeba było znów przeprowadzać parcelację podwórka i dzielić żywy inwentarz. W czasie takiej napaści, Kamil ugryzł ją kiedyś w łydkę i Genia zbiła go tak, że nosił sińce. Genia hodowała króliki i Kamil lubił chodzić z nią do obory aby głaskać puszyste, miłe zwierzątka. Później Kamil zapragnął bardzo mieć królicę, kłapoucha i obiecał Geni, że ją kupi. A Genia właśnie bardzo chciała sprzedać królicę, przypuszczała, że Kamil, miejski chłopak będzie miał pieniądze.
Kiedyś, podczas deszczu, Kamil zaszedł do izby Łobodzkich z myślą o tej królicy. Genia siedziała na stołeczku i pochylona, obierała kartofle. Kamil zapytał nieśmiało, z progu:
— Kupiłbym ją, tylko ile chcesz?
— Dasz pięć marek, to ci dodam jedno młode.
Kamil skinął głową i wtrącił jeszcze, że pragnie mieć królicę już dziś, ale zapłaci dopiero za kilka dni. Genia podniosła się ociężale i pobiegli pod okapem do obory. Tutaj, w ciepłym i mrocznym zaduchu, Genia poczęła gonić królicę. W pewnej chwili Kamil uchwycił za kark spłoszone zwierzę i mocno przytulił je do piersi. Zaraz poczuł ostry ból na gardle, krzyknął i wypuścił królicę. Jednocześnie zatoczył się z przestrachu, zawadził nogą o pług i całym ciężarem ciała upadł na puszysty, piszczący kłębek. Rozległy się wściekłe okrzyki Geni, która przyskoczyła do Kamila i jęła tłuc go pięściami po głowie. Chwilę tarzali się niby tuman jaki, a kiedy podrapani i okrwawieni podnieśli się z ziemi, u nóg drgała królica z przełamanym kręgosłupem. Żal i przerażenie na widok konającego zwierzęcia sprawiły, że chłopiec zaniósł się głośnym, histerycznym płaczem. Do obory wpadł Łobodzki i nie orientując się jeszcze o co chodzi, począł na wszelki wypadek bić solidnym pasem z grubą klamrą, Genię i Kamila. Z podwórka rozległo się ujadanie psa na łańcuchu. Dotknięty jakimś szokiem nerwowym, Kamil, wymknął się z tego piekła i począł biec w stronę domu. — Tylko musisz teraz zapłacić za królicę, bo ci kijanką łeb rozłupię — krzyczała za nim Genia.
Skończyło się na tym, że babka Weronika zaniosła Łobodzkim trzy marki i z zabitej królicy przyrządziła potrawkę na obiad. Ale Kamil chodził teraz zgaszony. Czuł się mordercą królicy i przypisywał sobie pełną winę i wpływ przyjaźni z Burym. Kilka dni chodził z podwiązanym gardłem. Bał się Geni, śniła mu się po nocach jako czarniawa diablica z wielkimi, błyszczącymi oczami, mknąca w przestworzach na czerwonym kogucie i groźnie potrząsająca białymi zwłokami królicy. Unikał także Burego. Przesiadywał więcej u matki. Cierpiał, włóczył się skwaszony po kątach.
Babka Weronika i ciotka Lucyna, chodziły często na grzyby i jagody. Czasem Kamil chodził z nimi. Jeśli wyszli bardzo rano, wracali zwykle dobrze po południu. Rozchodzili się po lesie, myszkowali po krzakach i między drzewami. Kamil z policzkami uczernionymi jagodami kręcił się w ciszy lasu. Wtedy rozmyślał, i czuł, że tu, na wsi, narobił potwornych grzechów i czeka go za to wielka kara. Pogrążał się w rozpaczy, bał się kary od Boga, którego nie pojmował, ale bał się Go... Jeżeli jest rzeczywiście, ten starzec z siwą brodą, gdzieś tam w górze? Chłopiec martwił się i mizerniał. Czy może się komu zwierzyć? Ludzie dorośli, to przecież wrogowie dzieci. Kamil wyobrażał sobie, jakieby lanie dostał od matki czy babki, gdyby im opowiedział o swoich snach i historiach z Lolą, Burym czy Genią. Jeśli babka Weronika zbierała jagody w pobliżu, wówczas lubiła opowiadać Kamilowi o ojcu. „Twój ojciec to zbój, unieszczęśliwił moją córkę, i narobił nam wstydu. Najpierw wykradł ją z domu, potem ciągle policja, rewizje. A tak ją niby kochał. Raz położył się na łóżku, kiedy nikogo nie było w domu, wysmarował sobie usta jakaś pianą, i niby, że się otruł, stary komediant. Czy byłeś już u spowiedzi? Czekaj, pójdę do księdza, musisz się przygotować, bo inaczej będziesz takim samym gałganem!“
Z czasem Kamil przestał chodzić na jagody, bał się gadulstwa babki. Drugi Wercman. Było mu teraz strasznie źle, nikt się nim nie opiekował. Dawali jeść, spać i koniec. Matka była bez woli, już trudno było jej mówić. Chyba wuj Leon, ale ten zawsze żartował tylko z Kamilem, nigdy nie powiedział mu nic czułego. W połowie lipca przyjechał Wercman. Czuły, nadskakujący matce, sprawiał wrażenie odwrotne niźli pragnął osiągnąć. Zabawił jeden dzień. Tak był stęskniony, musiał ją zobaczyć, nawet z uszczerbkiem dla kieszeni. I teraz właśnie potrzeba mu trochę pieniędzy; ona tu na wsi da sobie tymczasem radę, a on za kilka dni odeśle tę sumę i jednocześnie przyśle to co obiecał, żeby do końca nic jej nie brakowało. „Moja biedna, ukochana Anka, tyle lat, ale zobaczysz, wszystko będzie jak najlepiej, przechodzisz właśnie przesilenie!“ Wuj Leon go ogolił i Wercman na drugi dzień wyjechał. Matka popłakała sobie trochę, przykro jej było żyć tutaj za darmo, ale pocieszyła się, że jej przyśle pieniądze, odda wszystko.
Ciotka Zosia przysłała duży, pełen rezygnacji list. Janek zupełnie przeniósł się do tamtej, żyje z nią i mieszka. Ona mieszka z dziećmi na Powiślu, Stacha nauczyła ją szyć kamizelki, już nawet trochę zarabia, tymczasem dojada zaoszczędzone pieniądze. „Czy Anka się poprawiła? Kamila, tego kochanego chłopca, całuję tysiąc razy, w oba oczka. Odpiszcie prędko“.
Matka nie jadła zupełnie, piła tylko mleko. Więdła, chudła, malała w oczach. Przysuwano jej łóżko do okna, całymi dniami patrzyła w okno, zobojętniała, nawet na Kamila mało zwracała uwagi. Wercman przysłał list tej treści: „...że chyba najlepiej będzie ci przy rodzinie, mnie teraz jest ciężko, nastały fatalne czasy, nie mogę narazie nic przysłać, mieszkanie zwijam, rzeczy już sprzedałem. Prawdę mówiąc dość się z wami namęczyłem przez tyle lat. Musicie sobie sami dawać jakoś radę“. Treść tego listu skrupiła się na Kamilu. Póki był niezależny i przy matce, był dobrze traktowany. Teraz używano go już do posług. Babka Weronika przebąkiwała, żeby uczył się fryzjerstwa u wuja Leona. Na skutek tej propozycji Kamil przemyśliwał o kąpieli na Suchowiźnie, o tym, że mógłby nie wrócić. Przyczyniły się do tego ostatnie przeżycia. Był wylękniony, nieufny, gryzły go myśli o rzeczach nieznanych a wyczuwanych.
Ciotka Lucyna smażyła naleśniki dla Anny. Musi przecież coś jeść. Zdrowa, z policzkami błyszczącymi od żaru kuchennego, ciotka Lucyna wyglądała jak uosobienie beztroski. Co chwila podsuwała Kamilowi świeży naleśnik. Nie chciał jeść. Ciotka Lucyna mówiła ze śmiechem: „Nie, to nie. A może ten, patrz jaki przyrumieniony? Nie, no to nie.“ Kamil siedział osowiały i przemyśliwał nad sposobem wydostania się z domu. Umówiony był z Jankiem, że pójdą na jabłka do księżego sadu. Wprawdzie jeszcze niedojrzałe, ale to nic. Będzie można je upiec. W zakładzie wuj Leon grał na skrzypcach, a tutaj znów strzegła go ciotka Lucyna. O tej porze Kamil nie może wyjść, babka przykazała, że Kamil będzie łuskał groch. Zajęcie straszliwe i znienawidzone. „Chodź do matki“, powiedziała ciotka Lucyna. Niosła talerz z naleśnikami. Matka leżała w mroku i zaraz wystękała: „Za nic nie będę jadła. Oh, Boże! Kamil, posiedź przy mnie. Wiesz Lutka, zdaje mi się, że już nie dożyję jutra. A tak mi się nie chce umierać, boję się, strasznie się boję śmierci“. „E, głupiaś, co też wygadujesz, jedz lepiej! Muszę lecieć, bo mi się tam przypalają“. Ciotka Lucyna wybiegła, a Kamil usiadł obok, milczący i nadęty.
— Syneczku, nie żal ci będzie mamusi?
— Żal, ale nic mamie nie będzie.
Ciągnęło go ogromnie na jabłka, taki śliczny wieczór. Rozmawiał z matką jak przez sen, zaabsorbowany jedną myślą. Raptem zawołał:
— Mamusiu, ja zaraz przyjdę! — I jak szalony wyskoczył przez okno.
— E, myślałem, że się już ciebie nie doczekam — powiedział Janek.
Pobiegli w stronę sadu. Przeleźli przez parkan i zaczęli zrywać jabłka. Przez nieruchome gałęzie przeświecał księżyc, było cicho. Nagle coś wrzasnęło i objęło Kamila w pół. Janek siedział na drzewie.
— Złaź draniu z drzewa! — krzyczał Bury.
Janek zlazł. Wtedy Bury chwycił ich za kołnierze i począł tłuc głowami.
— Jak tak, to z daleka ode mnie, a na jabłka, to dobrze.
Teraz kolejno ugryzł ich mocno w policzki. Trysnęła krew. Bury wyglądał jakby się wściekł.
— Uciekajcie, bo was pozabijam!
Na rynku spojrzeli na siebie i zobaczyli, że na policzkach mają wstrętne, podsiniałe i ociekające krwią rany. Obmyli je sobie przy studni i rozeszli się w przeraźliwym milczeniu. Spotkało ich coś tak potwornego i niespodziewanego, że zaniemówili. Kamil z godzinę przesiedział pod gmachem szkoły, przemyśliwając, jak wytłumaczyć ranę na policzku. Osada spała, świecił księżyc, daleko szczekały psy. Powlókł się wreszcie do domu, wstrząśnięty niesamowitością wypadku. Powie, że upadł i ugryzł go pies. Poszedł do ogródka i zobaczył, że w domu jest jakieś zamieszanie. Przelazł przez okno i tutaj odrazu wpadła na niego babka.
— Zabiłeś matkę, ty szelmo! Uciekłeś przez okno, przeraziła się i umarła!
Kamil spojrzał na łóżko: leżała groźna, pełna nienawiści do świata, który opuściła. Było mu wszystko jedno. Czuł się czczo. Zaczął łapczywie jeść naleśniki. Babka przestała wymyślać. Zapalono gromnice. Poruszano się cicho. Szeptano: umarła... tak nagle...

III

Zatrzymał się i zajrzał do kapliczki z Matką Boską. U stóp jej leżały świeże i zwiędłe kwiaty, ale niżej coś cuchnęło obrzydliwie. Kamil zobaczył nieżywą wronę. Pokręcił nosem, przeżegnał się i usiadł obok kapliczki.
— Będę tu siedział z godzinę, a może i więcej. Strasznie mi gorąco i nogi mnie bolą, możesz sobie iść sama na zbity łeb.
Kamil zupełnie nie szanował ciotki Lucyny. Była za potulna i tylko uśmiechała się. Rzucasz w nią błotem — śmieje się. A przytem teraz Kamil był doprawdy zły. W taki upał, dwanaście kilometrów piechotą... Nie mogli te skąpiradła wyjąć pieniędzy z „Żywotów Świętych“ i dać im na furmankę. Rozciągnął się na trawie i pogwizdywał. Ciotka Lucyna przysiadła obok. „Bój się Boga, ty grzeszniku, nie gwiżdż przy niedzieli, i w dodatku matka ci umarła“. Na niebie ani jednej chmurki. Kamil nie mógł się zdecydować: martwić się czy nie? Matka rzeczywiście umarła, i niby wypadałoby pożałować trochę. Ale Kamil nic nie odczuwał; pustka, może trochę zdziwienia. Tak, jest bez serca, ale czy powiedział mu kto, co to jest serce, czułość. Na wiele rzeczy Kamil był wrażliwy, na śmierć matki akurat nie. Teraz miał jechać z ciotką Lucyną do Warszawy, należało zawiadomić rodzinę o nieszczęściu. Kamil pomyślał w duchu, że mogła to przecież załatwić ciotka Lucyna, po co i on, szkoda pieniędzy, ale babką w roztargnieniu nie pomyślała o tym. Taki kawał drogi, piechotą... potworne.
— Jesteśmy dopiero koło Ładzynia, jeszcze osiem kilometrów. Nie ruszam się, leżę, możesz iść sama.
Ciotka Lucyna wyjęła z węzełka zeschłą bułkę i kawałek sera. Połowę dała Kamilowi. Jadła, zbierając pilnie okruszki. Przeliczyła pieniądze. Kamil jadł leniwie i bez apetytu. Ciotka Lucyna wstała.
— To leż sobie, nie chcę spóźnić się na pociąg. Dostaniesz tęgie baty od babki, ty wałkoniu.
Poszła. Kamil pomyślał, że warto jednak przejechać się, zobaczyć miasto i ciotkę Zosię. Zerwał się i pobiegł ścieżką tuż przy szosie. W trawie cykały koniki polne. W upale wszystko znieruchomiało. Czarna suknia ciotki Lucyny żałobnie powiewała na białym pasmie szosy. Kamil biegł, przystawał, czasem biegł za motylem. Słupy telefoniczne jęczały monotonną melodią. Jakiś rowerzysta minął ich, z lewą ręką beztrosko opartą o biodro. Ciotka Lucyna, wielka i czarna, oddalała się, Kamil musiał ją doganiać, wreszcie zmęczony, mokry od gorąca, usiadł w chłodnym kącie na stacji. Ciotka Lucyna czekała swej kolei przy kasie, aby kupić bilet. Teraz dopiero, na stacji, ogarnął Kamila smutek. Byle drobiazg mógł w nim wytworzyć nagłą zmianę. Budynek stacyjny taki obcy, przejeżdżają tędy pociągi, uwożą ludzi gdzieś w bezkres, przemierzają świat cały. A on tutaj siedzi, mały, prawie sam na świecie, sierota. Na ceglastym tle budynku pocztowego poruszały się sennie gałązki brzozy. Przebiegła drobnym kroczkiem jakaś kobieta, wykrzywiona od ciężaru tobołów. Ludzie włóczyli się ospale z kąta w kąt. Kamil pomyślał, że popołudnie niedzielne na prowincjonalnej stacyjce jest straszne, zwłaszcza jeśli dziesięcioletniemu chłopcu umrze matka. Ciotka Lucyna kupiła już bilety; usiadła, położyła przed Kamilem szarą torebkę z landrynkami i wysepleniła przez zajęte ssaniem wargi: „Za kwadrans pojedziemy“. Cierpki, cytrynowy smak cukierka rozrzewnił Kamila. Może nie umarła, może tylko zasnęła tak twardo. Przecież są tacy co w trumnie się budzili. Jakie życie czeka teraz Kamila, czy będzie chodził do szkoły, czy pocałuje go kto, może już niedługo dorośnie i będzie mu wolno robić wszystko co robią starsi? Ale teraz chce mu się bardzo nic nie robić, biegać, być wolnym, czekać dorośnięcia. Czy naprawdę nic nie czuje? Leży zupełnie nieżywa, nie oddycha? Pożałował, że nie sprawdził, czy nie oddychała. Nadjeżdżał pociąg, ciotka Lucyna zerwała się gwałtownie. „Ach, chodź, chodź prędko. Boże, już jest, bo odjedzie“. Kamila to rozbawiło. Jaka głupia, pociąg jeszcze nie stanął, a ona mało ze skóry nie wyskoczy; zupełnie jak Zbyszek. Biegła teraz, z rozwianym płaszczem i w szalu. „Kamil, trzymaj się mnie, bo wpadniesz pod pociąg“.
Z ciotką Zosią stało się coś złego. Pogłaskała Kamila obojętnie, nie pochyliła się nad nim. Kiedy chłopiec z ciotką Lucyną wysiadł na dworcu Wileńskim, pomyślał sobie zaraz, że właśnie jedyna jest w tej chwili ciotka Zosia. Kochała go, okazywała mu to na każdym kroku. Za nic w świecie nie będzie strzygł chłopów u wuja Leona, będzie nalegał aby zostać u ciotki Zosi. I miasto było teraz przyjemne, witało go ciepłym, letnim zmierzchem, i kiedy tramwaj dudnił na moście, od rzeki biegł orzeźwiający podmuch. A więc przeprowadziła się. Kamil jeszcze nigdy nie był w tej dzielnicy. Kiedy most się skończył, wysiedli z tramwaju i poszli dołem, wzdłuż rzeki, ulicą Dobrą. Szyby okien czerwieniły się w słońcu, przed domami wysiadywali ludzie, odpoczywali zapewne po pracy, a dzieci hałaśliwie kończyły całodzienną zabawę. Dzielnica była gwarna, zamieszkała przez pracowitych, prostych ludzi. Skręcili w prawo, w ulicę Leszczyńską, po lewej stronie czerniał skwer i huczała elektrownia. Ta ulica była piękna, prosta i szeroka, wysadzana drzewami. Mnóstwo dzieci na środku ulicy i przed domami. Czteropiętrowa kamienica, w której mieszkała teraz ciotka Zosia, miała balkony, dwa sklepiki spożywcze mieściły się po obu stronach bramy. W bramie było chłodno i mroczno, weszli w ciemny korytarz na prawo. Tutaj, na końcu korytarza mieszkała ciotka Zosia. Pokój był duży, jak sala, również mroczny, trzeba było przejść cały, aby popatrzeć przez okno. Okno było duże, weneckie.
Ciotka Zosia prasowała właśnie jakiś materiał, pachniało jak u Piwowarskiego. Na podłodze, wśród ścinków, bawili się chłopcy: Zbyszek i Jerzyk. Twarz ciotki Zosi była blada jak zwykle, ale jakaś zwiędła, prawie szara. Postawiła żelazko na glinianym garnku i powiedziała matowo:
— Co ty powiesz, Ludka? Mój Boże, umarła Anka... ktoby się spodziewał.
Bo ciotka Lucyna, rozwiana i energiczna, krzyknęła od progu:
— Nie ma Anki, umarła!
Siostry usiadły naprzeciw siebie. Jedna była szczerze zatroskana, ale druga udawała troskę, była bowiem przy śmierci, a przez cały czas podróży wymartwiła się dość. Zbyszek szarpnął Jerzyka i zawarczał: „Te, ciotka Ania umarła, widzisz?“. I Jerzyk wodził bezmyślnie czarnymi oczami, ale nic nie widział. „Mamo, niech mama prasuje, bo drugie żelazko pali się w piecu“ — powiedział Zbyszek. Popatrzył przy tym zarozumiale na Kamila. Ciotka Zosia wróciła do swego zajęcia. Teraz ciotka Lucyna opowiedziała wszystko szczegółowo, z namaszczeniem. Kamil przykucnął koło kuzynów, ale ci spojrzeli na niego z wrogą obojętnością, wobec czego usiadł na małym czerwonym kuferku, takim, jakich chłopi używają kiedy idą do wojska.
— I ona leży tam, trzeba zwołać rodzinę i pojechać na pogrzeb, trzeba uszyć jej białą suknię, tak?
— Tak — bąknęła ciotka Lucyna.
— A co będzie z Kamilem? Co on teraz... gdzie ma być?
— Babka Weronika mówiła, że u ciebie, bo... gdzie? On sam nie chce być u Leona.
Przez chwilę ukazała się dawna ciotka Zosia. Lekkomyślna, nieobliczalna.
— Kamilku, moje ukochanie, chcesz być u mnie?
— Tak, wolę u cioci — odpowiedział Kamil.
Ale zaraz przestała się uśmiechać, zmarszczyła się nawet. Jej jest bardzo ciężko, a przy tym w mieszkaniu tak ciasno, jest ich przecież czworo, bo Stacha mieszka z nimi, żeby nie Stacha, to wogóle niewiadomo co by było, dzięki niej może trochę zarabiać. Spojrzała na chłopców i westchnęła. Ach, przecież jakoś być musi, tylko jeśli Stacha się zgodzi. I Kamil, z początku trochę zmartwiony, teraz się rozpogodził. Ciotka Stasia na pewno się zgodzi.
Zgodziła się, naturalnie, przyjęła go, nawet cieplej niźli ciotka Zosia. Nawet Kamil przyda się na coś, bo z tych dwóch wałkoniów nie ma żadnego pożytku, jeśli już się uda posłać którego po jedwab, to zgubi pieniądze. Kupi mu małe, żelazne łóżeczko, będzie sobie spał w kąciku. Biedaczek, matka umarła, ojciec w więzieniu, to też jakby go nie było. Ciotka Stasia była wzruszona. Pochyliła swoją ładną, zeszpeconą przez ospę twarz nad Kamilem i pogłaskała go. „Mój biedaczku, sierotko“. I właśnie teraz, kiedy przedtem ani mu się śniło płakać czy martwić, Kamil się rozpłakał. Ukrył twarz w ognistych włosach ciotki Stasi, płakał, wypłakiwał się za wszystkie czasy. Nie z żałości, a raczej z żałości, tylko nie swojej, lecz sprowokowanej przez ciotkę Stasię. Tajało, płacz sprawiał przyjemność.
Trzy siostry szyły białą suknię dla zmarłej, od rana, na drugi dzień po przyjeździe Kamila. W południe, ciotka Zosia zarzuciła chustkę i wybiegła do sklepu kolonialnego na przeciwko i stamtąd zatelefonowała do wuja Kazia. Przyjdzie nad wieczorem, namyśli się jeszcze, czy pojedzie na pogrzeb. W ciągu kilku godzin Kamil nawiązał znajomość z wszystkimi dziećmi tego domu. Szybko też wyróżnił spośród nich Marka. Marek był suchy i sczerniały jak korzeń, jego nogi były bez łydek, o lśniących goleniach z czarnymi plamami. Starczą twarz ożywiał najfiglarniejszy nosek, junacko zadarty. Marek był uczniem szkoły powszechnej i ukończył drugi oddział.
Właśnie puszczał na podwórku gołębie z papieru, kiedy podszedł do niego Kamil i powiedział:
— Czy nie chciałbyś pojechać w konie? Mam morowe lejce.
Potrząsnął pięknymi lejcami z kasztanów. Spod obszarpanego daszka błysnęły zbójeckie oczy Marka. Dwie dziewczynki wysunęły się zza jego pleców, podeszły do Kamila i popchnęły go do tyłu.
— Powieś się na swoich lejcach, wynocha, on nie ma czasu — powiedziała jedna, bardzo podobna do Marka.
Druga, pulchna i ładna, zaskrzeczała dziko i zakręciła się w miejscu. Kamil zamierzył się lejcami, ale Marek podbiegł i krzyknął:
— Te, zębów nie pozbierasz, to moje siostry! Jeżeli te lejce są długie, to zaprzęgniemy się we trójkę, a ty będziesz furmanił. Dawaj!
Lejce okazały się dostatecznie długie. Była to trójka bardzo narowistych koni, Marek rżał w środku. Obstąpiła ich gromada dzieci. Kamil cmoknął, i wspaniały zaprząg pocwałował na ulicę. Warkoczyki dziewczynek powiewały na wietrze. Kamila swędziły właśnie ręce do tych warkoczyków. Bose stopy klekotały na trotuarze, w szalonym galopie skręcili w Browarną, nad straganem mignęła ręka Marka, ręka ta schwyciła połówkę kawona, pędzono dalej, krzyk, wielki krzyk straganiarki.
Wrócili na podwórko, usiedli na kupę piasku i jedli kawon. Kamil był zachwycony tą kradzieżą, tak sprytnie popełnioną, jakby nigdy nic. „Te moje siostry, to jedna nazywa się Magda, a ta gruba Emilka“ — wyjaśnił Marek. Potem Kamil opowiadał im o wsi, z żalem wspomniał Burego. Marek zrewanżował się opowieścią o kocie, który miał na imię Kajzer. Ten Kajzer był ich własnością, wylegiwał się na parapecie okna i akurat dwa dni temu wyleciał z czwartego piętra. Usnął i ześliznął się po blasze. Zakopali go za śmietnikiem. Ale matka Marka krzyknęła: „Maareek na oobiad!“ i dzieci się rozstały.
Tego dnia poznał Kamil jeszcze Kazika, tęgiego wałkonia, zwanego „Kusią“. „Kusia“ lubił wystawać pod bramą, gdzie palił papierosy i spluwał. Miał czternaście lat, już pracował, pomagał murarzom przy budowie. Jego matka była posługaczką na kolei. „Kusia“ był zależny niejako od młodszego Marka, ojciec Marka był murarzem. „Kusia“ wykpił, dosłownie wyszydził aksamitne ubranko Kamila i jego czerwony beret. Chwycił go przedtem za głowę i nacisnął nos dłonią: „To będzie syfon, masz syfona, gówniarzu“. Rzeczywiście Kamil syczał nosem. Wydarł się wkońcu z jego rąk i pobiegł do domu. Nadchodził wieczór, trzy siostry kończyły suknię dla umarłej. Pochłonął talerz zupy i masę chleba, stało się to na skutek dobroci ciotki Stasi i sieroctwa, ponieważ o chleb było trudno, wystawała się za nim w kolejkach, po kilka godzin dziennie. Zapalono lampę, w mieszkaniu było duszno, z podwórka cuchnął klozet. Jerzy i Zbyszek prowadzili cichą, mrukliwą rozmowę w kącie, między łóżkiem i ścianą. Ustawiali ołtarz na małym stołeczku z dziurką. Zamierzali odprawić modlitwę za ciocię Ankę. Ciotka Stasia naciskała pedały maszyny, turkotało, Kamil oparł się o ścianę, patrzył na pracę i rozpamiętywał całodzienne wrażenia.
— No i cóż ty kochasiu! — krzyknęła ciotka Stasia. Przerwała pracę i objęła Kamila.
— A nic — odpowiedział smutno.
Ciągle go tylko ściskały i wycałowywały, pewnie dlatego, że był ładny i świeży.
— Powiedz, — zwróciła się ciotka Stasia do ciotki Zosi, — gdybym go wtedy na moście nie przytrzymała, to nie wyrósłby na takiego cudnego chłopczyka. Co się tak gapisz, Ludka? Niosłam go raz przez most w powijakach, chciałam się przypudrować i oparłam go o barierę, przechylił się, gdybym go nie przytrzymała, wpadłby do wody, moje skarby, uchh, bo cię zjem. Ludka ty wariatko, nie pamiętasz tego? Przecież Anka o mało mi oczu nie wydrapała jak jej to powiedziałam. Teraz umarła, biedna, w tym wieku, ile miała? dwadzieścia osiem lat. Tak, maleńki, jutro pojedziesz z ciotkami i wujaszkiem na pogrzeb. A co to Kazik nie przychodzi. Zocha? Przecież miał przyjść nad wieczorem?
— A diabli go wiedzą.
Ciotka Zosia, zgarbiona, podszywała kamizelkę podszewką. Zakłuła się w palec i ssąc go, patrzyła na swoje dzieci.
Pod ścianą stał wielki, dębowy stół; jedzono na nim, służył jako warsztat, a dzisiaj miała na nim spać ciotka Lucyna. Kamil próbował bawić się z chłopcami, ale Zbyszek wrzasnął: „Mamo, niech on odejdzie, ten cholernik zakichany!“ Kamil usiadł przy stole, ciotka Zosia wetknęła mu przodek kamizelki i powiedziała: „Masz, powyjmuj fastrygi, tą kostką, tylko nie zrób dziury w materiale“. Kamil oczyszczał kamizelkę z białych nitek bawełny. Ogarnął go ten przeklęty smutek, jak tam, w oknie. Matka umarła i jest teraz sam, ciotki będą go biły kolejno i wysługiwały się nim. Czy też będzie mógł biegać z Markiem? Ale tutaj nie będzie przynajmniej tak nudno, nie będzie tych samotnych wysiadywań, Wercmana. Znikł gdzieś, przepadł, wczoraj ciotka Lucyna szukała go w mieszkaniu na Złotej, już tam kto inny mieszkał. Zato jutro pojedzie na wieś, zobaczy jeszcze Janka, a gdyby się Bury nawinął, to go poczęstuje kamieniem. Będzie szedł za pogrzebem, tuż za trumną, czy potrafi płakać?
Ktoś zaszurgał butami przy drzwiach. Wuj Kazio powiedział z daleka: „Dzień dobry“, ciotka Lucyna poprawiła: „Przecież już wieczór“. Wuj Kazio wyjął chusteczkę do nosa, rozłożył ją na kuferku i dopiero usiadł. Trzymał melonik na lasce i był sztywny. Przyjrzał się Kamilowi spod okularów, poczem zdjął je i przetarł.
— Ach, Lucyno, i czegóż ty mnie poprawiasz, ja wiem dobrze, że wieczór. — Zakasłał wytwornie. — To tak, jakby Anka opuściła ten świat, i na suchoty, powiadasz Zosiu? Hm, biedna kobieta... niewiele dobrego zaznała... No więc, potrzeba wam poprostu pieniędzy na pogrzeb?
— Składamy się, jak nie możesz, to same damy sobie radę — powiedziała ciotka Stasia.
— Ależ nie, i owszem... pojadę nawet z wami. Również Maria pojedzie, moja żona bardzo ceniła Ankę za... za jej wolnomyślność. Oczywiście, pojedziemy razem, spotkamy się na dworcu. Prawda, a Kamil, co będzie z Kamilem?
— Zostanie z nami, bo... cóż?
— A, bardzo pięknie. Poślecie go chyba do szkoły...ale o tym potem, ja muszę jeszcze iść do biura. Zatem pociąg, acha, o dziesiątej... o dziesiątej rano jestem na dworcu... doswidanja.
Wyszedł kroczkiem birbanta. Ciotka Stasia pokazała za nim palcami na nosie i powiedziała: „Nasz kochany braciszek, to skończony idiota“. Żwawo zakręciła się koło kuchni, grzała zbożową kawę. Ciotka Lucyna poczęła zamiatać podłogę. Na kuferku drzemali chłopcy jak dwa embriony. Kamil wyszukał gdzieś Karola Maya i czytał. Ciotka Zosia przeciągała się w oknie i ziewała. Wszyscy byli senni, ciotka Lucyna uklękła na podłodze, wyjmowała ze śmieci ścinki i odkładała na kupkę. Raptem zerwała się, krzyknęła: „Lampa filuje“. Podbiegła, przykręciła knot i wróciła do swych śmieci. Ciotka Stasia rozlała kawę do kubków, pokrajała chleb, obudziła ogłupiałych ze snu chłopców, po czym wszyscy usiedli do kolacji. Kamil nadrobił chleba do kawy, zamieszał i jadł brunatną paćkę. Ciotka Zosia powiedziała żałośnie:
— Mój Boże, dawniej biała kawa i chleb z masłem kłuły w zęby, a teraz pije się czarną lurę z sacharyną i smakuje, ależ czasy nastały...
— Nie narzekaj, dobrze, że chociaż chleb jest — odpowiedziała wesoło ciotka Stasia.
Kamil patrzył na trzy ciotki i dziwił się zmianie, jaka zaszła w ciotce Zosi. Dawniej różowa, pachnąca, pełna temperamentu, teraz siedziała melancholijna, w zniszczonej sukience z dużym dekoltem, ukazującym obwisłe piersi. Ciotka Stasia natomiast, fertyczna, kręciła się pełna energii, biła od niej młodość. Jerzyk i Zbyszek objadali się, przytuleni, małomówni, sprawiający wrażenie jakby ich łączyła jakaś ważna tajemnica. Zjedli, szybko rozebrali się i z cichym pomrukiwaniem wleźli do wielkiego łóżka. Ciotka Zosia przyciemniła lampę, rozebrała się i weszła w środek, miedzy dwóch synów. Kamil miał spać z ciotką Stasią, na mniejszem łóżku. W słabym oświetleniu ciotka Lucyna klęczała w koszuli przed stołem i odmawiała pacierz, przypomniało to ciotce Zosi, że jej dzieci nie uczyniły tego.
— W tej chwili zmówcie pacierz, a to co takiego!
— Jutro, mamo, jutro zmówię dwa — wybełkotał przez sen Zbyszek.
Dała im spokój, Kamil ukląkł przed łóżkiem i pomruczał trochę dla świętego spokoju. Wszyscy już leżeli, gawędzili sennie i powoli. Wreszcie ciotka Zosia powiedziała: „Ludka, zgaś lampę“. Ciotka Lucyna zeszła ze stołu i przykręciła knot. Światło konało, aż wreszcie obróciło się w błękitny, nieruchomy płomyk. Ucichło, tylko ciotka Stasia przytuliła do siebie Kamila i szeptała mu bajkę: zamiast oczu miał gwiazdy, zamiast głowy miał ziemię, zamiast ciała miał niebo, wysiadywał na piekle i płakał...
Z samego rana przygotowywano się jak do długiej, morskiej podróży. Dwie ciotki wyrywały sobie rurki, pożyczały pudru i odpychały od lusterka. Ciotka Lucyna klepała pacierze gdzieś w kącie, zapomniana. Wreszcie cała gromada wyruszyła, ciotka Zosia wróciła się jeszcze, aby sprawdzić, czy zamknęła drzwi. Wsiedli do tramwaju i to był wielki koszt, te bilety tramwajowe. Konduktor zakwestionował wiek Kamila: taki duży chłopak i pół biletu? Ma chyba więcej niż dziesięć lat. Jechały ze skupionymi minami, ciągle nawołując dzieci: „Nie wychylaj się, siadaj, zdejm buty z ławki“. W hali dworcowej stał wuj Kazio z żoną. Krytycznie spojrzał na grupkę sióstr i siostrzeńców. Okazało się, że nie byli sami: na skutek śmierci Anny powyłazili ze swych schronów nieznani dotychczas kuzyni, dalecy krewni. Dwóch mężczyzn i trzy kobiety. I oni też jadą na pogrzeb. Zaczęli się całować, jakieś wspomnienia; „tyle lat, biedna Anka!“ Mężczyźni byli odświętnie ubrani, jeden miał na imię Franek i czarną opaskę na lewym oku. Oglądali Kamila na wszystkie strony, starali się być sympatyczni, kobiety głaskały go po policzkach. Te kobiety, to były stryjeczne siostry ciotek Kamila, mężczyźni, to mężowie. Ten z opaską był bardzo wesoły, zaproponował, że może Kamil pociągnie papierosa, Kamil pociągnął, jedna z kobiet krzyknęła z oburzeniem, Kamilowi świat zawirował od dymu. Wuj Kazio był bardzo poważny, krzykliwych strofował wzrokiem, wreszcie skorzystał z chwili ciszy i na oczach wszystkich wręczył cioci Zosi banknot ze słowami:
— To na koszta podróży, a co do pogrzebu, to już postaram się załatwić na miejscu, prawda... ha, cóż, nieszczęście, jednak siostra... Do zobaczenia w Mińsku, ponieważ żona moja nie znosi plebsu, więc jedziemy drugą klasą... spotkamy się.
Ukłonił się zdaleka i podreptał za wielką figurą swej żony. Kiedy się oddalili, ciotka Stasia wykrzyknęła:
— A to klempa, plebsu nie znosi. Taki żyrardowski garkotłuk, patrzcie państwo!
— A jednak żona urzędnika — wyrzekł z szacunkiem jeden z mężczyzn.
Było to chuderlawe żyjątko i jak się okazało, drobny urzędnik z magistratu. Wyrzekł to i przerażony swym zuchwalstwem, schował się za żonę. Franek z opaską na oku, wykrzyknął: „No, chodźmy do pociągu, jedziemy do babki Weroniki na zieloną trawkę“.
Zajęli cały przedział. Pociąg ruszył, dzieci stanęły w oknie, Franek bawił wszystkich rozmową. Okazało się, że wrócił nie dawno z Rosji, że był świadkiem rewolucji:
— Raz, pamiętam, uciekamy z ojcem i matką przed czerwonymi. Ano, noc, mróz, zatrzymaliśmy się w oberży pod Kijowem. Pijemy herbatę, aż tu słyszymy: jadą czerwoni na konikach. Więc my w sanie i w nogi. Jedziemy co koń wyskoczy, księżyc, pędzimy, gonią nas... I doganiają, strzelając suto. Jedna z kul ojca w czoło! Staruszek zbladł, wyciągnął ręce jak ptak i wycharczał: „Synu, bądź uczciwy“... Tyle tylko, i już po nim. Ano, jedziemy dalej, aż tu matka mdleje mi w oczach. I ją trafiło, usunęła się na dół, w grochowinę. Oj, źle, myślę sobie. A tu kule mi gwiżdżą koło uszu, czerwoni już blisko... to ja, niewiele myśląc, wyskakuję z pędzących sań i... w żyto. Tyle mnie widzieli.
Oczka stanęły mu jak dwa guziczki. Znieruchomiał. Ciotka Stasia wysyczała:
— Jakże to, w zimie i w żyto?
— To znaczy, że... to...
Biedny Franek stał się ogólnym pośmiewiskiem. Coś tam jeszcze tłumaczył, że ściernisko, że raczej lasek młody, takie zarośla, ale to jeszcze bardziej pobudzało wszystkich do śmiechu. Powiedział jeszcze, że jego brat, straszny dziwak, były rotmistrz gwardii, miał u siebie w majątku, w tambowskiej gubernii, armatę w pokoju, i strzelał z niej, kiedy deszcz lał i chandra go dusiła. Franek z opaską wykończył się tym zupełnie, nie chciano go słuchać, a żona piekła się w ogniach wstydu.
Kamilowi podobał się Franek. Taki gadatliwy blagier, z fantazją. Franek odpowiadał na jego pytania, jak na pytania dorosłego.
Kiedy przyjechali do Mińska, Franek zaprosił Kamila na wodę sodową i kupił mu piernik, tego piernika Kamil nie jadł, bo nie lubił pierników, przełamał go na dwoje i wręczył ciotecznym braciom; byli tym zażenowani, taka dobroć była dla nich czymś niepojętym, zakrawała na głupotę.
Wymagania wujenki Marii rozciągnęły się również na furmanki. Pojechali bryczką, sami. Czarne pióro u kapelusza wujenki powiewało wśród kurzu jak oznaka wyższości. Reszta rodziny wdrapywała się na furę, wśród śmiechów, pisków, Franek bowiem używał tutaj sobie, był czynny, pomagał wsiadać. Kobiety w kolorowych sukniach w kwiaty i grochy, mężczyźni w jasnych garniturach; wszyscy tak świeżo wyglądali, wesoło, prawie radośnie, w tym lipcowym słońcu. Tylko ciotka Lucyna psuła nieco kolorystykę tego ludzkiego bukietu swoją zgarbioną postacią w czerni. Rozdzielili się na dwie fury, jedenaście osób ruszyło wyboistym traktem, jechano na wesoło, w kłębach kurzu, przekrzykiwano się, a Franek nawet pohukiwał. Dopiero ciotka Stasia wspomniała o żałobie, i na pierwszej furmance ucichło, zato tam z tyłu wrzało życie, Franek prowokował wesołość. Jechano teraz gładką szosą między obszarami zbóż, lasów i łąk, furmanka trzęsła się, Kamil próbował śpiewać, i głos jego trząsł się razem z furmanką. W dali chmurzyło się, niebo było czarne, zlewało się z szosą. Powiał wietrzyk, potem wiatr, pociemniało, kobiety poczęły wydawać okrzyki, szukano okryć, deszcz już padał wielkimi kroplami, ozwały się grzmoty, i zaczęła się burza, lato. Na furmankach ludzie pokurczyli się, przycichli, szeptem wspominali Annę, wyliczali jej zalety, żałowali. Wśród żałobnego nastroju wjechano do zadeszczonej osady, gdzie żydowskie dzieci babrały się w kałużach i gdzie rozlewała się atmosfera prowincjonalnego smutku. Talerze wuja Leona poruszały się na wietrze. Czesał właśnie wuja Kazia, rozpylał na jego głowie wodę kolońską. Babka Weronika monotonnym głosem opowiadała Marii o śmierci Anny, psioczyła na Kamila. Zmoknięta rodzina weszła do salonu, wszyscy szeptali żałobnie, i wytworzył się z tego jakiś niesamowity szmer, który lękiem przejął dzieci. Chłopcy skupili się w kącie, a Zbyszek objął nawet Kamila, palcami pokazywali sobie pokój, gdzie leżały zwłoki Anny.
Kiedy wszyscy się rozgrzali i osuszyli, babka Weronika przyłożyła palec do warg, pochyliła głowę, złożyła ręce i modląc się, poprowadziła rodzinę do pokoju umarłej. Matka Kamila leżała w trumnie, okryta prześcieradłem. Twarz jej była sina, bardzo brzydka, a na klatce piersiowej, tuż pod brodą, smużyły się granatowe plamy, wpadające miejscami w fiolet. Ciało psuło się najwidoczniej, cuchnęło rozkładem, razem z zapachem palących się gromnic, w pokoju panował zaduch. Trzynaście osób modliło się za duszę zmarłej, wuj Leon kończył czesać wuja Kazimierza. Rozmawiali o polityce. Kamil obserwował babkę Weronikę i zauważył, że staruszka jest tym wszystkim podniecona, jakby uradowana. W pewnej chwili wypchnęła ciotkę Lucynę do kuchni, aby zajęła się obiadem, po czym rozkrzyżowała ręce, padła plackiem przed trumną i zapłakała głośno. Wszystkie kobiety, prócz ciotki Stasi, zawtórzyły jej. Było mroczno, żółte światło gromnic pełgało po kątach, płomienie poruszały się od oddechów. Na progu stanął zażenowany wuj Leon i godny, wypomadowany wuj Kazio. Babka Weronika głośno i płaczliwie zaintonowała modlitwę za umarłych. Kamil stał oparty o piec i patrzył na to wszystko w posępnym przygnębieniu. Co ta babka wyprawia? Przez tyle dni namodliła się chyba dość, a za życia matki oczekiwała jej śmierci z dnia na dzień. Jak można tak na zawołanie płakać, przecież najwyraźniej udaje rozpacz, raduje ją ten cały obrządek. Kamil wierzył w szczerość żalu ciotki Lucyny, ta była doprawdy zrozpaczona. Dlaczego dorośli tak udają i okłamują się wzajemnie? Przecież dla całej rodziny pogrzeb był przyjemną wycieczką na wieś. Jemu samemu nie żal jest znów tak bardzo matki, umarła i koniec, trudno, ale dlaczego ci wszyscy, którzy tak bardzo wierzą w Boga, nie szanują Jego woli i udają rozpacz, właśnie wtedy, kiedy Stwórcy podobało się Annę Kurant powołać do siebie? Życie jest pełne smutku, trzeba przymusem stwarzać w sobie radość, może to i przyjemnie usnąć sobie na zawsze. Babka mówiła o niebie, piekle i czyśćcu, może dobry Bóg przebaczy matce, że nie pojechała z ojcem do Rosji, że chodziła do Wandy, i potrzyma ją trochę w czyśćcu, a potem weźmie do siebie na górę, i matka z tej szczęśliwej wysokości patrzeć będzie na Kamila, który będzie jadł zupę kartoflaną z kartkowym chlebem i obdarty, włóczył się z ulicznikami po Powiślu. A jeśli to jest nieprawda z tym niebem, to matka nie będzie wogóle nic czuła, a to jest lepsze niż straszne nieznane z Burym czy Genią.
Wreszcie wszyscy powstali z klęczek i przeszli do drugiego pokoju. Ciotka Lucyna zestawiła kilka stołów, nakryta je białym obrusem i przygotowała masę jedzenia. Okazało się, że babka Weronika zabiła prosiaka na stypę. Stypa, to było słowo, które brzydko dźwięczało w uszach Kamila. Zajmowano miejsca. Wuj Leon nadskakiwał wujowi Kaziowi. Babka Weronika wyjaśniła, że właściwe przyjęcie odbędzie się po pogrzebie, teraz daje gościom małą przekąskę. Ciotka Lucyna usługiwała. Podczas jedzenia, babka Weronika opowiadała o wielkich deszczach jakie tu padały od niedzielnego popołudnia, że zboże pogniło. Pytała o pogodę w mieście, porównywała. Potem zaczęła się skarżyć na umarłą, że nie wyspowiadała się przed śmiercią i że wielebny ksiądz proboszcz nie chce jej wziąć do kaplicy, a o pochowaniu na poświęconym miejscu mowy być nie może. Dlatego też ciało musiało leżeć w domu i zepsuło się, bo za gorąco. Ona sama nogi zerwała na wizytach u wielebnego księdza proboszcza, żeby pozwolił pochować grzesznicę na poświęconym miejscu, ale sługa Boży jest twardy i trzyma się praw boskich. „Anka wyraźnie przecież nie chciała się wyspowiadać, w ostatnich czasach czuła się tak źle, namawiałam ją, a człowiek nie wie dnia ani godziny, teraz ma za swoje“. Będzie więc w tym miejscu pochowana, gdzie leży jakiś samobójca i bandyta Kiełbasa, ten którego zabił Janek. Wielka to hańba dożyć na stare lata aby córka pochowana była razem z bezbożnikami. W tym miejscu babka Weronika westchnęła, ciotka Lucyna uroniła kilka łez, wuj Kazik zmarszczył się okropnie, a Kamil pomyślał grzesznie, że mamusi wszystko jedno, gdzie gnić będzie, bo i tak nic nie czuje. Ciotka Zosia wyjęła z podróżnej torby białą suknię i babka Weronika poszła z ciotką Lucyną przebrać trupa. Za oknem lał wściekły deszcz, jakby mu mało było kilka dni. Jerzyk i Zbyszek czołgali się po podłodze, udając dwóch bodących się byków. Wuj Kazio opowiadał szczegóły aresztowania Andrzeja, wszyscy ponuro biadali nad tym. Wróciła babka i myjąc ręce mruczała, dlaczego jeszcze nie dzwonią na pogrzeb, wyprosiła to przecież u wielebnego księdza proboszcza. Potem zwróciła się do mężczyzn z prośbą, żeby nieśli trumnę uważnie i nie za prędko. Wuj Kazik się żachnął:
— Jakto, będziemy nieść trumnę na ramionach? Oszalała mama!
— No, naturalnie, przecież tu karawanu niema. Czyżbyś nie chciał ostatni raz odprowadzić siostry na miejsce wiecznego spoczynku?
— Ale niechże mama nie żartuje. Na taką szarugę... furą, najmę furmankę... zaraz pójdę, albo ty, Lolek... masz tu pieniądze.
Ale wuj Leon nie miał tu nic do powiedzenia, stał przy oknie, i palcem wypisywał coś w powietrzu. Jemu też się nie chciało dźwigać trumny w taką pluchę, i to z gołą głową. Babka Weronika nie sprzeczała się z wujem Kaziem, to prawda, że jest wyczerpany swym dużym stanowiskiem, jest wątły, wobec tego zastąpi go Lucyna. Ciało Anny poniosą barki najbliższych na miejsce wiecznego spoczynku.
Daleko, poprzez deszcz i szare powietrze, zajęczał dzwon pogrzebowy. Przyszedł chłop i zabił trumnę ćwiekami. W czasie tej czynności zapłakał ktoś najrzewniej, ktoś naprawdę bardzo wzruszony. To ów urzędnik, mały, pokraczny blondynek z twarzyczką jak wysuszone jabłko, zapłakał sobie. Poprzez łkanie wyrzucił kilka słów nawet, coś w rodzaju: „Boże, Boże, jakie to smutne... taki pogrzeb“. Odwrócił się do ściany i ukrył twarz w chustce. Żona jednak pociągnęła go za rękaw, ze słowami: „Idźże, idźże do dźwigania, trumnę trzeba zanieść na cmentarz, rozumiesz?“ Przed domem utworzył się dach z parasolek, w jego czerni czerwieniła się parasolka żony Franka. Wyniesiono trumnę w ten sposób, że wuj Leon i ciotka Lucyna byli na przedzie a z tyłu Franek i zapłakany urzędnik, podpierający swoją część trumny głową. Nogi dźwigających zabawnie się rozsuwały w błocie. Wuj Kazio szedł na przedzie, z rozpiętym parasolem i kapeluszem na brzuchu. Dzwon jęczał, siepał deszcz, za brudnymi szybami mieszkań i sklepów sterczały nieruchome twarze gapiów, z tyłu turkotała furka z kulkami wapna. Urzędnik psuł symetrię głów pochylonych po bokach trumny. Wleczono się w szarudze i milczeniu. Na cmentarzu stało dwóch drabów, opartych o łopaty, nad świeżo wykopanym dołem. Na dnie była woda, brudna z pianą. Draby spuścili trumnę na sznurach, i kiedy trumna chlupnęła w wodzie, zapłakał Kamil, wydało mu się bowiem straszne, że teraz właśnie przez szpary dostaje się woda, zalewa matkę i brudzi jej białą sukienkę. „Ależ ją topią!“ wykrzyknął histerycznie urzędnik, i zaraz wszyscy zaczęli płakać, a wśród tego szlochu uwijało się dwóch drabów, śpiesznie zasypywali dół, gdyż zerwał się wiatr i siekł strumieniami wody. Babka Weronika wetknęła w grób blachę z napisem, i wszyscy zaczęli szybko żegnać się i przygotowywać do powrotu. Wuj Leon przyznał się w drodze, że jest głodny, i odrazu przeszedł po wszystkich, jakby jakiś prąd, głowy uniosły się, zaczęto zachowywać się raźniej. Kobiety unosząc nieco spódnic, przeskakiwały kałuże. Tańczący Murzyni na filmach posuwali się naprzód w ten sposób, i Kamila rozśmieszyły te rodzinne postaci, śpieszące w pozornej żałobie na dobry obiad, przy którym będą mogli omówić stare i nudne plotki. Przy wejściu do domu, babka Weronika ofuknęła wuja Leona, wuj Leon bowiem gwizdał sobie wesoło, tak jakby matka Kamila urodziła się a nie umarła. Kiedy rodzina obsiadła stół, Kamil doznał wrażenia, że wiele osób nosi maski na twarzach. Tylko ciotka Lucyna i niepozorny urzędniczyna mieli szczerze wzruszone i rozżalone miny. Babka i ciotka Lucyna zastawiały stół. Wuj Kazio zdjął surdut, poprawił sobie gumy na rękawach koszuli, zdjął binokle, przetarł je i powiedział:
— To nie jest w porządku z tym pogrzebem Anki... Ksiądz nie postąpił jak należy, i wogóle... nie podoba mi się to.
— Ależ bój się Boga, Kazik, co też ty wygadujesz! Ksiądz musiał tak postąpić, ona była grzesznicą i nie skorzystała z łaski Świętego Sakramentu... On wiedział, jakie Anka wiodła życie, bo ja mu się przyznałam, ja się wyspowiadałam za nią. Ona nie mogła być pochowana na poświęcanej ziemi, wierzaj mi. — Babka Weronika pochyliła się nad synem i gorąco mu to przekładała.
Nagle gdzieś w kącie powstał z ławy niemrawiec i jął piszczeć:
— Ale to topienie, pytam się, czy wolno topić nieboszczyka?... Gdzieś w rowie błotnym, z opryszkami... Boże mój, Boże. Ja to tak przykro odczuwam.
— No, to już jest kwestia niepogód — powiedział sennie i poważnie wuj Kazio.
Na stole piętrzyło się jedzenie. Wuj Leon obchodził wszystkich z pękatą butlą wódki zabarwionej jagodowym sokiem i napełniał kieliszki. Zrobiło się gwarno, wuj Kazio utkwił wzrok w kawałku cielęciny na talerzu, wypił wódkę. Kamil czuł, że wujowi Kaziowi chciało się bardzo śmiać i dowcipkować, ale udawał powagę chwili. Smutny nastrój przerwał Franek, nagle i skutecznie, takim okrzykiem:
— Hej, siup, pijemy! Za szczęście nieboszczki, która wedle najnowszych badań spirytystycznych nie odczuwa absolutnie nic oraz dusza jej jest z nami, przy synku nieletnim... sierocie. Nalej no jeszcze, Loluś! Wszyscy pomrzemy!
I babka Weronika także wypiła kieliszek wódki. Usiadła pod oknem na stołeczku, skrzyżowała ręce na kolanach i wspominała całe życie, swoje i dzieci, i męża. Siedząc tak nisko straciła niejako na swej godności, ci u stołu słuchali jej gderliwego głosu, jedząc, pijąc, kobiety wzdychały niekiedy. Franek próbował przerwać to żałosne wywlekanie przeszłości, zrezygnował wkońcu i pił dużo i jadł. Czynili to wszyscy w żałobnym milczeniu, babka Weronika była świadkiem tylu pogrzebów, umiała stworzyć atmosferę stypy. Z tego co teraz mówiła, wynikało, że Bóg zawsze zwracał specjalną uwagę na ich rodzinę i dlatego ją doświadczał. Gdyby Anka nie umarła, jakażby ją czekała hańba na wypadek, gdyby ją Wercman opuścił. A Zocha ma teraz pracę i po tylu latach szczęścia Bóg dał jej poznać rozkosz cierpienia. Powoli jednak babka Weronika obsunęła się z wyżyn prawd metafizycznych i przeszła do surowego realizmu. Andrzej, to łotr, wyzuty z wszystkiego, co ludzkie, przesiąknięty złem, i on to winien wykolejeniu Janka...
— Bóg winien... od Boga wszystko zależy, przepraszam, że nadużywam jego... doświadcza, to winien... no nie?.. Stwarza człowieka, to co potem się przyczepia?
Słowa te wyskoczyły gdzieś z kąta jak małe szatanki. Powiedział je pijaniuteńki urzędnik. Jego główka trzęsła się jak u starca, powstał, oczy miał lekko napuchnięte od płaczu, oparł się rękami o krawędź stołu, zapytał: „No nie?“, po czym usiadł. Przez chwilę trwało milczenie. Babka Weronika powiedziała:
— Bój się Boga, Albin, jak mogłeś się tak upić?... Lolek, w tej chwili zabierz tę butelkę... a to bluźnierca!
Wuj Leon wstał ociężale ze słowami:
— Muszę zakropić wódkę sokiem i przynieść, bo rzeczywiście już niema, a Albin nie dostanie, wszystko lubię, z babką się nie zgadzam, ale Albin przesadził, fakt... Franek, zaczekaj, idę zakropić...
— Ludka, ukrajno jeszcze mięsa — powiedziała babka. Wuj Kazio wesołym wzrokiem odprowadził brata. Kamil obserwował to wszystko z pewnym szyderstwem, podobał mu się najbardziej Albin i Franek, prócz tego bardzo plastycznie widział trumnę pełną brudnej wody i matkę przemokłą, wydało mu się, że jest opuchnięta. Granatowe plamy na piersiach. Odszedł spod pieca i wsunął się między łóżko i szafę. Dojrzał go wuj Kazio i przywołał do siebie:
— No, cóż? napijesz się wódki?
Kamil potrząsnął głową. Nie chce wódki, natomiast chętnie zjadłby coś. Zauważył, że wuj Kazio ma maślane oczy i przypatruje mu się z bardzo nieprzyjemnym uśmieszkiem. Przypomniała mu się Lola, i myśl, że wuj Kazio mógłby na głos poruszyć teraz ten temat, przejęła go strachem. Chciał się wysunąć z kącika, lecz wuj Kazio powiedział:
— Stój! kropniemy po wódce, za pamięć matki... Zapomnij co tam między nami było.
Zaczął zlewać niedopitki do jednego kieliszka, ale popatrzył na Kamila, powiedział: „Czekaj, dam ci z butelki“ i podał mu kieliszek. Powiedział:
— No, cyk... żebyś duży urósł! Będziesz miał teraz ciężkie życie, ale wiedz o tym, że masz we mnie przyjaciela... pijże!
Gdyby nie historia z Lolą, Kamil powiedziałby wujowi Kaziowi coś brzydkiego, tak go w tej chwili nie znosił. Traktuje go jak dorosłego: „zapomnij co tam między nami było“, a później, na trzeźwo, wyniosłość i pogardliwe traktowanie. Wypił, odrazu nabrał animuszu, podszedł do stołu, usiadł i zaczął jeść. Właściwie, nie zwracano na niego uwagi, i byłby stał tak Bóg wie jak długo pod piecem, głodny, gdyby nie pijacka zachcianka wuja Kazia. Jadł więc i obserwował, popatrzył nieco z góry na synów ciotki Zosi. Siedzieli pod oknem na podłodze, i jedli gotowany bób. Skąd oni wzięli ten bób! — pomyślał Kamil. Szumiało mu przyjemnie w głowie, i czuł ogromny apetyt. Mężczyźni przy stole byli pijani, kobiety senne, małomówne i marzycielskie. Żona Albina powiedziała mętnym głosem, że kieliszek wódki ją rozebrał, na co Franek zaczął pokpiwać, w rodzaju: „To dobrze wiedzieć. Musiała pewnie pić wódkę po weselu, bo Albin taki mały, nie mógł sobie sam poradzić.“ Wszyscy się śmiali, a Albin siedział w kącie bardzo smutny i zamyślony. Babka Weronika sączyła kazania ze swego stołeczka, i słuchały ją tylko kobiety, odurzone małą ilością wódki, siedzące z rękami złożonymi na piersiach. Ciotka Lucyna tłukła przy kuchni kartofle dla świń. Na dworze siekł deszczyk i przez okno widać było jak na ogródku drżą kwiatki od uderzeń drobnych kropel. Nieba nie było widać, tylko szare, zgęszczone powietrze, a w nim smutne, omszałe dachy z drewnianych gontów. Kamil zobaczył właśnie te kwiatki i nieruchome kury przy chlewie. Ten cały niepogodny dzień, pogrzeb, kieliszek wódki, wszystko przejęło go bezbrzeżnym smutkiem i siedział na ławce z opuszczoną głową.
Do uszu wsączały się natrętnie żałosne słowa babki Weroniki. Raptem zrobiło się bardzo cicho, babka wyjęła książkę do nabożeństwa i kiwając się, zaczęła czytać. Nikt nic nie mówił, widać na chwilę zabrakło wszystkim tematu, tylko ciotka Lucyna postawiła szaflik z kartoflami w oknie i ze słowami: „Boże, jakież to ciężkie“ — jęła przełazić do ogródka.
W wibrującym zapachami mięsa, alkoholu i tytoniu — powietrzu snuła się żmudna cisza. Barwny nieład stołu; przewrócony kieliszek, widelec wpijający wilgotne po ćwikle pazurki w obrus, skórka od chleba tkwiąca w plamie z musztardy, wszystko to obramowane pochylonymi głowami i fragmentami torsów ludzkich, wydało się Kamilowi przykrym i sugestywnym obrazem. Nad żującymi bób chłopcami, tuż nad książką tkwiła obleczona posępem twarz babki, wzorzysta jakby, zdająca się czytać nie wzrokiem, tylko dwiema smużkami komicznie ruchliwych warg. Siedząc na ławce pod ścianą, w pobliżu Albina, Kamil oczekiwał jakiegoś mocnego zakończenia tego obiadu. Narazie jednak babka Weronika wypowiadała nielogiczne słowa z książki i wuj Kazio wypalał swoje żółte papierosiki. Albin jakoś ciepło przysunął się do Kamila i szepnął trwożnie:
— Pan jako sierota, jest niejako bohaterem tej biesiady... lecz nikt się panem nie zajmuje... wprawdzie szanowny wuj pana, ale to na krótko... Co też pan odczuwa po śmierci najdroższej śmiertelnikowi istoty... Ja pana o to błagam!
— Jest mi trochę smutno i trochę dziwnie — odpowiedział Kamil i zaraz przeraziła go niepospolitość pytania i powaga odpowiedzi. Spojrzał z niechęcią na Albina, który pokornie odsuwał się pod bok swojej żony. W tej chwili babka Weronika odłożyła książkę i bezradnie opuściła ręce, jakby nagle odczuła, że się już nie uda wycisnąć żadnego efektu z tego smutnego dnia. Stała chwilę w niezdecydowaniu i wreszcie — nie mogąc nic lepszego wymyślić, rozpłakała się głośno i poszła sobie nie wiadomo dokąd, rozszlochana, z twarzą w dłoniach.
Wuj Kazio włożył marynarkę, upozował się w ramach otwartego okna i począł mówić:
— Nieubłagane prawo czasów w jakich żyjemy, w okresie kiedy ojczyzna wspierając się na granicach wytyczonych kulą karabinową, osłabiona jeszcze, podnosi się aby po okresie rekonwalescencji stanąć w zaszczytnym szeregu państw świata, w tym okresie jak gdyby symbolicznie staje do zapasów z życiem jej młody obywatel, ten tu właśnie obecny między nami sierota, mój siostrzyniec, Kamil Kurant. Będą razem iść naprzód i rozwijać się: społeczeństwo i cząstka jego organizmu, której rozwój jest miniaturowym wzorcem rozwoju wszelkiej państwowości. Kamilu! Człowiek, który ci dał życie winien dla ciebie przestać istnieć! Matkę twą najbliżsi dziś pogrzebali...
— Utopili... szanowny pan wybaczy śmiałość... Utopili a nie pogrzebali. Tak — przerwał boleśnie Albin.
— ...To gra słów, mój panie... Otóż zostałeś sam na świecie, na którym wszystko co słabe ginie a tylko hart i ukochanie ojczyzny wyniesie cię ponad zwykłą codzienność! Kamilu, rozpocząłeś dziesiąty rok życia a już danym ci jest samemu troszczyć się o siebie! Przyjmij od życzliwego ci krewnego życzenia wszelkiej pomyślności na tej drodze. Oto moja ręka!
Kamil podał wujowi mdłą rękę i przyjął ten aktorski uścisk. Zmysł rzeczywistości przejmował go wstrętem wobec wszystkiego co się odbyło na tle tego posępnego dnia. Wszyscy jakby się ocknęli. Różowa strużka wódki krążyła nad kieliszkami. Franek krzyknął:
— Ach ty! Kulą karabinową wytyczony! Kamilu daj blat! Niech ja skonam, cząstko organizmu...
Frankowi przerwała ciotka Stasia, która przyciągnęła Kamila do siebie i obcałowując mówiła:
— Ach ty sierotko słodka! Wcale nie zostałeś sam na świecie... I jeszcze masz czas troszczyć się o siebie... Będziesz u nas, będziesz chodził do szkoły... Prawda, Zocha? — Przysunęła usta do jego ucha i szepnęła: — Nie słuchaj co ten wyszczekany wujek tutaj wygaduje... Zamiast rad i ściskania rączki lepiej by ci jakoś pomógł, bo wie, że nam ciężko. Ale my sobie damy same radę i będzie ci u nas dobrze. Daj buźki i pójdź poszukać babki. Powiedz jej żeby ci pokazała gdzie będziesz spał i najlepiej połóż się.
Ale przemowa wuja Kazia spopularyzowała niejako Kamila w podpitym gronie, bo zaczęto go sobie niemal podawać z rąk do rąk, ściskać i całować, pakować mu kęsy do ust. Nawet odległa i posągowa żona wuja Kazia, ta wytworna wujenka Maria, pijąca herbatę z pokłóconym, odstającym małym palcem, nawet ona jakoś smutnie chrząknęła, pogładziła Kamila po głowie, pochyliła się nawet, jakby z zamiarem ucałowania go, ale tylko badawczo zajrzała w ucho chłopca i zaraz rożek chusteczki wsadziła sobie w prawe oko. Wyglądało to na płacz. Moneta ta w sytuacji Kamila miała wartość ironii. Przy stole zrobiło się gwarno. Dwie lampy naftowe żółciły głowy biesiadujących. Franek siedział bez marynarki, gestykulował i kosmyki włosów wymykały mu się spod opasującej głowę przepaski. Przypomniał Kamilowi widzianą gdzieś rycinę z rewolucji francuskiej, przedstawiającą wzburzonego sankiulotę. Przekrzykiwano się wzajemnie. Kamil jeszcze chwilę stał oparty o kolano ciotki Zosi, po czym wymknął się do fryzjerni. Dobiegły go słowa Albina:
— Z pana Kazia mówca... sceniczny... sceniczny!
W mrocznym i w chłodno pachnącym fiksatuarem salonie usiadł Kamil w fryzjerskim fotelu i począł się przymuszać do żałosnych rozmyślań. Chciał popłakać, ale czuł się raczej rozbawiony. Jednocześnie cierpiał że tak trudno mu osiągnąć żal za matką. Lustro obramowane błyszczącymi ćwiekami niewyraźnie ukazywało drobną postać chłopca z komicznie zasępioną twarzyczką, z lekko skośnymi oczami, które w połączeniu z figlarnym noskiem zdawały się stwierdzać, że ich właściciel wyjdzie zwycięsko z awantur w jakie go los wprowadzi. W lustrze ujrzał Kamil pochylającego się nad nim wuja Leona ze skrzypcami w ręku. Czerwony na twarzy i zgrzany wyszeptał zapachem wódki:
— Pocieszę cię... słuchaj... śpiewaliśmy to w wojsku!
I wuj Leon począł grać melodię: „O mój rozmarynie!“ Przytupywał nogą i wił się razem ze swymi skrzypcami na tle przymglonych mrokiem luster.
O świcie gromadka z miejska ubranych ludzi wysunęła się sznureczkiem z fryzjerni i niemrawo poruszając się na tle prowincjonalnej, dżdżystej tęsknicy, oczekiwała pod brzęczącymi na wietrze blaszanymi talerzami na furmanki. Wszyscy byli w fatalnych humorach. Z postawionymi kołnierzami, pod parasolami: mężczyźni, wodząc skisłymi od snu oczyma, palili papierosy; kobiety jakby spuchnięte, wsłuchane w swe wnętrza.
Osada wyłaniała się na tle rzednących brudów deszczowej nocy. Nad błotnym rynkiem wiatr pędził ciężkie i niechlujne chmury, widoczne w pomarszczonych kałużach. Daleko przemknął w zdecydowanym kierunku, łaciaty pies na trzech nogach. Upiorna i siwa, rozkudłana kobieta w koszuli pokazała się na jednym z progów, po czym wsunęła się do chałupy niby biała larwa; zaraz też od lasu sypnęło łachmanami wron i z bocznej uliczki wypełzły dwie szlochające szprychami fury. Po chwili brodząc po kolana w błocie i z naprężonymi grzbietami, konie pociągnęły w żmudną podróż dwa bukiety, niemal wrzeszczące jadem barw sukien i garniturów. Kamil siedział z tyłu fury ze zwisającymi nogami, oparty łokciami i podbródkiem o poziomy łańcuch. W dali, pod potrójną aureolą z mosiądzu, wuj Leon pisał palcem w powietrzu coś, czego Kamil nie mógł odczytać. Za nim stała babka Weronika w chustce na głowie, drobna i groźna. A pod ścianami budynków, omijając kałuże szła czarna, pyzata i wyniosła ciotka Lucyna ze złożonymi na piersiach rękami, niepewnie i opieszale odprowadzając odjeżdżających. Za zakrętem osada usunęła się do tyłu, popielata szosa poprowadziła na swym grzbiecie dwie skrzypiące, naładowane ludźmi o skwaszonych twarzach — fury. Po obu stronach wlokły się dwa smutne pejzaże wilgotnych zbóż i łąk. Słowa wujenki Marii zabrzmiały tonem taniej pociechy:
— Dzisiaj sobota... Żydów chwała Bogu nie będzie w pociągu...
— Posuń się Albin, bo jak pana Boga kocham! wszędzie cię pełno! — zawołał Franek.

IV

Powiśle dyszało upalnym sierpniem, barwiło się owocami w koszach straganów i kopiasto naładowanych berlinkach, ciągnących się soczystym sznurem wzdłuż wybrzeża. Od Wisły biegł rozprażonymi ulicami wilgotny powiew, rozpraszając między domami osłabione odległością głosy syren ze statków lub pracowity warkot maszyn czerpiących piasek. Gmach elektrowni czerwonym monumentem wynosił się ponad bujną zieleń skweru oddzielającego suche, zawalone kopcami żwiru, piasku i głazów wybrzeże od głównej dzielnicy proletariatu Wielkiej Warszawy. Od skweru oko biegło ku przeciwległej Pradze; nad łyskającą mieliznami wodą unosiła się nienazwana melodia szczęścia i smutku; wibrowała niesłyszaną pieśnią i nieznanym żalem nadwiślańskiego kraju. Gdzieś plusnęło brązowe ciało, gdzieś zabrzmiał okrzyk radosny czy przywołujący? Fale kląskały głucho o dna berlinek i czerniejących smołą, pustych kryp. Na lewo gigantycznym krokiem biegły nad rzeką popielate wiązania mostu Kierbedzia. Na prawo strzępił się urwiskiem, niby powstrzymany w skoku, niewykończony most Poniatowskiego. Praga skrzyła się szklanymi poblaskami i ostrą igłą kłuła niebo wieża kościoła świętego Floriana. Skwer ziewał próżniactwem rzadko obsiadłych ławek. Drzemiąca dziewczyna z opuszczoną głową poruszała rytmicznie nogą wózek z dzieckiem. Dalej żołnierz zwisający ramieniem przez poręcz, z czapką na twarzy, trwał nieruchomo w przykrej niewygodzie. Na innej ławce leżał młody i zasępiony człowiek, czytając z książki rozskrzydlonej nad głową. Bosy chłopak z wysuniętym językiem przebiegł z przenikliwym zgrzytem naciskanego drutem, żelaznego kółka, i sprawił, że ocknięty żołnierz zerwał czapkę z twarzy, błędnie powlókł wzrokiem dokoła, znów okrył twarz czapką, ale po chwili zerwał się z ławki i z rękami w kieszeniach spodni pomaszerował do wybrzeża. Student zwiesił rękę z książką i wzrokiem zdawał się pytać błękitnej dali czy aby prawda co w niej napisano. Od krzaków szło ciepłym zapachem zieleni. Dziewczyna podniosła się ciężko z ławki i popłynęła z wózkiem, koślawo stąpając na odrażająco niezgrabnych nogach.
Ciszę przerwało znów nieznośne brzęczenie i z cienistej alejki wyłonił się chłopiec z kółkiem. Pogrążony w swej dziwacznej podróży, nagle jakby się ocknął, skręcił do pustej ławki, porzucił kółko z drutem, schylił się i wyciągnął spod ławki nadgryzioną gruszkę. Wytarł ją o koszulę na ramieniu, rozsiadł się wygodnie na ławce i począł chciwie jeść owoc, omijając zębami nadgryzione miejsce. Swoim wyglądem mógł Kamil teraz zakasować najbardziej rasowego ulicznika znad Wisły. Poznaczone smugami brudu, upstrzone na palcach strupami „dytków“, nogi wysuwały się po kolana z wypłowiałych majtek, podtrzymywanych przez ramię jedną szelką na ukos. Poplamiona, brunatna koszula stanowiła górną część garderoby. Brud na rękach walczył o lepsze z opalenizną. Nabite szczerą ziemią paznokcie zaciskały wilgotny ogryzek. Nad tymi drobiazgami górowała opalona i roześmiana twarz, z której chciwy głód nie starł chłopięcej beztroski. Po krótkim namyśle naruszone zostało miejsce nadgryzione obcymi zębami. Kamil odrzucił ogonek owocu, przeczesał palcami zmierzwioną czuprynę i począł rozglądać się w niezdecydowaniu, machając zwisającymi nogami. Dwaj panowie w czarnych, słomkowych kapeluszach, przechodzili zwolna i Kamil pochwycił tchnące niepojętą grozą słowa jednego: „Żebym mógł przeniknąć czasem jej myśli... przecież to musi być piekło!...“ Przeszli, pozostawiając za sobą czad niepokoju. Kamil oparł się wygodnie o ławkę i przymknął oczy.
Gdyby żołądek mógł krzyczeć, senny skwer zabrzmiałby przenikliwym wrzaskiem. Tymczasem podrażniony organ począł poprostu boleć. Rano Kamil zjadł opłatek tych czasów w postaci kromki sitkowego chleba; cząstki wyczekanego przez całą noc, na zmianę z ciotką Zosią, bochenka. Na kolację dostał kilka kartofli z solą i kubek czarnej kawy z sacharyną. To osobliwe menu dwukrotnie powtarzało się w ciągu dnia. Luksusowe danie w postaci chleba wynagradzało mieszkańcom mrocznego pokoju przy ulicy Leszczyńskiej trud nieprzespanej nocy. Gdybyż słońce można było jeść i popijać wiatrem! Kamil poddał opaloną twarzyczkę promieniom sierpniowego popołudnia i mimo zamkniętych oczu, wzrokiem głodu widział pajdy białego chleba z masłem... Nie! choćby z samym tylko serem! Albo z cukrem! Aż się przegiął od tej wizji. Miał wprawdzie to, co niedostępne było obu ciotkom, czego domagali się ustawicznie popłakujący Zbyszek i Jerzy: owoce! W towarzystwie rówieśników z tej samej kamienicy, Kamil wyprawiał się w górę miasta, na tak zwane „ogryzki“. Kiedy sczerniały od słońca i nędzy Marek poradził Kamilowi po raz pierwszy ten system dożywiania, chłopiec, pamiętający jeszcze dobre, „wercmanowskie“ czasy, dostał mdłości na samą myśl o takiej ohydzie. Ale po tygodniu spędzonym na kuchni ciotek, sam kiedyś podniósł niepostrzeżenie z wnęki bramy niedojedzone jabłko. Zwolna przejął system wyławiania pokaźniejszych ogryzków. Wypatrując po bruku wygłodzonym wzrokiem, chłopcy w grupie przechodzili beznadziejne tereny ulicy Oboźnej. Koło posągu Kopernika rozpraszali się. Początkowo Kamil pochylając się nad paskudną resztką, często poznaczoną smużkami krwi czyichś dziąseł, uczuwał aż do bólu przenikające go fale wstydu i mdłości. Pochylony znikał w najbliższej bramie i pochłaniał ohydny i dosłowny owoc swoich poszukiwań. Z czasem zmógł wstręt i wstyd, a nawet wybrednie odrzucał zbyt skąpe resztki. Najżyźniejszymi dzielnicami były okolice parków, zwłaszcza Aleje Ujazdowskie. Często długo szedł za kimś, kto beztrosko dobywając z torby owoce, niepohamowanie pożywiał się na ulicy. W dni słotne „zbiory“ przedstawiały się fatalnie. W takie dni towarzysze Kamila stosowali „wypraszanie braków“. W każdej owocarni jest skrzynka z nadgniłymi owocami. Czasem osoba ze sklepu rzucała kilka nadpsutych sztuk, częściej mówiła: „Taki młody, a już żebrze, wynoś się!“ albo: „Żebyś się rozchorował? Nie bądź taki łakomy!“ Kamil nie robił tego. Za łatwe i zbyt upokarzające. Ale wspominał i dobre dni. Kiedyś znalazł całą gruszkę. Oglądał z niedowierzaniem i podejrzliwie, ale w końcu zjadł. Nic mu się nie stało. Raz pomógł pchać wózek z jabłkami i dobry starzec podarował mu kilka jabłek z plamami. Obdarowane ciotki dwa jabłka podzieliły między chłopców, resztę schowały do kuferka, w bieliznę. I jeszcze kiedyś Kamil kupił kilo braków za pieniądze zarobione za doręczenie sekretnego bileciku pięknej Hrabiakowej. Polska, kraj „par excellence“ rolniczy, sławny z sadów owocowych, mgłą ironii tego soczystego określenia snuła się nad najmłodszą generacją Powiśla.
Ostrze przenikliwego gwizdu przecięło zgęstniałą ciszę skweru. Kamil ocknął się z czczego odrętwienia. Grupa bosonogich oberwańców wyłoniła się z bocznej alei i Kamil z kółkiem i drutem w ręku pobiegł w ich stronę. Powitali go obojętnym milczeniem i niby stado wygłodzonych ptaków powlekli się ze zwieszonymi głowami nad rzekę. Jeden z chłopców wsadził dwa palce do ust i apatycznie gwizdnął. Bez rozmów, ciągle wypatrując po suchym żwirze, doszli do brzegu. Tu rozebrali się i unosząc nad głowami tłumoczki z ubraniem, dobrnęli do pustej krypy. Po chwili wychudzone i brązowe ciała smukłymi łukami wpadały w wodę. Pokrzykujące tuż nad wodą głowy chłopców krążyły wokół wybielałej i wyschłej od słońca krypy. Rzeka pokwitała barwami, most Kierbedzia dyszał poprzez opary głuchym łoskotem podwieczornego ożywienia. Z różnych punktów nadbrzeża biegły z wodą dźwięczne krzyki zażywających kąpieli. Zwolna ciała z wody poczęły się piąć na krypę. Chłopcy układali się na dnie pokrytym rozłożoną garderobą, jeden obok drugiego, aby wypocząć i obeschnąć w zanikającym słońcu. Któryś wyjął z kieszeni portek dwucalową skórkę od chleba. Oparł się o burtę, tyłem do towarzyszy i począł żuć, wpatrzony w czerwieniejącą Pragę. Na dnie krypy zadawalano się dymem z uzbieranych niedopałków. Któryś z chłopców, jakgdyby chcąc rozproszyć puchnącą ogólnym pragnieniem ciszę, powiedział żałośnie i przez ziewanie:
— Ależbym wciął co... Rany Jezusa!
Na przestrzeni od mostu Kierbedzia do mostu Poniatowskiego Wisła łączy się z centrum miasta korytarzami ulic: Tamka, Oboźna i Karowa. Ale ulubionymi uliczkami tej części Powiśla są małe i o skromnych nazwach: Zajęcza, Topiel, Radna, Lipowa. Centrum Powiśla oddzielone jest od górnych rejonów Warszawy skokami ulic: Sowiej, Furmańskiej, Browarnej i Topieli. Między Browarną i Topielą kończy się spadek górnej Oboźnej i dalszy jej bieg prowadzi szeroka i jasna, najmilsza powiślanom ulica Leszczyńska. Wesoła i czysta, łączy się wspólnym rogiem z posępną, niechlujną i awanturniczą ulicą Browarną z prawej strony — idąc do Wisły —, a z lewej z ulicą Topiel; smutną i cichą, mało popularną. Oboźna pnie się ostro pod górę w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Wygląda ona jakby starała się wydźwignąć z ubogiej doliny Powiśla. Ale udało jej się uzyskać tylko tyle, że stała się głównym łącznikiem Powiśla ze śródmieściem. Po lewej stronie Oboźnej ciągnie się upstrzony szparami i dziurami parkan Towarzystwa Cyklistów „Dynasy“, wyżej ukazuje się wejście na te „Dynasy“, dalej wyłania się wąska szyja Sewerynówka, potem kilka kamienic i Teatr Polski. Stąd już kilkadziesiąt kroków do pomnika Kopernika. Natomiast lewa strona Oboźnej oddzielona jest do połowy swej długości, to jest do bocznych schodków, drewnianą barierą ciągnącą się nad wybrukowanym kamieniami stokiem, u którego stóp wlecze się wąska cząstka Oboźnej, rodzaj uliczki, marny skrawek nieomal na poziomie Leszczyńskiej, wiecznie cuchnący octem z pobliskiej fabryczki, która tym zapachem zdaje się walczyć o lepsze z ohydnym zaduchem wodoru i wszelkich chemikaliów z tylnej części gmachów Uniwersytetu. Ten przesmyk prowadzi nie mającego ochoty wspinać się zbyt forsownie przechodnia do schodków, które kilkunastu stopniami wyprowadzą go na wyżyny Oboźnej, prawie wprost wejścia do Dynasów. Obok schodków ulica czasu letniej pory zieleni się marnym skrawkiem wynędzniałej trawiny, wiecznie wygniatanej przez wylegujących się na niej próżniaków, wszelkich nędzarzy, włóczęgów i żebraków. Trawka dobiega do drewnianego parkanu, który oddziela ją od niewiadomego. Między tą trawką a schodkami biegnie prostopadła ściana z żelaznym pyskiem, z którego ciurkiem ciecze strumień źródlanej wody. Woda cieknie do zzieleniałego basenu, do którego też w dni ciepłe wspinają się osobnicy zalegający wspomniany trawnik. Czasem nędzarka pierze tam swe cuchnące szmaty.
Żadna z proletariackich dzielnic Warszawy nie ma w sobie tyle wdzięku i nastroju, co Powiśle. Wola i Mokotów, to posępne skupiska nędzy i przestępczych egzystencyj. Powiśle jest romantyczne. Troskę jego mieszkańców potrafi rozproszyć cierpki oddech Wisły. Wieczorem, posmużonymi seledynem lamp gazowych ulicami idą ku rzece, na skwery, piersiaste kobiety zaprawione w surowym trudzie codzienności, obok swych mężczyzn, spracowanych robotników, wąsaczy o rozumnym i łagodnym wzroku, w którym czai się świadomość codziennej zbrodni tego nikczemnego świata. A oto para tak pełna szczerej prostoty, jak prostą jest surowa rzeczywistość, w której wzrośli. Twarz dziewczyny osnuwa powaga świadomego i niełatwego szczęścia. Opiera się o ramię swego chłopca, którego ciężki krok świadczy już o latach wysiłku. Po dniu żmudnej troski, ten letni wieczór jest dla nich tak nabrzmiały urokiem wzajemności, że idą w milczeniu, zaprawieni wspólną myślą o trudzie przyszłości. Przed budką z wodą sodową i tandetnymi słodyczami młodzi ludzie pozwalają sobie na luksus dwu szklanek syczącego płynu i kilku karmelków. Od skweru biegnie przenikliwa melodia ustnej harmonijki i w mroku migocą ogniki papierosów. Rzeka posyła ulicom chłodne pocałunki przesycone zebranymi w locie zapachami z zarośli. Zaciszne aleje wibrują szeptami pieszczot i zaklęć miłosnych. Rozkołysane tęsknym nastrojem Powiśle, zasypia nad rozpluskaną falą Wisły.

Około godziny piątej nad ranem rozpustny Hilary, dozorca kamienicy oznaczonej numerem szesnastym przy ulicy Leszczyńskiej, zwlekał się z nieprawego łoża; stawał na środku pokoju w brunatnych gaciach z tasiemkami i z rozdartą nieopanowanym ziewem, wąsatą i kałmucką gębą, trwał w bezruchu, błędnie zapatrzony w zmętniałe od brudu szyby okien. Obskurny lowelas chwilę otrząsał się z duru sennego, orał pazurami rozprażone cielsko, po czym słaniając się w kanonadzie własnego kaszlu, narzucał na ramiona barani kożuszek i otwierał okno. Silna ofensywa świeżego powietrza wygniatała momentalnie z cuchnącej jamy zastałe przez noc, kwaśne wapory, ocierające się w panicznej ucieczce o rozgimnastykowany korpus Hilarego. W kożuszku i w gaciach, rozeźlony snem, żylasty chłop wykonywał kilka leniwych ruchów przed otwartym oknem. Po czym skręcał sztywnymi paluchami dulca w gazecie, zapalał i kaszląc i charcząc, zabierał się do wciągania portek i juchtowych butów. Tymczasem w napół opuszczonym łóżku przeciągała się przyczyna skandalu całej Leszczyńskiej; pyzata i rosła, gorąca jak piec gliniany, kochanka Hilarego — Zośka. Różowa, kraciasta pierzyna chwilę falowała, chwilę zastygała w pulchnym bezruchu, po czym z pierzastych odmętów wyłaniał się skołtuniony, jasny łeb dziewuchy i rozpoczynał się taki mniej więcej dialog:
— Napal w kuchni, dziadu, bo się znowu wymcknies i wode z chlebem bedzies ćpał na śniadanie!
— A jus Zochnu napalę, tylko cholewy wciągnę, bo mi znów w bosą girę drzazga wnijdzie... Pocekaj, pośpij se jesce, pośpij!
W tej chwili z trzeszczącego pod oknem wyrka, wybiegał mutujący się głos syna Hilarego, Heńka:
— Aże ty kocmołuchu i szantrapo w mordę bita... nie możesz się zwlec, zdziro jedna... i nagotować kawy... tylko ojcem będziesz dyrygować! Chcesz, żebym ci znów ślipio podfanarzył! No! jużeś przy fajerkach! Dzwonie mazurski!
Zbyt ubogi był język rodzinnych stron Zośki, aby mógł sprostać jędrnej i soczystej mowie rasowego knajaka nadwiślańskiego, Heńka, zwanego także „Brunet“. Przy tym nielegalność związku pięćdziesięciosześcioletniego Hilarego z osiemnastoletnią Zośką wobec dorastającego syna, stwarzała sytuację tego rodzaju, że raczej oboje ustępowali zimnemu i stanowczemu chłopakowi. Gorąca miłość do Zośki osładzała Hilaremu ciężkie życie wśród szyderstwa sąsiadów, tyranii syna i choćby lęku o wierność kochanki. Bo kiedyś, w porze rannych dialogów, Heniek wypowiedział swym lodowatym tonem te słowa: „Niech ja skonam, dziadu... trupie... że ci te dziewe wyobracam kiedy”. Groźba ta miała w sobie wszelkie cechy możliwości, bo Hilary musiał wczesnym rankiem z miotłą wychodzić na ulicę, syn miał siedemnaście lat, a dziewczynie mogło zależyć na zgodzie z obydwoma. Na skutek stosunku z podramolałym i pierwszym mężczyzną w jej życiu, moralność Zośki mogła być dość wiotka. Nędza i głupota sprawiły, że podczas kilkudniowej bytności Hilarego na weselu swej siostry w rodzinnej wiosce Zośki, zahukana biedą i sieroctwem dziewczyna bezmyślnie pozwoliła się uwieść i sprowadzić do miasta. Tutaj też doznała całego różańca cierpień moralnych, wobec których życie na wsi mogło jej się wydać okresem bezgranicznego szczęścia. Otumaniona wykpiwającym ją niemiłosiernie otoczeniem, udręczona bezwzględną pogardą swego rówieśnika, Zośka popadła w apatię, z której wyrywała się jedynie w momentach, kiedy mogła zwymyślać kochanka. Jedyna satysfakcja, na jaką sobie pozwalała, to było niedopuszczanie okresami Hilarego do jego męskich praw.
Życie kamienicy rozpoczynało się rannym trójgłosem w mieszkaniu dozorcy. Hilary otwierał bramę; zamiatając swoją część ulicy, rozmawiał o różnych sprawach z kolegami, często zaglądał do parterowych okien swego mieszkania, widział tam, że Zośka kręci się koło kuchni, syn, ubrany już, leży na wyrku i pali papierosa, po czym uspokojony wracał do swych zajęć. Pod mleczarnią stał wózek mleczarza Fiszera, i tęgi, czerwony na twarzy blondyn o białych rzęsach, z głuchym dudnieniem rzucał puste blaszanki na wózek. Po prawym boku bramy otwierano mały „wiejski“ sklepik, do którego co chwila wstępował któryś z przechodzących robotników. W mrocznym, pachnącym mąką i szuwaksem wnętrzu, otrzymywał w szklaneczce od musztardy wódkę, zaciągał się papierosem i wychodził do roboty. Kamienica powoli napełniała się odgłosami. Skrzypiały otwierane okna, ustawicznie piszczały i zgrzytały drzwi ogólnego wychodka na podwórzu, do którego ranną, rozpoczynającą dzień procesją, zdążały byle jak odziane kobiety opatulone chustkami, rozczochrane i zaspane dzieciaki, dławiący się rannym kaszlem mężczyźni. Frekwencja tego najważniejszego lokalu w kamienicy tłumaczyła się jego jedynością. Trzy przedziały cuchnące smołą i amoniakiem, podziurawione przez niestrudzonych podpatrywaczy, stanowiły niejako miejsce przypadkowych spotkań lokatorów domu, kłopotliwych omijań i pozdrowień, a często nawet dyskursów przed głównymi drzwiami, kiedy trzy przedziały były zajęte. Ważność wychodka w kamienicy zamieszkałej przez proletariat pojmie tylko człowiek, któremu obcy jest luksus własnego zacisza we własnym mieszkaniu. Pojmie on również ponurą groteskę wyścigu dwojga ludzi, skoro po wzroku czy nieopanowanych ruchach domyśla się, że zmierzają do jednego celu. A przy tym te sprzeczki i uszczypliwe słówka na temat pierwszeństwa. Częsty brak kurtuazji wobec kobiet. Niewdzięczny to temat, lecz jakiegoż tonu nadaje on życiu skupiska biedoty. A plaga cierpliwych, zatwardziałych podpatrywaczy, tych podnieconych chłopaczków z wypiekami, którzy godzinami wystają i kucają na przemian, oczekując dreszczu tej taniej atrakcji. Z podpatrywaczami walczył mężnie i z powodzeniem Hilary.
W głuche odgłosy ożywiających się klatek z ludźmi wdziera się wściekła kłótnia z mieszkania na trzecim piętrze. To znak, że cierpiący na chroniczny kacenjamer mularz Zelcer wstał z łóżka. Ojciec Marka, Magdy i Emilki. Pięcioro ludzi zajmuje pokój z kuchnią i Zelcerowie mają opinię ludzi, którym się nieźle powodzi. Zelcer nie chętnie pracował w swoim fachu. W zimie manipulował przy sprzedaży biletów do Cyrku, i w okresie Bożego Narodzenia handlował choinkami. W lecie pośredniczył w najrozmaitszych sprawach, czasem brał jakąś robotę mularską. Olbrzymi i przygarbiony, o długich i wielkich nogach, w sztuczkowych spodniach i kurtce z brązowego welwetu, w szarej cyklistówce, wiecznie zanoszący się od potężnego kaszlu, z nieodłącznym papierosem w palcach prawej ręki, wąsaty i ospowaty, był Zelcer najcharakterystyczniejszą postacią kamienicy. Zawsze „pod alkoholem“ i mimo tego ponury, milczący i groźny przez cały dzień, rano popadał w ataki piekielnego gniewu. Nienawidził żony i bał się jej. Zelcerowa wzrostem dorównywała mężowi, cerę miała ciemną i w piegach, brwi zrośnięte nad nosem, tak że stanowiły długą, czarną krechę nad chłodnymi, płonącymi fanatyzmem brązowymi oczami. Gładko uczesana z przedziałem na środku głowy, z rękoma po napoleońsku przeciwstawiała się kumoszkom w kamienicy chłodem i zaciętością. Gdyby Zelcerowa wsadziła na głowę czapkę frygijską, mogłaby pozować do najbardziej sugestywnego portretu rewolucjonistki. Rano odbywały się między małżonkami zapasy polegające na wyrywaniu sobie z objęć dzieci. Kobieta broniła ich przed razami mężczyzny, otwierała szybko drzwi, wypychała je na schody i około siódmej rano na podwórku rozbrzmiewał triumfalny okrzyk Marka, piski jego sióstr, wywoływanie innych dzieci do wspólnej zabawy, plany na cały dzień, często kłótnie i rozejścia. Zelcer senior, uspakajał się szklanką wódki i podgrzanymi kluskami z dnia poprzedniego. Teraz już mieszkańcy domu nie spodziewali się w ciągu dnia specjalnych awantur, abstrahując oczywiście od spontanicznych, lokalnych wybuchów.
Dom ten był zamieszkały przeważnie przez bezrobotną biedotę, wdowy, niskich urzędników, szwaczki, rzemieślników i tak zwanych „chałupników“. Huczał przez cały dzień swoistym życiem; odzywały się śpiewy, stukot młotków, terkot maszyny do szycia, płacz dziecka i okrzyki domokrążców. W głęboką studnię podwórka opadały pieniążki owinięte w papier, kiedy orkiestra złożona z gitary, skrzypiec i harmonii grała rzewne melodie: — przymusowa rozrywka i bodaj czy nie jedyna. Skromne apartamenty sprawiały, że gdyby na skutek jakiejś konieczności wszyscy mieszkańcy mieli opuścić swe schrony, stworzyłby się tłum, zalegający co najmniej pół ulicy Leszczyńskiej. Prawo cyrkulacji sprawiało, że dom był ruchliwy ale nie widziało się w nim przepełnienia. Z ulicy wchodziło się w mroczną i chłodną bramę, rodzaj dziesięciometrowego tunelu o łukowatym sklepieniu. Podwórko z pniem ściętego ongiś drzewa, otoczone było z trzech stron czteropiętrowymi szachownicami z popielatego muru i okien, z lewej stał przycupnięty budynek, w połowie zajęty przez wychodek i w połowie przez rupieciarnię. Na pochyłym, obitym papą, dachu tego budynku dzieciarnia w dni słoneczne wylegiwała się, spoglądając na sąsiedni dziedziniec, zaśmiecony słomą i końskim nawozem, ponieważ mieściły się tam stajnie dorożkarskie. W bramie, na lewo, było wejście do dwóch mieszkań parterowych i na schody. Pierwsze drzwi na lewo wiodły do sklepiku wiejskiego i to wejście w dni świąteczne mieszkańcy nazywali „od tyłu“. Drugie drzwi były od jednopokojowego mieszkania rodziny Kotowskich. Stanowiło ono locum siedmiu osób. Para drobnych staruchów o wyłupiastych oczach, dwie córki: dwudziestoośmioletnia Elwira; piękna i wiotka o czarnych włosach i białej twarzyczce z wielkimi oczami, chora na suchoty, kilkakrotnie pokładająca się w ciągu dnia, nerwowo paląca małe papierosiki, jeden po drugim. I zdrowa, krępa, o nogach krzywych jak u ułana, pracowita i wesoła Fela. Najstarszy syn, trzydziestoletni Marian, był bezrobotnym cukiernikiem i trudnił się wyrabianiem bomb czekoladowych w mieszkaniu, w związku z czym parterowe okno, pachnące kakao i margaryną, skupiało całą dzieciarnię okoliczną, ciągle przepędzaną przez Hilarego i ciągle napływającą. Zresztą okno sąsiadowało z budyneczkiem i z dachu dzieciaki miały widowisko, od którego się wiły na szorstkiej papie. Drugi syn, chory na astmę Wacek, starszy żołnierz, nie zawsze sypiał w domu, dekował się po szpitalach, zaglądał czasem do rodziny z bochenkiem żołnierskiego chleba pod pachą, sapał i opowiadał historyjki z górnego świata. Trzeci, najmłodszy, szesnastoletni Janek terminował u szewca na Browarnej i wkrótce miał się wyzwolić na czeladnika. Janek był najpopularniejszy wśród chłopaków ulicy Leszczyńskiej i rywalizował z nim tylko Heniek, syn Hilarego. O ile Heniek imponował chłopakom siłą, wspaniałym słownikiem i odwagą, Janek dystansował go równie bystrym językiem jak umysłem, pomysłowością w zdobywaniu środków dożywiania, a przede wszystkim wiedzą i oczytaniem oraz majstrowaniem przeróżnych historyjek z drzewa i gliny. Krzywonogi i korpulentny jak Fela, Janek miał subtelną twarz Elwiry i jej nerwowe usposobienie. Zresztą był zdrów, energiczny i zuchowaty, skłonny do zastanawiania się nad sprawami przyrody i astrologii.
Po schodach wchodziło się między obskurne korytarzyki z mnóstwem drzwi, cuchnące wilgocią, z niedokręcanymi i kapiącymi kranami zlewów, do których wlewano wszelkie paskudztwa z całego dnia. Na drugim piętrze mieszkał z matką ordynarny dryblas „Kusia“, na trzecim piętrze wyróżniał się od reszty mieszkańców malarz pokojowy Goliński, z żoną i dwiema córkami, z których jedna miała sześć lat a druga, Zocha, szesnastoletnia piękność kamienicy, miała już chłopca z „góry“, który pewnego wieczoru podjechał pod dom prywatnym automobilem i tym nieopatrznym czynem oddał Zochę na pastwę języków niewieścich. Ojciec Zochy miał już dwa ataki białej gorączki, w soboty łaził po schodach jak widmo, pijany, śpiewający smutne piosenki. Zelcer pobił kiedyś Golińskiego podczas spotkania na schodach i czynem tym poróżnił dwie przyjaciółki: żonę swoją i żonę przeciwnika. Na ostatnim piętrze mieszkał nikomu bliżej nieznany emeryt z plamami na twarzy w rodzaju pleśni i z fistułką ma lewym policzku; tajemniczy i schludnie ubrany osobnik, hodujący zwyczajem emerytów kanarki i starego, napół sztywnego od artretyzmu szpica. Człowiek ten miał straszliwe sąsiedztwo w osobach synów listonosza Rudnickiego. Znękany ciężką pracą, wdowiec o lepszej przeszłości, były właściciel cukierni, którą rozpuściła namiętność do gry w karty. Rudnicki siłą obowiązku a nie ojcowską miłością, hodował dwóch tchórzliwych i nikczemnych łotrzyków, złodziei i próżniaków, znienawidzonych i unikanych przez wszystkich. Starszy, Julek, zwany „Rudym“ był już pasowanym dwukrotnym więzieniem rzezimieszkiem. Miał osiemnaście lat, z nikim się nie zadawał, jak ognia lękał się Heńka, wieczorami gdzieś wychodził, miewał złe i dobre okresy, czasem widziano go w łachmanach, czasem znów wystrojonego w granatowy garnitur, w czystej koszuli bez kołnierzyka, podwiniętej na piersiach w trójkącik, w żółtych półbutach. O ile Julek działał na obcych terenach, dwunastoletni brat jego Marian, zwany „Czarnym Mańkiem“, zaprawiał się do przyszłego zawodu na sąsiedzkich szlakach. Kilkakrotnie obity za drobne kradzieże, bojkotowany towarzysko, Marian oprócz swych określonych skłonności, miał żyłkę do perfidnych figlów, wykrzykiwał głośno na ulicy znane sobie tajemnice mieszkańców kamienicy, był bodaj czy nie pierwszym podpatrywaczem w wychodku. Dręczenie zwierząt, była to jego pasja najwyższa. Szpic emeryta wychodził raz tylko, pod wieczór w towarzystwie swego pana uzbrojonego w wysiepaną dyscyplinę. „Czarny Maniek“ wyrwał kiedyś tę dyscyplinę emerytowi i bijąc zapamiętale psa, zapuścił się za nim aż nad Wisłę. Od tej pory emeryt wychodził z sękatą lagą i to rzadko. Buldog Zelcera, bestia z krwią nabiegłymi ślepiami, cofał się na widok zwinnego, z kieszeniami pełnymi jakichś szpikulców, sznurków i gwoździ, odważnego i nieopanowanego opryszka.
Wejście po prawej stronie bramy wiodło do zupełnie ciemnego korytarzyka, śmierdzącego kocim łajnem i stęchlizną, którego troje drzwi do trzech mieszkań parterowych stanowiły przeznaczenie tej ohydnej nory. Po omacku, wiodąc ręką po prawej ścianie, dochodziło się do mieszkania Hilarego, na wprost, na samym końcu zwisała zepsuta klamka u drzwi mieszkania zajmowanego przez ciotkę Zosię z dwoma synami, ciotkę Stasię i Kamila. Blisko wejścia, po lewej stronie mieszkała garbata wdowa z dwiema córkami i nazywała się Turbaczek. Był to niewielki i czyściutki pokoik z oknem w doniczkowych kwiatach, z dwoma schludnie zasłanymi łóżkami, z mnóstwem religijnych obrazków i pocztówek na wytapetowanych ścianach, zaciszne schronisko trzech łagodnych istot utrzymywanych ze skromnej pensyjki od tajemniczego i majętnego brata i syna, zajmującego gdzieś w śródmieściu sześć pokoi, a jak plotka kamienicy szeptała, spekulanta i paskarza.

Pobieżne zetknięcie się Kamila z życiem kamienicy i mieszkaniem ciotek podczas kilkudniowego pobytu w Warszawie zaraz po śmierci matki, utrwaliło się i uzupełniło po powrocie z pogrzebu Anny. Jako gość, Kamil nie miał okazji zauważyć jak wielka była nędza tych dwu kobiet i dwojga dzieci. Wówczas starano mu się dogadzać w postaci zupy i chleba. Teraz, jako stały współlokator, Kamil haniebnie oszukiwany czarną kawą i kartoflami, na równi z wszystkimi cierpiał głód; było to dla niego zjawisko dotychczas, mimo ciężkich czasów, nieznane, groźne i upadlające. Początkowo znosił to okrucieństwo w zaciętym milczeniu, po tygodniu począł w swym dziecięcym niezrozumieniu bezlitosnej rzeczywistości domagać się lepszego posiłku; nieopanowanie potrafił godzinę powtarzać poprzez płacz i z rozpaczliwym uporem: „Ciociu, daj mi kawałek chleba, daj, daj, choć taki mały, o tyle, daj!“ — słowa, wobec których wrażliwa i bezsilna ciotka Stasia odpowiadała również płaczem, i tak tworzył się bolesny duet, przenoszący się często zaraźliwie na bardziej przyzwyczajonych i opanowanych — Zbyszka i Jerzyka. Kamizelczarstwo przynosiło obu kobietom dochód, który wobec panoszącej się drożyzny wystarczał zaledwie na podtrzymanie energii, jakiej wymagało szycie tych kamizelek. To żałosne perpetuum bile ustaliło budżet który, aby utrzymać przy życiu pięć istnień, dozwalał jedynie na niekraszone kartofle i czarną kawę z sacharyną, z minimalną ilością chleba. Zwolna Kamil przyzwyczaił się do uporczywej goryczki w ustach, jaką sprawiał stale łaknący żołądek i skierował całą swoją energię i spryt na dorywcze choćby zaspakajanie głodu.
Mimo pustych żołądków, kobiecość młodych jeszcze ciotek, a zwłaszcza temperament ciotki Stasi, stwarzał w mrocznym, przepełnionym ludźmi i sprzętami pokoju, atmosferę tkliwych marzeń i tęsknot, nastrojowych pieśni przy terkocie maszyny do szycia, nierzadko śmiechów i żartów, zwłaszcza kiedy pod oknem przystawał ktoś z mieszkańców; pomazany czekoladą Marian Kotowski z prezentem w postaci jednej bomby czekoladowej, z którą kobiety nie wiedziały co począć, taka była mała i pożądana. Przystawał także pod oknem wygolony, z kępką wąsików pod zalotnym nosem o rozdętych chrapach, kolejarz w średnim wieku, pan Gołembiowski. Był to człowiek o żartobliwym usposobieniu, celujący w utrzymywaniu dialogu opartego na aluzyjkach i dwuznacznikach. Pan Gołembiowski był kawalerem, z rodzaju tych, którzy żyją w ustawicznym lęku przed ożenkiem, dopatrując się w każdej kobiecie żywiołu, czyhającego na ich wolność, i jednocześnie trwających w ustawicznym poszukiwaniu tej niepokojącej atmosfery. Okno ciotek Kamila było dla niego dość tentującym magnesem, ze względu na ich pełne rezerwy zachowanie. W soboty i niedziele w mieszkaniu panował rejwach powodowany tualetowymi zabiegami kobiet strojących się do wyjścia na miasto, na randki i wizyty, wydzierających sobie rurki do karbowania włosów, żelazko do prasowania; wszystko to w zapachach przypalonego papieru, pudru i mydlin. Gotowe już, wyświeżone i wyfiokowane, rozchodziły się każda w swoją stronę, wracały jakieś marzące i zapatrzone, po to aby w poniedziałek znów pogrążyć się w szarym trudzie, kwasach i sprzeczkach. Zmienność nastrojów sprawiała, że w mieszkaniu panowało ożywienie, łagodzące gorycz ubóstwa. Cechą twórczą i dodatnią, wynoszącą obie kobiety ponad jałową rzeczywistość, było współzawodnictwo co do jakości i szybkości produkowanych kamizelek. Ciotka Zosia partaczyła, ale potrafiła uszyć kamizelkę w ciągu pół dnia, natomiast ciotka Stasia wykończała tę obrzydliwą część garderoby z pedanterią i o kilka godzin później. Dokładność ta sprawiała, że ciotka Stasia miała solidniejszych i lepiej płacących odbiorców, podczas kiedy ciotka Zosia szyła dla wyzyskiwaczy i tandeciarzy z ulicy Świętokrzyskiej. Co prawda ciotka Zosia przejęła ten fach od swej siostry dość późno i spodziewała się z czasem dorównać jej. Pokój w lecie był chłodny, pachnący przypaloną wilgocią zaparzaczek, pomyjami z kubła, czadem z kuchni i brudkiem, jaki produkuje ograniczona przestrzeń zamieszkała przez dwie odsunięte zarobkowaniem od zajęć gospodarskich kobiety, oraz trzech chłopców, których wiek znany jest z braku zamiłowania do porządku. Oprócz dwóch łóżek, stołu, który w dzień służył za warsztat pracy a w nocy spał na nim Kamil, w pokoju stała wielka, wiśniowa szafa, która dziwnym biegiem fantazji stolarza, opatrzona była na obu połowach drzwi, dwoma kadłubami z wypukłych listew. Szafa ta była obok stołu najważniejszym sprzętem pokoju. Chroniła w sobie zimową i letnią (pozostałość z lepszych czasów) garderobę mieszkańców; mieściła się w niej biblioteka złożona z kilku książek o różnorodnej treści, jak: „Poradnik lekarski“ ułożony przez jakiegoś księdza, „Kształcenie woli“ Payota, „O Mormonach“ jakiegoś amerykańskiego pisarza oraz kilkadziesiąt zeszytów Jacka Texasa, spuścizna po wuju Janku z okresu narzeczeńskiego. Poza tym szafa posiadała mnóstwo skrytek, — aby otworzyć którąś z dolnych szuflad, należało unieść górne dno, — służyła także za schron podczas niewyszukanych i umiejscowionych niepogodą lub złym humorem ciotki Zosi zabaw w chowanego dwóch jej synów, pachniała w środku naftaliną i zastałym zaduszkiem niewietrzonej odzieży, na skutek czego, małpiatkowaty i embrionalny Zbyszek, lubiący wąchać wszystko co mu pod nos podpadło, wtykał często głowę w odchylone drzwi szafy i stał tak zakrzepły, z wypiętym zadkiem, w który, zaniepokojona dziwacznymi skłonnościami dziecka, matka uderzała drewnianą linijką. Górny wierzch szafy, obramowany miniaturowymi filarkami, służył w czasach dostatku za spiżarnię, niedostępną dla ograniczonych wzrostem łakomczuchów.
Oto tło i dziedzina, w jakich się znalazł Kamil po śmierci matki. Powiśle, kamienica i pokój na parterze — świat obcy, surowy, istna tokarnia duszy.
Uniesiony gwałtownym prądem zdarzeń z ospałej wegetacji na ulicy Złotej, oszołomiony i zdezorientowany bolesną zmianą w swym życiu, Kamil dopiero teraz począł obejmować swym dziecięcym umysłem surową rzeczywistość pobytu u ciotek. Tutaj też, powoli zaczynało się wyłaniać z odmętu zjawisk groźnych i nieznanych, uczucie sieroctwa i osamotnienia w tej dżungli bezlitosnych praw nędzy i twardego bytowania. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że śmiercią matki zamknął się okres pełen tajemniczego smutku i niepokojów, dziedzina szara i mętna, mażąca się w dali i mgle niby opuszczona wyspa. Odurzenie, spowodowane utratą istoty tak wiadomej, koniecznej i bliskiej, że uważał jej istnienie za tak zwyczajne, jak zwyczajne jest serce co bije w drobnej piersi, jak oko, wpatrzone w ociekające bolesną nudą życia podwórka, — odurzenie to i niepojęta, groźna atmosfera pogrzebu, były dla Kamila środkami łagodzącymi gwałtowność wstrząsu duchowego, po którym powoli ocykał się z drętwoty i nieświadomości swoich dziewięciu lat życia. Narazie, w nieodstępnej asyście głodu, chłonął bogate w treść i zjawiska życie środowiska, które chyba najszerzej wypełnia formę tego terminu. Wprowadzony w regularny ruch pulsem nowej rzeczywistości mechanizm jego umysłu, w ustawicznej reakcji na doznania nowego świata, uświadamiał Kamilowi martwotę dawnej egzystencji. Nurt nowego życia rozproszył koszmarne wspomnienia związane z Burym i Genią na wsi. Utonęły one w mrokach niepokojącej przeszłości. Teraz przynajmniej zło było wyraźne i uchwytne, nie — jak dawniej — krążące wokół i przyczajone. Kamil wolał to życie pełne nieograniczonej swobody, nabrzmiałe od trosk, trzymające jego wyobraźnię w nieustannym napięciu.
Tkliwe rozważania nad swą dolą, gorycz osamotnienia, całe swoje sieroctwo odczuwał Kamil w momentach załamania duchowego, kiedy naprzykład ciotka Stasia nie dotrzymała obietnicy pójścia z nim do kina „Bioskop“ na Krakowskim Przedmieściu, lub też obie skazywały go w niedzielne popołudnia na pilnowanie mieszkania, podczas gdy Jerzy i Zbyszek odprawiali na podwórku swe ciche, obrzędowe zabawy. Począł szybko traktować głód jako pospolitą i nieodzowną dokuczliwość, jedynie te drobne przyczyny skłaniały go do sentymentalnych rozpamiętywań, cichych popłakiwań z twarzą wciśniętą w poduszki, desperackich decyzyj, że się utopi, że ucieknie gdzie oczy poniosą. Żądza użycia, objawiająca się już dawniej pod postacią mirażów srebrnego ekranu, upajających smaków napojów gazowych, były to namiętności podcinające charakter małego człowieka. Poza tymi momentami słabości, które zresztą stawały się coraz rzadsze, Kamil przystosował się do nowych warunków z całą swoją dziewięcioletnią męskością i opanowaniem, godnym pochwały. I oto wybierał się w podróż daleką, nieznaną drogę ludzkich osiągnięć, z twarzyczką pełną dziecięcej powagi i o figlarnym nosku; nieświadoma drobina rozwijająca się wśród nawałnicy.

V

Anemiczne słońce jesienne ściele się po wietrznych ulicach Powiśla przezroczystym i chłodnym smutkiem, ustępuje niedołężnie panoszącym się podmuchom, które zdają się penetrować okolicę, czy aby będzie ją można schłostać słotą, zasłać śniegiem, ścisnąć mrozem, dodać sił wyczerpanej skwarem biedzie. W rzadkim powietrzu, rozedrganym przezroczystością, domy zdają się pochylać, deptane i uciskane bruki dźwięczą czystymi tonami; wydychają nagromadzone przez lato żary. Już liściem rdzawym i pokręconym martwotą uderzało w oślepione pożegnalnymi ukłonami słońca szyby, już od nieba spływało przejrzystym różem, dymy pachniały ostro. Wymalowana jak dziwka, szeleszcząca tandetnymi kieckami, jesień miejska, wiotka i rozkołysana, wyszła na ulice.
Godzina dziesiąta rano, to pora, kiedy dojrzałe życie kamienicy tętni regularnym rytmem i wtedy to z podwórka i z podziurawionych oknami murów biegnie szmer i brzęczenie, które o jesiennej porze przemienia się w jakieś niepokojące mruczando, przerywane okrzykiem, pieśnią, trzepaniem garderoby. Ten pomruk woła i ostrzega oszołomionych kręćkiem troski — ludzi. Przed czym? Nie wiadomo! Pewnie przed tym, że pora jest przysposabiać się do okresu zimowego, zaopatrzeć spiżarnie, gromadzić opał, sprawiać ciepłą odzież, obuwie. I duch kamienicy proletariackiej wie, że z tego nic nie będzie, i denerwuje się i mruczy posępnie.

...O nie! admirale... Nie w twojej mocy!
Ma dola i los sierocy...

Smutna pieśń ciotki Zosi, słowa o burzach morskich, miłości i poświęceniu brzmią donośnie pośród dźwięku żelazka, syku pary z zaparzaczki, i to wszystko przerywa gardłowy i przytłumiony śpiew z podwórka, który mąci rytm kamienicy swoją sugestywną treścią; ludzie odrywają się od zajęć i zasłuchani, nieruchomieją:

Ja nie mam ojca... ani nie mam matki!
Bom jest uboga sierota!
Ale mi za to, przez całe lato!
W głuchym boru ptaszki śpiewały...

...Upraszam państwa co łaska... przyyykro mi bardzo że w tak niegodny sposób... i hańbi mnie to... zarabiam na kawałek chleba... ale cóż robić... kiedy w ojczyźnie taka bieda!
To płaczliwe tłumaczenie sieroty kieruje kilka spojrzeń na podwórko. Stoi tam wyprostowany blondynek z bródką i zaczerwienionymi powiekami, z odkrytą głową, wtuloną nieco w ramiona, w tak zwanym sakpalcie. Ten występ nie wzruszył lokatorów. Jedynie emeryt z czwartego piętra, przemykając się do wychodka, zagadnął wydrwigrosza, czy aby nie jest z inteligencji? Sierota odpowiedział pokornie z pochyloną głową i kapeluszem przytulonym do pośladka:
— Czyż godzi się wspominać... były kapitan od pawłowców... ot los zawieruszył... jaż na dnie... jeżeli pan łaskaw!
— Ach, sam groszem nie śmierdzę... tak tylko pytam — odrzekł emeryt, zamykając za sobą drzwi wychodka.
Hilary począł zamiatać podwórko ruchem jakby kosił. Sierota znikł szybko i można było nieprzytomnie pomyśleć, że zmiótł go Hilary swą miotłą. Gdyby Hilaremu narzucić szynel, w ręce wetknąć karabin z bagnetem, byłby to idealny typ kacapa jaki się widuje na obrazkach przedstawiających etapy syberyjskie. Okrągłą czapkę z płaskim daszkiem, rozkwaszony nochal i opuszczone wąsiska, te akcesorja rosyjskiego sołdata miał już Hilary. Dużo takiego stylowego śmiecia zostawił po sobie zabór carski. Chandrę posępnych domów warszawskich, „czajnik“ i „dorożkę“, psychologię cyrkułu i rewirowego, zostawił także dwa typy zanikające powoli: posłańca i stróża. Wiernopoddańcza psychika Hilarego, nawyki dawnego stylu, sprawiły, że nieszczęsne chłopisko wszędzie wietrzyło konspiracje, ustawicznie nurtował w nim brak decyzji: zrobić donos na sklepikarza, że sprzedaje potajemnie wódkę? Że mleczarz sprzedaje masło z marchwią i mleko pół na pół z wodą? Że Zelcer, że Kotowski, że... cała kamienica nie jest w porządku. Czy mówić o tym dzielnicowemu? A tu sklepikarz częstuje wódką, mleczarz kredytuje, dzieciaki Zelcera przestały dokuczać Zośce...
— Hilary już... z Zosieńką tuż... idzie na spacer w aleje!...
Tego się nie spodziewał. Stoi teraz na środku podwórka jak pod pręgierzem; pieśń „Czarnego Mańka“ z okna klatki schodowej na czwartym piętrze brzmi czysto i donośnie, ludzie już usadowili się w oknach, ciekawi jak też zachowa się stary satyr. Wycofać się nie wypada.
„Nasz Hilary trumtadracki... dziadu stary ale chwacki... przywiózł sobie swą Zosienkę... aż z dalekich stron!“
— Bedziesz cicho... jebu twaju mać... wsarzu!
— Dziadu... rypało... Na!
— Bedziesz widzioł... tylko cie uchwyce... skurwinsynu!
Z okna na czwartym piętrze zwala się na opartego o miotłę Hilarego potok słów, od których nawet zaprawieni do słownika Powiśla mieszkańcy dostają dreszczyku zgorszenia. Ale jednocześnie widzą, że zły chłopak poczyna się trzepotać w ramach okna, ukazuje się, to znów znika, wreszcie słyszą przejmujący skowyt, głuche dudnienie po schodach i w oknie pokazuje się twarz Heńka, który ochrypłym i flegmatycznym głosem powiadamia wszystkich, aby: „śmierdzące ryje zabrali z okien, a ojciec niech nie stoi, jak na weselu, tylko weźmie się do roboty!“ W tej chwili Hilary rzuca się do ataku w stronę bramy z miotłą jak z bagnetem, ale w bramie słychać tylko klaskanie bosych stóp i przejmujący chichot.
Kamil skończył przymusowe i znienawidzone wyjmowanie fastryg. Cały ranek był zajęty. Wcześnie pobiegł po jedwab do sklepu na Karową, kiedy wrócił, już czekało na niego kilka podfastrygowanych przodków od kamizelek, na stojąco wypił kubek kawy i połknął parę kęsów chleba, po czym kucnął w kąciku między łóżkiem i ścianą i począł kościanym szpicem wyciągać białe nitki bawełny. Na łóżku leżeli rozkapryszeni i głodni chłopcy, w milczeniu wodzili oczyma po sprzętach, gnieździli się w brudnej pościeli, drapali po głowie i ciele; Zbyszek z uporem pragnął masować nogę Jerzykowi, który się wzbraniał, ziewał i pojękiwał. Ciotka Stasia wyszła do krawca po robotę, w mieszkaniu było smutno i nudno, po rannych śpiewach i pozornej wesołości ciotka Zosia popadła w rozpamiętywania, obrabiała dziurki w kamizelce i co chwila ocierała kapiące na czarny materiał łzy. Kamil odłożył oczyszczone z fastryg przodki i powiedział nieśmiało:
— Pójdę trochę na podwórko... już skończyłem.
— A idź sobie, tylko zobacz czy woda jest w wiadrze, jak nie ma, to przynieś!
Chwycił próżne wiadro i wybiegł na podwórko, do wodociągu. Odkręcił kran i począł się rozglądać wokół. We wnęce, między oknem Kotowskich a ścianą małego budynku, bawiły się siostry Marka; pokrywały mały stoliczek kupkami błota i zielenizną. Obok siedział w kucki Marek i wyszczerbionym nożem strugał łódkę z drzewa. Kamil, przegięty od wysiłku, powlókł się z wiadrem do mieszkania, ustawił na desce i wybiegł do swego towarzystwa. Dziewczynki powitały go piskami.
— Idź od nas, ty oberwusie! Poprzewracasz nam tu jeszcze zabawki... wynocha!
Marek podniósł twarz z wysuniętym od skupienia językiem, na widok Kamila ożywił się i powiedział:
— Zamknijcie pyski, koczkodany! Kamil, nie bój się nic! Pójdziemy zaraz pod górę... zbierałeś dzisiaj co?
— Nic, miałem robotę w domu... ale teraz mam czas.
— Dobra, zaraz idziemy...
Nie chcąc przeszkadzać Markowi, Kamil wspiął się na palcach i utkwił głowę w otwartym oknie Kotowskich. Wewnątrz stał Marian w białym fartuchu i maczał okrągłe wafle napełnione białą masą w płynnej czekoladzie. W mrocznym wnętrzu mieszkania widać było niewyraźnie postaci. Do okna zbliżyła się Elwira z papierosem w ustach i obojętnie zagadnęła Kamila:
— Co powiedzieć mamusi, jak się z nią spotkam w niebie?
— Nic... bo ja wiem...
— A dobrze ci u ciotek?
— Dobrze... ciotka Stasia idzie dzisiaj do cyrku.
— I ty byś chciał pójść do cyrku?
— Ja nigdy nie pójdę do cyrku... wolałbym sobie bułek nakupić za te pieniądze.
— Masz tu bracie, pokrzep się, tylko zjedz tu, twarzą do mnie, żeby inni nie widzieli — powiedział Marian i podał Kamilowi garstkę okruchów z wafli.
Kamil jadł suche okruchy, posłusznie patrząc na Mariana. Elwira zakasłała się i powiedziała w głąb pokoju:
— Mama mnie tak ciągle wygania do tego łóżka, żebym do reszty siły straciła i przeniosła się na tamten świat. A ja wam jeszcze wytnę taki kawał, że pójdę choćby na ulicę, zarobię sobie na jakie uzdrowisko i tego życia jeszcze użyję.
— Uch ty draniu, pyskaczu jeden... a kto pragnie twojej śmierci... Już cię tam czekają na ulicy, w ogonku... Nie ma to lepszych!
— Przymknijcie się kobiety, bo dzieciak stoi przy oknie... Myślicie, że ciekaw paskudztw waszych!
Do okna przyskoczyła napuszona jak stara sowa Kotowska i wrzasnęła:
— A to niech się smarkul wynosi! Będzie tu wyjadał... Nie ma to Maniuś swoich!... Już cię nie ma, diabli pomiocie! Do ojca idź... to ci może trochę tej swojej aresztanckiej zupy ustąpi!
Kamil wytarł usta i odskoczył od okna. Nad stężałym z przerażenia Markiem pochylał się Zelcer i spytał ponuro:
— Ty tu, a kto stoi w ogonku?
— Matka poszła, bo mnie wysiudali... powiedzieli, że się przykleiłem!
— A gdzie ogonek?
— Na Radnej... wydają szmalec i żółty cukier!
Zelcer oddalił się swymi wielkimi krokami i dzieci dopiero teraz poczęły oddychać i poruszać się. Marek łysnął oczami w stronę Kamila i szepnął:
— Pędź za mną!
Po chwilowej sympatii jeszcze przed pogrzebem matki Kamil z Markiem zaprzyjaźnili się teraz gruntownie. Marek był niejako przewodnikiem Kamila pośród nieznanych objawów tutejszego życia, wtajemniczał go na swój sposób w psychologię rówieśników, tych zaciętych okrutników ćwiczonych głodem, piekłem rodziców i trwogą, która w odpowiednich sytuacjach przeradzała się w bezlitosne znęcanie się nad kimś, kto słabszy. Starszy o dwa lata od Kamila, sprytny umysłem, zwinny ciałem, zaprawiony w obyczajach życia tego dna ludzkiego, Marek był nie tylko pożytecznym ale i atrakcyjnym przyjacielem dla Kamila. Podczas wylegiwań się na piaszczystych mieliznach pośrodku Wisły, w dni słoneczne, w wieczorne posiedzenia przed domem, na schodku zamkniętego sklepiku, Marek swym lekko ochrypłym i chłodnym akcentem Powiśla opowiadał Kamilowi legendy i krwawe historie mieszkańców tej dzielnicy. O bójkach i dramatach, o nożowych rozprawach, oblewaniu twarzy niewiernych mężczyzn kwasem siarczanym przez mściwe kobiety. Mimowoli ukazywał wyobraźni Kamila przyczynę odmienności tego środowiska od poprzedniego: to nędza sprawiała, że ludzie tak nikczemnieli, i Wisła, że byli tak romantyczni, pełni dumy ze swego pochodzenia. W ciągu tych dwóch miesięcy od pochowania matki Kamil przy pomocy Marka i własnego daru obserwacji, wytworzył sobie o Powiślu pojęcie, które było niemal blisko uczuciu miłości do ojczyzny. To twarde i absorbujące życie, owiane rozkołysanym, szumnym nastrojem rzeki, kazało się kochać, przygarniało i dawało, na co je było stać.
Wybiegli przed bramę. Tutaj, jak pająk, czatował na słabszych od siebie chłopców, zwalisty i chamski, zdrowy byk o żółtych zębach — „Kusia“. Ociężałym ruchem prawej ręki, rechocząc z zadowolenia, wycisnął Kamilowi „syfona“ na nosie podczas gdy lewą przytrzymywał Marka, który wił się jak piskorz, odgrażał się, że powie ojcu i „Kusia“ już nigdy nie dostanie roboty, ale „Kusi“ było wszystko jedno, teraz, kiedy szło na zimę, na martwy sezon. Po krótkiej szarpaninie, Marek również otrzymał „syfona“, po czym zadowolony wałkoń wyciągnął z kieszeni jaskrawej od łat, postrzępionej marynarki, zmięty niedopałek papierosa, zapalił i zaciągnął się nim głęboko, drwiąco patrząc na przyglądających się ze środka ulicy Marka i Kamila.
Był to specjalnie przez nich znienawidzony osobnik. Wielki i ociężały jak na swoje czternaście lat, leniwy i pełen złośliwego usposobienia, nie lubił zwinnych i wesołych chłopców, którzy mu odpłacali przy lada okazji, kpili z daleka, wyzywali trafnymi określeniami. „Kusia“ nie lubił biegać i chodzić, w domu rodzeństwo nie dawało mu spokoju, wymawiając lenistwo, wystawał więc godzinami przed bramą, czasem zgarbiony, powłóczył się pod murem, na poszukiwanie tak zwanych „petków“ czyli niedopałków papierosów. Ambicja zwinnego Marka cierpiała nad tym, że taki ociężały bęcwał robił z nim co chciał, skoro go pochwycił. Ale Kamil cierpiał oprócz upokarzającego zabiegu, wstręt przed smrodliwą kapotą „Kusi“, który drobną twarz chłopca przyciskał do niej z całego serca. To też Kamil obmyślał wspólnie z Markiem zemstę za te wszystkie udręki.
Chwilę przypatrywali się w milczeniu dryblasowi. Ulica sunął wietrzyk, wiercił śmieciem i szeleścił w napół zwiędłym klonie. Było dość chłodno, chłopcy podskakiwali w miejscu z pięściami w rękawach kurtek, chwilę odczekali dla przyzwoitości, że wcale znów tak nie boją się „Kusi“, po czym biegiem, klaszcząc bosymi stopami o trotuar, pobiegli w stronę Radnej.
Kamil miał na sobie resztki aksamitnego ubranka, które wskutek ustawicznego naprawiania przez ciotki, przemieniło się w szaty barwne i wzorzyste. Miejsce bereciku zastąpiła rogatywka, z rogami wepchniętymi do środka, — czapka nie rażąca w tej dzielnicy tak jak beret i to czerwony, nakrycie głowy solidne, lekko z czoła, z wysiepanymi resztkami tekturowego daszka. Ze stroju tego rówieśnicy próbowali niejednokrotnie wywieść jakiś przydomek dla Kamila, ale jakoś im fantazji nie starczyło, a imię Kamil było tak w tych okolicach niezwykłe, że starczyło za przezwisko. Kiedy było cieplej, szelka przytrzymująca kuse spodenki, rozchełstana koszula, nieskomplikowany ten strój sprawiał, że Kamil nie raził na nowym terenie, ale raczej wyglądał jak przeciętny ulicznik. Teraz jednak, nieprzyzwyczajone oko zatrzymywało się na resztkach aksamitu, obejmowało niepospolity krój kurtki, biegło ku twarzy i twarz ta mówiła o obcym, innym życiu. Tej „paniczykowatości“ nie znosili uliczni wystawacze, „knajacy“, którym często rasa nie pozwalała na haniebne i pospolite paranie się z pracą, którzy z rękoma w kieszeniach, gwiżdżący, bystrzy w oczach, godzinami wystawali przed bramami i na rogach, pełni fasonu i cynicznego „naplewať“, zaczepiali dziewczęta z drańskim i zimnym humorem.
Takimi rycerzami ulicy Leszczyńskiej byli bracia Hrabiakowie. Stara dynastia nadwiślańska, istna szlachta łobuzerii. Dwie siostry, urodziwe blondynki, były „na stajni“ u dwóch starszych panów z góry, mieszkały jednak u rodziców, w dzień widziało je się na balkonie, w barwnych szlafrokach, wyondulowane i wypachnione. One to najczęściej posyłały Kamila po jakieś drobiazgi do sklepów, głaskały go i litowały się nad sierocym losem, wsuwały do ręki parę groszy. W dni gorące jadły kwaszone ogórki, grały na gramofonie, grymasiły. Wieczorami wychodziły pod górę, rażące elegancją, niezdrowym szykiem, uważające, aby się nie zawalać. Trzecia siostra, zwalisty kopciuszek o pucołowatej twarzy, biodrzasta i sprośna w mowie Stefa, przyjaciółka Feli Kotowskiej, wiecznie zaharowana i pogodna, wyróżniała się spośród całej rodziny łagodnym i ludzkim charakterem. Przyjaźń z Felą polegała na wspólnym i nieopanowanym puszczaniu się z okolicznymi chłopakami, na wystawaniu po nocach, parami w przedsionkach, w krzakach na skwerze, w odbijaniu sobie tych chłopców. Słowem obie dziewczyny łączyła namiętność, która normalnie raczej dzieli. Piękne siostry wysługiwały się Stefą, a nawet podczas wizyt pewnego pana, eleganta z siwą, hiszpańską bródką, twierdziły, że jest to ich służąca. Stefa dokarmiała Kamila, do momentu, kiedy go znienawidził jej brat, Wiktor.
Wiktor miał osiemnaście lat, niczym się nie trudnił, był „knajakiem“ z krwi i kości. Po kilku zwycięskich bójkach z awanturnikami z innych ulic, zyskał przydomek „krwawego Hrabiaka“ i stał się postrachem złotej młodzieży Powiśla. Był to małomówny i flegmatyczny łotrzyk, wiecznie zamyślony spacerowicz na szlaku ulicy Leszczyńskiej, wszczynający bójkę bez słowa z każdym, kto mu nie przypadł do gustu. Którejś niedzieli, po południu, kiedy Fela była sama w mieszkaniu, Wiktor polecił Kamilowi pilnować, czy ktoś z Kotowskich nie idzie, po czym poszedł do Feli. Podniecony i przerażony dręczącą go już od dawna tajemnicą, Kamil z płaczem pobiegł do rozmawiającego z kimś na rogu, Mariana i powiedział mu o Wiktorze. Zrobiła się z tego awantura, którą żyła kamienica przez jaki tydzień. Kamil został obity przez Wiktora i w zaciętym pragnieniu zemsty, wciągnął go w rejestr, w którym już figurował „Kusia“.
Hrabiakowie mieli kawiarnię z potajemnym wyszynkiem. Ojciec rodziny, potwornie gruby i ślepy na jedno oko, trudnił się handlem psów i przyjaźnił się ze znanymi kryminalistami. O matce mówiono, że odstępuje małego pokoiku za kawiarnią przygodnym parom. Dwaj starsi bracia Wiktora zajmowali się grą w „kiszkę“ w „trzy karty“, dzierżawili karuzelę, handlowali owocami, słowem byli czynni i popularni. Kamil widział już dwa razy, jak policjanci zabierali braci Hrabiaków do dorożki, która odjeżdżała w kierunku I komisarjatu.
Właśnie Kamil skręcał za Markiem w ulicę Browarną, kiedy zobaczył wylegującego się na trotuarze, przed kawiarnią Hrabiaków, płowego buldoga. Ociekająca śliną bestia, podrażniona okrzykiem z kawiarni, uniosła pofałdowane cielsko i utkwiła ślepia w Kamilu. Chłopiec znieruchomiał. Z daleka Marek gestykulował rękami i coś wykrzykiwał. Na progu kawiarni stanął pijany Wiktor i chrapliwym szeptem przywoływał Kamila. Napół przytomny ze strachu, Kamil zbliżył się do Wiktora, który wepchnął go do środka. Przy stole, obok bufeciku zastawionego pomidorami i siekanymi kotletami na zimno, siedziały dwie spite dziewczyny i trzej mężczyźni bez kołnierzyków. Na stole stały małe szklaneczki, parę butelek piwa, którym w kilku miejscach był oblany stół.
— O, jaki ładny chłoptaś... chodź tu do mnie na kolana — powiedziała jedna z dziewczyn.
Obie wyciągnęły ręce do Kamila, który stał nieruchomo, z głową zwróconą w stronę Wiktora. Cuchnęło piwem i dymem z papierosów. Chuderlawy, ze spieczonymi wargami mężczyzna począł szczypać Kamila w policzek. Dziewczyny mdłymi gestami poczęły szarpać chłopca.
Wiktor potoczył się za bufet, wyszedł ze szklaneczką wódki w ręku i zbliżył się do Kamila.
— Wypijesz, to będzie sztama... Nie, to ci Pająk nogi z tyłka powyrywa!.. Pijesz?
Kamil wypił i całe towarzystwo zarechotało śmiechem. Byli tak pijani, że ruchami rąk, jak poomacku, jęli go sobie wyrywać, całować ziejącymi smrodem alkoholu wargami, szczypać i poklepywać. Zamglone i upiorne postaci zaczęły wirować w oczach Kamila, zatoczył się w stronę drzwi z taką siłą, że aż buldog uskoczył w bok, wybiegł na ulicę i z sercem w gardle powlókł się pod murem, w stronę Radnej. W kawiarni ktoś krzyknął:
— A to ci kizior dopiero, niech go nie znam!
Na Radnej Kamil wsunął się między kupę cegieł i płot, tam przez kilka minut wił się w przejmujących torsjach. Osłabiony, wstrząsany dreszczami, poszedł w stronę podnieconego tłumu ludzi, pośród którego rozpoznał wyniosłą postać Zelcerowej. Czerwone twarze kobiet, ich okrzyki i wygrażające ręce, sprawiały wrażenie takiego rozjuszenia, że poruszony okrutną przygodą Kamil, przeszedł na drugą stronę. Padały okrzyki:
— Stałam całą noc, balia pełna mokrej bielizny... a te ścierwy zamykają sklep przed nosem!
— Pies im draniom mordę wylizał z temi jeich daramy amerykańskiemi... małpiem szmalcem człowieka karmią... i to z mordęgą...
— Czego taki łachudra jeden z drugiem nie powie ludziom, że mu zabraknie towaru... tylko każe czekać!
Niebo zniżyło się i pokryło świat przejrzystą popielacizną. Czarny, rozgniewany tłum kłębił się na bruku posępnym symbolem głodu. U wylotów ulicy Radnej pokazały się grupki, niepewnie zbliżające się do środka. Mizerny sklepiczek z zielonymi okiennicami, źródło całego wzburzenia, mętnił się brudnymi szybkami. I w momencie rozpacznego wzburzenia, powagi i naprężenia zdającego się nieomal rozsadzać wąską ulicę, pośród okrzyków, które padały sucho i zwięźle jak strzały, wyszło z ulicy Browarnej znane Kamilowi towarzystwo z kawiarni Hrabiaków i posuwało się wolno, krokiem przyczajenia, gęsiego, tuż pod domami. Ludzie ucichli, bo w bramie naprzeciw sklepu, na stróżowskiej ławeczce stanął robociarz w granatowej bluzie i począł jękliwie, potem coraz pewniej, mówić. Miał niebieskie oczy, twarz łagodną ze sterczącymi blond wąsami, wyglądał przy tym jakoś tak silnie i szlachetnie, że zbiedzony, przygaszony tym wszystkim Kamil najchętniej wdrapał by mu się na ramiona.
— Towarzyszki... ja wiem... że po całej nocy sterczenia na zimnej ulicy... kiedy się wie że w domu czekają na tę odrobinę tłuszczu i jakiegoś jadła... że wtedy człowieka ogarnia złość... skoro mu nagle tych rzeczy odmówią... ale te artykuły spożywcze z Ameryki muszą dokarmiać ludność całego kraju i może się zdarzyć, że na pewnym odcinku zabraknie tych artykułów... i trzeba to znieść... bo czasy są dla wszelkiej biedoty jednakie... bo przecież to jest dopiero rok samodzielnego życia kraju i cała ludność cierpi biedę! Nie róbcie zamętu! Rozejdźcie się! Jutro na tym samym miejscu odejdziecie zadowoleni. Matki, żony i córki proletariatu, zachowajcie swą godność! To jest jedyne co w tych czasach powszechnego łajdactwa nam zostało! Rozejdźcie się do domów...
— Nie słuchajcie paskarskiego pyskacza! Rryms, daligo na sklepiczek... zobaczymy czy naprawdę zabrakło! Walaj!
Między tłumem kobiet rozpychał się Wiktor i szedł w stronę robotnika. Dwie dziewczyny i trzech mężczyzn z kawiarni wyczekująco przystanęli we wnęce bramy. Robotnik zeskoczył z ławeczki i począł również zbliżać się do Wiktora. Ludzie rozstępowali się przed obydwoma. Robociarz zawołał donośnie:
— Niech oprychy i doliniarze nie wtrącają się do spraw ludu. To są rynsztoki, obok których musimy żyć! Nie dajmy się zbrukać ich zamiarami! Oni nie tylko chcą rabować sklep... obrabują i każdego z was! Widzieliście rzezimieszków...
Wiktor nerwowymi ruchami począł otwierać czarny, składany nóż. On i robotnik stali pośrodku wytworzonego koła. Kiedy robotnik chciał się zbliżyć do Wiktora, ten ciągle manipulował przy nożu, kopnął go tak silnie w piersi, że drobnymi kroczkami potoczył się do tyłu, ale nie upadł. W tej chwili Kamil przyglądający się temu wszystkiemu począł płakać z wściekłości, że boi się podejść z tyłu do Wiktora i ugryźć go choćby w rękę z nożem. Robotnik stał pod murem przyczajony i oczekujący, bacznie obserwując Wiktora. W tej chwili nóż lśniącą smużką wyskoczył z pochwy, ale jednocześnie Wiktor otrzymał strzelisty policzek skądś z góry, z wyżyn rozłożystych ramion Zelcerowej. Zatoczył się na ludzi, ktoś mu w biegu wyrwał nóż, kilku mężczyzn poczęło go tłuc laskami, towarzystwo Wiktora czmychnęło zygzakowatym kroczkiem popod murkiem, zjawiło się kilku policjantów, tłum się rozchodził, robotnik zwięźle wyjaśnił przodownikowi całą sprawę, krwawiącego, bluzgającego ohydnymi wymysłami Wiktora załadowali dwaj policjanci do dorożki, ulica się opróżniła, trzaskały zamykane okna, za brudnymi szybkami sklepu z darami amerykańskimi pokazała się zmartwiona twarzyczka jakiejś kobiety w kapelusiku, i ulica Radna znów popadła w jesienną ospałość.
Było już południe, ale Kamil mimo głodu nie kwapił się do domu. Znów gotowe go zapędzić do jakiejś nudnej roboty. Zresztą przygody i trupia atmosfera dnia pogrążyły go w rozterkę i żałosne rozmyślanie. Skręcił z ulicy Browarnej w cuchnący surowym mięsem i mieszaniną straganiarskich zapachów bazar. Kilku znajomych chłopaków grało w kuksa, opatulone i znieruchomiałe przekupki tkwiły przy straganach; wydało mu się to wszystko tak szare i nędzne, że w prostracji przysiadł pod murem i zwiesił głowę. Czasami zapamiętywał się w używaniu swobody, w błogim wałęsaniu, z głową pełną dziwacznych myśli, czasem znów to życie robiło się okrutne i niezrozumiałe, ludzie podli i wrodzy, a jak się już nim trochę zainteresują, to zawsze na smutno, rozpytują jak się ma i co myśli, zdawkowi i niepoważni, pogrążeni w swoich niezrozumiałych pragnieniach. Te ciotki też jakieś nierówne; pieszczą i ściskają kiedy wesołe, za chwilę znów żrą się, popłakują, mówią o jakimś innym, lepszym życiu, które przepadło na zawsze. I ta blada, oschła bieda, ciągle widoczna, szczerząca zęby z każdego kąta, wałęsająca się wszędzie, nieodstępna. A nade wszystko, że te dni całe tak się wlokły jak w mrokach jakich, wszystko było takie obce i niedostępne, wszędzie czaiła się tajemnica, bezlitosna skrytość dorosłych, którzy jakby strzegli swego doświadczenia, że aż w głowie czasem szumiało od wysiłku, aby pojąć ich uczynki. Był niczym, oto co pewne: niepotrzebne nikomu, nic nie znaczące, małe nic. I tylko po nocach, na twardej wysepce stołu oddzielał się od tego oceanu tajemnej obłudy, śnił o barwnym i dobrym życiu, było tam dużo zieleni, wody i łagodnych, mięciutkich zwierzątek, coś fruwało w różowym powietrzu i wszystko było słodkie, powłóczyły się jakieś muzyczne głosiki. Ale rano łódeczka marzeń rozbijała się o brunatne brzegi rzeczywistości, wyłaniał się cuchnący nocnym odorem pokój, ciotki drapały się i ziewały, Zbyszek i Jerzyk kwaśno pojękiwali, trzeba było zwlekać się ze stołu: wyspę zalewały brudne wody codzienności. A matka mówiła, że czasem go odwiedzi. I ani razu się nie pokazała. Pewnie jej anieli i zwierzątka nie chcą puścić na ulicę, gdzie mieszka Wiktor.
— Nie siedź tu, bo się przeziębisz od asfaltu... Kamil, idę pod górę, zanieść list do brata! Chodź ze mną!
Kamil podniósł głowę i natknął się na badawczo wpatrzoną w niego twarz Irenki Turbaczkowej. Dwunastoletnia dziewczynka wyglądała jak te, które Kamil pamiętał z Saskiego ogrodu. Miała włosy ostrzyżone na polkę, nakryte czapeczką z białej włóczki, żółty sweterek na białej sukience w granatowe grochy, na nogach skarpetki przytrzymywane gumką i trepki z dziurkami. Jakby zjawa z lepszego życia. Ale matka stroiła Irenkę tylko wówczas, kiedy szła do brata, naogół dziewczynka chodziła boso i w połatanej sukience. Patrząc na nią, Kamil uświadomił sobie, że nie wypada żeby taki obdartus szedł z tak wystrojoną panienką. Ziewnął i powiedział z powagą:
— Idź sama, ja tu czekam na jednego policjanta.
— Co ty głuptasie wygadujesz! Na jakiego policjanta?
— On ma przyjść i rozpytać się u mnie jak to było dzisiaj na Radnej. Tam krzyczeli i pobili Wiktora Hrabiaka, wiesz! — I Kamil oblał się pąsem po tych słowach, bo uświadomił sobie jak głupio podkreśla swoją męskość.
— Słuchaj Kamil... nie opowiadaj niestworzonych historii. Lepiej chodź ze mną. Może mi brat co da, to sobie kupimy coś do zjedzenia. Chodź.
Właściwie nie przynosiło wstydu przejść się z taką elegantką, skoro ona uważa, że jej strój Kamila nie uchybia. Wstał i powiedział obojętnie:
— A, nie ucieknie... Możemy się przejść.
Kiedy wyszli na niżej położoną część Oboźnej, podbiegł do niej ucieszony spotkaniem Marek. Mimo rezerwy Ireny, zaproponował, że pójdzie z nimi. Podniecony obecnością panny począł się wychwalać jakąś zwycięską bójką z dwoma chłopakami z Tamki, w ogrodzie na Dynasach, tam, gdzie — Kamil, pamiętasz? — zakopali chorągiew obok grobu Kajzera. Wspomnienie Kajzera poruszyło Irenę, więc powiedziała smutnym i sztucznym tonem:
— Ach, ten Kajzer... biedne kocisko. Lubiałam go, owszem, lubiałam. Ale też okropny wypadek... nie mogliście go też trzymać na łańcuszku?
— Hehe, co też ty wiesz o życiu takiego stworzenia? One wolne muszą być... a zresztą niektóre koty spadają czasem z samych dachów i nic sobie nie robią... tylko nasz Kajzer był tłusty i spadł w spaniu i nie miał czasu przekręcić się w powietrzu na cztery łapy.
Dalej konwersacja pięła się równie ociężale, jak nieletnia trójka po stoku ulicy Oboźnej. Irenka szła pośrodku i wyglądała jak róża między dwoma chwastami. Kamil dorównywał wzrostem starszemu Markowi, ale obaj byli niżsi od wiotkiej Irenki. Marek począł się chełpliwie rozwodzić co jadł na obiad. Jakieś pyzy ze szmalcem, popijane maślanką. Na co znów Irenka odpowiedziała, że u nich w domu skromnie jadają, ale w niedziele, kiedy jej brat wyjeżdża do willi za miasto, wówczas wszystkie trzy mogą się nieźle pożywić podczas jego nieobecności. Kamil nic nie mówił na temat jedzenia, raczej starał się zmienić rozmowę w taki sposób, aby i on mógł w niej wziąć udział. Obfity obiad, nie przeszkodził Markowi w pewnej chwili odepchnąć Kamila i kilkoma susami dopaść pokaźnego, niedogryzionego jabłka. Irenka wstrząsnęła się z obrzydzenia, kiedy Marek pochłonął rdzeń owocu i zaraz potem powiedział coś w zażenowaniu, że chciało mu się pić. Trójka minęła Teatr Polski i zatrzymała się przed wystawą małej cukierni na Oboźnej. Za szybą barwiły się lukrowane ciastka, strucle i tabliczki z czekoladą. Towarzystwo oparło się łokciami o barierę i długą chwilę stało wpatrzone i milczące. Irenka szepnęła marząco:
— Zjadłabym coś z tych słodyczy... najchętniej małą tabliczkę czekolady.
— Te ciacha z różową pianką też są niezłe... Raz go jadłem... morowe takie... uu! — stęknął Marek.
— Jabym się bał, bo mi mama mówiła, że te wszystkie lukry to paskudztwo... najlepsze są ciastka od Lardellego — wtrącił Kamil.
— Co tam ciastka! A torebka okruchów... to najfajniejsze — powiedział Marek.
— Co kto lubi — rzekła Irenka z bolesną miną.
Stali tak, przestępując z nogi na nogę. Marek rysował coś palcem po szybie. Na trotuarze pod murem siedział mężczyzna z gołą głową, w niebieskich okularach, z kapeluszem u nóg i grał coś bardzo smutnego na okarynie. Drzwi od cukierni skrzypnęły, wychyliła się głowa jakiejś kobiety, ze słowami:
— A idźcie urwipołcie od wystawy, bo wam języki powypadają! Co tam mażesz po szybie! Wynoście mi się, łakoma roto! Już was nie ma!
Irenka pokazała język kobiecie i tchórzliwie czmychnęła. Chłopcy odeszli z posępną godnością. Rozeźlony Marek szepnął Kamilowi, żeby się odczepili od Irenki. Ponieważ nie posiadali tak zwanego dobrego wychowania, któreby im doradziło jakiś kłamliwy wybieg, więc poprostu na Krakowskim Przedmieściu Marek pokazał Irence rozczapierzone palce na nosie i obaj poszli sobie w przeciwną stronę.
Między posągiem przegiętego od wysiłku i wskazującego coś palcem Chrystusa sprzed kościoła Świętego Krzyża a komicznie jakby obierającym na oczach wszystkich jakiś owoc, Kopernikiem, łazili ludzie otumanieni jesiennym zamieraniem, czasem ktoś przystawał, zapatrzył się w niebo, na kominy... pomarzył, westchnął, opuszczał głowę miedzy klapy jesiennego palta i wlókł się dalej, w swoich tam sprawach. Dzwoniło tramwajami, klaskało kopytami koni dorożkarskich, szemrało oschłe i obojętne życie uliczne. A ponad tym życiem dwaj poruszyciele świata coś sobie pokazywali palcami i być może kłócili się zawzięcie, swoim niemym językiem. Chłopcy stanęli w bramie, naprzeciw kościoła, obok restauracji Lijewskiego. Chwilę zastanawiali się dokąd pójść, wreszcie Marek zaproponował:
— Najlepiej wejdźmy do kościoła... bo wyglądamy bidnie i ktoś tam może się nad nami ulitować... może się da załapać parę marek. Chodź!
— Ja nie idę — odpowiedział Kamil. — W kościele trzeba się żegnać i zimna woda.
— Ty głupi... nie umiesz się starać... Jak się dwóch takich obdartych dzieciaków modli, to ludzie się rozczulają!
— Nie idę... tam śmierdzi trupami.
Wobec zdecydowanego stanowiska Kamila Marek począł się rozglądać w zafrasowaniu. Z knajpy na rogu Krakowskiego i Oboźnej wyszło dwóch podchmielonych mężczyzn, z niechęcią rozejrzeli się wokół, postawili kołnierze u palt i wolniutko ruszyli w stronę Zjazdu. Uszy chłopców pochwyciły fragment ich rozmowy:
— Jednym to cholera forsa wali do karmanów drzwiami i oknamy.. a drugiemu to nawet ten ostatni fenig wpadnie do rynioka...
— A jam majstrowi mówił, żem majstrową widział z Orzechowszczakiem na promenadzie w Mokotowie, zeszłej niedzieli... To teraz dopiero dziadyga mózgiem ruszył...
— Dziwna ona jest i tyle...
— Podgazowali sobie fest — westchnął Marek z uznaniem.
Koło restauracji Lijewskiego zatrzymało się auto, wyszedł z niego szczuplutki paniczyk i nerwowym ruchem cisnął świeżo zapalonego papierosa bez ustnika. Marek szybko podniósł go, pociągnął Kamila do bramy i zaczął palić.
— Morowy pet... chcesz popalić?
— Dawaj, ale mnie może zamroczyć, jak już raz było... Trochę tylko pociągnę.
Stali blisko siebie, w kłębach wonnego dymu. Papieros nie załatwiał głodu, a tu oba żołądki: pusty Kamila i napełniony fantastycznemi pyzami Marka — gwałtownie dopominały się zatrudnienia. Po długich naradach, nieudanych pomysłach, postanowili wracać do domu. Dzień był chłodny i posępny, nikomu się nie chciało jeść o takiej porze owoców, a na żebraninę, mimo namów Marka, Kamil nie mógł się zdecydować. Skręcili w Oboźną, uważnie rozglądając się po ulicy. Szli osobno, każdy po innej stronie. Zdeterminowany Marek postanowił zajrzeć do śmietnika koło Teatru Polskiego. Kamil wiedział, że tam ulicznicy osiągali obfite zbiory niedopałków. Jedynie rano można było tam jeszcze coś zastać, o tej porze śmietnik już był uprzątnięty. W związku z niedopałkami, Kamilowi, który nie był jeszcze zbyt zaawansowanym palaczem, jak jego rówieśnicy, świtał w głowie pewien śmiały pomysł, mający na celu nieosobiste wykorzystywanie zbieranego tytoniu. Narazie zgodził się zajrzeć z Markiem do śmietnika, aby zbadać pewne możliwości. Ale śmietnik był do cna wyprzątnięty, poniewierał się tam tylko mały śmieć ludzki, jednonogi włóczęga, bezdomny jedenastoletni ulicznik bez imienia, zwany „Przykrótki“. Ten brudny i cuchnący dzieciak, hojdający się na jakimś kalekim szczudle powiązanym drutami i sznurkami, żył z żebraniny, nocował gdzieś pod mostami i w zaułkach Powiśla, głównie jednak upodobał sobie nocleg w ciepłym i obszernym śmietniku obok Teatru Polskiego, pod którym przeważnie żebrał i blisko miał do legowiska, o ile policjant lub stróż nocny nie wypłoszył go stamtąd. Było to zabiedzone i okrutne, wiecznie wylęknione zwierzątko ludzkie. Kamil znał go ze wspólnych kąpieli w Wiśle. „Przykrótki“ imponował chłopcom swoim cwaniactwem, niezależnością życiową i wspaniałym, — mimo braku jednej nogi, straconej po kolano podczas nieudanego skoku z wagonu, — pływaniem.
— Co, kimasz? Nie starasz się, „Przykrótki“?
— Odwal się! Chory jestem!.. Wczoraj zakimałem się i woźny z teatru wysypał na mnie kubeł z gorącym popiołem... Całe graby mam poparzone. Patrz.
Tu „Przykrótki“ ukazał chłopcom przeżarte brudem ręce w bomblach. Na starczej i wykrzywionej twarzy również widniały znaki oparzelizny. Przez górny otwór w śmietniku, Kamil i Marek widzieli na dnie zwiniętego w kłębek chłopca, z rozbieganymi dziko i boleśnie oczami. Ponieważ nie okazywał ochoty do rozmowy, więc zsunęli się z czarnej skrzyni i pobiegli w dół — dwaj niepożyci poszukiwacze, niby wygłodzone ptaki na ugorze.
W domu powitał Kamila histeryczny nieomal atak ciotki Zosi. Rozczochrana, w przekręconej chustce na głowie, uwijała się po pokoju jak furia, wymachując rękami, przeklinała los, świat cały... Poszło od tego, że Trubaczkowa powodowana przyjaźnią i zaufaniem, powiadomiła dyskretnie ciotkę Zosię o tym, że dzielnicowy przykazał Hilaremu aby w razie pojawienia się wuja Janka w tym domu, natychmiast telefonicznie zawiadomił policję. Zośka od Hilarego, pragnąc wykazać, że nie tylko ona jest zakałą kamienicy, powiedziała na ucho o tej sprawie Kotowskiej. Do południa cała kamienica mówiła o krwawych napadach bandyckich męża ciotki Zosi. Żądny rozrywek lud począł pieścić tę plotkę, aby czasem nie rozwiała się, nie rozeszła po kościach: taka okazyjna przyjemność w tych ciężkich czasach. Kamil trafił akurat na początek, na moment kiedy ciotka Zosia złościła się na sucho, z płomieniami w oczach. Klęła męża i plotkarskie baby, następnie poczęła bronić męża i lękać się o niego; wszystko to w słowach wypowiadanych do samej siebie, bo ciotka Stasia, skulona neutralnie w kącie, podszywała podszewkę do kamizelki w milczeniu, Zbyszek siedział na kuferku i obwąchiwał kolejno palce, a Jerzy rozszerzał patykiem dziurę w ścianie, pod oknem. Na Kamila lunęła kaskada słów:
— Gdzieś był?!.. Pytam ci się ty drugie złodziejskie nasienie, gdzieś był kiedy tu w domu człowiek sobie urabia ręce aby wam dać żreć!?... Już coś knujesz z temi nożowcami!.. już ci się ta żyłka odzywa!... Ty bizunie! Ludzie się ze mnie śmieją, że takiego wałkonia trzymam... zamiast oddać gdzieś do jakiej bursy, do jakiego zakładu wychowawczego!... Gdzieś był, mówię?!.. Ty łajdusie!... bo ci może najlepiej odrazu łeb rozbić siekierą żebyś nie wyrósł na zakałę ludzkości. Ty ścierwo...
Ale Kamil już nie słyszał dalszych słów. Wymknął się cichutko ze stanowczym postanowieniem niepokazania się nigdy w tym domu. Krzykliwe awantury i wyzwiska, oto czym pogardzał i czego się brzydził. W tej chwili nie był ani smutny ani załamany... był obrażony. Zaciął się i zapiekł w urażonej godności, nie miał żadnych desperackich pomysłów, raczej rozmyślał gdzieby się udać aby zarabiać na siebie i nigdy już, nigdy, nie być na czyjejś łasce. Ciotka Stasia ani słówkiem nie odezwała się w jego obronie. Ta poczciwa i wzruszająca się ciotka Stasia. Może i ona miała jakieś swoje zmartwienie? Może się rozwiał jej wieczorny cyrk? Ale to nic! Da sobie radę. Tylko gdzieby tu pójść? Z tęgo wszystkiego odechciało mu się nawet jeść.
Ulica tchnęła leniwą ciszą popołudniową, ową porą dnia, w której nuda powłóczy się niemal namacalnie. Nawet „Kusia“ wylegiwał się pewnie teraz w którymś z okien klatki schodowej. Kamil zajął jego miejsce przed bramą. Po przeciwległej stronie ulicy spacerował jakiś uczeń z pliką książek ściśniętych rzemieniem, i patrząc w kierunku górnych pięter domu, gwizdał co chwila na palcach, przenikliwie i porozumiewawczo. Nieco dalej, przed sklepem spożywczym, który nazywano od numeru domu „pod piątym“, stał elegancko ubrany w szarym garniturze i żółtych półbutach, właściciel tego interesu, paskarz, mistrz od falsyfikacji towarów, pierwszorzędny macher od wagi w swoim sklepie. Wyglądał jak z plakatu nawołującego do walki z paskarstwem. Solidnie wybindowane wąsy, ostro podkręcone i wypomadowane, łeb przekreślony białą pręgą przedziału, z wilgotnym loczkiem na skroni, gęba zdrowa i trochę znudzona dobrobytem. Kamil, patrząc na sklepikarza „spod piątego“ myślał sobie, że oto wystarczy mieć troszkę pieniędzy, a cały ten elegant zacznie się poruszać, pytać i odpowiadać, piąć się nawet po schodkach do słoja lub pudełka żeby wyjąć taniego karmelka albo trochę liścia bobkowego. Natomiast sklepikarz patrząc na Kamila, myślał sobie, że mały drań i złodziejaszek wypatruje czy aby czego nie ściągnąć, obdarte andrusisko, napewno wyrośnie na kryminalistę pierwszej klasy, zadaje się przecież z łajdakiem od Zelcera, który mu kiedyś omal sklepu nie zdemolował za jakieś niedoważenie. Tak rozmyślali o sobie człowiek głodny i człowiek syty. Ze sklepiku obok bramy gdzie stał Kamil wypełzł na schodek biały robak, drobniutki i koślawy, z dużą głową i okrągłymi oczkami, synek sklepikarki, Kazik, który miał osiem lat a wyglądał na trzy, dziecko pojone wódką, niedorozwinięte i drańskie. Na widok Kamila zaskrzeczał obrzydliwie, cofnął się, znów wychylił kretyńską łepetynę i cisnął niezdarnie w Kamila garstką kaszy.
— Uspokoisz się pokrako, czy nie! — powiedział Kamil. — Kości ci poprzetrącam, ty niedorostku!
Przykre dziecko wykrzywiło twarz jak małpka i nagle rozdarło się tak przeraźliwie, że z niektórych okien wyjrzeli ludzie. Ze sklepu wyskoczyła okropnie chuda i o jadowitej twarzy sklepikarka. Rozejrzała się szybko, jak suka wietrząca niebezpieczeństwo i nie mogąc się dopatrzeć przyczyny krzyku dziecka, pochyliła się nad nim i jęła go wypytywać, dlaczego tak wrzeszczy. Kazik trzęsącym się palcem, nie większym od tutki po papierosie, wskazywał chwilę na Kamila, wreszcie zaskrzeczał:
— Kopnął mnie w brzuch... z całej siły...
Kobieta poczerwieniała na zapadłych policzkach, podskoczyła jak furia do Kamila, chwyciła go za włosy i trzęsąc oszołomionym chłopcem, syczała wściekle:
— Ty gnido więzienna, ty paniczyku... kurwi pomiocie! Ty mi będziesz dziecko kopał... ty cholero... ty...
Z mleczarni wytoczył się Fiszer i wyrwał ogłupiałego Kamila z rąk rozwścieczonej kobiety. Jednocześnie wolnym krokiem zbliżył się sklepikarz „spod piątego“ i powiedział:
— Ja zaraz zadzwonię po karetkę do szpitala wariatów... Ten chłopak to nic dobrego, ale za co go pani bije... Ja wszystko widziałem... on przecież stał i wcale się nie ruszał... przecież to panine paskudztwo kłamie jak pies!
Zebrała się już gromadka ludzi. Kamil podjął czapkę z ziemi i w milczeniu poszedł w stronę Browarnej, ale zamyślił się i zawrócił w kierunku Wisły. Słyszał jak koło bramy rozwinęła się straszliwa awantura, której treść odbiegła od dwóch chłopców a pieniła się teraz zastałymi jadami konkurencji, zawiścią trojga ludzi, pasożytów, starających prześcignąć się wzajemnie w obdzieraniu mieszkańców tej ulicy. Padały tam słowa pełne niesłychanie trafnych metafor, dźwięczny żargon ulicy chlustał jak pomyje z rozhuśtanego wiadra. Ale wrzaski przycichały w miarę, jak pechowe dziecko zbliżało się do rzeki, która swym rzeźkim podmuchem zdawała się rozpuszczać brudy ludzkiego języka.
Kamil przeszedł skwer, podupadłe o tej porze azylum miłosnych potykań powiślan, minął biały i pusty bulwar, zeszedł po schodkach między wały żwiru i piasku, zsunął się jeszcze po kamienistym stoku i przysiadł tak blisko wody, że jej delikatna płycizna dotykała palców u nóg. Za plecami, u góry, pojękiwał ośmielony pustką bulwaru, nerwowy wicherek, szumiał w niedorozwiniętych drzewinach; melodia żalu i osamotnienia. Po obu stronach rzeki widniały domki wodne, opuszczone pływalnie, krypy i łodzie. Jesień, zdawało się, poraziła także wesołą czystość rzeki; wlokła się teraz szaro­‑zielona, pokryta czarnymi obszarami głębin, zimna i obojętna, jakaś zaabsorbowana i złowroga. Pogrążony w cmentarnym nastroju, wsłuchany w kamienne westchnienia dwóch miast połączonych głucho brzęczącą struną mostu, Kamil przemyśliwał o możliwościach kontynuowania swego istnienia. Dlaczegóżby właściwie nie miał mieszkać razem z ojcem? Pójdzie do wuja Kazia, zapyta gdzie jest to więzienie. Pójdzie tam, będzie spał z ojcem choćby na jednym łóżku! Ale.. wuj Kazio. Kamil jużby nie chciał go widzieć. Może jakoś wywołać ciotkę Stasię do bramy i zapytać ją o ten adres? Tak, do ojca... to najlepsza myśl...
Pogrążony w rozmyślaniach, Kamil ocknął się nagle wstrząśnięty dreszczem chłodu. Rozejrzał się. Niebo zaciągało się smugami zmroku, rzeka poczęła się zamazywać na brzegach, most pokwitł światłami. Z góry, za plecami Kamila potoczyło się kilka kamyków, obejrzał się i zobaczył schodzącą ostrożnie, otuloną chustką postać kobiecą. Wiatr targał jej suknią, z szumów i pogwizdów zdawał się oddzielać szept, coś w rodzaju: „Siedź spokojnie, nie ruszaj się aż zejdę.“ Ciotka Zosia, zdyszana stanęła obok Kamila, zsunęła chustkę z rozwianych włosów, odsapnęła i powiedziała drżąco:
— Już myślałam, że cię gdzie poniosło, żeś utonął... Czegoś taki zacięty... wiesz, że ze zmartwień czasem sama nie wiem co mówię... chodź do domu... sterczysz na takim zimnie... z tej biedy już wszyscy rozum tracimy... nie jadłeś pewnie nic od rana... Mój ty biedaku... już choćby nad tymi dziećmi los mógł mieć litość... Boże mój, Boże... człowiek jeden drugiemu by oczy wydrapał w tych okropnych czasach...
Ciotka z bólu przysiadła nad wodą i poczęła szlochać, gładząc Kamila po głowie. Chłopiec przycisnął twarz do jej kolan, płakali oboje, roztkliwieni i załamani. Nad wodą biegł cichy skowyt wiatru, coraz większa ciemność, troska i smutek całego dnia zdawały się otulać rozpłakane, przytulone do siebie istoty. Ciotka Zosia otarła wreszcie łzy miękkimi frędzlami grubej chusty, podniosła się, otuliła. Trzymając się za ręce, oboje wspinali się pod górę. Szumiał skwer i drgały na wietrze lampy gazowe. Upstrzona światłami jama ulicy ziała chłodem i pustką. Szli szybko, pod murami domów, ciotka Zosia człapała przydeptanymi pantoflami, Kamil niemal biegł za nią, z bramy, jak z ust niepłukanych, chuchnęło ciepłym smrodem, w przedsionku usunęli się z przejścia Fela z jakimś kryjącym twarz mężczyzną. Drzwi od mieszkania Trubaczkowej były otwarte, w świetle lampy widać było płaczącą, starszą córkę Trubaczkowej, Wandę. Krzyczącą i silnie poczerwieniałą na zwiędłej szyi matkę obejmowała wpół Irenka, a blisko drzwi stał sylwetkowy, z czapką w obu rękach, w owijaczach na łydkach, legionista, żołnierz czy podoficer w mundurze. Na widok ciotki Zosi i Kamila, Irenka obrzydliwie pokazała język, podskoczyła do drzwi, aby je zamknąć, żołnierz powstrzymał ją ze słowami: „Nie trzeba, ja zaraz wychodzę moja panienko“... Kamil i ciotka Zosia skierowali się do swoich drzwi i usłyszeli jeszcze skrzypiące słowa starej: „Ja was rozłączę albo śmierć was rozłączy... Ja nie dopuszczę do waszego związku... moja córka... podoficerska żona... bez przyszłości... na zupie z kotła...“
Zwyczajem ogólnie przyjętym ciotka Zosia zostawiła drzwi swego mieszkania lekko uchylone. W pokoju kręciła się na pół ubrana ciotka Stasia, na stole świeciła się wielka lampa naftowa, z grzejącymi się w szkle rurkami do włosów. Jerzy i Zbyszek klęczeli na krzesłach, pochyleni nad stołem. Pachniało kopciem, dusznym ciepłem. Ciotka Stasia na widok wchodzących rozstawiła smukłe nogi w lśniących czarnych pończochach, ginących wysoko za kolanami w wichurze jakiś majtek czy halek, złożyła ręce na różowym biustonoszu i powiedziała z zachwytem:
— Sam przyszedł, czyś go odszukała, Zośka?!
— Znalazłam go nad Wisłą... Co to się dzieje u Trubaczkowej?... znów o tego absztyfikanta Wandy?
— Ano ten sam... Wandzie już najwyższy czas wyjść za niego... nie będzie ciągle mogła mówić, że tyje... Kamilku!... patrzcie go jaki honorny... daj buzi... Dziś nie, ale innym razem ciocia cię zabierze do cyrku... mój włóczykij kochany!
Ciotka Stasia przytuliła Kamila do swej pachnącej pudrami i świeżością bielizny, wycałowała i odbiegła ze słowami: „Boże drogi, Zbyszek! idź do Hilarego i spytaj się która godzina... jeszcze się spóźnię!“
Zbyszek opieszale powlókł się do mieszkania dozorcy, z mieszkania Trubaczkowej doleciał męski głos: „Już my tam sobie nasze życie sami ustalimy...“, trzasnęły drzwi, wrócił Zbyszek z godziną: „Wpół do siódmej, ale Zośka powiedziała, że zegar zdaje się kiepsko idzie...“ Ciotka Stasia zaczęła szybko stukać obcasikami po pokoju, robiła kilka rzeczy naraz, nie zwracała już na nikogo uwagi; na niedbale siedzącą przy oknie, zmęczoną, dłonią podpierającą brodę, ciotkę Zosię, na Kamila pochłaniającego na stojąco odgrzane kartofle z maślanką. Wreszcie ciotka Stasia opięła górną połowę twarzy woalką, pochwyciła torebkę i wybiegła. W pokoju zaległa cisza. Dwaj chłopcy, oparci jeden o drugiego plecami, zszywali skrawki materiału, Kamil usiadł na małym łóżku, oparł brodę o pięści i w zamyśleniu majtał nogami. Z podwórka dobiegł łoskot otwieranej pokrywy od śmietnika, ktoś uderzał kubłem o pobrzeże, aby śmiecie dokładnie wypadły, znów huknęła pokrywa, z bramy słychać było rozmowę dwu kobiet. Lampa wydawała jakiś syczący głosik, ciotka Zosia westchnęła przy oknie i odezwała się:
— Kamil, będziesz musiał zapisać się do szkoły na Dobrej... Zapisy już się zaczęły... Nie możesz tak wałęsać się po ulicach... Może zdasz do trzeciego oddziału...
— Dobrze ciociu, ja się jutro zapytam... A gdzie teraz jest tatuś?
— Nie myśl o tatusiu... nabroił, to musi odsiedzieć... nie ma go w Warszawie... jest w innym mieście... w Lublinie, zdaje się...
— A czym ja będę, jak dorosnę... ciociu?
— Jeszcze czas o tym myśleć... a na co masz ochotę?
— Ja nie wiem... mnie się jeszcze nie chce niczym być...
— No to czego marudzisz! Zaraz ci pościelę... myj nogi i kładź się spać.
I ciotka Zosia jeszcze raz westchnęła, po czym energicznie wzięła się do słania. Kamil poszedł w mroczną okolicę kuchni, napełnił miednicę wodą i zanurzył zgrubiałe, szorstkie od brudu stopy. Widział jak po białych kaflach spacerowały wąsate karaluchy, przyglądał się ich mądremu i statecznemu zachowaniu... myślał o nich, chciał coś zapytać, ale zdążył tylko wytrzeć nogi gałganem, zaraz potoczył się w stronę stołu, wdrapał się na poczciwy, skrzypiący mebel i zasnął bez myśli żadnej, bez czucia.
— Ach ta Stacha przeklęta... zapomniała klucza i czuwaj tu do późna w nocy, Boże... Boo‑żee — mówiła ciotka Zosia ziewając i układając się do snu.

VI

Fabryka mieściła się na podwórku, we wnęce, między ścianą budyneczku i jedną z trzech ścian domu, okalających podwórko. Był to kąt zaciszny, przesłonięty daszkiem z rozmaitych gratów, stała tam gruba decha na dwu starych beczkach, na desce leżał czysty i gładki kamień, przy desce mogło stanąć obok siebie dwóch robotników i pracować zupełnie swobodnie. Narazie Kamil pracował ze swym wspólnikiem, Markiem. Marek miał dział tytoniu, Kamil dział pestek. Po mieście chodzili agenci, poszukujący surowca. Dochód z całego dnia dzielony był w połowie między obu wspólników, pozostałe pięćdziesiąt procent przeznaczone były na wypłatę dla dostawców towaru. Wspólników obowiązywała tajemnica co do rynku zbytu owych produktów. Pracowali w różnych porach dnia, zależnie od zajęć szkolnych, domowych, woli rodziców czy opiekunów. Kamil miewał więcej czasu od Marka i więcej pracował, ale podwórzowy prestiż Marka chronił fabrykę od szykan ze strony rówieśników. Tak więc udział obu wspólników wyrównywał się. Kamil tłukł pestki od śliwek na kamieniu i jądra odkładał do torby, Marek wydobywał tytoń z niedopałków, odrzucał nadpalone cząstki i czysty produkt pakował w małe, papierowe kostki.
W porozumieniu z Markiem udało się Kamilowi zrealizować pomysł uczciwego i spokojnego zarobkowania. Dochody nie były wielkie, ale dawały możność kilku chłopcom kupienia sobie czegoś do jedzenia: bułek, nieco masła, nawet wody sodowej czy tanich cukierków. Paczuszki z tytoniem kupowali, płacąc po kilkanaście fenigów, robotnicy nad Wisłą, piaskarze, czeladnicy szewscy z małych warsztatów. Natomiast oczyszczone z łupin pestki od śliwek kupowały apteki, nieźle nawet płacąc, dla jakichś tam swoich, leczniczych celów. Pestki i niedopałki zbierali chłopcy z sąsiednich domów, włócząc się po ulicach i ogrodach. Dostawali oni wynagrodzenie, zależnie od ilości dostarczonego towaru, na oko. Opłacany porcyjkami tytoniu, Hilary, nie sprzeciwiał się istnieniu fabryki na podwórku, przy okazji nawet zmiatał łupiny i podarte gilzy. Fabryka cieszyła się nawet sympatią wielu mieszkańców domu. Wzruszali się, przystawali, przepowiadali wielką, handlową przyszłość pomysłowym chłopcom. Często nawet ktoś podrzucał garstkę pestek ze zjedzonych w domu śliwek. Kamil był niesłychanie zajęty, bo czasem trzeba było w domu coś pomóc; ponawlekać igły, przynieść wody, wylać brudy, zamieść... Ale był jakiś uspokojony, przede wszystkim jednak nie cierpiał głodu. O tym czasie otworzono na ulicy Leszczyńskiej z ramienia amerykańskiej akcji dożywiania dzieci pijalnię gorącego, rozrzedzanego wodą, skondensowanego mleka. Dodawano także za niewielką opłatą kromkę chleba. Był to istny raj dla wygłodzonej dzieciarni. Zarobki Kamila nie tylko pozwalały na spożywanie podwójnych porcji, ale często nawet zabierał ze sobą Zbyszka i Jerzyka. Zresztą ciotkom wiodło się nieco lepiej, miały więcej roboty, w domu znikały kartofle i kawa, pojawiały się nieco lepsze potrawy. Mleczne podwieczorki odegrały niepoślednią i dobroczynną rolę w dziejach nędzy w 1919 roku. Wypełnione zajęciami dni, utrwalały w Kamilu poważne i pełne nadziei na przyszłość ustosunkowanie się do życia. Kiedy przypomniał sobie okres włóczęgi, zbierania ogryzków na ulicy, ogarniało go przerażenie, aby do tego nie powrócić.
Do zapisu szkolnego udał się w smutku głębokim i zniechęceniu, nazajutrz, po lakonicznym napomknięciu o tym przez ciotkę Zosię. Ponury i wielki gmach z czerwonej cegły zdawał się swym oschłym gotykiem zapowiadać twarde życie w klasztornym wnętrzu. Wieża ze złotymi wskazówkami zegara na czarnym tle cyferblata tkwiła surowym majestatem nad czysto wysypanym żwirem dziedzińcem szkolnym. Kamil krążył po wielkich i pełnych mrocznego chłodu korytarzach, szumiących od gwaru dziecięcych głosów, dotarł wkońcu do kancelarii, gdzie opowiedział mniej więcej co umie i do jakiej to uczelni uczęszczał przedtem, tam mu polecono, aby nazajutrz rankiem zgłosił się do sali, w której go przeegzaminują. Egzamin odbywał się pośpiesznie, zadawano kilka pytań z historii Polski, języka, religii i arytmetyki, po czym przydzielano chłopców do poszczególnych oddziałów. Kamil zdał do trzeciego. Początkowo uczęszczał na lekcje niechętnie, pełen przeświadczenia, że każdej chwili może porzucić szkołę. Ciągle wygłodzony i porzucony na pastwę swych ponurych rozmyślań, nie traktował tych lekcji poważnie, jak wielu zresztą jego kolegów, często samodzielnie zarobkujących gazeciarzy, pełnych poczucia swobody i niezależności uliczników. Powoli jednak wciągnął się w te ranne godziny, wypełnione pewnym ciepłem towarzyskiego współżycia, nietrudnymi lekcjami. Miał poczucie pewnej stabilizacji, a nie bezmyślnego wałęsania się z ulicy na ulicę, na głodno, kiedy przeżuwał własne, niewesołe myśli.
Sama szkoła zdawała się przystosowywać do swobodnej psychologii swych uczniów. Na początku roku uczniowie spóźniali się na lekcje albo wcale nie przychodzili. Nauczycielstwo było wyrozumiałe dla niektórych chłopców, trudniących się sprzedażą gazet, pozwalało im przychodzić później na lekcje, słowem tolerowało niedokładności wynikające z życia środowiska tej młodzieży. Wielu chłopców słuchało wykładów nauczyciela w posępnym zobojętnieniu, przejęci myślą czy aby zastaną w domu jakiś obiad lub jakie też czekają ich zajęcia po przyjściu ze szkoły. Wielu nie miało potrzebnych książek i nie odrabiało lekcyj zadanych do domu. Lekcje gimnastyki na dziedzińcu szkolnym odbywały się w ponurym milczeniu, chłopcy z pustymi żołądkami wykonywali wszelkie łamańce bez entuzjazmu i niechętnie. Rok szkolny rozwijał się niemrawo, szkoła pracowała w materiale zżartym przez nędzę i zdemoralizowanym.
Dochody Kamila z fabryki pozwoliły powoli skompletować konieczne książki szkolne. Uczył się łatwo i bez entuzjazmu. Obserwował życie chłopców ze swego oddziału, wszyscy oni byli jacyś poważni, przedwcześnie dojrzali, nieskorzy do zabaw i przyjaźni. Nastrój tu był zupełnie inny niż w szkole pani Skucz. Wesołość chłopców uwydatniała się w smutnej zabawie, która nazywała się „kosmata“. Była to raczej gra, obejmująca poszczególne grupy. Rzecz polegała na tym, że jeśli któryś z chłopców coś jadł i nie powiedział „zamawiam“, a jeden z uczestników gry powiedział „kosmata“, wówczas jedzący był obowiązany dzielić się z nim. Wielu chłopców, aby się wykręcić od uwagi innych, jadło w czasie lekcji, ale zdarzało się, że zniecierpliwiony partner wołał mimo obowiązującej ciszy „kosmata“ i zdeterminowany spryciarz musiał odkładać część żywności, aby wręczyć ją przeciwnikowi podczas pauzy. Człowiekiem niezależnym, nie biorącym udziału w żadnych „kosmatych“ był mocno spóźniony w nauce, czternastoletni gazeciarz, Suski, przezwany przez wszystkich „Śmieciem“. Suski ostentacyjnie zajadał podczas pauz rumiane „parki“ z wędliną, kopcił po kątach papierosy, był pełen humoru na godzinach gimnastyki, słowem żył sobie szeroko, był także szczęśliwym graczem w orła i reszkę, szedł przez życie po różach.
W kilka dni po rozpoczęciu nauki, kiedy Kamil wrócił w południe do domu, ciotka Zosia postawiła przed nim talerz pełen zupy kartoflanej, zawiesistej, na szmalcu amerykańskim z przysmażaną cebulką. Kamil jadł to w milczącym upojeniu, pełen najrozmaitszych domysłów na temat tej uczty. Przyglądał się wszystkim spod oka. Ciotki pracowały normalnie, chłopcy siedzieli z sytymi minami w swoim kącie między łóżkiem i ścianą, Zbyszek czernił Jerzykowi niedopaloną zapałką brwi i różował usta mokrą, czerwoną bibułką. Kamil jeszcze raz przyjrzał się ciotkom i zauważył, że ciotka Zosia ma wypieki na policzkach i ustawicznie coś mruczy pod nosem. Opróżnił dokładnie talerz, chwilę zastanawiał się czy nie przejść obojętnie do porządku na tą nieoczekiwaną zupą i w końcu zapytał:
— Co się stało, że taki dobry obiad?
— Zjadłeś? Smakowało ci? To siedź cicho — odpowiedziała wesoło ciotka Zosia.
— Siedź cicho, jak zjadłeś i jak ci smakowało — mruknął Zbyszek.
— Tak się pytam... ciągle te suche kartofle i kawa... może coś się stało...
I Kamil rozpakował książki i pogrążył się w odrabianiu lekcyj. Nagle ciotka Zosia przechodząc obok, nachyliła się nad nim, ucałowała go w skroń i poważnym głosem, tak jak gdy dorośli dzielą się między sobą ważnymi wiadomościami, powiadomiła go, że wuj Janek przysłał jej trochę pieniędzy i że odtąd regularnie, co miesiąc będzie jej nadsyłał czterdzieści marek. Na dzieci. Odtąd będą codziennie takie obiady i żeby Kamil tylko dobrze się uczył i nie zadawał się z łobuzami.
Tak się zaczęły lepsze dni w mieszkaniu na Leszczyńskiej.
Był październik, konająca jesień w niezdecydowaniu wałęsała się po mieście, w okolicach drzew bruki okrywały się rudą pościółką, szeleściły ulice. Na skwerze przysiadywali na chwilę przechodnie, aby tylko odpocząć, popatrzeć trochę na tę polską jesień. Czasem o zmroku powlokła się tam jakaś parka, ale wogóle skwer dyszał pustką, nie pora teraz była na igry miłosne. Przeciągała się ta suchotnicza pora, drażniła ludzi sentymentalnymi nastroikami; przenikliwe zgrzyty szufli zwalających węgle do piwnic, napełniały ludzi przedwczesnym dreszczem chłodu. Przewlekła i niezdecydowana pora.
Życie kamienicy sypnęło kilku wypadkami, albo łagodniej można powiedzieć: zdarzeniami. Wacek Kotowski, starszy żołnierz, chory na astmę, podczas jakiegoś urlopu przeziębił się, leżał w domu z silną gorączką, niestrawny ciężar dla reszty rodziny. Któregoś wieczoru, ciotka Zosia wysłała Kamila do Kotowskich, żeby pożyczył trochę drzewa na podpałkę. Kamil zapukał w drzwi kilkakrotnie, po dłuższej chwili odezwał się zachrypły głos Wacka, Kamil wszedł, w mieszkaniu słabo oświetlonym oliwną lampką spod obrazu Matki Boskiej, leżał na łóżku Wacek, ożywił się nieco na widok przybysza i wdał się z nim w pogawędkę. Rozpytywał Kamila o życie w szkole, zainteresował się jak prosperuje fabryka, wpadł w dobry humor, twarz mu pałała, wreszcie zwierzył się Kamilowi, że jest bardzo głodny, czuje się lepiej i ma wielki apetyt na kotlet wieprzowy z kapustą.
— Zrób to dla mnie, proszę cię... wygódź wycieńczonemu chorobą... masz tu pieniądze i przynieś z kawiarni od Hrabiaków taką porcję... poczekaj trochę aż usmażą i przynieś. Weź dwa głębokie talerze, jak będziesz wracał to nakryj jeden na drugi... wal chłopie, a jak wrócisz, to będę jadł i opowiem ci niezłe historyjki z frontu.
I Kamil przyniósł Wackowi tęgi kotlet z kapustą i przysmażonymi kartofelkami. Wacek zjadł, naopowiadał wiele groźnych historyj, opowiadając przewracał białkami... w końcu zaczął coś bełkotać, śmiać się przeraźliwym śmiechem, że aż parę osób jęło zaglądać przez okno z podwórka... w końcu zabrało Wacka pogotowie... Umarł podobno tej samej nocy. Cała rodzina w komplecie przywołała Kamila, kazali sobie wszystko drobiazgowo opowiedzieć, kiwali głowami, Elwira i Fela płakały, stara Kotowska wypchnęła w końcu Kamila za drzwi ze słowami: — Głupie ty bydlątko, to i nawet nie można do ciebie mieć żalu... ale że tamten stary koń...
Piękną Zosię Golińską przyłapał kiedyś ojciec na miłości z Heńkiem od Hilarego, na najwyższym piętrze, pod strychem, w rezultacie czego Goliński zleciał ze schodów, wyrzucony gniewnymi i nieopanowanymi rękami Heńka, Zosia przeskoczyła ojca i zbiegła na dół, jak zbiegła tak już więcej nie pokazała się w domu rodziców. Stało się to późnym wieczorem, między tymi trojgiem jedynie, i aż dziw, skąd o tym ludziska wiedzieli jeszcze tego samego wieczoru w najdrobniejszych szczegółach. Hilary powitał syna z dumą, która miała tam jakieś swoje psychologiczne przyczyny. W związku z tym zdarzeniem, Kamil omawiając je następnego dnia z Markiem, w czasie zajęć w fabryce, dowiedział się zupełnie nieoczekiwanie i po prostu całej historii cielesnych spraw między ludźmi. O ile po wyjaśnieniach Burego przeszedł całe piekło niepokojów, o tyle teraz, po kilku miesiącach twardego życia, przyjął rzecz całą spokojnie, tak jakby ta informacja była dopełnieniem podświadomie krążących w nim domysłów. Marek często podpatrywał rodziców i cały proces przedstawił w słowach prostych i dokładnie. Kamil wyciągnął z tych informacji wniosek, że cała sprawa jest zupełnie naturalna i pełna uroku. Pomyślał także, że ludzie muszą być wtedy dobrzy i ładni.
Zośka od Hilarego urodziła dziecko, rozwrzeszczaną istotkę, której głosik zdawał się oczyszczać niejasną sytuację matki i ustanawiać niejako jej pozycję w tym domu. Ranne kłótnie powoli zanikały, słychać było pewny i gospodarny głos Zośki. Realny umysł Heńka przyjął ten fakt z rezygnacją i uznaniem nowego stanu rzeczy. O kilku wielkich kłótniach z sąsiadujących okien, o powrocie z aresztu Wiktora, który po pijanemu stanął na środku podwórka i stamtąd, zataczając się w miejscu, niby z dna otchłani zionął niesłychanym słownictwem w kierunku okna Zelcerów, skąd po dłuższym czasie lunęła na niego struga jakiegoś płynnego paskudztwa... — o tego rodzaju drobiazgach, które wytwarza szara codzienność, nie warto nawet wspominać. I Kamil nie dziwił się, bez tego rodzaju zdarzeń życie to byłoby zbyt jałowe.
Pod koniec października zdarzyło się jednak coś, co wielu mieszkańców kamienicy przejęło głębokim zadowoleniem. Od dawna interesowano się rozwojem miłości Wandy Trubaczkowej i młodego sierżanta. Stara Trubaczkowa nie była lubiana dla swych fochów burżuazyjnych i jej niechęć do małżeństwa córki z podoficerem piętnowało wielu interesujących się życiem bliźnich współlokatorów. I Wanda pewnego dnia uciekła ze swoim podoficerem. Pozostawiła w domu patetyczną karteczką: „Żegnaj, niedobra matko, która masz na względzie swoje egoistyczne zamiary a nie szczęście córki! Odchodzę z ukochanym, który mi dozwolił poznać słodki owoc miłości. Nie szukaj mnie... nie odnajdziesz. Twoja szczęśliwa Wanda!“ Trubaczkowa, czerwona na szyi, wybiegła w pierwszej chwili do bramy, tam kręciła się chwilę z kartką w ręku i powtarzała: — „Ta idiotka... ten kocmołuch! Co to mi urządziła!“ — Następnie zagniewana staruszka pobiegła do ciotek Kamila, tam plącząc się i nie domawiając słów kilkakrotnie powtórzyła historię swej hańby, po chwili pobiegła do swego pokoju i stłukła tam Irenkę, powtarzając: To dla przykładu... to dla przykładu... żebyś i ty mi na dziwkę się nie wykierowała! Znów wróciła do kamizelczarek, tam zaczęła płakać ohydnie i starczo; słaniała się po kątach, otulając skronie dłońmi, ciotka Stasia wesołym gestem podała jej szklankę z wodą, tę szklankę Trubaczkowa przewróciła, ale przestała płakać, tylko usiadła na kuferku, zasępiła się i poczęła zbolałym głosem wygłaszać sentencje, w rodzaju: „Człowiek, to się — moja pani — rodzi i żyje po to, aby być świadkiem umierania innych, patrzeć na cudze nieszczęście... cierpieć, cierpieć, aż się mogiłą nakryje i tam zgnije, obróci się w ścierwo śmierdzące!“
Wieść o tym zdarzeniu obiegła kamienicę — jak to mówią — lotem ptaka, parę kobiet zebrało się pod oknem Kotowskich i omawiało tę sprawę z błyszczącymi oczami, kombinowały gdzie ta młoda para udała się, w podróż jaką, czy też w mieście usłała sobie gniazdeczko. Gawędziły sobie różnie, gorącym szeptem, nasłuchując lamentów rozgoryczonej matki... Kobiety dojrzałe i doświadczone, otulone własnymi rękami na krzyż, na biustach obfitych... solidne baby, rozkochane w tego rodzaju życiowych sensacjach. Co innego było z Zosią Golińską... sama matka roztropnie o tym mówiła: — „Lafirynda była od urodzenia... ojciec pijak, z matki nic nie przejęła... dziewczyna z krwią gorącą, za chłopem by w przepaść skoczyła... a na dodatek zdarzył jej się taki przypadek... co miała robić? Uciekła... Niech jej nie znam! I chociażem matka... przyznaję, że miała konieczność ucieczki... Ha, da Bóg! Pojawi się jeszcze... Ale ta Wanda... wychowana to na żonę jakiego urzędnika... wypielęgnowana... brat bogaty i ze znajomościami.. Matka myślała Bóg wie co... A tu siups... moja pani... zwiała sobie z żołnierzykiem... Ale podobno musiała... Oj musiała...“
I po tej historii powlokły się dni już zupełnie jałowe i niemrawe, rozpoczynające się rannymi sprzeczkami, ustawicznym skrzypem drzwi od wychodka, i na tym kończące się także. Powtarzały się zjawiska: Emeryt wczesnym rankiem wychodził z psem na podwórko, pies myszkował po podwórku, namyślał się... Przychodził Hilary z miotłą jak z karabinem, szpic dostawał ataku wściekłości, wybiegał na ulicę i tam się załatwiał, a Hilary mówił na pół pieszczotliwie, na pół ze złością: „Ech ty sobako durna... ja cię lubię, a tyś taka!“... W górze, z dachów rozlegały się gwizdy gołębiarzy, niesamowicie poruszały się płachty na kijach... Gołębie klaskały skrzydłami, srebrzyły się w powietrzu, groteskowe i roztrzepotane.. Pojawiał się o jednej porze blacharz, zwracając na siebie uwagę dziwacznym językiem, w rodzaju: „Blacharś leutuje, reuperuje, gearnki, miseczki, dreutuje!“ Gołębie i wychodek, Hilary z miotłą i handlarze podwórzowi, oto symbole, bez których życie podwórka nie miałoby sensu. Kiedy Hilary z mistyczną nieomal powagą swego zawodu nasadzał pęk nowych rózeg na kij, podwórko zdawało się puchnąć od atmosfery tego obrządku, dzieci z szacunkiem i w przyzwoitym oddaleniu przyglądały się temu zajęciu, twarze ich jaśniały zadowoleniem, kiedy krępe chłopisko zwilżało nową miotłę pod wodociągiem, potrząsało nią, próbowało zamiatać, jak szermierz i miłośnik białej broni próbuje nowej szabli.
Spokój duchowy, który Kamil osiągnął systematycznym podziałem dnia, został zmącony niespodzianym i dość ambitnym uczuciem przyjaźni. Któregoś wieczoru ciotka Zosia posłała Kamila z kamizelką do krawca na Świętokrzyską. Szedł powoli pod górę z kamizelką owiniętą w czarny kilim i przewieszoną przez ramię, kiedy koło źródlanego basenu natknął się na zapatrzonego w niebiosa Janka Kotowskiego. Badacz zjawisk kosmicznych zaproponował Kamilowi swoje towarzystwo i odrazu postawił dialog na imponującym Kamilowi poziomie.
— Czy ty masz czasem to samo co i ja? Patrzę w niebo i wiem, że ziemia jest okrągła, że ma w obwodzie przeszło czterdzieści tysięcy kilometrów. I to się już wie. Ale kiedy pomyślę, że przecież musi gdzieś być koniec wszechświata, a jak jest ten koniec, to co jest za tym końcem... powietrze jakie, czy woda, czy mgły?... A jak to się skończy... to... gdzie jest koniec na rany Boskie!... Ile razy ja o tym myślę... to mnie cholera bierze! Ja bzika dostaję! Powiedz sam tylko... siedzę przy robocie, nad flekami... i kombinuję... i nagle myślę: rzucę tę robotę... bo co to za życie, kiedy człowiek nie tylko jak ta świnia korytem samym żyje jak inni, ale zaczyna rozmyślać... i do czego się dochodzi! Nie może nie być końca, bo nic nie jest bez końca! Tu są Dynasy, po Dynasach idzie Teatr Polski... dalej Krakowskie Przedmieście, potem Wola albo Mokotów, rogatki, Lublin... Niemcy i Francja... Ameryka... gwiazdy... Ale co dalej?... Czy ty miałeś kiedy takiego sęka?
— Ja jeszcze nigdy o tych rzeczach nie myślałem — odpowiedział Kamil, prawie przerażony.
— Toś szczęśliwy chłop, bracie! Ja nie mogę! Ja muszę kombinować, bo mnie takie życie koni dorożkarskich... jak to inni żyją... jest znienawidzone. Gdzieś przeczytałem: siedzi uczony na balkonie i męczy się: gdzie jest zakończenie tego wszystkiego? Aż tu mucha wylazła z buteleczki atramentu i łażąc po papierze napisała: „Aj.“ I wtedy uczony pomyślał: Wszystko jest przypadek, jak to „Aj“, co je głupia mucha napisała. Ale ja dalej nic nie kapuję. To ci, bracie są kwestie niepokojące!
Kamil oszołomiony towarzystwem Janka oraz jego rozważaniami, zaniemówił i szedł z głową, w której wirowały przerażone myśli. Rzeczywiście. Gdzież ten świat się kończy? To straszne pytanie aż bolało. Co za piekielna nowość! Przy tym ten Janek, ten imponujący mądrala, który tak nagle, na ulicy, ni stąd ni zowąd zwierza mu się ze swoich zwątpień. Nie, to za wiele wrażeń naraz. Kamil chrząka, poświstuje nawet... cóż, taka sobie zwyczajna przechadzka we dwóch. Ale już jest pod silnym wpływem Janka. Janek zdecydował poczekać aż Kamil załatwi z krawcem i razem wrócą do domu. W drodze powrotnej wypytał Kamila o jego dawne życie... zapytał także czy już wie o dziewczynie i chłopaku, napomknął o swoim bracie Wacku, który umarł tak idiotycznie, prawie z winy Kamila... Tak, to był porządny chłop... A takeśmy się tu kiedyś dziwili, że właściwie nikt z rodziny nie ma do ciebie żalu... a nawet sympatię... boś chciał ulżyć choremu... Ale, ale!... A czy ty w Boga wierzysz?
— Ja?... Jakto... Każdy wierzy... Daj spokój! — Cóż to za nowa potworność, pomyślał Kamil.
— No nie, bracie. Jakto? Każdy wierzy! Frajerzy na wojnie zginęli. Pytam się ciebie, czy w takiego Boga z brodziszczem do pasa... takiego księżego Boga, w którego nam lebiegi­‑klechy każą wierzyć... czy w takiego wierzysz?
— Ja nigdy o tym nie myślałem.., Myślałem, ale tak krótko i zawsze się bałem... Ja wolę o tym nie mówić.
— Boś głupi knot i szczeniak. Każdy człowiek musi wierzyć w Boga, ale czutego po swojemu... Czasem wyjdziesz wieczorem albo z samego rana na skwer albo nad Wisłę i odczuwasz podziw dla tej potęgi co to tak klawo wszystko wykombinowała... Patrzysz na gałązkę, na jakiegoś ptaszeczka i takiś zadowolony jakby w domu funt kiełbasy na ciebie czekał... To jest wtedy Bóg, jak go człowiek osobiście rozumie... ale te wszystkie kościoły, kadzidła, procesje... to pic i nabieranie frajerów przez klechy, które aby żyć, muszą się dobrze starać i kombinować przeróżne szopy, aby tego głupiego człowieka oszołomić i w odpowiedniej chwili tacę mu pod nos podsunąć! Ty bracie nie wierz w Boga, a odczuwaj go w sobie z rzadka... odświętnie, właśnie na jakimś spacerze, po robocie... w gwiazdy patrz... Rany Jezusa! co ja mam z tym niebem! No i jak tu wierzyć tym klechom... Niech powiedzą gdzie jest koniec, a uwierzę w Boga z brodą... niech ja skonam... Tylko niech mi ciągle nie wmawiają, że człowiek to marna istota i nic wiedzieć nie powinna... A ja właśnie chcę wiedzieć... Mięsa z chlebem i wiedzy... psia jego mać... chcę do życia. I fajrant! Nic więcej!
Kończąc swój desperacki wykład, Janek się nieco zacietrzewił. Kamil zauważył, że kiedy Janek jest podniecony zaczyna mówić gardłowym akcentem knajaków i lubi mocno się zaklinać. Cała postać Janka i to co mówił, uderzyła Kamilowi do głowy. Od tego spotkania pod źródłem Janek począł wypełniać duchowe życie Kamila. Marek został odtrącony bezlitośnie... istniał tylko podczas zajęć fabrycznych. Ten zahartowany i niezbyt uduchowiony andrus raptem zaniepokoił się chłodem Kamila... Zaniepokoił się również swoim stanem... Co go właściwie ten szczeniak od kamizelczarek obchodzi! Dlaczego ciągle o nim myśli i wspomina dawne, wspólne życie? I Marek sposępniał, słowem nawet nie zdradził się przed Kamilem, że go wogóle przyjaźń z Jankiem coś obchodzi, ale z lękiem myślał, że Kamil wogóle nie zastanawia się nad swoim postępkiem i patrzy na niego jak na obojętnego znajomka. Wieczorami, kiedy spotykał nowych przyjaciół, pogrążonych w rozmowie i gestykulujących, przechodził na drugą stronę, bojąc się, że go wciągną do swego towarzystwa choć na chwilę i wtedy gotów się zdradzić ze swymi uczuciami.
Stało się jeszcze coś, co powiększyło różaniec niepokojów Kamila. Na ulicy Topiel mieszkał chorowity i chuderlawy, wiecznie wałęsający się nierób, czternastoletni Kalina, chłopak cierpiący na knajackie ambicje, nieudolnie naśladujący żargon, słowem tchórzliwy nudziarz. W tajemnicy i wstydliwie trudnił się dostarczaniem pestek i niedopałków do fabryki Kamila i Marka. Kalina był zielonkawy na twarzy i cuchnący. Mieszkał z matką i rodzeństwem w suterenie. Swoich pracodawców traktował z mieszaniną ironii, dezorientacji i podziwu. Kamil oddawna widywał Kalinę w towarzystwie wiotkiej blondynki, czternastoletniej dziewczyny o wielkich, zielonych oczach. Kilkakrotnie przyłapał się na niewyraźnych marzeniach w związku z tą dziewczyną, coraz częściej widywał ją w snach, w okazjach, które go przejmowały lękiem. W wolnych chwilach przechadzał się po ulicy Topiel i kiedy udało mu się ją spotkać, ogarniała go jakaś oćma i lepki niepokój. Imponowała mu piekielnie i marzył, aby móc z nią kiedyś porozmawiać. Okazało się, że to siostra Kaliny. Któregoś popołudnia spotkał ich wałęsających się po ogrodzie Dynasów, było to już na początku listopada, w dzień wietrzny i łzawy. Poznajomienie odbyło się zwyczajnie, bez podania ręki; Kalina powiedział coś o fabryce Kamila, dziewczyna roześmiała się przejmująco i powiedziała: „Ha, to nie do uwierzenia... taki cwany bąk!“ I pociągnęła Kamila lekko za ucho, pobłażliwie i po dorosłemu. W parę dni później znów ją spotkał na tym samym miejscu, siedziała sama na ziejącej pustką trybunie i patrzyła na pochyłe pasmo toru, po którym jeździł na rowerze syn dozorcy Dynasów. Kamil próbował ją ominąć, ale zawołała go swym przenikliwym głosikiem i widząc, że stoi w niezdecydowaniu, poszła mu na spotkanie, pociągnęła za rękę na porosłe krzewami wzgórze, tam usiedli na ziemi usłanej zeschłymi liśćmi i dziewczyna zaczęła opowiadać drżącym szeptem jakieś urojone historje o snach, osobliwych duszkach wiosny i jesieni, które zbiegały się do niej o tych porach roku i opowiadały o tym, co się dzieje we wnętrzu ziemi. Kamil czuł, że kłamie, ale uwiedziony jej przytłumionym głosem gdzieś z wnętrzności, patrzał w rozszerzone, zielonkawe oczy, w których widział swoją zdumioną twarz. Pachniały gnijące liście i wiatr poruszał jasne kosmyki włosów dziewczyny. Kamil patrzał na nią w zachwycie i marzył, aby móc tak siedzieć przy niej, pośród tego nastrojowego pejzażu, przez całe życie. I słuchać tego niepokojącego szeptu. Widział jej śpiczaste i szorstkie kolana wystające spod czerwonej, poplamionej sukienki... liściasta rdzawa łódeczka miękko opadła na jedno z kolan... Kamila ogarnęła przemożna ochota aby przypaść do tych kolan i rozpłakać się. Nagle porwał się z ziemi i rozdygotany pobiegł w stronę furtki.
Ilekroć później wspomniał o tej rozmowie na wietrze, pośród rudych pokładów liści, w poszumie drzew, tylekroć odczuwał podniosłe wzruszenie i tęsknił, aby móc widywać ją, pójść tam, gdzie ona zechce, patrzeć tam, gdzie ona patrzy. Ale ta męcząca tęsknota zwolna przemijała. Przyjaźń z Jankiem łagodziła odurzające wspomnienie, zapominał. Kiedyś spotkał siostrę Kaliny na ulicy, zachichotała piskliwie i powiedziała:
— No i cóż! Nabajdurzyłam ci ile wlezie, a tyś się gapił jak ciele na malowane wrota i wierzyłeś wszystkiemu, ty mój romansie zasmarkany!
Po tych słowach stłukła się Kamilowi zupełnie. Na chwilę tylko odczuł boleśnie jej wzgardę i więcej już nie myślał o niej. Przestała istnieć i tylko obraz parku na Dynasach powracał w bladych i niejasnych konturach. Najwyraźniej widział tylko czerwoną sukienkę i liść opadający na śpiczaste kolano.
Jesień zdawała się przemieniać z powrotem w sierpniowe i pogodne dni. Ale to się rwało. Ranek bywał ciepły i słoneczny; po południu ulice wypełniał cmentarny nastrój... szyby w oknach głucho brzęczały. Pobudzony wywodami Janka umysł Kamila począł na trzeźwo, a nie jak dawniej — nastrojami — orientować się w beznadziejnych sprawach tego świata. Na skutek dziecinnych rozmyślań popadał z jednej ostateczności w drugą. Raz pragnął wszelkimi siłami tak pokierować swoim życiem, aby wyrwać się ze swego środowiska, stać się kimś, żyć mądrze i dostatnio... Później znów ogarniała go rozpaczliwa świadomość, że i tak kiedyś umrze... że po co to wszystko? Jednaki, smutny jest koniec wszystkich ludzi. W każdym bądź razie przyjaźń z Jankiem sprawiła, że Kamil myślał, zastanawiał się. Coś się tam w nim działo. Tajemna dżungla codzienności zaczęła się przerzedzać i odsłaniać miejscami, ukazywały się jakieś dale.
Obserwując życie ciotek, Kamil doznawał uczuć nudy i pogardy. Rano wstawały, odurzone jeszcze snem i niechlujne, siadały do swej nieciekawej roboty. Z maleńkiego zawiniątka, skrojonej kamizelki z dodatkami stwarzały atmosferę jakiejś powagi, krzyczały i rozkazywały, kazały sobie usługiwać, denerwowały się po to, aby wyprodukować paskudną i — w pojęciu Kamila — niepotrzebną część garderoby. Kamil boleśnie odczuwał nędzę i małość tego życia. Wydawało mu się upokarzającym, że musi wyjmować fastrygi, nawlekać igły albo chodzić po jedwab; wszystko po to, aby mogła być wykończona ohydna kamizelka. Niech tylko dorośnie. Pokaże lepsze życie! Razem z sączącą się przez dzień cały ubogą bzdurą, drażniły go te dwa dzikawe smyki, brudasy pełne jakichś dziwacznych przyzwyczajeń, ponurzy i zacięci głupcy, włóczący się po kątach, pogrążeni w idiotycznych zajęciach, niemrawi i ohydnie ze sobą zaprzyjaźnieni — Zbyszek i Jerzyk. Kamil nie umiał sprecyzować swego stosunku do nich, wiedział, że są nieuchwytnie kretynowaci i że stosunek ciotki Zosi do nich jest pełen smutku i wyrozumienia, że ciotka wpatruje się czasem w nich i wtedy ma bolesny wyraz twarzy. To była nuda. Pogardę wytwarzał w Kamilu zdawkowy stosunek ciotek do niego. Traktowały go z pobłażliwą wyższością, często nie odpowiadały na pytania, tak jakby nie widział ich duchowego ubóstwa, tanich kłótni, bzdurnych zacietrzewień, pretensjonalnych skłonności do pudrów, karminu i kiecek, niechlujstwa na codzień i powierzchownego mycia się tylko na wyjście, przeważnie w dni świąteczne, kiedy wyrywając sobie idiotyczne, tualetowe przybory, sztafirowały się na jakieś tajemnicze spotkania. Kamil chciałby aby traktowały go jeśli nie na równi, to przynajmniej z powagą, żeby go przestały wreszcie ściskać jak pieska pokojowego i aby nie patrzyły na siebie porozumiewawczo, kiedy zadawał jakieś istotne pytanie. Wiedział przecież, że nie są znów tak mądre. Były tylko starsze, ale to nie stanowi przecież o wyższości. Raz tylko, kiedy ciotka Zosia powiadomiła Kamila o postępku wuja Janka, kiedy to pomógł jej pieniężnie, odczuł wtedy że nareszcie został potraktowany poważnie i sprawiło mu to satysfakcję. Ale potem znów oddaliła się od niego. Żeby go choć kiedy spytała która co myśli i czuje, jakie ma zdanie co do niektórych ludzi żyjących w tym domu? Mawiały o tych sprawach między sobą i nie zwracały uwagi, jeśli się wtrącał do rozmowy. Zresztą Kamil już dawno zauważył, że wszyscy prawie dorośli ustosunkowują się do dzieci z pobłażliwą wyższością i ten łagodny, pełen politowania ton doprowadzał go do pasji. To też zachowywał się z godnością i powagą, choć to miało ten skutek, że rozweselona ciotka Stasia brała go w ramiona i mówiła: „Mój smarkulek kochany, jaką to ma minkę poważną... myślałby kto, że proch wynalazł!“
Ciotka Stasia miała jakiś romans. Któregoś wieczoru, kiedy Kamil włóczył się przed oświetlonym wejściem do cyrku, natknął się nagle na ciotkę Stasię, którą trzymał pod rękę jakiś starszy mężczyzna. Kamil poznał w nim krawca, który miał sklep na Jasnej. Krawiec pokazał przy wejściu bilety i oboje znikli za ciężką kotarą. Pozostawili za sobą uczucie jakiegoś poniżenia, niższości Kamila na tym świecie... biedy i samotności. Zaraz wspomniał matkę... Każdy ma kogoś... interesują się nimi, tylko on jeden wiecznie na łasce, w zapomnieniu.
Był świąteczny, listopadowy dzień. Pierwsza rocznica niepodległości Polski. Na Placu Saskim odbywała się rewia wojsk, Kamil z Jankiem próbowali się przedrzeć bliżej tej parady, ale zbity gęsto tłum bronił dostępu, z daleka widać było trybuny z mnóstwem szlachetnie i obco wyglądających postaci, z niewidzialnego środka słychać było turkot dział i niewyraźne słowa komendy, brzmiące jakby ktoś miał czkawkę. Z nieruchomej czerni tłumów wyłaniało się obfite cielsko soboru, opaśle i obco rozpychało się w tłumie, drażniło i przypominało, oblepione szarym i wilgotnym powietrzem polskiego listopada. Chłopcy zrezygnowali z widowiska, wyszamotali się na Krakowskie Przedmieście i idąc opustoszałą, świąteczną ulicą, pogrążyli się w rozmowie.
— Akurat rok temu — mówił Kamil — rozbrajaliśmy Niemców... wtedy jeszcze żyła moja matka. Mieszkaliśmy na Złotej, chodziłem do takiej szkoły, która była zupełnie inna niż ta na Dobrej... pamiętam ten dzień... strzelali. I teraz nie wiem: czy wtedy mi było lepiej czy teraz. Chyba teraz. Wtedy byłem głupi dzieciak.
— Tak, bracie... Teraz to jest niepodległość, ale biedny lud wcale tego nie czuje. Dla proletariusza zawsze jest zabór. Zawsze go będzie mortus kąsał, choćby ta ojczyzna nie wiem jak była niepodległa. Ja to sobie przeczytałem w jednej takiej książce, że w Polsce rządziła szlachta, która swoje dzieciaki posyłała do nauk i kto nie był szlachcicem, ten nie miał prawa do żadnego dobrego życia i musiał żyć w ciemności i był najostatniejszym. I choć teraz tej szlachty nie ma, to wszystko pozostało po staremu i biednego naumyślnie nie dopuszczają do nauki, żeby nic nie wiedział i nie pchał się do rządzenia. Dla robotnika nie ma, bracie, ojczyzny, bo on nie ma nawet możności dowiedzieć się co to ona takiego jest.
— Tak nie gadaj, bo kto chce, może posyłać dzieciaki do powszechnej szkoły.
— Ale to jest taka obniżona nauka... żeby analfabetów nie było, znaczy się takich, co to ani czytać ani pisać nie umią. Trochę poduczą, ale nie za bardzo... Przecież ten robociarz musi umieć przeczytać obwieszczenie o mobilizacji albo zawiadomienie o jakim podatku, a prócz tego przed obcymi narodami wstyd. Skończysz tę szkołę powszechną i ani rusz dalej... A jak bracie, chcesz się dalej jakim cudem kształcić, czyli masz taką możność i idziesz do gimnazjum, to tam po siedmiu latach nauki możesz wstąpić dopiero do jakiej trzeciej czy czwartej klasy, i daligo znów cztery lata łaź do tej budy. I jak skończysz, to się dopiero nazywa średnie wykształcenie, co jest dla takiego co miał tyle siły, żeby się do matury dochrapać, gówno warte, bo już wali na wyższe i musi iść do uniwersytetu, żeby czymś być w życiu. I teraz oblicz: siedem lat w powszechniaku, cztery w gimnazjum, pięć w uniwersytecie, razem szesnaście lat nauki, na to sobie proletariackie dziecko nie może pozwolić. A jak już nawet zostanie tym inżynierem, to wtedy wszyscy się od niego odwracają, bo powiadają, że on z ludu... To są takie druty kolczaste obliczone, żeby ten proletariacki syn nie mógł się przedrzeć między tych, co wiedzą jaka to siła jest prosty lud i że tylko ciemnotą można tę siłę za gardło trzymać. I każdy biedak jest odrutowany ich napisami. Ja, bracie, mam szesnaście lat i muszę kinolem sterczeć w starych kurpiach, a takie pańskie dziecko, to sobie już siedzi w siódmej albo w szóstej klasie... Ale też gówno wie... gdzie koniec świata też nie wie, bo go klechy różnymi sztuczkami tumanią... Nie ma, bracie, sprawiedliwości! Ciebie kierowali na jakiego uczonego, a jak tylko ci się życie odmieniło, to żeś upadł na to nasze proletariackie dno i już się nie wygramolisz, tylko jak pies będziesz żył o świecie bożym nie wiedząc! Ty Kamil ze mną kombinuj, to się może jakoś wygramolimy.
— Ja się na pewno wygramolę — powiedział Kamil poprzez zaciśnięte wargi.
Stanęli w bramie pod numerem czwartym na Krakowskim Przedmieściu, przed afiszem kinoteatru „Bioskop“. Wyświetlano film pod tytułem „Jack Texas w walce z przemytnikami — obraz w sześciu aktach“. W Kamilu odezwała się nieopanowana namiętność. Boże drogi! Zobaczyć tego wspaniałego Jacka, jak się rusza, tego fascynującego bohatera z serii kolorowych zeszytów! Akurat nie ma ani feniga. Właśnie wczoraj zapłacił za zelówki... przecież zimno się robi... Jakby tu wytrzasnąć flotę. Pytająco spojrzał na Janka.
— Morowy iluzjon dzisiaj dają... Ja wiem, poszłoby się... ale chyba za te rupie co masz w dupie! Musiałem całą tygodniówkę oddać matce. Ty się tym nie przejmuj... będziemy jeszcze łazić na lepsze iluzjony... bo technika wali jak na złamanie karku... czytałem w gazecie. Chodź, bo hycuje dzisiaj... ziąb taki, jak rany! Opychać się też chce, chodź prędzej!
Schodzili szybko w dół. Na dole majaczyły mażące się w jesiennej popielaciźnie kamienice, posępnie sterczały rdzawe kominy od elektrowni, ulicą Dobrą sunął krzepką czerwienią tramwaj, dalej smużył się skwer rudobrunatną plamą i jeszcze mętny pas rzeczny, przymglona Praga: bezbrzeżną szarzyzną biło od Powiśla. Istna dolina smutku.
Kamilowi aż tchu brakło z ogromnej ochoty na kino. Było to pragnienie wprost desperackie. Za wszelką cenę musi zdobyć markę. Pożegnał się z Jankiem w bramie, z tym, że po południu zajdzie do niego. Mieszkanie było zamknięte, przez drzwi, i to po dłuższej chwili szepnął Zbyszek w dziurkę od klucza, że obaj są zamknięci i klucz jest u Trubaczkowej. Zasiedziała garbuska podała mu niemrawo klucz przez uchylone drzwi, podziękował i wszedł do mieszkania. Uwięzieni chłopcy powitali go obojętnym pomrukiem spod stołu. Rozgoryczony pustką w kieszeni, położył się na małym łóżku. Wsłuchany w przytłumione pomruki spod stołu, począł smętnie rozwodzić się nad swoją dolą, w końcu uprzytomnił sobie, że jest głodny i odezwał się:
— Jest co na obiad? Gdzie ciotki?
— Dla ciebie ciotki, a dla nas matka i ciotka... w balii pływają po Wiśle... na organkach grają... trikatraku — odpowiedział chrapliwie Zbyszek.
— Na organkach albo na pakatankach — wtrącił Jerzyk i zachichotał.
— Albo na mitifankach...
— Nie wygłupiajcie się bęcwały, tylko mówcie czy jest jaki obiad?
— Obiad w kominie... ryż, mysz i sztokfisz...
Kamil wstał, chwilę badawczo wpatrywał się pod stół, w mroku brzęczały chichoty, zdecydował się zostawić ich w spokoju, wyciągnął z szuflady stołu zapałki, podszedł do kuchni i zaświecił. Parę karaluchów czmychnęło do szpar, kuchnia była jeszcze ciepła, na blasze stały dwa osmolone, żelazne garnki, w jednym woda po kartoflach, drugi pusty, po jakiejś zupie. Zajrzał jeszcze do piecyka, znalazł w nim kilka wyschniętych drzazeg, buchnęło żywicznym zapachem. Odszedł z uczuciem zawodu i niesmaku. Znów położył się na łóżku.
— Dlaczego dla mnie nie ma obiadu?
— Duchy zjadły i objedzone siedzą w kominie... Nie widziałeś, nie pacnęły cię po gębie?
Nie było sensu wdawać się z nimi w rozmowę. Sądząc z tonu, napewno zjedli jego porcję. Ciotki wrócą pewnie dopiero wieczorem, już wczoraj wybierały się na cały dzień. Z zadowoleniem pogrążył się w smutnych roztrząsaniach swego losu. Myśl, że jest głodny i opuszczony sprawiała mu przyjemność. Przez szyby dochodziły słabe dźwięki orkiestry na Dynasach, potem muzyka ucichła i głucho poczęły warczeć motory motocykli. Straszliwa, czcza nuda zdawała się rozsadzać pokój. Spod stołu odezwał się przyciszony szept Zbyszka:
— Palca mi do oka nie pakuj, bo pójdę po tasak...
— Przyjdziesz z tasakiem, to dostanę konwulsji i matka cię udusi...
— To dobrze, tylko nie zdejmuj nóg z szyi, a wypręż je i pchaj...
— Cóż te pędraki tam wyprawiają — myślał leniwie Kamil. Ale nie chciało mu się zaglądać pod stół... Żeby choć jedną markę jakoś zdobyć... Ano, trudno, może poczytać z wypisów... Może na Dynasy dałoby się jako wkręcić...
— Kamil, jak ty siedzisz, to my pójdziemy pobawić się na schody — mówił pokornie Jerzyk, stojąc nad łóżkiem z rękami do tyłu.
— Idźcie na zbity łeb... pokraki!
Wyszli. Kamil wstał, przysunął stół do szafy, postawił na stole krzesło i z tej wysokości objął wzrokiem wierzch szafy. Nic tam nie znalazł do jedzenia, pachniało tylko suchym kurzem i trwała tajemnicza cisza. Zlazł, odsunął stół na dawne miejsce, podszedł do okna i zapatrzył się na stężałe w smutnej, popołudniowej pustce, podwórko. W pewnej chwili drzwi od wychodka uchyliły się i ostrożnie wysunął się „Czarny Maniek“, zawiedziony jakiś, z kwaśną miną. Ujrzał Kamila, odwrócił się do niego tyłem i tak się przegiął, że w rozkroku zaczerwieniła się natężona, ohydnie wykrzywiona twarz. Kamil odszedł od okna, przeciągnął się i opieszale, ociekający zniechęceniem otworzył szafę, wyciągnął szufladę i począł w niej szukać coś do czytania. Znalazł zbutwiałą książkę „O Mormonach“, usiadł przy stole i pogrążył się w czytaniu zupełnie niezrozumiałych historii. Przewracał kartki w otępieniu i nagle zorientował się, że stronnica książki jest dziwnie kolorowa... czyjaś głowa na niej narysowana... Boże drogi!... Przecież to są pieniądze, o! I tu... i tu!
Nie było tych pieniędzy wiele. Może pięćdziesiąt marek. Prawdopodobnie książka służyła za schowek na oszczędności którejś z ciotek. Szybko się domyślił, że to pewnie te pieniądze od wuja Janka, przecież miał dawać czterdzieści marek miesięcznie. Były tam również dwumarkówki. Wyjął jedną z westchnieniem ulgi, książkę schował do szuflady, zamknął szafę i pełen głębokiego zadowolenia z tak nieoczekiwanie nagrodzonego pociągu do literatury, umył ręce, otworzył drzwi i huknął:
— Zbyszek i Jerzyk... jazda do domu!
Przydreptali posłuszni jak dwa pieski. Obaj poczęli przemyślać nad wieczornymi skutkami zjedzenia obiadu Kamila. Przy tym niepokoił ich chłód Kamila. Żeby choć trochę pokrzyczał. Zasępieni, słuchali zgrzytu klucza w zamku. Kamil oddał klucz Trubaczkowej, zastukał do mieszkania Kotowskich. Otworzyła mu Elwira z papierosem w ustach, z twarzą wykrzywioną od dymu.
— Poczekaj, — powiedziała... — Janek! przyszedł do ciebie ten dobrodziej od kotletów wieprzowych i kapusty!
Zwróciła się jeszcze do Kamila:
— Przynieś mi butlę kwasu solnego i pół funta arszeniku... przyniesiesz?
— Niech pani da pieniądze, to przyniosę — odpowiedział Kamil. — Jak mnie starsi posyłają, to wiedzą co robią — dodał jeszcze wesoło.
— Ach, ty mądralo... nie urośniesz — westchnęła Elwira i odeszła ze znudzoną miną.
— No i co, pójdziemy nad Wisłę — powiedział Janek, kiedy wyszli przed bramę.
— Mogę za ciebie zapłacić iluzjon... pożyczyłem sobie od Trubaczkowej. Ja czasem od niej pożyczam i potem oddaję... Chodźmy, to musi być dobry obraz.
Janek przyjął zaproszenie, maskując radość. Szli szybko, trochę podnieceni oczekującą ich rozrywką. Kamilowi świat wydawał się teraz radosny i z sensem, czuł się pewnie, pieniądze zdawały się ukazywać mu niesłychane możliwości. Marzył i jednocześnie, gdzieś z oddali, ledwie, ledwie, nurtował w nim niepokój, że to wszystko przeminie, pieniądze zostaną wydane... ukaże się surowa prawda... Ale to później... Narazie wiedział, że zamiast okropnej nudy w pustym pokoju i na głodno, czeka go niebywała uczta wyobraźni. Przede wszystkim rozpierała go myśl o niespodziance, jaką zrobi Jankowi. Marzył jak to zatrzyma Janka przed pewną cukierenką na Oboźnej... stali nie tak dawno przed jej wystawą z Irenką i z Markiem... jakież żałosne wspomnienie... I powie: proszę cię, wejdźmy do środka coś zjeść, jakieś ciastko. I wchodzą, stają przed ladą i palcami wskazują ciastka...
— Proszę cię... trzeba się pokrzepić przed tym iluzjonem... Tutaj — zdaje się — są niezłe ciastka.
Janek odpowiada, speszony nieco nieoczekiwaną propozycją.
— Walmy... ja tam nie od tego...
Zjedli po dwa ciastka, powoli i z powagą, unikając się wzrokiem, błądząc nim po suficie i ścianach, przestępując w miejscu z nogi na nogę. Kamil zapłacił, przy drzwiach chciał przepuścić Janka pierwszego, ale ten jakby podenerwowany naprężoną atmosferą tej fundy, wypchnął Kamila ze słowami:
— A idźże, co stroisz wała... jak rany! Lorda angielskiego odwala!
Z ustami pełnymi słodkich smaczków rozprawiali, ile który mógłby zjeść ciastek. Skręcali właśnie w Krakowskie, kiedy Kamilowi mignęła na przystanku tramwajowym koło Kopernika, postać męska, mocno przypominająca jakąś niedawną scenę. Człowiek ten miał czarną opaskę na lewym oku i spacerował po przystanku w krótkim saczku, gwiżdżąc niefrasobliwie. Kamil powiedział Jankowi, żeby chwilę poczekał na niego w bramie „Bioskopu“ i pobiegł do kręcącego się wesołka.
— Ach ty szpicu... idry twaja pałka! Co ty tu robisz?! Niech cię nie znam... i jak tam... po śmierci matulki? Portki trzeba samemu zapinać, co? Aby żyć! Podrosłeś zdrowo... po łbie ci można dać, nie schylając się...
To był Franek z pogrzebu. Kamil oszołomiony potokiem pytań, patrzył tylko na niego z zadartą i roześmianą twarzą. Wreszcie korzystając z sekundy przerwy, powiedział:
— Ja mieszkam u ciotek i chodzę do szkoły... Widzę pana, myślę sobie, podejdę... przywitam się... ja z kolegą, do iluzjonu... przy święcie!
— Iluzjon mądra rzecz, bracie, tylko nie z kolegą, a z jakimś ciałem... w ciemnościach, macedonię odwalać! Tylko ty bracie o woli bożej jeszcze nie masz zielonego pojęcia... A ja czekam na osiemnastkę... na imieniny jadę, do kamrata Marcina jednego! Na Pragę... ja tam, bracie, czy pogrzeb, chrzciny czy inne imieniny, zawsze dobrze się bawię... Pokaż grabę! Ja się — uważasz — magią teraz i nauką tajemną zajmuję... na wróżbitę się kieruję... takie sobie nalepki później do parkanów przyklajstruję... Donald Pelligrini, przeszłość, przyszłość, z rąk a takżesamo grafologia... przyjmuje od siódmej rano do jedenastej wieczór... Pokaż! Linię tu masz jedną taką... Rany Jezusa... życie ci się rwie, ale do arytmetyki posiadasz niebywałe zdolności i do płci żeńskiej szczęście... O! już moja osiemnastka! Muszę jechać, bo mi same gnaty i zwietrzałe piwo zostawią! Przyjmij życzenia wszelkiej pomyślności...
Oddalał się Franek na platformie tramwaju, imponujący swoją werwą i dorosłością, oraz prostym i niepogardliwym stosunkiem do chłopca. Krzyknął jeszcze: „Jak wyczytasz w gazetach o mojej karierze, to przyjdź na darmowy seans, już ja ci tak powiem, że życie całe będzie dla ciebie bajką i proste jak grajcarek!“... Kamil machał do niego ręką, był wzruszony, sam nie wiedział dlaczego przykre mu jest to rozstanie; mógłby rozmawiać z Frankiem godzinami, działał na niego.
Janek stał w bramie i palił wspaniałego „piedmonda“. Wdałem się tu w rozmowę z jednym oficerem, zapytał mnie gdzie jest Podwal i za informację poczęstował mnie tym amerykanem. Co to za wariat, co ci łapę oglądał? Ktoś mu lipo fest podfanarzył... Chodź na górę, bo już był dzwonek... obraz ostatni i piąty, ludzie opuszczają kąty...“
W niewielkiej salce kinematografu siedzący w pochyło biegnących rzędach krzeseł tłum tupał w podłogę i gwizdał. Mężczyźni tu i ówdzie obejmowali poprzez poręcze krzeseł swoje towarzyszki, słychać było szelest rozwijanych cukierków, i trzask suszonych pestek dyni. Publiczność się niecierpliwiła, spozierając po sobie taksująco. W końcu zgasło światło, z otworu w tylnej ścianie strzeliła w ekran smuga seledynu, płótno pokryło się jakimś deszczem, z otworu począł się sączyć terkot aparatu, popłynęło walczykiem od fortepianu. W takich warunkach Kamil począł spożywać owoc swego pierwszego przestępstwa. Był półprzytomny z rozkoszy. Na płótnie uplastyczniła się zaczerpnięta z tanich zeszytów wizja pierwszego wywiadowcy Stanów Zjednoczonych. Gibki i rosły mężczyzna w nowiutkim mundurze kowbojskim wyprawiał razem ze swym mądrym rumakiem łamańce, od których serce lekkomyślnego nałogowca zdawało się omal nie rozsadzać piersi. Pędzi lokomotywa, lecz szlachetny pogromca opryszków minął ją w ostatnim momencie i oto w ścigającym go samochodzie banda łotrów wije się w bezsilnej wściekłości. Ale dopędzają go w końcu i Jack Texas zaszyty w worek zostaje rzucony w odmęty spienionej rzeki. Na tym kończy się drugi akt i na sali zapalają światło.
— Słuchaj, Janek co będzie... przecież on się już nie wykaraska?
— Musowo się wygrzebie i zatriumfuje na końcu obrazu... inaczej być nie może!
— No, zobaczymy... żebyś się tylko nie mylił...
Związanych lassem jak cielęta, oddaje Jack Texas bandytów w ręce szeryfa. Marsowy starzec ściska dłoń bohatera i dziękuje mu w imieniu Stanów Zjednoczonych. „Spełniłem tylko mój obowiązek“ — odpowiada Jack Texas, po czym wskakuje na swego rumaka i wolno, z posępnym smutkiem na twarzy ginie w dali.
Jak tylko zapalono światło, w stłoczonym tłumie płynącym w stronę wyjścia Kamila opadły myśli tak posępne, że kiedy wyszedł na ulicę, świat wydał mu się nędzny i szary, pełen ohydnej monotonii. Ciotka już pewnie zdążyła przeliczyć pieniądze. Na progu powitają go słowa: „Przygarnęłam cię... dzieciom odejmowałam od ust“... I pewnie zacznie płakać, co najgorsze! Odda, powolutku odda ze swoich zarobków. Ale cóż, przeszło szczęście i ohydna paszcza podłego uczynku wyłania się z odurzenia co mija. Zostało jeszcze czterdzieści fenigów. Ha, dziś się żyje! Co będzie, to będzie! Piją w budce z owocami wodę sodową z malinowym sokiem, tępo gryzą makagigi i przygaszeni, z pustką w duszy jak po nadużyciu jakiegoś narkotyku, puszczają się po pochyłym bruku w stronę leniwie mrugającego płomykami lamp gazowych Powiśla.
— Święto, święto i po święcie — mruczy z determinacją Janek. — Jutro mam pilne zelówki, trzeba o szóstej rano już być przy warsztacie. Potem się wyzwolę. Potem się ożenię, pójdę do wojska, dzieciaki mi wyrosną na szewców albo innych krawców i potem umrę. Może jak umrę, to się dowiem gdzie się kończy świat. Dziobane życie.
— Może się odmieni... może będzie dobrze... Ja też sam nie wiem... do niczego nie czuję zdolności... może jeszcze będzie lepiej... może się jako wygramolimy...
I biadając, skwaszeni lumpiarze, dowlekli się do bramy, ponurej nory wymoszczonej gęstym, żółtym światłem lampki naftowej. Śmierdziało wilgotnym brudem i fermentującą uryną. Tu się pożegnali. „Jutro cię wywołam po robocie“ — wyjęczał na odchodnym Janek.
Pragnąc odwlec chwilę spojrzenia ciotce w oczy, zamykał drzwi wolno, w mroku, bo w tej części pokoju, między kuchnią i drzwiami paliło się światło tylko w chwilach przyrządzania potraw. Pomanipulował trochę przy klamce, po czym odwrócił się i zerknął w głąb pokoju. Przy stole, w kręgu światła lampy siedział ktoś barczysty i odwrócony plecami, naprzeciw siedziała oparta łokciami o stół ciotka Zosia i mrużąc oczy wpatrywała się wyczekująco w mroczną okolicę drzwi. Kamil wolno podchodził da stołu. Ciotka Zosia wstała i powiedziała podenerwowanym głosem:
— No, jest wreszcie... przywlókł się, włóczykij.
Plecy wyrosły ponad stołem czarną bryłą, przemieniły się w rozchylone ramiona, nad którymi błysnęły złote binokle, zapachniało ostro tytoniem i kolońską wodą, Kamil utonął twarzą w tych zapachach, rękami objął twardy kark ojca, tulił twarz pośród mocnych i krótkich pocałunków. Do uszu wpadały mu przytłumione wzruszeniem, ojcowskie słowa: — Synku... synku... już teraz razem... moje chłopisko kochane...
Andrzej uchwycił Kamila obu rękami pod pachy i uniósł go do góry. Tak przyglądali się sobie. Kamil widział wielką, wygoloną twarz ojca z dużą czupryną nad wysokim czołem. Twarz była czerstwa, pachnąca męskością i siłą, matowo ciemniejąca na brodzie i policzkach po goleniu; twarz budząca ufność bezgraniczną i dumę. Ponad wystającymi kościami policzkowymi chwiały się na niewielkim, wklęsłym nosie binokle w złotej oprawie, przez lśniące szkła przezierały rozradowane, brązowe oczy. Wpatrując się w wytęsknione oblicze ojcowskie, Kamil czuł, że wszystko co przeżył dotychczas pogrąża się i oddala w mętnym wirze przeszłości, że oto rozpoczyna się nowy okres pewnego i normalnego życia. Poczuł przyjemny bezwład jak po ogromnym wysiłku. I nagle roześmiał się jakoś pusto i przekornie, pieszczotliwie zanurzył palce w ojcowskiej czuprynie, poczuł miękką i ciepłą gęstwę włosów, rozpłaszczył nos na czole, w miejscu gdzie nabrzmiałe żyły tworzyły trójkąt. Po chwili Andrzej sapnął i opuścił Kamila na podłogę, ze słowami: — „Przecież nie będziesz spał pod sufitem... ciężki jesteś, niechże cię...“
— Ma nie być ciężki... dziesięć lat i tak nad swój wiek wyrośnięty — wtrąciła osowiale ciotka Zosia.
Usiedli. Kamil oparł się łokciami o kolana ojca i z pewną, rezolutną miną przysłuchiwał się rozmowie. Ciotka Zosia sama nie wiedziała, czemu jest wzburzona. Podświadomie odczuwała kobiecy niepokój, że oto chłopiec wprost spod jej opieki dostaje się w męskie i znane w rodzinie ze swej lekkomyślności ręce. Przy tym zdawała sobie sprawę, że Kamil cierpiał u niej głód i poniewierkę, że Andrzej może to jeszcze wyolbrzymić i było jej wstyd, że była dla chłopca zbyt oschła, a scena nad Wisłą uporczywie jej się przypominała. Właśnie Andrzej począł mówić swym poważnym głosem, który dziwnie obco rozlegał się w tym pokoju zamieszkałym przez kobiety i dzieci.
— I tak, drogo Zocho... losy nas wszystkich dziwnie rozdzieliły, mnie się ostatnio nie wiodło, chłopiec był ci pewnie ciężarem, opiekowałaś się nim jak mogłaś, narazie mogę ci tylko podziękować, odwdzięczę się trochę później. Teraz chłopca zabiorę, trzeba będzie się zająć jego wychowaniem. Jużeśmy sobie zresztą obgadali to wszystko, zanim on przyszedł. Pora mi iść... przygotuj się Kamilu na jutro do podróży. Będziemy teraz razem i opowiemy sobie nasze wszystkie przeżycia w czasie rozłąki. Mój drogi, dam ci tu tymczasem pięć marek na pokrycie drobnych kosztów. Wyśpij się, pożegnaj się ze swymi kolegami, ze szkołą.
Andrzej pożegnał się, ale znów usiadł i wdał się w rozmowę z ciotką Zosią na temat wuja Janka. Kamil wymknął się do sklepiku od tyłu, tam kupił wędliny i bułek, starannie przeliczył resztę, wrócił równie cicho jak wyszedł, rozłożył na stole te produkty i zaczął chciwie zajadać. Spod stołu wypełzli Zbyszek i Jerzyk i poczęli skamleć, żeby się z nimi podzielił. W pewnej chwili Andrzej smutno się zapatrzył na tę scenę i powiedział:
— Tacyście wygłodzeni, biedacy.
— Właśnie, tak pochłaniają, jakby tydzień nic nie jedli — wtrąciła z gniewem ciotka Zosia.
— Tydzień to nie, ale ja przynajmniej cały dzień, od rana nic nie miałem w ustach, bo obiadu żadnego, ani kolacji nie było, a jakby i była, to nie może się równać z tą pyszną wędliną i bułkami. — Kamil mówił to z jakimś chłodnym dreszczykiem świadomości, że popełnia podłość, że przecież jadł ciastka, że ukradł... Ale to, że właśnie ukradł, ten właśnie fakt pobudził go do zagrania przed ojcem tej sceny wygłodzenia i okropności swej dotychczasowej sytuacji. Mógłby przecież poczekać z tą wędliną do wyjścia ojca. Świadomość podłości podniecała go. Mówił dalej:
— Obie ciocie wyfiokują się zawsze na niedzielę i nie zostawią choćby kawałek suchego chleba. Dzisiaj przyszedłem na obiad; garnki opróżnione, ale widać, że wszyscy jedli, tylko dla mnie nie starczyło. Gdybym nie zbierał zasmarkanych ogryzków po ulicach, to chyba bym skonał już dawno z głodu, nic, tylko ciągle się jadło czarną kawę i kartofle. Ciocia mi to wymawia, że jak mi tatuś dał parę groszy, to sobie kupiłem coś do jedzenia... przecież ja przez ostatnie miesiące to ciągle byłem głodny, a chleb z wędliną to mi się tylko śnił czasem...
Ostatnie słowa wypowiedział Kamil ze łzą w gardle. Czuł, że mówi prawdę, i czuł że nie powinien jej mówić, w rezultacie wzruszył się tym, że jest nikczemny i tym, że był głodny i zbierał ogryzki. Zaczął płakać. Andrzej siedział nieruchomy i zamyślony. Ciotka Zosia wtrąciła, czerwona z gniewu i wstydu:
— Dlaczego kłamiesz, że nie jadłeś dzisiaj obiadu... I tak podle skarżysz się przy ojcu, choć wiesz jak nam tu było ciężko wszystkim razem... krwi miałam sobie dla ciebie utoczyć! Gdyby mi Janek nie pomógł, przyszłoby chyba na ulicę iść, czy co!...
Ciotka Zosia zachłysnęła się żalem, zakryła oczy dłonią i chwilę trwało nabrzmiałe bólem milczenie, przerwane nagle piskliwym płaczem gdzieś z kąta i takimi słowami:
— Mówiłem ci, żebyś nie podjadał cudzego, ty orylu nadwiślański!... Toś schłonął prawie wszystko i mnieżeś przymusił do żarcia... teraz się wszystko wydaje...
— Wydaje się... sam szczekasz... jesteś starszy, toś mógł mnie namówić, żebym nie brał cudzego...
Ciotka Zosia skierowała płonący wzrok w ciemny kąt, skąd dolatywały mażące się od płaczu wymysły. Ale Andrzej miał widać dość tej atmosfery, bo wstał i powiedział:
— No więc, Kamilu! Do jutra! Nie trzeba się tak rozczulać nad sobą, kto wie czy twój ojciec nie cierpiał również głodu i niewygód... Widzisz, niepotrzebnie doprowadziłeś swoich kuzynów, że sami się wsypali co do twego obiadu... To są dzieci... zrobili to pewnie nie tyle z głodu, co z łakomstwa. Wybacz im, poproś cioci, żeby ich nie karała. Pamiętaj być zawsze mężczyzną, gdziekolwiek się znajdziesz... Przeproś ciocię i kładź się spać. Pocierpiałeś trochę... teraz będzie ci lepiej. Zawiozę cię prawdopodobnie do Anglii, do jakiegoś porządnego zakładu naukowego. Bądźcie zdrowi, do jutra!
Po wyjściu Andrzeja zrobiło się nieprzyjemnie i wyczekująco. Kamil przechodził wtórny tego dnia okres niesmaku do samego siebie. Oparty o stół i znieruchomiały, wpatrywał się w jakąś szparę. Ale raptem jakby sobie przypomniał, że przecież ten ojciec rzeczywiście się pokazał, że te wszystkie sprawy nie mają znaczenia... Naturalnie, od jutra przestają istnieć! Do Anglii! Byleby tylko te dwie marki wsadzić do książki. Tak, to musi załatwić koniecznie.
Ciotka Zosia pochyliła się w krześle i zawołała w mrok:
— Wyłaźcie mi w tej chwili! Jak szczury po tych kątach wiecznie się tłamszą i kryją. Ja was też, zdaje się, oddam do jakiego zakładu wychowawczego, tylko nie do Anglii, ale do Studzieńca. Wyłaźcie, mówię!
Pokazali się. Jak dwa jeże; niechętni światłu stanęli obok siebie. Kamil uprzytomnił sobie, że jeszcze nigdy nie widział ich tak wyraźnie. Pulchny brunecik o żywych oczkach, był Jerzyk o głowę niższy od chudego o poszarzałym wzroku i delikatnej, drobnej twarzyczce ze szramą na lewym policzku, Zbyszka. Stali ze zdeterminowanymi minami, radzi aby się ta scena kary przy lampie już odbyła i żeby mogli powrócić do swoich kątów. Zbyszek posępnie łypał wzrokiem, nieznacznie wykrzywił się w stronę Kamila, po czym przytknął nos do własnego ramienia i począł je wąchać.
— Nie wąchaj! — krzyknęła ciotka Zosia i przyskoczyła do nich. — Boże mój drogi! Przecież wam gorzej jak sierotom. Któż wam pomoże, żebyście to życie mieli lepsze... Moi synkowie najdrożsi! Was nikt nie zabierze, żeby wam było lepiej... moje dzieciątka, wygłodzone, cudze obiadki zjadają... Boże...
Nieznośne biadolenie ciotki Zosi rozproszyło posępne refleksje Kamila do reszty. Wydawało mu się, że słuchaniem tych kwękań okupuje swoje przewiny. Zresztą przyszła ciotka Stasia, zziębnięta i wesoła, która na wiadomość o wizycie Andrzeja, pochwyciła Kamila w ramiona, zamroczyła go fałami pudru i perfum, całowała, wykrzykiwała:
— No!... Skończyło się! Teraz aksamitne ubranka, wypychane koniki, pałasik, smakołyki... Zawsze mówiłam! Stworzony jest do tego, żeby mieć dobre życie. Zośka, przygotowałaś co na kolacją? Co to w piecu zimno! Już rozpalam!
Ciotka Zosia wspięła się na kuferku i zdjęła z szafy, wyjęła z tekturowego pudełka od kapelusza, garnek z zupą. Kamil patrzył na to z niewyraźną miną, zdziwiony. Zupa po chwili perkotała na kuchni, zapanował nagle nastrój wesołego podniecenia, komentowano dalsze losy Kamila, z góry wymawiano mu, że przewróci mu się w głowie, że nigdy już ciotek nie wspomni. Podenerwowany Kamil pobiegł jeszcze raz do sklepiku, zakupił tam cały funt „rozmaitości“, pół bochenka chleba. Ciotka Zosia chwilę klęła na sklepikarkę, że nakładła za dużo kiszki do tej rozmaitości. Po kolacji, wszyscy syci, w poblaskach z kuchni i przy akompaniamencie syczącego zawodzenia czajnika, rozprawiali półgłosem, później tylko ciotki licytowały się we wspomnieniach, głównie tyczących Andrzeja i Anny. Mówiła ciotka Zosia, głosem pełnym rzewnego nastroju przeszłości:
— I powiedz tylko, Stacha... Przecież to człowiekowi wydaje się, że wszystko było wczoraj, a tu masz... Anka już nie żyje, chłopak ma dziesięć lat, Andrzej taki sam, nawet nie wiele się postarzał... Ha, jak sobie przypomnę te wszystkie jego kawały! Pamiętasz, jak mówił Ance, że rodzice jego mają majątek ziemski pod Lublinem i kiedy ją tam zawiózł po ślubie, do tej chłopskiej chałupy śmierdzącej jakimiś kożuchami... Jego ojciec, owczarz przy majątku, znachor, umarł nagle, w biały dzień, w ogródku... Taki blagier był zawsze z tego Andrzeja... wesoły człowiek, tylko nie lubiący szarego życia i pracy... A Anka nic! Tak była w nim zakochana, że nawet nie widziała tej chłopskiej izby... dopiero później nam to powiedziała, jak pojechał do Rosji...
— Ale zawsze miał taki jakiś prosty stosunek do życia. Pamiętasz co opowiadali, jak tam z jego bratem, tym kolejarzem... Obcięło mu obie nogi, poza kolanami... Andrzej zaraz poszedł do szpitala z butelką koniaku, tam już mu powiedzieli odrazu, że śmierć pewna bo gangrena.. I zaczęli sobie popijać, gawędzić, tak że biedak nawet nie wiedział, kiedy usnął na wieki... Chcieli Andrzeja do sądu, rodzina, że konającego upił... Ale Andrzej zwymyślał ich i wyjechał sobie ze śmiechem... To jest człowiek, który nie nadaje się do naszego życia... za wiele ma fantazji, może gdyby go za młodu posyłali do szkół, skierowali na inne tory, to byłby jakimś uczonym czy artystą... A tak się marnuje, tłucze po tych więzieniach, ciągle się ogląda, czy go aby nie spotka który z tych nabranych... już wolałabym swoje życie...
— Anka też z nim miała... ciągle po tych cyrkułach... dziś pierścionek kupił, jutro z nim do lombardu, dziś tu, jutro tam... Ach, mówię ci Stacha, żebyś ty tylko z jakim draniem chłopem nie wpadła...
Ale ciotka Stasia pewnie nagle zasnęła, bo się nie odezwała. Ciotka Zosia mówiła dalej sennym jękiem, tak jakby się modliła, z czego Kamil pogrążony w swoich myślach, nic już nie rozumiał. Niech sobie gadają na niego co chcą... to jest ojciec i napewno nie każe mu spać na stole trzeszczącym od pluskiew... Nigdzie mu gorzej być nie może... Kamil rozmyślając o przyszłości, bez żalu pozostawiał swą fabryczkę, przyjaźń z Jankiem, całe to życie kamienicy, wszystkie swoje plany na przyszłość. Wydało mu się to życie ogromnie obce i przypadkowe, coś, co musiało szybko przejść. Całą asymilację tego środowiska stracił w momencie, kiedy obejmował ojca za szyję. Czuł, że gdyby miał tu pozostać choćby kilka dni jeszcze, przeszedłby męki. Poczuł, że zasypia i w tej chwili zawołał przytłumionym głosem: Ciociu... ciociu!
Było cicho. Ostrożnie wyciągnął z kurtki dwumarkówkę i powolutku, z trudem włożył ją do książki w szufladzie szafy.

VII

Nowe życie rozpoczęło się. Kamil oszołomiony obfitym we wrażenia dniem patrzył na rozkołysaną rytmem pociągu postać ojca. Za oknem wagonu wlokły się rozpaczne, listopadowe pola okryte sinym kolorem popołudniowego smutku, beznadziejne dale, ziejące nudą zastygłych wiatraków. Patrzeć tam było Kamilowi straszno, więc siedział sobie spokojnie na pluszach i myślał, taksując wzrokiem co pewien czas ojca. Byli sami w przedziale. Andrzej ustawiał pasjansa na wystającym pod oknem blaciku.
Wieczorami nerwowcy nastrojeni są optymistycznie. W Kamilu kłębiły się od rana niepokojące refleksje. Ciotki znają go przecież od lat. Potrafi być lekkomyślny. Zaufać mu? Ostatecznie życie tutaj ostatnio nienajgorzej się ułożyło. Jeszcze zostawi w jakim obcym mieście... Ale nagle wbiegła zdyszana ciotka Zosia, w chustce, z ulicy i powiedziała: — „Andrzej jedzie... dorożką!“
I w tej chwili odeszły Kamila wątpliwości. Musi jechać, musi się stąd wyrwać... przecież ma ojca. Spojrzał w okno. Blady i schorowany Goliński niezdecydowanie wychodził z wychodka, jednocześnie Emilka od Zelcera w kłębach pyłu wyrzucała popiół do śmietnika, Hilary stał z głową zadartą do góry, bo mu przed chwilą padła pod nogi wiązanka naci, Marek rąbał drzewo na pniaku, wszystko to w szarej barwie bezsłonecznego rana, w wiadomej nudzie rozpoczynającego się dnia. Tak, trzeba się od tego oddalić.
Andrzej wszedł na wesoło, ze słowami:
— Ale też mieszkacie w katakumbach... Dzień dobry! Kamil, spakowałeś kufry? Pewnie nie masz nawet co brać ze sobą? Jedynie szczoteczkę do zębów, ale i to ci sprawię nową. Tak! Wszystko na nowo! A czy ty wogóle używałeś szczoteczki do zębów?
— Używał, czyścił sobie zęby co dzień, ale my nie! — z triumfem wykrzyknął Jerzyk.
— Od szczotki zęby wypadają — dodał stanowczo Zbyszek.
— A, nie! A, nie!... to się mylicie! Proszę, oto dziesięć marek kładę na stole i przeznaczam je na proszek i szczoteczki dla was, moi chłopcy! Zęby należy myć rano i wieczór. Zocho, dopilnuj! A gdzież Stasia?
— Ano poszła trochę postać w ogonku... Pożegnajmy się i pójdę ją zastąpić — odpowiedziała ciotka Zosia.
— O, nie! Na jakiej to ulicy? Podjedziemy do niej, przywitamy się i pożegnamy jednocześnie.
— To na Radnej, Kamil ci pokaże.
Pożegnanie trwało jeszcze parę minut. Wielki, ciemno i szykownie ubrany Andrzej z trudem pochylał się nad chłopcami, zaniepokojony lekko ich widocznym zaniedbaniem tualetowym. Dotykał ich policzków końcami palców, kręcił się. Kamil jeszcze raz zauważył, że ten czysty, światowy pan na tle ciasnego pokoju — bo pokój jakby zmalał — wygląda wprost niepokojąco, groteskowo. Ale Andrzej zdawał się być dość obyty z rozmaitymi lokalami. Raczej chciało mu się już wyjść i nie patrzeć na tragicznie zasępioną twarz ciotki Zosi. Wyszli przed bramę. Dorożkarz rozmawiał ze sklepikarką, która stała w białym płaszczu na progu swego sklepu. W dorożce i wokół dorożki kręciła się zasmarkana dzieciarnia z sąsiednich domów. W kącie bramy stał „Kusia“ i gryzł pestki słonecznikowe. Kiedy Kamil usiadł obok ojca w dorożce, „Kusia“ krzyknął:
— O, do domu poprawczego go zabierają!... czekaj! jeszcze ja ci tu dam trafne!
Kamil nic na to nie odpowiedział. Dorożka ruszyła na oczach co najmniej dwudziestu widzów. Z balkonu pierwszego piętra przechyliła się jedna z Hrabiakówien w szlafroku i z podwiązaną szczęką, machała ręką i wreszcie powiedziała:
— Mój Boże... szczęśliwe dziecko! Jak to odrazu znać kogoś z lepszej stery...
W bramie mignęła jeszcze Kamilowi opatulona chustką i żałosna postać ciotki Zosi. Ale nie miał czasu roztkliwiać się. Przede wszystkim czuł, że mu jest bardzo miękko, i że granatowe i czyste siedzenie dorożki bezlitośnie podkreśla stan jego ubranka. Andrzej zaraz go pocieszył, że jeszcze dziś wszystko będzie miał nowe. Przy tych słowach Kamil poczuł ostry zapach wódki i skonstatował, że ojciec jest nieco podchmielony. Dorożka podjeżdżała pod kolejkę wyczekujących ludzi. Kobieca postać w chustce starała się odłączyć i przemknąć do bramy, ale Andrzej już wołał głośno:
— Stacha, nie wstydź się, teraz takie czasy. Przywitaj się.
I zawstydzona ciotka Stasia musiała zawrócić z bramy. Andrzej wyściskał ją, wtajemniczył w plany co do przyszłości Kamila, obiecał pamiętać i przy pierwszej większej gotówce pomóc obu siostrom swojej żony.
— Ściskam cię, droga Stasiu... widzisz! Specjalnie podjechaliśmy... Napiszemy... napiszemy wkrótce!
Odjechali w stronę Karowej. Ciotka Stasia niezręcznie wcisnęła się w kolejkę. Ktoś z ponurego tłumu zawołał: „Phi, paskarz jakiś... A ta głupia sterczy w tym ogonku!“ Kamil słyszał to wyraźnie i zrobiło mu się wstyd, że ojciec naraził ciotkę Stasię na takie widowisko. Ale to zaraz przeszło, bo Andrzej położył mu rękę na ramieniu i krzyknął do dorożkarza:
— Jedźmy na Nalewki, po jakiś strój dla tego młodego szlachcica!
Po zakupach w postaci ubranka z pokrzyw, przydługiego palta, bielizny, uczniowskiego kepi i pary półbutów, Andrzej zawiózł Kamila do zakładu fryzjerskiego na Krakowskim Przedmieściu, blisko placu Zamkowego; tam polecił młodemu człowiekowi ostrzyc chłopca, sam wyskoczył na chwilę, wrócił z niewielką butelką koniaku i począł popijać z właścicielem zakładu, z którym był na ty. Wtedy Kamila znów opadły czarne myśli. Andrzej wesoło rozprawiał z chudziutkim panem o jasnych, nastroszonych wąsikach, młodzieniec pochylony nad Kamilem brzydko chuchał, nowe ubranie pachniało jakąś farbą, gniotło, buty także uwierały. Wreszcie skończyły się postrzyżyny, panowie wykończyli buteleczkę i rozmowę o dawnych, dobrych czasach, po czym Andrzej zaprowadził Kamila do dorożki i wesoły, rozwodzący się nad wspaniałym wyglądem syna, kazał jechać do restauracji Lijewskiego. Tutaj Kamilowi zdawało się, że wszedł w krainę czarów. Znalazł się nagle w dziedzinie pełnej podniosłego nastroju, przy kilku stolikach jacyś wspaniali ludzie jedli powoli i rozmawiali szeptem, cichutko przemykali się kelnerzy, kołysząc na dłoniach tace z potrawami, nad czyściutkimi stołami unosiły się delikatne zapachy z bufetu, od sufitu spływały miękko smugi światła elektrycznego, w pewnym miejscu szemrał basenik z prześwietloną fontanną. Groza tego wykwintu paraliżowała ruchy Kamila. Zdawało mu się, że idzie we chwiejbie, że ta sala się kołysze. Napewno lada chwila coś przewróci, zmąci tę dostojną ciszę, pośliznie się na błyszczącej posadzce, upadnie i umrze ze wstydu i lęku.
Nic w tym rodzaju nie nastąpiło. Andrzej, popychając delikatnie syna w stronę wskazanego przez wytwornego pana stolika, rozmawiał z nim jednocześnie, mówił śmiałe słowa w rodzaju: — „Znam was... napewno świeże? Żebyście mi tylko dziecka nie struli. Wino będzie miało dobrą temperaturę? No, byle żywo, bośmy głodni obaj!“
W czasie spożywania potraw tak wspaniale wyglądających, że Kamilowi żal było psuć ich kształty, Andrzej wyjawił mu swoje zamiary na najbliższą przyszłość. Więc przede wszystkim, dziś jeszcze, zaraz po obiedzie, pojadą na grób matki. On, Andrzej musi na miejscu dowiedzieć się szczegółów, i być może, postawi choćby kamień jakiś niewielki na grobie młodej kobiety. Co do spraw dalszych, to przede wszystkim gdzieś wyjadą. Gdzie? Andrzej musi się jeszcze namyślić. Teraz, kiedy są we dwóch, będzie musiał pogłowić się trochę nad ustabilizowaniem dalszego życia. Teraz muszą się radować, że los ich połączył.. Obaj sieroty... sami... Nikt się o nas nie zatroszczy!
Jedząc i pijąc, poprawiając w rękach Kamila nóż i widelec, Andrzej ciągle mówił i choć były to rzeczy proste, Kamil steroryzowany tym pierwszym w życiu sposobem biesiadowania, niewiele z tego rozumiał, potakiwał, starał się być swobodny i krzywił się, robił jakieś obojętne i znudzone miny, choć serce obtłukiwało mu się w piersiach nieregularnie, rozgrzane kilku łykami wina, krew rozsadzała żyły, a w głowie szumiało i mętniało coraz bardziej. To tylko odczuwał napewno, że ojciec mówi do niego poważnie i po dorosłemu, że traktuje go serio i po męsku. Dostał jeszcze jakąś zupełnie nieoczekiwaną i niesamowitą potrawę, mrożony krem z owocami... Jadł to, nieomal zaniepokojony rozkosznym smakiem; wreszcie ociężały, ciągle czując się niezręcznie, dał się poprowadzić ojcu do wyjścia.
Pociąg na chwilę zatrzymał się na jakiejś stacyjce, po czym ruszył i popadł w monotonną drżączkę. Andrzej zebrał karty, włożył je do kieszeni palta, zdjął binokle, przetarł je chusteczką, zamknięte powieki chwilę przyciskał dwoma palcami, znów usadowił binokle na nosie, splótł dłonie na brzuchu i zagadnął:
— Lubisz się gimnastykować?
— Nie bardzo... w szkole kazali, ale nigdy mi się nie chciało.
— W twoim wieku jest to konieczne. Pamiętaj, że dobrze rozwinięty fizycznie mężczyzna pewniej się czuje na tym świecie i myśl ma zdrowszą. Stań na podłodze!
Kamil zsunął się z kanapki. Andrzej chwycił go za przeguby rąk, począł je podnosić do góry, wyciągać do przodu i opuszczać, mówiąc: — „Wciągnij powietrze... ooo, tak... A teraz powoli wypuszczaj. Dobrze. Kucnij. Na palcach, wolno, wolno... do góry. Ot, tak. Później będziesz to sam robił, codziennie. Oprzyj ręce na biodrach i pochyl się do przodu... Śmiało!“
Kamilowi było nieswojo i zgrzał się trochę. Dokuczała nowa, szorstka bielizna. Wszystko to dlatego, że nie mają o czym ze sobą mówić. Nie zgrali się jeszcze. Jakieś wygibasy i to na roztrzęsionej podłodze. Lekcja ta skończyła się wkrótce, Kamil znów usiadł sobie wygodnie, odsapnął i niewyraźnie spojrzał na ojca. Siedział czarny i bryłowaty, jaśniejący na piersiach bielą trójkąta koszuli, lśniącym krawatem. Palił papierosa w grubej, bursztynowej cygarnicy, patrzył i uśmiechał się nieznacznie. Najprzykrzejsze, że oczu nie było widać; coś niewyraźnego za łamiącymi się blaskami szkieł. A nuż co ukradnie, czyjąś walizkę z sąsiedniego przedziału? Być może, wyda się i krzyk na stacji, wstyd straszny. Niech tylko próbuje wyjść! Będzie go błagał, żeby nie wychodził.
Skądś, z daleka jakby, poprzez przytłumiony łoskot pociągu przedzierały się żałosne tony skrzypiec. Za oknami to samo: brunatna, wietrzna pustać. Nawet nie zdążył się pożegnać z Jankiem. Niech tam... Skończyło się to jałowe życie, teraz przynajmniej zaczyna się coś dziać; nowe ubranie, podróż.
Andrzej nałożył palto, wyjrzał przez okno i powiedział:
— Chodź, już dojeżdżamy do Mińska!
Przeszli gmach stacyjny i zaraz opadło ich kilku brodatych woźniców z batami w rękach. Na smutnym, piaszczystym placyku, pośród nawozu i słomianego śmiecia, stało kilka obdartych dorożek i dwie chłopskie furmanki. Spośród kilku wrzeszczących i rozpychających się furmanów Andrzej wybrał krępego Żyda, zgodził z nim cenę przejazdu do osady i skrzypiąca bryka potoczyła się w twardych wstrząsach, pociągnięta przez chude, brudne jakieś i poplamione koniska. Bryczka koślawo toczyła się topolową aleją, skręciła na szarą pręgę szosy i podróżnych otoczył krajobraz pełen bolesnej pospolitości, wypranej z wszelkiego nastroju. Uroda jesieni wydawała się Kamilowi ciągle nieporozumieniem. Udręczony wzrok powłóczył się żmudnie po nudnej jałowiźnie pól, gdzieś tam barwiły się na brunatnym tle grzebiące w ziemi babiny, podkreślały posępny bezsens tego pejzażu.
Andrzej drzemał. Wyglądał jak ksiądz odmawiający wewnętrzne jakieś modlitwy. Bryka przeważnie wlokła się przykro i skrzypliwie, czasem podrywało ją, wówczas przez kilka minut trzeszczała potwornie, zdawała się grozić, że koło gubi... Kamilowi już od dłuższego czasu zaczęły tłuc się po głowie jakieś ponure wnioski; drażniły go te gwałtowne podrywy koni, dzięki którym i tak wypadało, że do osady będą jechali około dwu godzin... Że ciągle trzeba siedzieć koło drzemiącego pana w czerni i poruszyć się nijako... I jakoś to wogóle śmiesznie, że tą pustą szosą pędzi bryka, a w tej bryce mały chłopiec okręcony warstwami nowych, śmierdzących lekarstwami materiałów, siedzi obok wielkiego pana w meloniku i złotych binoklach... że naokoło puste pola z badylami i dzień taki ciemnawy... szarawy.. Już trzeci raz jedzie tą drogą, i za każdym razem inaczej. Najpierw z mamusią na furze; to było wiosną i bydło porykiwało... Konik był jeden, mały, i biegł to szybko, to powoli, a od furmana leciało machorką... A potem na pogrzeb mamusi, ze wszystkimi... i z Frankiem. I teraz... jak to równiutko i do trzech: najpierw z mamusią, teraz z tatusiem, a w środku pogrzeb mamusi. Boże kochany... żeby ten tatuś wziął choć trochę na kolana i pobujał, albo bajkę opowiedział... Może później... dopiero pierwszy dzień... Jak się zgrają...
Bliżej osady pokazało się trochę ludzi na szosie. I znów Kamil łamał głowinę, dlaczego tu więcej ludzi i gdzie idą... czy na spacer wychodzą aż trzy czy cztery kilometry?.. Pojawiali się prowincjonalni Żydzi, zdający się nosić na czarnych chałatach, drugi jeszcze, niewidoczny chałat utkany ze smutku... Skręcali w jakieś boczne dróżki, w szczere pole, czarni, z woreczkami albo i bez... Chłop wlókł się za siwym koniem, obok pustej fury i wyglądał, jakby go ktoś przytroczył do lejc, tak szedł niechętnie. I podróż wyprowadziła brykę w cuchnącą człowieczym i bydlęcym brudem ulicę z kocimi łbami, pokazały się rudery z pełzającymi na progach jak oślepione, dzieciakami. Popiskiwały drzwi i okiennice, ukazywały się w oknach twarze jakby pobielone mąką, wydłużone od ciekawości. Między ruderami przemykali się czarni ludzie, nagle, z podwórka wybiegł chudy, pejsaty i bardzo blady żydek w jarmułce i znieruchomiał z uniesioną głową i sztywno opuszczonymi do dołu rękami, pochylony. Zdawał się węszyć jakiś świat daleki. Andrzej przecierał binokle i śmiał się. Wyjechali na rynek, pod zabudowaniami kręcili się ludzie, jak mrówki, chwilę przystawali, znów się rozchodzili, wchodzili do otworów, wychodzili... A w środku rynku czerniły się samotnie zabudowania, pod szkołą, tam gdzie morwy, żółciła się powłoka opadłych liści. Kamil wypatrywał, ale żywej duszy na tym miejscu nie było, tylko gdzieś pod dachem... nie gdzieś, ale nad drzwiami zakładu wuja Leona poruszyły się, zakołysały mosiężne talerze.
— Tatusiu, zatrzymajmy wcześniej, to zajdziemy ich znienacka... dobrze? tatusiu! Ja proszę... te parę kroków... piechotą...
— Z ochotą wylizę z tej bryki i wyprostuję kości... dobrze synu... możemy ich nawet przestraszyć!
Chwilę zastanawiali się, czy przestraszyć i w końcu zdecydowali wejść normalnie. I tak będzie znienacka. Przestraszyli jednak mimo woli, bo kiedy weszli do zakładu, babka Weronika, która właśnie wysuwała głowę z piwnicznego otworu w podłodze, omal nie spadła z drabinki, wysypała kartofle z koszyka i jęknęła:
— Chryste! Ten tutaj... brakowało go!
Andrzej nieco się zmieszał. Nie spodziewał się tak odrazu natknąć na babkę Weronikę, zamierzał nawet uniknąć tego spotkania i tylko z wujem Leonem porozmawiać na osobności, przejść się z nim na cmentarz. Oboje speszeni, wrogowie od lat, których przyczyna waśni, grób Anny, zetknął może po raz ostatni w życiu, patrzyli teraz na siebie z obojętnym wstrętem, nie radzi temu spotkaniu. Babka Weronika wyszła z dziury, opuściła klapę, poprawiła chustkę na głowie i podparłszy się w biodrach, zaczęła mówić:
— Rzeczywiście ty parobasie żeś się w porę pojawił!... Jak tu ona konała w opuszczeniu, a i przedtem, to ciebie, huncwocie jeden nie było, tylko­‑żeś włóczył się po obcych aresztach i rodzonej żonie pozwoliłeś być na łasce nie łasce jakiegoś bejlisa, tego drania łapacza... obu was związać w worek z kamieniami i w najgłębszym miejscu spławić... nasienia sobacze, wisielce! No i cóż? Jeszcze cię przed śmiercią musiałam ujrzeć, łapserdaku! Możeś po spadek po żonie przyjechał, co? Jużeś chłopaka widzę zagarnął pod swe skrzydła... już ty go wykształcisz! Tylko wymyśl mu jakieś lżejsze łajdactwo, żeby się po tych więzieniach ciągle nie wylegiwał... Pocoście przyjechali? Co tu chcesz?
Ale do zakładu wszedł od strony mieszkania wuj Leon z miską gorącej wody i ściereczką; przerwał przykrą gadaninkę babki Weroniki. Wuj Leon na widok Andrzeja zarechotał z zadowolenia, odstawił miskę, i podszedł z wyciągniętą dłonią, nieśmiało uradowany, bez słowa.
— Jak się masz, Leon! — powiedział Andrzej. — Słuchaj, czy ty nie mógł byś jako uspokoić tej jadowitej staruszki? Ledwie przyjechałem, już mi jakieś poufałe kazania prawi, diabli wiedzą... możeśmy się wszystkiego z kilka razy w życiu widzieli! Możebyś się przeszedł trochę z nami, zaraz chcemy wracać... na krótko żeśmy...
— Nigdzie nie będziecie łazić! — wrzasnęła babka Weronika. — Macie co do pogadania, to nie włóczyć się po rynku, tylko w mieszkaniu, jak ludzie! Jakiem ci taka poufała i jadowita, ty dygnitarzu z Pawiaka, to mogę sobie na tę godzinę wyjść z domu. Lolek, nigdzie mi się z nim nie ruszaj! Kamil, chodź do babki, nie słuchaj co ten rzezimieszek będzie knuł!
— Nie, babciu! Ja zostanę z tatusiem.
— A niech was kaczki zdepczą, łajdusy! — I babka Weronika wybiegła na dwór.
We trzech weszli do pokoju pachnącego ciepłym, jakby chlebnym zaduchem. Andrzej nie zdjął palta, przysiadł na brzegu kufra i zaczął mówić do wuja Leona, który stanął koło okna z rękami do tyłu, pokorny i zażenowany jak wyrostek. Często oglądał się na Kamila.
— A więc, Leonie. Mną rzucało po świecie; trochę młodość, trochę lekkomyślność. Przyjechałem tu z Kamilem specjalnie i wyłącznie, aby zobaczyć grób Anki... Nie dla was, bo wiesz jak zawsze byliśmy sobie dalecy (tu wuj Leon aż się przygarbił od tych nieprzyjemnych słów) i... w gruncie rzeczy... co my tam za rodzina! Chciałbym cię prosić, abyś łaskawie zajął się kamieniem na grobie Anki, ja ci tu zostawię pieniądze, o, sto pięćdziesiąt marek... Zostanie ci trochę, to obróć je na konserwację grobu... Czekaj, może masz resztę z dwustu, bo nie mam pięćdziesięciomarkówki.
— Zaraz, tylko wstań z kufra, bo tam mam...
Andrzej podszedł do okna i zapatrzył się na błotnisty kwadrat z badylami. Wuj Leon odepchnął wieko, kazał Kamilowi je przytrzymać, sam wyciągnął z dna, spod ubrań i bielizny, skąd buchnęło naftaliną; „Żywoty Świętych“, spuchnięte od banknotów między stronnicami, odliczył pięćdziesiąt marek, przytrzymał je w wargach, ukrył księgę i powoli opuścił wieko kufra. Kamil zauważył, że wuj Leon nagle pobladł i drobne kropelki potu zrosiły mu czoło, przy tym raz po raz zerkał w stronę Andrzeja. „Napewno boi się, żeby mu tatuś nie zabrał tych pieniędzy“ pomyślał Kamil. Ale Andrzej nawet nie zauważył manipulacji z kufrem. Schował pieniądze i wszyscy trzej zapadli niespodzianie w milczenie. Kamil patrzył przez okno i rozmyślał sobie z pewnym sentymentem, że kilka miesięcy temu za oknem tłoczyły się rośliny, cały ten skrawek gruntu był wypełniony po brzegi, a oto teraz wyglądał jak błotny wądoł, zmalał jakby i dręczył swoją pustką i niepotrzebnością do tego stopnia, że kiedy Kamil ujrzał w szparze chlewu świński ryj, odetchnął prawie z ulgą. Przestał tam patrzeć, bo za oknem było okropnie. W pokoju zauważył, że skrzypce wiszą na ścianie, zaczepione sznurkiem na gwoździu, jak szynka w wędliniarni. Instrument bez futerału wyglądał jakoś nago i żałośnie. Właśnie teraz, kiedy obecni zamilkli, przytłoczeni przemożnym działaniem desperackiego nastroju, od skrzypiec popłynął drżący dźwięczek, jakieś muzyczne westchnienie. I wtedy odezwał się Andrzej:
— Posępne tu u was o tej porze życie, jakby kto piaskiem z ołowiu sypnął. Czegoż ty Leon skrzypiec nie chronisz, muchy łażą po nich jak po ścierwie... Grają sobie na nich, aż słychać!
— Ano grałem na jednym weselu i pobili się chłopi, któryś chwycił futerał i rozbił mi go na drzazgi... teraz wybieram się kupić nowy... Wuj Leon niezręcznie zerknął w stronę Andrzeja, zaraz przeniósł wzrok na Kamila i mruknął porozumiewawczo okiem, jak uczeń po udanej odpowiedzi przed nauczycielem, zaraz też delikatnie się uśmiechnął, jakby dzielił się z Kamilem w wyobraźni sceną tej bójki na weselu. O, wuj Leon najwyraźniej ciężko odczuwał obecność Andrzeja. Patrzył na jego elegancję i pewne siebie ruchy, porównywał go z sobą i zrobiło mu się na chwilę żal, że marnuje życie w takim marnym miejscu; spojrzał na okrągłe jak rury, wzdęte na kolanach portki z cajgu, na kurtkę nieco przyciasną, z wysiepanymi rękawami... Prowincjał jestem, kołtun... Ale uczciwy — szepnął sobie w duchu po chwili, z satysfakcją.
— Możebyś nam teraz trochę pograł, nigdy nie słyszałem jak grasz — odezwał się Andrzej.
— E, ja tak gram... dla chłopów. Mogę zagrać, dlaczego nie — powiedział wuj Leon z ożywieniem.
Zdjął skrzypce ze ściany, chwilę przykręcał struny, stroił i wreszcie stanął w oknie, tyłem do pokoju i począł grać swoją ulubioną, popisową melodię: „Pażalej ty mienia“. Zdawaćby się mogło, że żałość tej muzyki ściągnęła do pokoiku cały rozpaczny nastrój tej mieściny. W pokoju było gęsto od udręki. W Andrzeju widać wezbrało Rosją, bo zdjął binokle, zakrył dłonią oczy i kołysał głową. Kamil cichutko podszedł do drzwi od zakładu i zajrzał przez dziurę po sęku. Spotkał się tam z drugim oczkiem, chytrym i popielatym, niby pajączek w sieci zmarszczek, oczkiem babki Weroniki. Uchylił drzwi, ale już tylko zdążył pochwycić fragment kiecki babcinej w drzwiach.
— Leon... proszę cię... weź skrzypce i pójdziemy do jakiej knajpy napić się wódki. Później pójdziemy na cmentarz... jest czwarta... jeszcze zdążymy...
— No to chyba najpierw na cmentarz, bo później się ściemni... Ale bez skrzypiec... po co?
— Nie, nie... weź skrzypce, proszę cię! Grasz spod serca...
— Eee, tam... tak, dla chłopów... Żeby się tylko babka nie przyczepiła... wezmę skrzypce pod kurtkę, najlepiej...
Szli środkiem rynku, po piaszczystym i popielatym, usuwającym się pod stopami terenie. Ta niechlujna przestrzeń, okolona cuchnącym pierścieniem nieskanalizowanych schronów, nakryta siną pokrywą obojętnego nieba, podkreślała wprost niepokojąco niecodzienny kontrast ubioru i postaci Andrzeja na swoim tle. Obok stąpał żołnierskim krokiem, zażenowany nieco wrażeniem, jakie wywoła Andrzej na mieszkańcach, wuj Leon, w maciejówce na głowie i wystrzępionej jesionce. Już sam wygląd zewnętrzny tych dwóch gryzł się ze sobą rażąco. Pośrodku szedł Kamil w swoim kepi i nieco przydługim palcie. Trzymał obu mężczyzn pod ręce i nawet co pewien czas kulił nogi i zwisając, dawał się nieść. Na świecie szarzało, wszystko tonęło w powietrzu barwy pomyj, nad głowami unosiły się wronie wrzaski i wrony, jak łachmany, strzępiły się po brudnym stropie.
Zza budynku szkolnego wyszli dwaj obdarci, osowiali jakby, chłopcy. Jeden począł ciskać kamieniami w bolesne niebo, czynił to lewą ręką i jakby od niechcenia; drugi chuchnął w ręce... W Kamilu serce gwałtownie zabiło; żeby tylko go nie poznali, bo ten chuchający, to był Bury, a drugi Roman... Ale skryli się znów za szkołę, widać dokuczał im zimny wiatr.
Wyszli na wzdęty, twardo brukowany polnymi kamieniami środek ulicy, na ich widok ludziska przystawali, ocieniali sobie dłońmi oczy, choć nie było słońca... Dziwili się widać, ale nie szli za nimi, przystawali i ruszali w swoją drogę. Minęli kościół, przeszli kręto między kilku chałupami i wreszcie znaleźli się w alei cmentarnej. Z daleka wyróżniał się spośród szczerych pól mur okalający cmentarz. Po obu stronach alei rosły topole i brzozy, droga spływała pochyło do cmentarza czerwienią zeschłych liści. W drzewach pojawił się wiatr, wyginały się białe brzozy, sypnęło liściem.
Niepoświęcone miejsce, tam gdzie się znajdował grób Anny, odgraniczone było od reszty cmentarza kwadratem bielonych kamieni. Te cztery zaledwie groby były jakieś zapadłe, porosłe zwiędłą trawką, ledwie widoczne. Jedynie na grobie Anny tkwił drewniany krzyżyk, dwie doniczki z jakimiś roślinami i zupełnie wyschły, nastroszony wieniec. Andrzej oparł się o drzewa i stał tak z pochyloną głową, pełen szczerej boleści i przejmującego nastroju, rozmyślający, że oto spełnia swój małżeński obowiązek, rozkoszujący się swym bólem i bliską możliwością zalania go trunkiem. Właściwie, podróż cała i ponury wygląd miasteczka oraz kilkugodzinne suszenie gardła przygasiło nieco Andrzeja i z ochotą myślał, że już wkrótce opuści tę obskurną miejscowość. Narazie oddawał się boleści i tak pochylony, z melonikiem na brzuchu, w czerni... wyglądał bardzo efektownie. Wuj Leon klęcząc zmówił jakąś modlitwę, potem wstał, smutno spojrzał na Andrzeja, chrząknął kilka razy, pogłaskał po głowie siedzącego obok Kamila, po czym ostrożnie położył na ziemi czapkę, wyjął skrzypce i począł grać z początku cichutko, coraz głośniej... Grał: „Gdy rannym słonkiem zaśpiewa skowronek...“ Kamil rozpłakał się momentalnie, trwało to ze dwie minuty, opadły ostatnie łzy i Kamil suchą twarz skierował w stronę ojca, bo coś mu tam się wydało... Tak, Andrzej Kurant wił się pod drzewem jak w mękach, w spazmach śmiechu. Rechotał cicho, z gwałtownymi wybuchami, i znów to samo. Łzy obficie ciekły mu po policzkach, ocierał je chustką... suchy mech i kawałki kory przylepiły mu się do palta. Ale wuj Leon nie widział tego. Miał zamknięte oczy i przędąc melodię kołysał się nad grobem Anny. Kamil wstał, spojrzał w bok i odrazu natknął się na tkwiącą w gałęziach niby pomarszczony owoc, twarz babki Weroniki. Widać było tylko samą twarz i błyszczały na niej ruchliwe oczka... W momencie jednak, kiedy Kamil spojrzał, na twarz wysunął się mały, czarniawy paluszek, i przytknięty do ust, dawał znak milczenia. Kamil odwrócił głowę i zdążył jeszcze pochwycić pierzchające resztki śmiechu z formującej się w powagę twarzy ojca. Wuj Leon przestał grać, stał teraz nieruchomo ze swym instrumentem, zapatrzony do góry, przejęty.
Andrzej podszedł do wuja Leona, z lękiem w oczach, czy aby znów nie wybuchnie śmiechem. Położył mu rękę na ramieniu i powiedział:
— Dziękuję ci... ten kamień tutaj koniecznie... chodźmy już.
Zrobiło się mroczno, nagle opadła biała mgła i strzępami rozpinała się po zaroślach. Kamila przejął strach, trzymał się ramion ojca i wuja, szukał wzrokiem po krzakach, czy aby we mgle nie zamajaczy obca i koszmarna twarzyczka babki Weroniki. Kiedy wyszli poza bramę cmentarną, wuj Leon począł nagle opowiadać nastrojową historyjkę o tym, jak się kiedyś założył z kolegą, że w nocy pójdzie na cmentarz i jak się to odbyło. Kamil słuchał tego stężały wewnętrznie od zgrozy. Otaczał ich teraz pejzaż, który podnosił niesamowitość opowiadania wuja Leona. Szpaler drzew piął się od cmentarza w znieruchomieniu, niby posępny pochód widm w płaszczach z mgły; liście nie drżały, gałęzie wskazywały niebo, cisza była przejmująca, natężona, a tuż za drzewami wałęsały się po polach osobne kłęby mgły niby jakieś węszące, kosmiczne psiska.
Ale weszli między chałupy, pierzchły cmentarne niesamowitki, teraz zaczęły się pokazywać w oknach prawdziwe i w świetle, obrazki życia ludzkiego: kobieta w chustce związanej pod brodą prasuje. Jedzą z dwu mis, przy kominie, cała rodzina. Dwóch chłopów gra w karty. Kamil patrzył na te trzeźwe widoczki i czuł, że chłód wewnętrzny ustępuje miejsca ciepłym przypływom krwi. Było już ciemno zupełnie, kiedy stanęli przed szynkiem, blisko rynku. Wuj Leon wzbraniał się wejść, twierdził, że nie pije, w końcu prosił że aby tylko na chwileczkę wpadnie do domu odnieść skrzypce i powie babce gdzie jest, bo się zamartwi. Ale Andrzej wziął go energicznie pod ramię i nieomal wepchnął do środka. Za szynkwasem wisiały wędliny, głównie kiełbasy. Oprócz wędlin, kilkunastu butelek z trunkami, trzech stolików z krzesłami, słabo produkującej żółtą posokę światła lampki naftowej, szynkwasu i chudego, smutnego Don Kichota w watowanej kamizelce, który czytał za szynkwasem gazetę, nic zastanawiającego nie znajdowało się w tej smrodliwej norze. Knajpiarz podkręcił knot w lampce, wysłuchał zamówienia Andrzeja, krzątał się. Wuj Leon położył skrzypce na ławce, począł gwizdać jakiegoś marsza, podszedł do niego Kamil i zaczęli coś szeptać, zaśmiewać się po cichu. Knajpiarz postawił na stole butelkę z wódką i małe szklaneczki oraz talerz z pokrajaną kiełbasą i boczkiem, skropionym obficie octem. Przyniósł także kilka kromek razowego chleba. Chciał się oddalić, ale Andrzej go zatrzymał.
— Panie, mam pociąg z Mińska o dziesiątej z minutami... na ósmą musi mi pan wystarać się o furmankę, niech podjedzie po nas tutaj, zgoda?
Knajpiarz odpowiedział, że pośle dziewczynę do znajomego, który ma konie, i odszedł. Andrzej usiadł przy stole, rozpiął palto, nalał wódki do dwu szklaneczek, do trzeciej także wlał trochę, podsunął ją Kamilowi ze słowami:
— Napij się trochę po tym wszystkim, na rozgrzewkę.
Kamil wypił, niechętnie.. chwilę stał z otwartymi ustami, nie mogąc złapać tchu. Zjadł trochę kiełbasy z chlebem i zrobiło mu się raźnie i ciepło. Wuj Leon zamaszyście wychylił swoją porcję, chuchnął i powiedział biorąc zakąskę: „Mocna... aż mi oko zbielało“. Natomiast Andrzej wypił wolno i ze smakiem, po czym przytknął na chwilę do nosa kawałek chleba. Podweseleli, jedząc, wuj Leon opowiadał Andrzejowi, jak się odbył pogrzeb Anny, znów wypili, tym razem Kamil odmówił... Dwaj mężczyźni zaczęli rozprawiać z ożywieniem, serdecznie, ale w pewnej chwili Andrzej nagle zasępił się i zapytał nerwowo:
— Słuchajno, Lolek. Mnie jest potrzebny dokument o śmierci Anki... akt zejścia... i muszę go mieć dziś, koniecznie! Racja, psiakrew!
— Czegoś wcześniej nie powiedział! Kancelaria pisarza już zamknięta, a to i do księdza także trzebaby było pójść... już jest po szóstej!
— Chodź zaraz... musimy się wystarać o ten dokument! Kamil poczeka na nas tutaj... idziemy, już!
Wyszli. — Kamil, nie ruszaj skrzypiec! — krzyknął wuj Leon już z drzwi. Kamil jednak zaraz położył sobie skrzypce na kolanach i jął jeździć smyczkiem po strunach. W głowie czuł jakieś szmery radosne, w sercu ogromną miłość do całego świata... Do ojca i do knajpiarza zza szynkwasu, do tego samego, przepełnionego zapachem ogórka i zimnego dymu tytoniowego, lokalu. Z kąta wyszedł niezdecydowanym krokiem rudy, wyleniały w kilku miejscach kot bez ogona. Kamil podbiegł do niego, ale kot prychnął i uskoczył w mrok. Kamil wrócił do stołu i nalał sobie trochę wódki do szklaneczki. Już miał wypić, kiedy zza bufetu wyskoczyły gniewne słowa:
— Chaim, siulim! Dlaczego tak mało? A piwo także pijesz?!... Postaw to w tej chwili, bo powiem ojcu! Taki małoletni i moczymorda!
Knajpiarz zaszeleścił gazetą i z powrotem utkwił w niej swe obwisłe wąsy. Kamila opadły posępne myśli. Naturalnie... ciągle mały, każdy może wykrzyczeć... wszyscy mają prawo robić co chcą, tylko on zawsze jest pod opieką, kiedy nie trzeba. Nie tak dawno, w okresie biedy chleba mu nikt nie dał, ale zwymyślać od szczeniaków i niedorostków, każdy się kwapił. Ojciec też jakiś dziwny, obcy jeszcze, ciągle daleki. Nędzny los... zawsze trzeba słuchać, samemu nic kazać nie można...
Poczuł, że głowa mu się kiwa i duszny bezwład rozłazi się po kościach. Wyciągnął się na ławce pod oknem, przed oczy nasunął mu się odgrodzony grób matki, zdawało mu się, że na drzewie siedzi babka i grozi palcem, przejął go dreszcz strachu, ale zaraz babka, wuj Leon i ojciec poczęli się kręcić w dużym, fioletowym kole... Usnął.
Otworzył oczy i poczuł, że ktoś nim potrząsa za ramię. Zamglony snem wzrok odróżnił barczystą postać ojca i jego drżące na nosie binokle. Zapachniało ciepłym, wódczanym oddechem. Andrzej zaczął mówić, wesołym, podniesionym głosem:
— Uciąłeś sobie niezgorszą drzemkę.. już fura podjechała. Załatwiliśmy z Leonem wszystko szczęśliwie... mam już teraz dowód na piśmie, że jestem wdowcem a ty na pół sierotą. No, wstawaj... jedziemy!
Wuj Leon stał pod ścianą i pisał palcem w powietrzu nierealne słowa. Kamil przecierał oczy, ziewał, czuł niesmak w ustach i wilgotne ciepło na ciele. Andrzej wypił jeszcze z wujem Leonem, pocałowali się dwa razy w oba policzki, wuj Leon, wzruszony, chciał jeszcze trzeci raz, ale jakoś niezręcznie kiwnął głową w powietrzu, bo Andrzej w roztargnieniu odsunął się, ale spostrzegłszy gest szwagra, znów go objął i ucałowali się dwukrotnie. Wyszli w czerń podziurawioną kilkunastu rozedrganymi światełkami, przed knajpą stała furmanka częściowo oświetlona lampą wiszącą u spodu. Kamil wymienił pocałunki z wujem Leonem, wdrapał się na furę, zaraz też usiadł obok niego Andrzej, w drgawkach potoczyła się furka po kocich łbach, w ciemność. Wuj Leon krzyknął nieszczerym głosem: „A zajedźcie kiedy... może w lecie... choćby ty, Kamilu!“
— Pies was trącał, sumogrady — westchnął Andrzej i poprawił się na siedzeniu.
Kamil chciał się zapytać ojca, co to takiego „sumogrady“, ale nie miał odwagi rozpoczynać rozmowy, przy tym opanowały go rozmaite wspomnienia zaczerpnięte z kroniki wypadków w gazetach, opisujące bandyckie napady na szosach, krwawe masakry, dłubanie oczu. Wyobraźnia pracowała raźno, ochoczo podsuwała wymyślne obrazy i sprawiła, że po godzinie jazdy nieszczęsny fantasta zgrzany i objęty drętwicą leżał na obsuniętym siedzeniu z grochowin, gdzieś u stóp drzemiącego ojca.
Na stację zajechali w samą porę. Andrzej zdążył zapłacić furmana i wykupić bilety, po czym ledwie zajęli miejsca w przedziale, pociąg ruszył. Po półtoragodzinnej jeździe, senni i markotni wysiedli na dworcu Brzeskim. Zmęczony wrażeniami dnia, Kamil słabo już reagował na zakończenie tej podróży. Półprzytomnie zdawał sobie sprawę, że jadą gdzieś dorożką, że jakiś człowiek w wysokiej czapce i kurtce ze srebrnymi guzikami zapisuje ich nazwiska w książce, że idą po schodach wysłanych czerwonym dywanem, później pokój z dwoma łóżkami, ojciec pomaga mu się rozbierać, chłodna biel pościeli i to wszystko.
Połowę dnia następnego Kamil spędził w pokoju hotelowym. Andrzej wyszedł z samego rana, zapowiadając, że wróci niezadługo, że musi załatwić kilka ważnych interesów i żeby Kamil czekał na niego. Kamil chodził w przesiąkniętym obojętną obcością pokoju, liczył ptaszki na różowej tapecie, odkręcał i przykręcał niklowane gałki przy łóżkach, słuchał głuchego szumu ulicznego przedzierającego się przez drżące co pewien czas szyby. Kręcił się, miał ochotę położyć się na zasłanym łóżku, ale nie śmiał i siadał na obitej zielonym pluszem kanapce, znów wstawał, zaglądał pod łóżko; nudził się okropnie i męczyła go nieprzytulność pokoju. Andrzej wrócił około drugiej w południe. Kamil, który od dwóch godzin dosłuchiwał się w odgłosach z korytarza kroków ojca, podbiegł w pewnym momencie do drzwi i to sprawiło Andrzejowi przyjemność, bo powiedział:
— A, synu! Już odróżniasz mój chód... to dobry znak! Wynudziłeś się porządnie, trudno! Gdybym wiedział że tak długo potrwa, to wychodząc pozwoliłbym ci pójść sobie gdzieś. Teraz już będziemy razem, chodź coś zjeść!
Po wyjściu z hotelu Kamil zorientował się, że nocował w hotelu Polskim, na ulicy Długiej. Krokiem nawyku skierował się do najbliższej dorożki. Andrzej zwrócił na to uwagę:
— Ho, ho... widzę, że masz moje upodobania! Ja też nie lubię chodzić!
Obiad zjedli w restauracji „Pod Wiechą“. Mniej czaru niż u Lijewskiego, ale taki sam niepokój i trema w czasie spożywania nieznanych potraw. Przy kawie Andrzej powiadomił Kamila, że jeszcze tej nocy wyjadą do Krakowa, że walizki już są w przechowalni na dworcu. Teraz pójdą z wizytą do ojca chrzestnego Kamila, pana Sołtyńskiego, który ma biuro na Mokotowskiej. Kamil godził się na wszystko. Imponowało mu, że ojciec wtajemnicza go w swoje plany i traktuje go poważnie, bez seplenienia i mizdrzeń.
Naturalnie jadą dorożką. Kamil myśli o ojcu i swojej sytuacji, o tym, że wszystko mu się wydaje jakby trwało nie od wczoraj lecz zawsze, że to wspaniałe życie między pociągiem i restauracją stało się takie normalne, jakby nie istniała fabryka pestek, Hrabiakowie i całe Powiśle. To prawda, że ojca wyobrażał sobie trochę inaczej, w swoich marzeniach z okna, z ulicy Złotej. Miał to być wysoki i koleżeński pan, taki imponujący, dorosły urwis, skory do figlów, opowiadający śmieszne historyjki. Tymczasem był to raczej poważny tata, pogrążony w swoich niedostępnych Kamilowi myślach. Tyle tylko, że biła od niego życiowa swoboda i pewność siebie, że wprowadzał Kamila w jakieś lepsze życie, pozbawione nudy i szarzyzny, przy czym traktował go jakby zawsze byli razem.
Wizyta u ojca chrzestnego trwała godzinę. Andrzej przedstawił Kamila chuderlawemu panu o dużej, okrągłej głowie z bladą, wygoloną twarzą, na której matowiały binokle bez oprawy. Pan Sołtyński bardziej się interesował synem niż ojcem, i Kamil zauważył, że ojciec jest tu traktowany z góry i pobłażliwie. Andrzej natomiast stracił jakby na pewności siebie, był nadmiernie ugrzeczniony i pełen szacunku. Rozmowa odrazu oparła się na wspomnieniach. Ileż to lat. Taki duży chłopak. Pamiętam chrzciny... naturalnie... pracował pan wtedy u mnie, no jakże! Matka, taka urocza osoba i tak młodo rozstała się z tym światem... Biedny chłopiec, taki osierocony...
— Pozwolę sobie zauważyć, że... hehe.. ja przecież, dzięki Bogu zostałem... syn mój ma opiekę... jednak postaram się dać mu wykształcenie...
Andrzej powiedział to, ukłoniwszy się, parokrotnie.
— I... znów pana diabeł skusi i zapakują pana do ciupy... znamy się na tym...
— Hm... mam nadzieję, że to się nie powtórzy. I Andrzej pochylił się w krześle z pokornym uśmiechem.
— Nic panu nie wierzę, nic! Ale w każdym bądź razie (pan Sołtyński spojrzał nieznacznie na zegarek) gdyby pan znów popadł w jaką bidę, to niech chłopiec zgłosi się do mnie. Cóż.. tyle lat go nie widziałem... należy mu się jakiś porządny prezent. Zaraz... dziś wyjeżdżacie?... Dam ci Kamilku najlepiej trochę pieniędzy, spraw sobie za to coś porządnego i pamiętaj o mnie. Hm... duży chłopiec, duży... byleby tylko porządny obywatel z ciebie wyrósł.
Pan Sołtyński mówił to, odwrócony plecami i pochylony nad portfelem, z którego w końcu wyciągnął dwie stumarkówki i nerwowym, utajonym ruchem wetknął pieniądze w rękę Kamila. Znów chrząknął i już nie siadał, tylko z rękami w kieszeniach spodni, kołysząc się lekko, patrzył na Kamila. Andrzej zachybotał się w krześle, szurnął nogami, wstał i powiedział:
— Bardzo szanownemu panu dziękujemy... uważałem sobie za obowiązek przyprowadzić panu syna po wyciągnięciu go z okropnych warunków w jakich znalazł się po śmierci matki podczas mojej nieobecności... Dziękujemy bardzo za życzliwe przyjęcie... Kamilu, ukłoń się... tak... do zobaczenia się z szanownym panem... Mam teraz pewne pomysły, po których szczęśliwym zrealizowaniu spodziewam się nieco podnieść w oczach pana... Los mi nie zawsze był przychylny... teraz jednak... poważne obowiązki, młodego człowieka trzeba wyprowadzić na prostą drogę życia... Tak, żegnam... bardzo rad jestem...
— Bądź pan zdrów i życzę powodzenia. Daj buzi, drogi chłopcze... o bardzo miłe dziecko... Żegnam!
Wyszli, Kamil przodem, Andrzej z tyłu, opierając dłoń na ramieniu syna; wzruszający obraz, któryby można nazwać: dziecko i ślepiec. Na ulicy Kamil wręczył ojcu banknoty ze słowami, że to „na przechowanie“, przy czym zerknął na niego pełen niechęci za to: „Kamilu, ukłoń się“, za tę zmianę, jaka w nim zaszła, kiedy się znaleźli w gabinecie pana Sołtyńskiego; pokora i brak swobody... A później, tuż przed wyjściem, ta gadatliwość, ukłony. Coś tam, między tymi panami nie w porządku. Widział teraz, że ojciec znów powrócił do dawnej formy, idzie jakby ulica do niego należała; krokiem swobodnym, rozkołysanym, przekładający laskę z kościaną gałką z ręki do ręki... Lekkość, radość życia.
Szli Alejami Ujazdowskimi w kierunku Łazienek. Andrzej zaproponował spacer po Łazienkach, zdawał się być w coraz lepszym nastroju, melonik zepchnął trochę w tył głowy, laskę oparł na lewem ramieniu jak karabin, prawą rękę oparł o ramię Kamila, i tak maszerował, ochoczy, beztroski. Mówił:
— Uważasz, synku... w Krakowie zastanowimy się nad dalszymi losami. Teraz przede wszystkim myślę o jednym napiętym interesie jaki mam w Krakowie. Jak się ten interes uda, a wszystko przemawia za tym, że się uda, — wówczas obaj ustabilizujemy się na stałe... Co? Co stabilizacja? Spokój, unormowanie życia, tak... I ty się będziesz uczył, a tatuś będzie odpoczywał po trudach i troskach, będzie obmyślał nowe interesy, aby twój byt był ustalony, żebyś miał dostatek, tak! Słuchaj tylko ojca, ufaj mu i wierz, trzymaj z nim sztamę bez względu na to, co ci ludzie o nim powiedzą, a wtedy życie ci pójdzie jak z płatka... Oto Łazienki... mój Boże, lata całe tu nie byłem... ostatnio, po powrocie z Rosji wybierałam się kilkakrotnie, ale cóż... kiedy to nieszczęście mnie spotkało... O, dlaczego ja mówię o tych Łazienkach... bo w nich zapoczątkowała się nasza nieszczęśliwa miłość... moja i twojej matki. Tak! Tutaj spotykaliśmy się tajemnie... oh, bo ta megera prowincjonalna... ta babka Weronika twierdziła, że po jej trupie przejdziemy sobie do ołtarza... Nudny trup... nieciekawy trup!... Tużeśmy, o ile tylko pogoda dozwalała, spacerowali z twoją matką pod ramię, głowa przy głowie... marzyliśmy o przyszłości, o szczęściu... I tak! Później żeśmy sobie wyjechali do Lublina, w Lublinie wzięliśmy sobie ślub i hajda, na letnisko do moich rodziców... zacni ludzie, ziemianie. Biedna Anka... chciałem, żebyście jechali ze mną do Rosji... była bardzo uparta i nie ufała mi... Ach, smutne to rzeczy, ale umarłym dajmy spokój! My żyjemy! Czekaj, pójdziemy sobie w śliczną aleję, tuż za stawem, za mostkiem...
Chyba nigdzie jesień nie naprodukowała tyle przeraźliwego smutku. Powłóczył on się razem z leniwym ruchem łabędzia na stawie, spływał od ziejącego strupieszałą pustką pałacyku króla Stasia; zdawał się czaić pod każdym kamykiem żwiru, koronować mitologiczne figury nad stawem... Wałęsał się, namolny, kokietujący przereklamowaną urodą zeschłych liści, łatwym nastrojem żalu... wspomnień. Żeby to chociaż był osławiony „stary park“, nieuczęszczany, pełen nastroju martwicy i zgnilizny jesiennej, zarosły na ścieżkach, objęty jakimś smutkiem wzniosłym, pełnym dzikiej i posępnej poezji. Tutaj włóczyli się próżniacy po żwirem wysypanych ścieżkach, czasem mignął między drzewami stróż ze szpikulcem na kiju, pokazało się stado zakwaszonych i niedomytych czupiradeł pensjonarskich i wałkoni o popryszczonych gębach, w czapkach z fasonem, na ucho, — na ławkach siedzieli ludzie niemrawi, niby figury z wosku. Jakaś pani, smukła o bladej twarzy ze śladami po ospie, okolonej czarnymi pasmami gładkiego uczesania zachodzącego aż na policzki... pani pełna wdzięku i dystynkcji, siedziała w alei nad stawem i wyszywała kwiaty na bębenku. Na tej samej ławce usiadł Andrzej, uchyliwszy uprzednio grzecznie melonika. Pani skinęła głową. Kamil usiadł na brzeżku, nieśmiały i niezdecydowany, radby pobiegać trochę. Andrzej kreślił laską jakieś figury na piasku, zdjął melonik, przetarł okulary i westchnął. Po chwili powiedział:
— Dziwnie tęskny urok posiada park o jesiennej porze... człowieka ogarnia jakiś żal i stan ten powoduje nawet zadowolenie.
Pani przerwała robótkę i podparła piąstką brodę. Wzrok jej błądził po zmarszczonej powierzchni stawu i wyrażał zadumę. Odezwała się cichutko:
— O, tak. To zamieranie przyrody budzi w człowieku smutne refleksje. Chciałoby się kołysać w hamaku i słuchać pięknego śpiewu przy akompaniamencie szumu drzew. Czytał pan Wilde’a, „Dialogi o sztuce?“ Otóż powiada on tam, że obojętność przyrody dla spraw ludzkich jest czymś bolesnym. Otóż ja to lubię: czuję się wtedy osamotniona i rzewnie mi.
— Hm... tak.. Szum drzew, niewątpliwie, usposabia do marzeń... Pani zapewne posiada wrażliwe usposobienie... Lecz czyż codzienne obowiązki domowe, mąż, dzieci zapewne, czyż ten rytm rzeczywistości nie odsuwa pani od podobnej uczuciowości?
— Na szczęście jestem samotna, łaskawy panie... owdowiała od kilku lat, bezdzietna... I to właśnie skłania mnie do roztrząsań kwestii naszego życia na tej ziemi.
— Pani szanowna pozwoli, że się przedstawię: jestem Kurant, również wdowiec... A to mój synek, Kamil. Jakieś ładne rzeczy wyszywa pani na tym płótnie... ogromnie lubię te niewinne, kobiece robótki. To maki?
— Tak... staram się tego nie traktować jako babskie zabijanie czasu i wkładać w to nieco artyzmu. We wczesnej młodości malowałam; kwiaty i pejzaże, przeważnie kwiaty... olejno...
— Hm... tak... to jest... tego... jak to mówią: nie samym chlebem człowiek żyje.
Po ucałowaniu białej i wiotkiej ręki pani, Kamil oddalił się od tej ławki i dalszej rozmowy nie słyszał. Słuchając tej gadaniny, skręcał się z nudów. Zaczepia nieznajome. Gadają głupstwa o jakichś śpiewach i hamaku. Znów otworzyła się przed nim karta życia, na której widział jakieś bazgroty. Dziobata wydra. Zaczął ciskać kasztany w wodę i to mu zajęło sporo czasu. Obejrzał się: ojciec siedział blisko pani i coś jej szeptał, a ona uśmiechała się mdło, z minką jakby coś przyjemnego wąchała. Wrócił do ławki usiadł.[1] Ojciec zaczął mówić trochę głośniej, opowiadał o Rosji, o tym, że miał tam własne konie wyścigowe. Ach, jakież nudziarstwo. Kamil począł majtać nogami i prztykać paznokciami w zęby. W końcu Andrzej wstał ze słowami: „Pora już na nas“ i szarmancko ukłonił się, całując długo i z jakąś osobliwą miną rękę pani. Powiedział jeszcze przytłumionym głosem:
— Zatem natychmiast po powrocie nie omieszkam złożyć telefonicznie swego uszanowania drogiej pani. Kamilu proszę cię... Do zobaczenia, wkrótce.
Biała kawa i dwa ciastka w cukierni „Udziałowej“ rozpuściły nieco gorycz Kamila. Z cukierni poszli do kina „Olimpia“, co już do reszty nastroiło Kamila jak najprzychylniej do ojca. Miejsca w tyle, orkiestra, niewiele osób, chłodno. Olbrzymi Włoch imieniem Macistes przenosił armaty w Alpach i to w zimie. Była wojna — rozkoszny film. Kamil popadł w swoją katalepsję i na dobre ocknął się dopiero w przedziale kolejowym na dworcu głównym. Przejęty do głębi śmiercią bohaterskiego Macistesa, nawet tutaj z odrazą patrzył na ohydną rzeczywistość ruchu peronowego. Był rozklejony i udawał śpiącego, aby móc z zamkniętymi oczami wykorzystać resztki uspakajającej się wyobraźni. Nie zwrócił nawet uwagi na przyniesione przez tragarzy rzeczy ojca: dwa wspaniałe kufry i neseser. Kufry te podkreślały beztroski stosunek Andrzeja do życia. Tam było wszystko, co posiadał. Nigdzie nic nie zostawił. Kufry te sprawiały, że mógł wszędzie odrazu zamieszkać, bez żalu za poprzednim miejscem pobytu.
Kamil ocknął się na dobre w czasie jazdy. Na jakiejś stacji Andrzej kupił kilka pasztecików z mięsem, trochę jabłek i tabliczkę czekolady. Kiedy to zjedli, ojciec synowi zaczął objaśniać znaczenie kart do gry, później nauczył go gry w sześćdziesiąt i sześć, po godzinie grali już obaj tak zapamiętale, że dochodziło nawet do sprzeczek. O szóstej rano byli w Krakowie. Miasto wydało się Kamilowi ponure, zaniedbane i zamieszkałe przez ludzi zgoła odmiennych obyczajów. Widok dorożkarzy w melonikach dokuczał mu wprost. Zresztą miasto tonęło w przenikliwie chłodnym mroku, na trotuarach topniała cienka powłoka pierwszego śniegu, żałośnie jęczały dzwonki małych, niebieskich tramwaików, ludzie mówili jakimś dziwnym i obcym akcentem. Do godziny dziewiątej siedzieli w cukierni na ulicy Grodzkiej; zjedli śniadanie i przeglądali gazety. Po dziewiątej Andrzej kazał Kamilowi czekać, powiedział coś w związku z tym pani zza bufetu (co Kamila znów dotknęło) i wyszedł z miną jakby zafrasowaną brakiem decyzji. Kamil siedział z godzinę przy stole, pełen czarnych myśli. Czuł się straszliwie obco. Wstał i począł się przechadzać po niewielkiej, opustoszałej salce. Zegar wybił jedenastą. Podszedł do oszklonych drzwi, zapatrzył się na ślamazarny ruch uliczny i czuł jak wzbierał w nim strach. Począł znów sobie przypominać wszystkie historyjki opowiadane w rodzinie o ojcu, po głowie tłukły się najrozmaitsze przypuszczenia, z których szybko wyłoniły się dwa główne: zostawił go tutaj i uciekł sobie, albo coś zbroił i zatrzymała go policja. Chciał wyjść na ulicę i poczekać przed kawiarnią, ale zza bufetu porwała się pulchna pani w białym fartuchu i niby tłusta kaczka przydreptała na krzywych nogach do Kamila. Ujęła go za łokieć.
— A gdzież ty idziesz... jeszcze cię Żydzi porwą na macę albo kominiarze... masz czekać tutaj na tatusia, tatuś kupi ci konika i szabelkę! Siadaj przy stole, dam ci precla! Tatuś powiezie fiakrem, pokaże Wawel, smoczą jamę... siadaj, mówię ci!
Usiadł jeszcze bardziej wzburzony szarpaniem go za łokieć i słowami: „precel i fiakier“. Słowa te wzmogły uczucie obcości. Pani w fartuchu przyniosła mu dwa rogale w kształcie binokli, posypane białymi grudkami. Postanowił nie jeść tego za żadną cenę. Do kawiarni wchodzili ludzie, zajmowali miejsca przy stolikach, zamawiali potrawy i napoje, pojawiły się kelnerki w czepkach i fartuszkach, słychać było gwar i dźwięki naczyń, zbliżała się godzina pierwsza. Lęk Kamila osiągnął kulminacyjny punkt i począł zwolna przeobrażać się w zdrowy instynkt życiowy. Trudno! Wymknie się z tej kawiarni, poprostu ucieknie na dworzec i stamtąd „na gapę“ wróci do ciotek. O ojcu zapomni na zawsze. Będzie chodził do szkoły, Janka przeprosi i znów się z nim zaprzyjaźni. Tak, to było do przewidzenia. Śmieje się na cmentarzu, pije wódkę, zaczepia nieznajome panie... Albo u ojca chrzestnego...
— Mój ty zuchu... jak to sobie cierpliwie czeka na tatusia! Nagroda cię za to nie minie! Łaskawa pani, czy mój syn nic tu nie konsumował?
To był Andrzej, wymachujący laską, w lekkiej chwiejbie trzymający pod rękę pyzatego bruneta w palcie z postawionym kołnierzem, człowieka krępego i małego wzrostu z zastraszająco zadartym nosem wyzierającym spod nasuniętego na prawe oko kapelusza. Także chwiał się nieco, komicznie zasępiony. Paniusia przydreptała ze słowami:
— Jakże... dałam mu precle, nie chce jeść... Chciał uciekać na ulicę, ledwie go utrzymałam... A mówiłam ci, że tatuńcio powróci!
— Toś ty chciał uciekać?
— Nie uciekać, tatusiu... Chciałem się trochę przejść, popatrzeć na miasto, ja już nie jestem taki dzieciak głupi, żebym miał się zgubić... a ta pani mnie szarpie... niech sobie swoje bękarty szarpie!
— Brawo... bić brawo i nic, tylko brawo!... Rezolutne dziecko... bo pewnie... czego szarpie... karmi go? Dobrze jej odpowiedział... sakramencko... dobre... Co pani cudze dziecka szarpie... wieżę marjacką chciał obejrzeć... Precle... taka nowina dla niego precle... dla syna pana Kuranta, tak? Hihjuuu! — Po tych słowach towarzysz Andrzeja zachmurzył się i wrócił do dawnej pozycji.
— Ano, nie ma o czym gadać! Bardzo pani dobrodzijce dziękuję za opiekę nad synem. Kamilu! Ucałuj pani rękę. Proszę, czekam!
— Nie pocałuję — odpowiedział ponuro i z zacięciem.
— Nie życzysz sobie... widać pani nie jest tego godna... Żegnamy panią dobrodzijkę!.. Ale z moim przyjacielem chyba się poznasz, prawda? Proszę. Pan Piszczek, mój syn, Kamil... Świetnie! Ruszamy!.. Kamilu!... pan Piszczek, to nasz gospodarz... zaprosił nas gościnnie do swego domu... Ujął się za tobą... już czuję, że ja zejdę na drugi plan, a wy się zaprzyjaźnicie. Trudno! Poświęcenie jest moją cechą charakterystyczną!
W kawiarni zebrała się spora ilość widzów. Skołowaciały ze wstydu Kamil przeszedł kilka metrów salki z uczuciem jakby szedł nagi. Na ulicy padały odwilżowe płaty śniegu i ciekło z rynien. Ciasno zasiedli w dorożce. Pan Piszczek zawołał:
— Jedziemy Basztowa szesnaście!

VIII

Mieszkanie składało się z alkowy, mrocznego zakamarka kuchennego i dużego, jasnego pokoju, w którym — bliżej okien — mieścił się warsztat oraz jadalnia i sypialnia. Majster Piszczek sypiał w alkowie razem z żoną. W pokoju: syn Piszczka, terminator i ostatnio Kamil. Drzwi do mieszkania mieściły się w bramie, po lewej stronie od wejścia. Obok drzwi przytwierdzona była tabliczka z napisem: Ksawery Piszczek — pracownia obuwia i reperacje. Brama miała drewnianą, uginającą się pod stopami podłogę. Dalej było podwórko okolone drewnianym płotem, o gliniastym i nierównym gruncie, porosłe kilku, nagiemi o tej porze, krzakami bzu. Spod okien mieszkania Piszczka biegł wyłożony kamieniami, bielonymi wapnem, rynsztok i ginął pod parkanem. Prowincjonalna i zniechlujona miastem chandra tłukła się tutaj, zaglądała mieszkańcom w okna, ćmiła ich sennością. Mimo późnej jesieni, koty łkały po nocach.
Obaj panowie oddali Kamila pod opiekę majstrowej i nagleni ważnymi interesami wyszli zaraz na miasto z zapowiedzią, że powrócą wieczorem. Chłopiec przysiadł w ciemnym kącie, na twardej kozetce i nieco zdezorientowany, nieskory do konwersacji, rozglądał się w dziedzinie nowego życia. Przede wszystkim dominowały w niej zapachy. Skóra i klajster z warsztatu, kapusta z kuchni; dwie te fale ścierały się pośrodku pokoju i tworzyły woń tęgą, zdającą się nadawać do ujęcia w garść. Mała, naftowa lampa świeciła się samotnie na warsztacie, obejmowała twarze mężczyzny i młokosa, kładła ich cienie na ścianie, posyłała promienie w głąb mieszkania, ale one ginęły w połowie drogi i wszystko poza warsztatem trwało w ciepłym półmroku. Czeladnik miał twarz miękką i o wyrazie zupełnej obojętności wobec tego co robił. Był bez marynarki i jego koszula bez kołnierzyka, odsłaniająca mocną szyję z solidną grdyką, marszczyła się w opanowanych ruchach. Terminator mógł mieć lat piętnaście, był szablonowo podobny do wszystkich obrazków przedstawiających chłopców od szewców. Rozczochrany i pomazany, o sprytnej ale nieinteligentnej twarzy. Obaj pogrążeni byli w cichej robocie i w świetle lampy wyglądali jak odprawujący jakieś magiczne gesty. Biła od nich bezmyślna, kojąca prostota.
Od kuchni, światło niewidocznej lampki padało na poruszające się lekko, czerwone zasłony od alkowy. Krzątała się w tej okolicy znajoma już Kamilowi Piszczkowa, osoba o drapieżnym wyglądzie i oczach podpuchniętych trochę jak po śnie; jakby kto dwie śliweczki wsadził w ciasto. Była ściągnięta w pasie fartuchem i miała bufiastą bluzkę; wyglądała jak osa, ale zachowanie jej było raczej potulne. Kiedy podchmieleni mężczyźni przywieźli Kamila, zaprowadziła go do okna i powiedziała łagodnym szeptem, jak się mówi do dzieci: „Wyglądaj sobie na podworzec... o, widzisz kurka... wróbelek“... Ale Kamil popatrzył na podwórko okiem znawcy, skonstatował, że jest ono okropne i odpowiedział, że usiądzie sobie w kącie i tam poczeka na tatusia. W czasie tej rozmowy dwaj szewcy przyglądali się Kamilowi z senną ciekawością, z wyciągniętymi szyjami i dopiero kiedy przyszli do wniosku, że już wypatrzyli co było do wypatrzenia, skurczyli szyje jak dwa ogłupiałe ptaki i zwiesili nosy nad robotą. Piszczkowa powiedziała łagodnie: „Siedź sobie dziecko, siedź, a ja pójdę do blachy“.
Zegar zaszemrał pod sufitem, zachrypiał kilkakrotnie, znów zaszemrał i umilkł. Kamil ocknął się nieco z drętwoty, zachciało mu się przejść trochę, ale bał się, że szewcy zwrócą na niego uwagę, nuż zaczną coś mówić, a tu duszna troska ogarnęła serce i nic, byleby tylko na uboczu i w spokoju. Przede wszystkim jest pijak... to pewne. Nie to, że przy obiedzie, czy przy innej okazji, ale już trzeci dzień są razem i ciągle... Następnie co do zmiany, co do nowego życia... W tej chwili jest gorzej niż na Powiślu, bo tam wszystko już było takie swojskie, dzień był wypełniony zajęciami, a tu nagle szewcy i zaduch i obcość podwójna, bo nie tylko, że ludzie pierwszy raz widziani, ale i środowisko inne... inne twarze i ruchy... dom inny, poprostu wszystko inaczej pachniało. Kamil czuł, że ci wszyscy ludzie krakowscy wprost inaczej patrzą na świat. Pierwsze wrażenie niechęci, jakie go ogarnęło po wyjściu z dworca, utrwalało się w nim coraz bardziej. Zresztą znów go ogarnęło ckliwe uczucie sieroctwa i myśl, że doprawdy będzie musiał żyć pośród tych ludzi, przejmowała go chłodną udręką. Siedząc w mroku, wdychając krzepkie wonie i patrząc na wyraziste, skąpane w bliskiej jasności lampy, twarze szewców, począł wspominać Janka, potem całe to życie. Wydało mu się ono bujne i pełne pogody. Wspomniał Wisłę i łzy popłynęły mu do powiek. Począł płakać ostrożnie i ze smakiem, w rękaw.
Drzwi stęknęły, zasłony wzdęły się od podmuchu, smukły, młody człowiek ucałował z szacunkiem ręce Piszczkowej, coś tam poszeptali i do pokoju wszedł osiemnastoletni chłopak uczesany na jeża, pełen wdzięku w ruchach, ubrany w kurtkę z wysokim kołnierzem, bufiaste spodnie i lśniące buty o sztywnych cholewach. Miał wygląd wymusztrowanego kadeta, dobrego syna, pierwszego ucznia w szkole, słowem młodzieńca o sercu pełnym porywów. Zacierając dłonie, mówiąc coś o słotnym wieczorze, podszedł do warsztatu, podał rękę czeladnikowi, pogładził po głowie terminatora, mądrze przymrużył oczy, dojrzał Kamila w kącie i zawołał głosem o czystym brzmieniu:
— Kogóż to ja tam widzę?... Cześć, kolego... poznajmy się, co? Nazwisko moje Piszczek, a imię Julian... A wam? Kamil Kurant... nazwisko niezłe, tylko imię nieco pretensjonalne... czyście przyszli w sprawie drużyny?
— A zostaw że to dziecko, jego ojciec zna się z naszym... Warszawiści, dziś rano przyjechali — wtrąciła od kuchni Piszczkowa.
— O, przepraszam... jestem zastępowym drużyny harcerskiej i zdawało mi się, żeście przyszli w interesie. Wy pierwszy raz w Krakowie?
— Tak. Czekam na tatusia.
— A, zapewne wrócą niezadługo. Mamo, czy obiecali wrócić dość wcześnie?
— Kto ich tam wie, moje dziecko!
— No, niepokój w każdym bądź razie odłóżmy na stronę. Opowiedzcie mi coś o waszej Warszawie... miasto jakoby raczej posępne, co?
— Miasto jak miasto. Słońce i lato, to wesołe, bez słońca i jak plucha — smutne... zależy jak dla kogo... ja się tam urodziłem, dla mnie miłe.
— Tak, to prawda — wiecie... Ale te wasze, „dorożki“, „piętra“, „czajniki“... ten wpływ moskali, co?
Ale Kamil już nie odpowiedział, tylko opuścił głowę i patrzył na swoje palce, które rozcapierzał i chował w dłoń. Nie podobał mu się łaskawy ton harcerza. Ale ten nie dał za wygraną.
— Tam jest teraz blisko milion mieszkańców?
— Dajże spokój chłopcu... zmęczony... wypytujesz tak — wtrąciła znów z kuchni Piszczkowa.
— Zaraz, zaraz... niech mama czeka... Zdaje mi się, że jest nieco uparty... ale ja mam u siebie w drużynie wielu takich i później miękną mi jak wosk... Trzeba stosować metodę pedagogiczną... Zatem... U was teraz jest dość silny ruch strzelecki, bodaj czy nie przewyższa naszego, co?
— Co to takiego jest... ruch strzelecki?
— O, widzi mama! Już uzyskałem pytanie!... Ruchem strzeleckim nazywamy rozrzucone po kraju organizacje...
W drzwiach zakotłowało się od śmiechów i przytupywań. Do pokoju wtoczył się Andrzej z Piszczkiem, rzucili palta i kapelusze na krzesło, które zwaliło się pod tym ciężarem na podłogę, chwycili się za ręce i śmiejąc się ciągle, tanecznym krokiem obeszli pokój, po czym usiedli przy stole i Piszczek zawołał donośnie:
— Binia! Twój stary ubawiony jest jak jasna cholera! Kolację dawaj... byle dobra... bo nasz gość zakupił taką butelczynę, że jak się napijesz.. ubędzie dziesięć lat!... Będziesz widzieć!
Z kąta wysunął się boczkiem harcerz i wyszedł do kuchni, nakrywszy oczy dłonią ze słowami: „Boże, cóż za ohydny przykład dla tego dziecka... matko, jestem pełen wstrętu!“
— Te! Świętoszku pieroński... możebyś tak ukłonił się tu panu Kurantowi?! Coś taki zbolały... od czasu jakem ci te buty urychtował... całymi dniami w domu cię nie ma... Może ci rodzice szewcem śmierdzą!... Powiadam ci Jędruś, taki mi ten chłopak nieszczery... łeb sobie nabił jakiemiś takiemi, że to życie ma być czyste... Nie pali i nie pije, żeby się choć zdziebko kiedy napił... taki to niby ślachetny i czystych zwyczajów... tfy, wyrodek jakiś! Po mojemu chłopak powinien być trochę psotny, mieć rozmaite skłonności... żeby był żywy, żeby mi na mężczyznę wyrósł... Julek! Co on... wyszedł?
— Dej spokój dzieciakowi... on nie lubi ludzi pod alkoholem... Zaraz podam kolację... nie krzycz, Ksawciu!
Andrzej przysiadł się do Kamila, zionął wódką i nie mogąc opanować rozkołysanej głowy, podtrzymywał ją rękami i żałośnie skarżył się synowi, jakie to życie jego jest rozwichrzone i pełne chłodu... Że teraz dopiero zrozumiał jego sens... Ty może sobie myślisz, dziecko drogie, że twój ojciec pijak i lekkoduch?... To ci powiem: był nim!... Ale od czasu jak cię odnalazłem w tych okropnych warunkach, u tych ciotek, wtedy postanowiłem tak wszystko urządzić, żeby to wszystko wydało ci się strasznym snem. Mógłbyś mi odpowiedzieć, że to, gdzie teraz jesteśmy, niewiele się różni od życia sprzed czterech dni... Ale kochanie! Musisz z tydzień tu pomieszkać... ja muszę mieć absolutną swobodę... to są ludzie prości ale dobrzy... ten Piszczek był razem ze mną w Rosji... miał kilka olbrzymich sklepów z obuwiem... to jest człowiek z sercem, szeroka natura. Ona i syn, to trochę tacy oschli ludzie... z zaboru austriackiego... Oni tu byli cały czas, jak Piszczek był w Rosji. Pomieszkasz tu sobie... staraj się przetrzymać, później czeka nas spokój, wprowadzimy łódź do przystani. Ja nocuję na mieście, ale będę cię odwiedzał. Pewnie jesteś senny... zaraz powiem, żeby ci posłali.
Andrzej odszedł, poszeptał trochę z Piszczkową, potem usiadł przy warsztacie i począł opowiadać szewcom długą i okrutną historię z czasów rewolucji rosyjskiej. Piszczkowa zaprowadziła Kamila do małego stolika w zakamarku kuchennym, tu postawiła przed nim talerz żurku z kawałkiem białej kiełbasy, pachniało to dość apetycznie czosnkiem, ale Kamil począł jej tłumaczyć, że nie ma chęci do jedzenia, tylko okropnie spać mu się chce... Zgodził się wreszcie na kubek ciepłego mleka i kawałek chleba. Posłano mu na kozetce, w kącie, z którego mógł obserwować co się dzieje pośrodku pokoju. Pili i jedli, do stołu został zaproszony także czeladnik. Kamil się dziwił, jak teraz, zdala od lampy mdła twarz czeladnika przerodziła się w męski profil, pełen siły i charakteru. Zaraz jednak przestał tam patrzeć, ogarnęło go zmęczenie bez chęci snu, przyszły myśli pełne zwątpienia, kłębiły się w głowie aż do bólu. Ciągle nie ufał ojcu... ciągle jeszcze zdawał się balansować; pokocha go czy znienawidzi? Wytrwać w obojętności też przy nim nie można... taki dziwny, żywiołowy człowiek.
Andrzej rzeczywiście pokazywał się rzadko, kilka wieczorów spędził z Kamilem, dwa razy byli w kinie, spacerowali po opustoszałych plantach, pośród rozkołysanych wichrami drzew i rozedrganych świateł lamp, otoczeni miastem ospałym, z budowlami od których zdawał się spływać ciężki majestat wieków. Andrzej zapatrzył się, mówił do siebie, Kamila zbywał zdawkową czułością, głaskaniem. Kamil wstawał raniutko, kiedy spuchnięty od snu terminator wlókł się kwaśno do kuchni rozpalać ogień, kiedy do pokoju przeciekał brudny świt z podwórka, słychać było krakanie wron, w pokoju włóczyły się zimne smrody z nocy. Kamil zbierał swoją pościel z kozetki i kładł obok posłania terminatora. Pościel tę zabierała majstrowa do alkowy; wpadała nagle, wymyta i uczesana, z koczkiem, otwierała okno i poruszając się niezwykle energicznie, wznosząc szeroką suknią podmuchy w pokoju, mówiła jednocześnie ślamazarnie i jakby prosząco:
— Maciejku, znów nie sprzątnąłeś wczoraj warsztatu... i tak codzień... sprzątnij zaraz... przynieś wody, wylej pomyje, przypomnij majstrowi, żeby nakręcił zegar, po wodzie będziesz kręcił kawę, tylko uważaj, żebyś połowy nie rozsypał, potem pójdziesz po mleko, tylko...
Ta jękliwa marszruta całego dnia dla terminatora przypadała na siódmą rano. O tej porze Kamil wymyty już, z włosem nieco przylizanym siedział na kozetce i słuchał i patrzył: to w okno, gdzie nic się nie działo, a jednak przyciągało wzrok, to znów na poczynający się dzień rodziny Piszczków. Po dwóch dniach wiedział, że o pół do ósmej przyjdzie czeladnik, szybko zdejmie palto i marynarkę, nałoży fartuch, rozejrzy się obojętnie po ludziach i po sprzętach, usiądzie, głowę pochyli i już do siódmej wieczorem będzie wykonywał ruchy rękami nad ściśniętym w kolanach butem. Czeladnik był małomówny; przychodził, odchodził, zdawał się na cały dzień zlewać ze sprzętami, nie widziało się go. Zresztą Kamilowi ciągle się zdawało, że czeladnik za każdym razem ma inną twarz, ale i do tego szybko się przyzwyczaił. O ósmej do stołu siadał Piszczek, skwaszony i szukający przyczyn do zrzędzenia. Drzwi się otwierały; to Piszczek junior wracał z rannego spaceru (wstawał o szóstej). Zaróżowiony na ulicach młodzieniec podchodził krokiem pełnym wdzięku i godności do matki, pochylał głowę do jej dłoni, podnosił ją z miną takiego wykwintu, że brakowało tylko francuskiego zdania, o zdrowiu matki, o tym jak spała. Kiedy już pozdrowił matkę i jeszcze chwilę głaskał ją po ramionach, wtedy raptem odzywał się Piszczek w te mniej więcej słowa:
— Siadaj błaźnie jeden i pij kawę! Codzień to samo... aktor jakiś... bydlę skończone! Tylko ci żabocik i pończoszki, durniu ty, durniu... ty ślimaku... karmelku, psiakrew! W kogoś ty się wrodził... możeś się naczytał jakichś dumasów... Ach, ty!... nazwał bym cię!
Młodzian był wyższy ponad słowa ojca. Robił gest, jakby chciał pocałować również jego rękę, oczywiście nie mogło się stać nic takiego, więc siadał, pełen smętu... Istny kwiat obrzucany nieczystościami. Piszczek uspakajał się powoli, parzył usta kawą, dorzucał pojedyńcze słowa, wstawał, czasem mówił do syna:
— Pokażno buty!... Bardzoś je pokancerował... tobie buty... tobie pantofelki z cielęcej skórki i pierścień z ametystem i raz w gębę... ty chłystku!
Jednego ranka, kiedy Piszczek powiedział: „Już ty mi się nie wykręcisz; ty z erotyką jakieś machloje kombinujesz i dlategoś taki wybladły przygłup!“ — Julian zerwał się od stołu i bardzo wzburzony powiedział:
— Ojcze, proszę nie zapominać, że jestem harcerzem... ojciec obraża całe harcerstwo polskie, zrozumiano!
Kamil wyczuł, że właśnie za to „zrozumiano“ Piszczek odpiął ze spodni wyszmelcowany pasek i operując nim po ciele syna, mówił spokojnie i dobitnie:
— Ty bęcwale, do ojca w ten sposób się odzywasz... Czy ciebie nauczyli tego w harcerstwie... napewno nie... Co z ciebie za żołnierz wyrośnie, przecież ty będziesz mdlał co chwila i paskudził pod siebie... Ja cię widzę na wylot i dlatego dostajesz knoty, żebyś ty się stał mężczyzną, a ty jesteś przeczuloną wywłoką i ja na ciebie, ty paniczyku spod pocięgla, nie mam żadnego środka...
Julek biorąc cięgi, klęczał przy krześle, i męczeńsko ukrywszy twarz w dłoniach, powtarzał boleśnie:
— O, cóż za hańba... na oczach prostactwa... Boże, wyzwól mnie z tych warunków...
Awantury między synem i ojcem wynikały mniej więcej dwa razy dziennie. Ożywiały nieco straszliwą monotonność życia w mieszkaniu na Basztowej. Piszczkowa broniła syna umiarkowanie; w jakimś momencie kłótni mówiła do męża tonem łagodnej perswazji:
— Ksawciu... dejze spokój... jedyny dzieciak... wyrobi się!
Kamil przesiadywał głównie na sofce, małomówny, ciągle nastawiony, że oto przyjdzie ojciec i zabierze go... tam, gdzie... gdzie ludzie śmieją się... gdzie czysto ubrani... Nie wiedział właściwie jak ten świat ma wyglądać, ale czuł, że musi być zupełnie inny, a przede wszystkim lepszy. Pełen oczekiwania i poczucia tymczasowości pobytu u Piszczków nie wtrącał się do tego życia, nie brał w nim udziału i każde odezwanie się uważał za niezręczne. Był nieśmiały, pełen marzeń o przyszłości. Powolutku począł wychodzić sam na miasto, coraz śmielej zapuszczał się w dalsze dzielnice, staroświecki nastrój miasta przejmował go uczuciem smutku i powagi, przypominał sobie legendy o Kraku i o Wandzie, o smoku podwawelskim, mroczny urok wieków przytłaczał go, dusznym lękiem przejmowało go to miasto. Któregoś dnia Piszczek posłał Maciejka po jakieś zakupy, Kamil wyszedł z nim, Maciejek zaprowadził go na pobliski targ koński, stanęli na placu pełnym ludzi i koni, ponurzy mężczyzni zaglądali koniom w zęby, podnosili im nogi, pachniało sianem i nawozem, wiatr unosił tumany piasku i źdźbła słomy. Ten ruchliwy widok obudził w Kamilu tęsknotę do chłopięcej swobody, do zabaw i towarzystwa, sprawił, że dalszy pobyt u Piszczków wydał się Kamilowi pełnym udręki więzieniem. Później Maciejek pokazał mu kościół Mariacki, powiedział że dwie wieże budowali dwaj bracia, jeden zabił drugiego, i dlatego jedna wieża jest niższa... ten zabity nie mógł jej skończyć... I Maciejek zaprowadził Kamila do Sukiennic, gdzie wisiał żelazny nóż, którym brat zabił brata. Targ koński i opowieść o bratobójcy, a zwłaszcza ten niekształtny nóż, były największymi przeżyciami w ciągu pierwszego tygodnia pobytu u Piszczków. Te błahe przyczyny sprawiły, że w Kamilu obudziło się coś w rodzaju buntu. Nie będzie całymi dniami przesiadywał na twardej kozetce aby słuchać kłótni, patrzeć na podwórko, które przejmuje niechęcią do życia, oddychać w zaduchu i tak przeraźliwie się nudzić. Zawsze słyszał, że szewcy są weseli, a zwłaszcza terminatorzy. Tutaj Maciejek ogłupiony surowością majstra, uśmiechał się jedynie ukradkiem, wszyscy mieli miny jakby robili coś niesłychanie ważnego, a reparowali przegniłe kurpie, rzadziej nowe buty. Po wstrętnych kamizelkach przyszły buty. Jakby nic poza tym nie istniało. Jedzenie: barszcze, kapusty, wogóle jakieś kwaśne i nieznane potrawy... Kiedyś, akurat była niedziela, dali na obiad płucka, zalane octem... okropne. Nadomiar spadł śnieg i chwyciły mrozy. Wieczorami Kamil widział na ulicach ludzi z łyżwami, chłopcy ciskali kulami ze śniegu... było to normalne życie, nic nadzwyczajnego, a jednak nie mógł zasnąć z wrażenia.
Po dziesięciu dniach tej niewoli Kamil powiedział do ojca:
— Może ja wrócę i u cioci Zosi poczekam na tatusia...
— Cierpliwości... czego ci znów brak?
— Tatuś prawie nie przychodzi, ciągle jestem sam... przykro mi.
— To trudno... Kupię ci małe sanki i możesz sobie jeździć po plantach. Nie powinieneś marudzić, ale raczej pocieszać tatusia, bo ma zmartwienia.
W ten sposób wegetacja, przypominająca najgorsze dni ulicy Złotej, przemieniła się nagle i gruntownie. Kamil otrzymał od ojca saneczki, szorstką kominiarkę, rękawice, szalik i grube pończochy. Śnieg pokrył miasto grubo, drzewa na plantach stały się nagle jakieś baśniowe, interesujące, miasto jeszcze bardziej przycichło; nastrój średniowiecza połączył się z nastrojem zimy i ten obcy Kraków stał się nagle dla Kamila dziedziną przemożnego uroku, atmosfera ta pobudzała jego wyobraźnię, przygnębienie i poczucie szarzyzny minęło, był prawie szczęśliwy.
Z wędrówek po mieście wracał do domu o różnych porach. Ta sama obojętność otoczenia, która jeszcze kilka dni temu przytwierdzała go do kozetki i duszę dręczyła smutkiem i sieroctwem, teraz wydała mu się wygodną, nie krępującą. Sam zagadywał mieszkańców, opowiadał gdzie był, i każdy po swojemu reagował. Czeladnik pytał chłodno:
— Zjeżdżasz sam, na raka? Spopod Wawelu? Uważaj, łba nie rozbij... gdzieś podział wosk? Idź lepiej od warsztatu, bo ciągle coś gubisz...
Maciejek drwiąco chichotał i oczy zasnuwała mu mgła zawiści. Piszczkowa gładziła Kamila po głowie i mówiła: „Pókiś dziecko, to sobie używaj!“ Piszczek uprzedzał go zdawkowo, żeby uważał na rakarzy, Julek powiedział coś w rodzaju:
— Obcujesz zapewne w towarzystwie dzieci ulicy? Uważaj, aby ci dusza brudem nie obrosła. Co prawda jesteś tu — o ile wiem — w przejeździe, jak ten podróżny oczekujący pociągu na nieznanej stacji, i nie mogę mieć na ciebie wpływu, ale przestrzegam cię! Ty jesteś człowiek z tego świata doczesnych rozkoszy i zabłądziłeś do nas przypadkiem... nie warto abyś pobłądził, choćby na chwilę!
Kamilowi nie chciało się wyprowadzać szlachetnego harcerza z błędu co do swojej przeszłości. Pokiwał głową na zgodę. Jak tylko otrząsnął się z posępnych nastrojów, zaraz począł zwracać uwagę co ci ludzie mówią, jakie mają zwyczaje. I doszedł do przekonania, że są to poczciwcy, którym życie nie wydaje się ani złe ani dobre, że są zaprawieni w jego surowości i że nie są zbyt uczuciowi i nie egzaltują się. Ojciec wobec Piszczka wydał mu się jakimś potwornie skomplikowanym stworem. Przypomniał sobie środowisko Powiśla, gdzie nędza toczyła nie tylko ciała, ale i nerwy ludzkie, gdzie wszyscy byli tak wrogo nastawieni do świata. Ci ludzie poruszali się, oddychali i nic dla nich nie było dziwne. Dla Piszczka jedynie był dziwny syn i odwrotnie, ale nad tym już się nie głowił, raczej śmieszył go ten antagonizm. Kamilowi, którego tak bardzo raziła pospolitość bytu, wydawało się dziwnym, że ten Piszczek, kiedyś bogaty, mógł się tak nagle przystosować do tej mdłej egzystencji. Ale usłyszał kiedyś, jak Piszczek w rozmowie z Andrzejem mówił:
— Ja tam nie żałuję tych czasów... ciągle dużo roboty i wieczne zmartwienie, żeby nie stracić majątku. Straciłem go w końcu i teraz mam spokój.
Kamil powrócił zgrzany, z mrozu. Zdjął pokrytą sopelkami lodu kominiarkę z rozprażonej głowy. Ogarnął go gęsty zaduch mieszkania, spotęgowany dziś zapachem mydlin i pary, bo Piszczkowa prała. W jasnym kręgu światła pochylali się szewcy, Piszczek śpiewał:
Wędrowali szewcy, krawcy! Mieli złote pasy... Wstąpili do hycla... na świeże kiełbasy!
Kamil nie odrazu usiadł. Kręcił się po mieszkaniu, jakby nie mogąc wytrzymać rozpędu popołudniowej bieganiny. Czuł nagle ogromną ochotę, aby usiąść komuś bliskiemu na kolanach, opowiedzieć co widział, przytulić się. Ale wszyscy byli tak nie bliscy i zajęci, że ledwie zauważyli jego przyjście. Stanął przy oknie, począł rysować paznokciem znaki na szronie, pogrążył się w jakichś niedorzecznych myślach, kiedy posłyszał donośny, ożywiający przygaszoną atmosferę mieszkania, głos ojca. Andrzej był w dobrym usposobieniu. Powiedział Kamilowi, że wyjdą, żeby się ubrał, nie zdejmując palta, żartobliwie rozmawiał z Piszczkiem. Na ulicy Andrzej położył dłoń na głowie Kamila i kiedy tak szli ulicą ogarniętą łagodną ciszą zimowego wieczoru, ojciec mówił do syna:
— Uważasz brachu... dziś koniec. Wyjeżdżamy jutro raniutko. Przed ósmą masz być gotów, podjadę dorożką, wpadnę na chwilę załatwić z Piszczkiem i jazda! Wiesz, gdzie? Wymyśliłem wspaniałą miejscowość... Zakopane! Słyszałeś kiedy o czymś takim? Nie! Słuchaj! Tam są góry, cudowne, ośnieżone... wspaniałe widoki. Kupię ci narty i łyżwy... tam będziemy żyli.. a na wiosnę obejrzymy się za czymś stałym. Koniec smutkom! Wyszukam ci korepetytora... przez zimę przygotuje cię do drugiej klasy... muszę mieć z ciebie pociechę na stare lata! A teraz idziemy do kina... czekaj! Jeszcze pół godziny możemy poświęcić na kolację. O, wejdziemy do Hawełki! Cieszysz się?
— Bardzo tatusiu... jabym już chciał, żebyśmy się przestali włóczyć i żebyśmy ciągle mieszkali razem...
— Otóż to! Nie włóczyć się i ciągle razem! Wchodź, głodny jestem!
Przy jedzeniu Andrzej wypił nieco. Podniecony, ciągle wspominał o jakimś tajemniczym interesie i po każdym zdaniu powtarzał: „Jak Bóg da“, „O ile dobrze pójdzie“. Zamyślał się, przecierał binokle, mrużył oczy. Kamilowi szczęście odebrało apetyt. Ze wstydem wspominał złe myśli o ojcu. Jest dorosły i mądry, wie co robi. Chce, aby im obu było jak najlepiej. Z podróży posyła się karty. Z Zakopanego zaraz napisze do ciotek z pozdrowieniem. Tort, który jadł, zdawał mu się oddziaływać na umysł. Wzbierała w nim słodycz i umiłowanie całego świata.
Po kolacji uczta duchowa. Wspaniały film o wytwornym księciu Kuku. Śliczni ludzie u ruchach pełnych wdzięku. Chłopczyk w wieku Kamila bawi się w parku z wielkim, kudłatym psem. Słońce i wietrzyk rozpryskuje fontannę. Andrzej szepce Kamilowi na ucho: — „Niestety, ja nie będę do końca... wrócisz do domu sam, muszę wyjść. Czekaj na mnie rano... do widzenia, synu...“
Andrzej wysunął się spomiędzy krzeseł i znikł w ciemnościach. Kamil czuł jego suchy pocałunek na skroni i myśl o nim odwracała uwagę od ekranu. Jakiś samochód zleciał w przepaść, nadjechał drugi, który nie zleciał, wysiadła z niego pani w płaszczu podróżnym i w powiewnym szalu, uklękła, przeżegnała się, zaczęła szlochać. Na sali zrobiło się jasno, trzeszczały krzesła, ludzie mieli zawiedzione miny... niektórzy uśmiechali się niewyraźnymi uśmieszkami... Kamil wychodził z niepewnością w sercu... Należało może ojca odprowadzić.
Otworzyła mu zaspana Piszczkowa w koszuli. Szepnęła swym nieznośnym, łagodnym tonem: „A połóż że się dziecko... już masz posłane“. Naturalnie, że się położy, przecież nie będzie siedział całą noc. Spod sufitu, od palącego się w oliwie knota pod obrazem Matki Boskiej, ciekło gęste i brunatne światło, zdające się potęgować zawiesistość powietrza. Zaduch zamroczył Kamila, tak, że przystanął na chwilę pod oknem, żeby się oswoić. W alkowie chrapał Piszczek w denerwujących odstępach. Terminatorowi świszczało w nosie. Po kątach łaziły zdające się przylepiać do sprzętów, cienie. Dopiero teraz Kamil uprzytomnił sobie grozę tego zbiorowego noclegu. Ostatni, chwała Boga, ostatni... A jutro... jakto: „Wymyśliłem wspaniałą miejscowość... Tam są góry ośnieżone, wspaniale widoki... Kupię ci narty...“
Piszczek punktualnie o ósmej usiadł do śniadania, ubrany już, o twarzy zmiętej od snu i podpuchniętych powiekach. Przyszedł Julek, ucałował policzek matki i powiedział: „Jak ci się spało, droga... sny przyjemne?...“ Piszczek łypnął na niego niechętnie i podnosząc do ust wypryskany kubek z kawą, przeniósł wzrok na gazetę. Kamil siorpał kawę, krytykując w duchu jej beztreściwy smak. Za chwilę poprosi tatusia, żeby mu pozwolił napić się czekolady i zjeść ciastko, ale teraz trzeba to wypić. Czeladnik glansował rękojeścią młotka nową zelówkę, co chwila spluwał na żółtą skórę. Maciejek klepał mokrą skórę młotkiem, na kamieniu, na kolanach. Gapił się w okno, trzęsąc głową. W pewnej chwili uderzenie młotka spadło na skórę jakoś cicho i miękko, inaczej niż poprzednie, i Piszczek huknął znad gazety:
— Uderzyłeś kantem, jełopie! psuj mi skórę. Zbiera ci się już od dwóch tygodni... szykuj mi tyłek na sobotę!
Znów się zaczytał, pijąc głośno kawę, maczając w niej naprzemian kawałki chleba. W pewnej chwili odłożył gazetę, przyjrzał się Kamilowi i powiedział do żony:
— Mały u nas przezimuje co najmniej, bo mu ojca zamkli. Przypilnuj Julka, żeby mu przez ten czas jakie korepetycje dawał... żeby się chłopak nie rozleniwił... Chcecie, to sobie przeczytajcie, ja siadam do roboty.
Dziwna rzecz; zabrakło mu tylko na chwilę oddechu, później odczuwał głęboki wstyd i jednocześnie w zawrotnym tempie przechodził proces pogodzenia się z rzeczywistością. Nie łudził się ani na chwilę, że pomyłka, że Piszczek żartuje... wiedział wszystko. To musiało nastąpić. Byłoby nawet dziwne... akurat... „wyśnieżone góry“... — Pochylił się nad gazetą i między mnóstwem wierszy starał się wyłowić swoje nazwisko. Piszczkowa powiedziała: „Trzeba mu tę kozetkę odsunąć od okna, bo go zawieje... jak te straszne zimna przyjdą...“, po czym przysunęła się do Kamila i mrużąc oczy, również szukała interesującego ich tekstu. Znaleźli, w bocznej szpalcie pod tytułem: „Trafiła kosa na kamień, czyli jak sprytny oszust warszawski wpadł w sidła sędziwego krakowianina“. Całość była utrzymana w tonie żartobliwym. Znajdowali tam takie zdania: „Rozkładał swoje chemikalia, nie wiedząc, że śledzą go żarliwie oczy ukrytych przez szlachetnego starca, który nie chciał paść ofiarą mamiących mirażów nieuczciwie zdobytych pieniędzy, wywiadowców“. „Kiedy oszust ukrył za pazuchą paczkę z prawdziwymi banknotami i wybierał się po zakupno rzekomo nieodzownego olejku, wówczas wywiadowcy urzędu śledczego odsłonili się, ukazując oblicze sprawiedliwości i rażąc nim i tak już osłupiałego Kuranta. Jak się okazuje, Kurant był już niejednokrotnie karany za różne oszustwa, a głównie za to, zwane wśród „fachowców“: „na maszynkę“. Kurant często kazał nawet siadać swoim ofiarom na paczkach z rzekomymi banknotami, a to w celu prasowania ich żeby lepiej się odbiły, sam zaś ulatniał się z identyczną paczką, zostawiając ofiarę na falsyfikatach“.
Kamil usiadł przy warsztacie, przyglądał się robocie, namyślał się i w końcu zapytał:
— Proszę pana, tatuś tam długo pobędzie?
— E, na ile tam mogą go zasądzić... Dostanie najwyżej ze sześć miesięcy... wykręci się, mnie się zdaje, że tam wogóle było coś inaczej, że ten stary jest tam niejasny. Główna rzecz nie panikować się! Wolniutko wszystkiego się dowiemy, ojciec da nam znać o sobie, będziesz go mógł zobaczyć, wszystko będzie znów dobrze, a to, że trochę szewskim klajstrem przejdziesz, to ci tylko na dobre wyjdzie... Tylko jak ci coś źle, coś cię gniecie, to gadaj nam zaraz, a nie kryj w sobie! Wszyscy będziemy radzić, żeby ci na duszy ulżyć. Weź te sanki, pojedź sobie trochę... najlepiej będzie...
Kamil włożył kominiarkę, pociągnął zgrzytające po szorstkim gruncie saneczki, odetchnął głęboko i raźno pobiegł na planty, w miejsce, gdzie stłoczeni sportowcy oczekiwali nad wyślizganą pochyłością swojej kolejki.
Czas powoli i z umiarem wtłaczał Kamila w życie obcego miasta. Poznawał nazwy ulic, wałęsał się po plantach, ciągle sam; nie smutny i nie wesoły, raczej poważny i z głową pełną dziwnych, dawnych tęsknot, wspomnień sprzed kilku lat, kiedy ptak, słońce lub wiatr dziwiły go i przejmowały lękiem. Także poczęły mu się uporczywie narzucać spostrzeżenia niepokojące, pełne groteski. Stał się wrażliwy na śmiesznostki codziennego życia, które wyławiał wbrew swojej woli. Kiedyś widział grupę więźniów w szarych paltach i myckach na głowach, którzy sprzątali śnieg na ulicy. Pilnował ich dozorca z karabinem, ale oni pracowali niedbale, rozcierali ręce, patrzyli po niebie, po mieście, w lewo i w prawo, aż raptem podszedł do nich pijany chałaciarz, Żyd z brodą, z pejsami, w okrągłym kapeluszu, jakie noszą galicyjscy chałaciarze. I ten pijany Żyd, w chałacie ubielonym mąką, począł nakłaniać więźniów, żeby nie upadali na duchu, żeby głowy trzymali do góry, bo nie wiadomo, kto podlejszy jest: on, oni czy też pilnujący ich dozorca. Policjant wziął Żyda pod rękę i powiózł gdzieś dorożką. A ktoś z grupki przyglądających się ludzi, powiedział: „Co to, pani nie wie, że do więźniów nie wolno rozmawiać? Dlatego też zabrał izraelitę!“ I wtedy Kamil pomyślał, jakie to straszne, że ten człowiek tylko to skonstatował i że wszyscy ludzie są przejęci tylko tym co wolno a co nie wolno. Że też nikt nie zwrócił uwagi na pijanego Żyda w chałacie, co się prawie wcale nie zdarza. I gdyby widzieli pijanego włóczęgę, toby się śmiali, a ten Żyd wydał im się raczej czymś posępnem. Albo pewnego popołudnia z bramy na Rynku wytoczyło się dwoje splecionych z sobą w wściekłej walce ludzi i turlając się szybko, istne kłębowisko, wyturlało się za trotuar, gryząc się i rwąc sobie włosy wzajemnie, dopóki ich dwóch czy trzech policjantów nie rozłączyło. Okazało się, że to mężczyzna i kobieta. Wtedy zebrany tłumek gapiów, począł gniewnie wykrzykiwać na mężczyznę, że bije kobietę. I Kamilowi zrobiło się niepokojąco i wstydliwie, że wszyscy się złoszczą na mężczyznę, a nikt nie zwrócił uwagi na tę ich bójkę, która mu się wydała tak niesłychanie śmieszną, a zwłaszcza w tym momencie, kiedy już po rozdzieleniu ich przez policjantów, kobieta korzystając z nieuwagi, podskoczyła z kopniakiem do mężczyzny i suknia jej się wtedy zrobiła jak wachlarz, kobieta nie dotknęła nogą mężczyzny i nieporadnie skakała na jednej nodze. W dni słotne dorożkarze jeździli po ulicach z parasolami w rękach, co w połączeniu z melonikami było już bardzo śmieszne.
Kiedyś wszedł do kościoła Mariackiego i w tej chłodnej ciszy i pustce ogarnęła go tak bezmierna nuda, że aż ukląkł z fizycznego osłabienia. Na posadzce biegła ścieżka brudnego śniegu z ulicy, w ławkach tkwili nieruchomi i przygarbieni ludzie, ktoś zakasłał i odgłos tego kaszlu poraził i podkreślił straszliwą martwotę kościoła. Kamila przejął lęk, że nie odczuwa kojącej atmosfery domu bożego i z lęku postanowił pójść do głównego ołtarza i zmówić modlitwę: „Ojcze nasz“ choćby. Ale myśl, że Bóg wie o tej modlitwie z lęku, przejęła go udręką wstydu, więc zbliżał się do ołtarza ukradkiem, niezdecydowany. Nagle zobaczył dwie otwarte połowy drzwi nad ołtarzem. Na tych drzwiach i pośrodku działo się coś tak wspaniałego, że przyśpieszył kroku. Ukląkł i patrzył. Wydało mu się, że ci brodaci święci wyniosą zaraz mdlejącą kobietę, że znajdzie się pośród nich. Ale nie poruszali się, znieruchomiali w majestycznym smutku. Z zachwytu ciężko oddychał. Począł szeptać: „Boże najdroższy... Panie Jezusie kochany... zróbcie tak, żebym mógł was kochać... żebym się was nie bał... nic nie wiem... zupełnie nie wiem nic... zawsze mi wybaczajcie... bo ja chcę dobrze... a zawsze jest źle... proszę... proszę...“
Bełkotał te słowa rozrzewniony i przerażony swoim stanem. Twarz mu pałała i czuł ciepłą wilgoć łez na policzkach. Żegnał się raz po raz, pewien, że za chwilę umrze, że się ten kościół zawali na niego. I nagle posłyszał jęki, jakieś kretyńskie: bebebe... be. Odwrócił się. Do ołtarza czołgała się na kolanach bezzębna starucha w czerwonej chustce na głowie, memląc wargami wstrętne dźwięki. Doczołgała się wreszcie i zwiędłą rączkę wyciągnęła do głowy Kamila, błogosławiącym gestem. Odskoczył z obrzydzeniem. Starucha zaczęła jęczeć, żegnać się, przytykać czoło do posadzki. Kamil wyszedł z kościoła pełen chłodu i pogardy do czegoś czegoby nie potrafił nazwać. Czuł także upokorzenie wobec siebie, że przez chwilę paplał podobnie niezrozumiałe słowa jak ta ohydnie podniecona baba. Zakłamał się, ohydny komediant... Udawał, że wielbi Boga, choć go wcale nie czuje. Wlókł się ulicami pogrążonymi w zgniłej wilgoci zapapranego topniejącym śniegiem wieczoru. Ale uprzytomnił sobie, że te figury istotnie były piękne i że przecież rzeźbił je człowiek. To go uspokoiło.
Na sankach jeździł teraz Maciejek. Któregoś wieczoru kilku ordynarnych chłopaków w sprzeczce o pierwszeństwo zjazdu, zdarło Kamilowi kominiarkę z głowy, jego samego zepchnęli w krzaki, w śnieg. Sanki oddali mu po godzinie, musiał czekać i patrzeć, jak zjeżdżali po kilku, jeden na drugim prawie, na tych małych, delikatnych saneczkach. Na pożegnanie poszczypali go w twarz i po karku. Zapowiedzieli, żeby więcej się nie pokazywał. Kamil zaprzysiągł im zemstę i łzy stawały mu w oczach, kiedy uświadomił sobie, że jej nie wykona. Zwalił wszystko na sanki. Co za idiotyzm, kłaść się na brzuchu, zjeżdżać kilkanaście metrów po to, żeby wlec sanki z powrotem w górę, rozpychać się w tłumie, odmrażać sobie nogi.
Dni u Piszczków wlokły się w regularnym rytmie nudy. Dawali jeść, byli zakrzepli w swym bezwrażliwym traktowaniu życia, Kamila traktowali z łagodną prostotą, nie komentowali jego pobytu, wyglądało to jakby już na zawsze miał u nich pozostać. Czasem Piszczek po dniach flegmy, wpadał na godzinę, dwie, w symboliczną, szewską pasję, chwytał za pocięgiel, odrzucał go, zdejmował pasek i prał nim Maciejka, rzadziej syna. Jedynie te krótkie wybuchy wprowadzały pewne ożywienie w zastałe jak zapuszczona sadzawka życie tej rodziny. Julek całą energię wyładowywał w szkole oraz w swych młodzieżowo­‑pedagogicznych popędach, w domu przebywał mało, wyniosły lub pełen weltschmerzu, z głową do góry, cienki w pasie, w dwa razy dziennie glansowanych butach z cholewami, w jakimś frenczu; upodabniał się do szkolnych konspiratorów z 1905 roku lub powstańców z dni listopadowych. Udzielał Kamilowi nieregularnych korepetycji, ale uczył z chłodnym spokojem, często się dziwił ironicznie, ton głosu miał pogardliwy i odętą twarz. Kamil mu kiedyś powiedział poprostu i na cały głos:
— Dla pana to kłopot takie nauczanie... to już lepiej ja sam się będę uczył... żeby pan sobie nie używał na mnie kpinami!
— A cóż, ty obwiesiu... pytasz pewnie dzieciaka, ile ważą jaja słoniowe — wtrącił grubiańsko Piszczek.
— No, wie ojciec!... Ja bardzo, ale to bardzo proszę o niewysławianie się w ten sposób... Chłopak tak straszliwie zaniedbany... przy tym słucha tych wymysłów... To jest coś tak okropnego...
— Nie będziesz go więcej uczył... Ty... wicehrabio debragelonne! Ty mi tu niedługo zaczniesz źle wymawiać literę r... No, ja ci wtedy!
Lekcje się skończyły. Pojawiły się dni ciemne i plugawe, ociekające zgniłymi roztopami, ciepłe wiatry włóczyły się po mieście i ziemia pulchniła się obrzydliwie. Był koniec stycznia, a śniegi tajały niby w marcu, cuchnęło już nawet rozpadowo z ziemi zwalnianej z uścisku mrozu. W dni te Kamil przechodził istne katusze swoich cmentarnych nastrojów. Planty były czarne, razem z drzewami, — i brudno białe płaty śniegu na tej czerni stwarzały jakąś niezwykle trafną dekorację do stanów duchowych Kamila. Ale skończyła się rozkosz bolesnych roztrząsań. Spadł mróz i przegnał mętną atmosferę, ubielił i oszronił miasto, ludzi przymusił do rzeźkich ruchów, dźwięki w powietrzu nie rozmazywały się, tylko biegły czystym tonem. O tej porze przyszedł do Piszczków list z więziennym stemplem. Andrzej pisał, że spodziewa się już wkrótce wyjść na wolność, że odwdzięczy się za opiekę nad Kamilem i żeby Kamil koniecznie starał się u sędziego śledczego o pozwolenie na widzenie z ojcem. Tu następował dokładny adres i nazwisko sędziego. Uściski i że „całuję twoją biedną głowinę, mój najdroższy sierotko!“
I Kamila ogarnął przestrach, że musi zobaczyć ojca. Wszędzie, aby tylko nie w więzieniu. I przy tym tak jakoś... jakby zapomniał o tym ojcu... Aż tu naraz taki list. W kilka dni po tym liście, Piszczek zasiadł do śniadania około dziewiątej, ale jakiś czarniawy; spodnie w prążki, kołnierzyk z rogami i pąsowy krawat z gotowym węzłem, przyczepiany do spinki... półkoszulek i wypomadowane włosy. Piszczek zakomunikował Kamilowi, że pójdą razem do sędziego i Kamilowi zachciało się usiąść na kolanach Piszczka, jak zwykle, kiedy go cudza dobroć wzruszała... Ale się powstrzymał. Jak zwykle, kiedy budziło się to zamierzenie.
Długo siedzieli w poczekalni, gdzie brunatne biurko z wypłowiałym, niebieskim suknem, z plamami od czerwonego atramentu, pełne jakichś spinaczy, bzdurnych przyrządzików do łączenia papierzysk, emanowało z siebie oschłą nudę. Przy tym niesympatycznym sprzęcie siedział woźny­‑informator, człek posępny jak skrawek gazety na zadeszczonej drodze i w wichurze. Nastrój „godzin urzędowych“ niecierpliwił Kamila; chodził po korytarzu, patrzył na interesantów znieruchomiałych w oczekiwaniu, wrócił do poczekalni, zerknął na Piszczka zesztywniałego na brzeżku krzesła, udręczonego sztywnym kołnierzykiem, z symetrycznie usadowionym kapeluszem na kolanach... I stanął przed oknem. Na śnieżnej bieli uwijali się robotnicy, pchali taczki z gruzem po deskach, niektórzy machali rękami dla rozgrzewki i podskakiwali w miejscu. Na rozcapierzonych gałęziach siedziały wrony; przemarznięte — skubały się, stroszyły pióra... Wrony do pary, sędzia da pozwolenie,... nie do pary, nie da: Raz, dwie, trzy... osiem... uff... Ale przyleciała dziewiąta i w tej chwili ktoś pociągnął Kamila za rękaw. To był Piszczek; wszeptał mu do ucha, przestraszony jakby:
— Do sędziego idziesz sam... kłaniaj się... proś ładnie...
Woźny wpuścił Kamila w któreś drzwi na korytarzu. Znad biurka odchyliła się wesoła, jajowata głowa. Sędzia zawołał z humorem:
— A dajcie­‑że mi spokój... Taki małoletni petent! I tak koniecznie chcesz zobaczyć ojca? Patrzcie go... zbliż się! Długo się tak będziesz kłaniać?!
— Bardzo proszę pana sędziego o kartkę na widzenie z tatusiem — powiedział Kamil jednym tchem.
— Pewnie, że ci dam taką kartkę... Stale mieszkasz w Krakowie? Masz tu jaką rodzinę?
— Ja dwa miesiące jak przyjechałem z Warszawy... Mieszkam u znajomych tatusia.
— A cóż to za znajomi? Ile masz lat?
— Lat mam dziesięć... U państwa Piszczków na Basztowej.
— I taki mały już więzienie musisz oglądać... To ci dopiero pedagogia, co? Bez rodziny, co?
— Bez, proszę pana sędziego.
Sędzia wąchając górną wargę, wypełnił jakiś druczek, podpisał go i podał Kamilowi. Odprowadził go do drzwi i poklepał po plecach.
— Możesz dostawać takie widzenie co dwa tygodnie.
— A czy tatuś prędko będzie wypuszczony?
— Kiedy winien jest... co ja ci tu poradzę... winien i kwita. Zobaczymy jak się zachowa na sprawie... Ale bądź dobrej myśli... może w lecie... Nie, nic ci obiecywać nie mogę. Przyjdź za dwa tygodnie, dostaniesz nowe widzenia. Bądź zdrów chłopcze!
Kamil stuknął obcasami, niezręcznie okręcił się ze dwa razy w drzwiach i podszedł z kartką do Piszczka. Kamil chciał zaraz iść do więzienia, ale Piszczek powiedział:
— Czekaj, tam są widzenia we wtorki i czwartki... a dzisiaj jest piątek, dopiero za cztery dni. Nie, czekałeś tyle, poczekasz i te trochę.
Piszczek złożył kartkę we czworo i włożył ją do portfelu. Na ulicy miał minę zafrasowaną, jakby przechodził jakąś walkę wewnętrzną. Koło Sukiennic powiedział:
— Wal do chałupy, a ja sobie zajdę na małą z jasnem... Jak już człowiek po ludzku ubrany, to trzeba to wykorzystać, nie? Ale nie mów majstrowej... po co?... Powiedz jej, że spotkałem pana Macieszę i poszliśmy na bilardzik... Albo nie, po co mam cię uczyć kłamstwa. Nic nie mów... pożegnaj się ze mną i kwita! Ganiaj, już cię nie ma!
Około drugiej w nocy obudziły Kamila jakieś łoskoty. Podniósł się na łóżku i zobaczył lampę na podłodze, a obok niej, na czworakach pod łóżkiem Julka, Piszczka i Maciejka. Tak, jakby coś nawoływali. Piszczek mówił, zacinając się:
— Wyłaź... co tam będziesz siedział... wyłaź na łowy... przecież lubisz nocne życie... Może go laską wyciągnąć...
Wyciągnęli w końcu na środek mieszkania zwiniętego w kłębek jeża. Piszczek w rozpiętej kamizelce, ze zwisającym krawatem klęczał pochylony nad jeżem i ostrożnie dotykał palcami nastroszonych igieł. Kiwał się i wyjaśniał Maciejkowi:
— Kupiłem go... uważasz... przed Michalikiem, u takiego znajomego dziada co anodynę pije... Taki jeż to lepsze od kota... wsuwa karakony, ciepłe mleko również.. Przyjazne stworzenie... czulsze nieraz od człowieka... Co to na tem świecie jeden by zeżarł drugiego... wyrzygał i jeszcze raz schłonął... Robactwo toto... mikroby, nic!... być może niewidoczne dla cudzego oka... No pewnie! Ja już sobie nie raz myślałem, że cała ta nasza ziemia to gil co wisi u cudzego zakatarzonego nosa... A my to te bakterie... I utrze kto tego nosa... I nie ma całej tej zasranej ludzkości z jej paskudnymi sprawami... Z wojną... z religią... Z miłością bliźniego i z pałacami... Oto i cała sprawa nasza tutejsza... I dlatego ty jeżu... lubię cię...
Kamil z poniedziałku na wtorek spał kiepsko. Wyobraźnia podsuwała mu przykre rzeczy w związku z wizytą u ojca. Więc będzie pewnie skuty za ręce i nogi siedział pod skroplonym wilgocią murem, w lochu, na garstce przegniłej słomy. Obok dzban wody i miska z zepsutym mięsiwem, w której siedzi szczur. Ubrał się wcześnie, usiadł pod zmrożonym w esy floresy oknem i męczył się okropnościami tych niemiłych odwiedzin. I chciało mu się widzieć ojca i nie. U sędziego chciało się, bo to było jakoś tak wzruszająco i bohatersko prosić surowego pana o to. Później wróciły refleksje. Trzeba będzie go całować, patrzeć mu w oczy, co jest przykre, jeśli w sercu czuje się mimo woli samą obojętność. Po co mówił o górach ośnieżonych, skoro nie był pewien? I nie wiedział co bardziej; nie lubi, nie ma zaufania, czy żałuje?
Podczas śniadania Piszczek zapowiedział Kamilowi, żeby dobrze uważał na wszystko co mówi ojciec, żeby całą tę wizytę opowiedział im później dokładnie, minuta po minucie, a także jak ojciec wygląda... bo wszyscy tu będą ogromnie ciekawi. Potem Piszczek wielkimi nożycami przystrzygł trochę włosy Kamilowi, okręcili go kilka razy; był w palcie, buty już nieco skoślawione... Zamiast kominiarki uczniowskie kepi. Smutne oczy nad filuternym noskiem — twarz bez zmiany. Wyszedł z pięściami w kieszeniach palta, w prawej garści kartka od sędziego. Miasto było pod śniegiem, od ludzi i zwierząt szły kłęby pary, z drzew czasem sypnęło śnieżnym pyłem — zimowe żarty. Czysto dzwoniło życie miasta, wesoły spokój wyzierał zza węgłów. Hejnał popłynął wartko od wieży Mariackiej i nagle jakby się ożywiło na czas jego trwania, całe miasto jakby się zakołysało.
Kamil znalazł się w sennym, opustoszałym zaułku. Zbliżał się do niezbyt groźnie wyglądającej bramy. Nad bramą był napis: „Więzienie śledcze Św. Michała.“ Pod napisem stały trzy kobiety, dwie w chustkach, jedna w kapeluszu. Stali także dwaj mężczyźni; jaskrawo ubrani eleganci o pyzatych twarzach. Mówili coś półgłosem, drepcąc w miejscu z zimna. Nad ich głowami unosiła się para zmrożonych oddechów. Było w tym zaułku smutno, ale jakoś przytulnie. Wyżej tkwiły w murze kraty. Po prawej stronie ciągnęła się dość szeroka ulica, także cicha, a dalej widać było planty i czarne szybkie figurki przechodniów; mijali ten gmach z daleka i obojętnie, a gmach jakby zaznaczał swym ustroniem, że oddziela się od codziennego życia i służy tylko sprawom wyjątkowym. Kamil stał kilka minut w niepewności. Czekać aż sami otworzą bramę, czy też spytać elegantów co robić? Ale oni może zaczną się z kolei wypytywać co i jak... Najlepiej wprost do bramy, bramy są po to, żeby do nich stukać.
Kamil zastukał i patrzył na to miejsce, gdzie powinna być klamka, ale tam czerniła się w kutym żelazie wielka dziurka od klucza. Natomiast coś w górze stuknęło i w otworze pokazała się twarz męska, bardzo jakaś niezależna, ale śmieszna, bo z zajęczą wargą. I Kamil wyciągnął do tej twarzy rękę z kartką od sędziego. Wtedy zagrzytało w dziurce od klucza, cała brama zatrzęsła się jakby z oburzenia, i Kamila wpuszczono pod mroczne sklepienie. Tutaj inny człowiek zaprowadził go w korytarz, z korytarza do widnego pokoju z ławkami pod ścianami, i tutaj kazał mu czekać. Kamil zdjął czapkę, pochylił się na ławce i spod tego pochylenia, jak to mówią, spode łba, wpatrywał się w drzwi. Było mu mdło i szumiało w tyle głowy. I naraz, gdzieś z daleka zaszemrały zmieszane kroki, i szmer się przeobraził w męskie stąpania, spomiędzy których Kamil odróżnił krok znajomy, ale bez brzęczenia łańcuchów. I zwyczajnie otworzyły się drzwi, stanął w nich Andrzej, a na Kamila opadł trzeźwy spokój. Andrzej począł całować Kamila z jakimś tkliwym i nerwowym szeptem, trzymał całą jego głowę w swych dużych dłoniach, drapał policzki Kamila ostrym zarostem i chuchał na niego jakimś obrzydliwym, stęchłym odorem. Wreszcie odsunął się i zaczął mówić usprawiedliwiającym tonem o swoim nieszczęściu, o tym, jak mu żal... Ale Kamilowi wydawało się to nieważne, obserwował ojca. Wyglądał jak mnich, ale bez kaptura, w mycce. Na ciele jakby przytył, ale twarz była wychudła i szara, z wydłużonym nosem. Palce miał splecione na brzuchu i mówiąc, kiwał się i mrużył oczy. Binokli nie miał. Ubranie na nim jakby z worka i tegoż koloru. Ubranie było okropne; zwisało, odsłaniało pofałdowaną szyję, spodnie obciskały uda, a na tym wszystkim jakaś kloszowa, brązowego koloru narzutka, rzecz bez kołnierza i wystrzępiona na karku. I Kamil, słuchając nieciekawych słów Andrzeja, patrzył na ten upadlający ubiór z chłodną wzgardą, i wspominał energicznego pana w czerni, z błyszczącymi binoklami; tego wypragnionego ojca, co to wszystko może... Wszechmocny! Tylko mu się powierzyć w zupełnym zaufaniu, z wiarą, że wszystko co wykona, będzie doskonałe. I teraz... Szorstki taki... pachnie brzydko, przez drzwi co chwila zagląda człowiek w czapce, pilnują go... Obiecał, nie spełnił i teraz tu siedzi. Paznokcie poobgryzane... I mamusia, ta najdroższa!... Nie chciał siedzieć przy jej łóżku.. błagała, a on uciekł na Pragę... Nikczemny!
Andrzej westchnął po wypowiedzeniu swych czułości i nagle zmienił ton głosu; począł mówić szybko, prawie surowo:
— Teraz uważaj... Szewcy dobrzy byli do czasu, ale ja tu wymyśliłem lepszą opiekę dla ciebie. Zapamiętaj sobie dobrze adres i nazwisko: Antonina Gorlicka... Gołębia szesnaście... będzie na bramie tabliczka: „Obiady domowe dla inteligencji!“ Powtórz... dobra. To jest moja znajoma pani i masz ją traktować jak matkę, bo się pewnie z nią ożenię, jak wyjdę na wolność. Bardzo porządna osoba. Wie już o tobie i o tym, że masz do niej przyjść... pisałem do niej, a prócz tego, była tu na widzeniu. Ona się tobą zajmie. Piszczkom z serca podziękujesz za opiekę. Rzeczy moje zastaniesz u pani Gorlickiej... odebrała je z policji... Pilnuj tych rzeczy! Za jaki miesiąc pójdziesz do sędziego i proś go o widzenie ze mną...
— On mi mówił, żeby przyjść za dwa tygodnie, to mi da...
— No to i lepiej... I sędzia potrafi się rozczulić nad takim małym chłopcem... może będzie trzeba jakich innych ułatwień... wtedy pójdź do niego i proś. Pani Gorlicka powiedziała, że mi będzie w dni widzeń przysyłała przez ciebie obiady... pamiętaj o tym... muszę się dożywiać, bo tu podle karmią. Pod podszewką na dnie torby... albo też między wazkami... szukajcie zawsze listu ode mnie i sami tam piszcie. Już pani Gorlicka będzie tego pilnowała... No i trzeba cierpliwie czekać aż do sprawy. Zatnij się w sobie, pocierp jeszcze trochę, a przyjdą dobre czasy...
W drzwiach stanął dozorca i powiedział: „Pora już... skończone widzenie...“ I wtedy Andrzej znów mocno chwycił w obie dłonie głowę Kamila, począł go całować po twarzy, rozedrganym szeptem mówić tkliwe słowa, w korytarzu, już kiedy Kamil odszedł kilka kroków, tragicznym gestem wyciągnął obie ręce, znów przypadł do Kamila, począł go mocno tulić do szorstkiego ubrania, i nagle stanowczym ruchem odwrócił się i zniknął w zakręcie korytarza.
Kamil wyszedł z bramy więziennej z uczuciem ulgi. Szedł szybko, chciwie rozglądając się po ulicach. I przechodnie wydali mu się jacyś beztroscy i szczęśliwi. Jednocześnie uczuwał głęboką niechęć do wykonania poleceń ojca. I choć wiedział, że to podłe, jednak nagle zatęsknił za tą niedawną, niezależną biedą, kiedy to nieomal żył własnym przemysłem i tak mało miał przyczyn do walki z własnym sumieniem o tę moralność synowską. Przytłaczał go przymus posłuchu u ojca, a jednocześnie wstydził się tego. Ostatnie miesiące nędzy wyrobiły w nim poczucie korzyści. Ten ojciec wtoczył go nagle w krąg swego życia... i cóż dał oprócz ubranka i jazdy koleją... Dał przymus i niepokój, wstydliwą sytuację i obojętne środowisko. A jak już Kamil zżył się trochę z Piszczkami... teraz ma znów popróbować goryczy cudzej łaski. I to nazwisko: Gorlicka... Czuł w nim surowość wymagań, energię... i obcość, obcość tej opieki kobiecej...
Jak tylko wszedł do mieszkania, Piszczek zawołał od warsztatu:
— No, siadaj braciszku, i opowiadaj... szkoda, żeś taki młodociany, bo bym ci tytoniu podsunął... No?
— Byłem u tatusia... tatuś powiedział że...
— Nie tak... wszystko od początku: jakżeś wchodził, jak cię zaprowadzili, czy potrącali, czy uśmiechali się... dokładniusio!
— Dobrze. Więc... więc myślałem, że tam będzie dużo strażników z karabinami... że mnie długo po różnych schodkach będą prowadzili w dół z zawiązanymi oczami... No i że będą zwodzone mosty a pod nimi doły z wodą. A tam była brama tak jak każda inna, tylko bez klamki i zamknięta. Jeden taki w sztywnej czapce poprowadził mnie kawałek przez korytarz, wpuścił do pokoju ze zwyczajnym oknem, ale okratowanym i potem przyszedł tatuś, pocałowaliśmy się, tatuś usiadł i zaczął się pytać...
— A łachy miał pewnie paskudne na sobie?
— O nie... Tatuś był ubrany jak zawsze... w ciemnym garniturze, tylko... że trochę blady, ale wesoły... śmiał się, binokle przecierał, znów je zakładał i ciągle...
— A cóż ty mnie tutaj będziesz picował! Musiał mieć więzienne ubranie i myckę na łbie... dlaczego kłamiesz?!
— Czapeczkę... owszem miał taką niewielką... ale w ciemnym ubraniu i pytał się, czy mnie tu dobrze, a ja powiedziałem, że bardzo dobrze...
— Bujasz, tak jak i z tym ubraniem. A koszulę miał jaką? Z pikowym gorsem i perłową spineczką, i palił cygaro, coo?
— ...No i tatuś powiedział, że pewnie już niedługo wróci, i że wtedy bardzo się państwu odwdzięczy za to, że państwo się mną tak serdecznie opiekują...
— Picujesz, gagatku... pal cię diabli... nie tak było!
— Dejże dziecku spokój... Ksawciu... słyszysz przecież, że mu już płacz w gardle siedzi — wtrąciła z kuchni Piszczkowa.
I Piszczek nie zdążył odpowiedzieć, bo Kamil wybiegł do bramy z twarzą wykrzywioną spazmem wstrzymywanego płaczu. W zakamarku smutnego podwóreczka zaniósł się tak bolesnym szlochem, jak nigdy w życiu. Strasznie jest być przyłapanym na kłamstwie, zwłaszcza, kiedy wytwarza je tak smutna sytuacja. I że zataił o Gorlickiej. Teraz już pójdzie do niej... niech się dzieje co chce.
Poszedł zaraz, po wypłakaniu się. Chciałby odwlec tę wizytę, ale nie wiedział, co ze sobą zrobić, bo u Piszczków wstydził się narazie pokazać. Myślał wprawdzie, że ktoś za nim wybiegnie, że zawołają go choćby na obiad i wtedy całe przykre wrażenie zatrze się, ale nie zawołali. Nie było daleko, po drugiej stronie Rynku i trochę w bok. Na schodach było ciemno i pachniało obiadem. Schody były jakieś płaskie i szerokie, dobrze się po nich szło. Zapukał raz i drugi, potem nacisnął klamkę, drzwi się uchyliły i odrazu buchnął gwar rozmów z zapachem jedzenia. Szczęk talerzy; stukanie widelcy i noży. Znalazł się w dużym przedpokoju, na dywanie. Mignęła jakaś dziewczyna z talerzami, ale nawet nie spojrzała na niego. Pokój, gdzie jedli, był na prawo; z otwartymi na oścież drzwiami. Podszedł tam na palcach i wychylił głowę. Tuż obok, siedziała za stolikiem (momentalnie wszystko objął wzrokiem, zanim pomyślał o cofnięciu głowy) piersiasta pani, uczesana z przedziałem pośrodku głowy i puszysto koło uszu, tak że twarz wyglądała jak w aureoli. Pani opierała wydatną brodę na złożonych dłoniach, miała zaczerwienioną i trochę popryszczoną twarz o wystających policzkach. Zarówno twarz jak i zadarty poczciwie nos błyszczały sytością. Na stoliku leżał żółty kwitariusz i obok wbite były na szpikulec, wydarte z kwitariusza, żółte kwitki. Stoliczek obciągnięty był czerwonym suknem i razem z niebieskim ołówkiem, kwitariuszem, jakoś wesoło barwił się pod solidnym biustem pani. Miała pewnie ze czterdzieści lat. Na Kamila spojrzały oczy ciemno niebieskawe, niewielkie, ale pod ślicznymi łukami brwi. Oczy te nie były zbyt rozumne, ale trzeźwe. I zanim Kamil zdążył cofnąć głowę, pani powiedziała:
— Coś zbroił, żeś taki przyczajony?
— Tatuś mi powiedział, że pani wie o wszystkim... ja się nazywam Kamil Kurant — wyjąkał z udaną śmiałością i wychylił się cały.
— Czekam tu na ciebie już od paru tygodni... czemuś się wcześniej nie zjawił? Przybliż się, wypada się przywitać... Takiś nabrzdycony... też mam syna, niewiele starszy od ciebie.
Podsunęła Kamilowi rękę do pocałowania, drugą pogładziła go suchym dotknięciem po głowie, następnie pocałowała w czoło, nieco cieplej. Pachniała słodkawym zapachem starzyzny i nieprzewietrzanego pokoju. Kamilowi wydała się milsza niż przypuszczał. Zaczęła mówić, trzymając jego rękę, ale że jakaś dziewczyna z talerzami potrąciła go, bo to było w przejściu, więc pani Gorlicka przyciągnęła Kamila tuż do swego biustu i powiedziała:
— Ach... senne czupiradło... lizie na dziecko, nie przeprosi... Obiad jadłeś, bo akurat pora obiadowa, więc mogłeś nie jeść jeszcze... Każę ci przynieść, zjesz tu, na stoliku, przy mnie...
— Dobrze, zjem... bo miałem dopiero pójść...
Kamil jadł wyśmienity, czerwony barszcz, po tym siekane zraziki z kaszą... wszystko było smaczne. Siedział naprzeciw pani Gorlickiej. Wypytywała go o wszystko i mimowoli opowiedział to, co pamiętał o sobie i o matce, najmniej o ojcu. Pani Gorlicka słuchała, patrząc jak je; czasem ktoś podchodził do stolika, podawała rękę do pocałowania, jeśli to był pan, serdecznie sciskała, jeśli to była pani, brała pieniądze, wydzierała kwity, pytała o zdrowie i o mrozy, a gdy ten ktoś odchodził, wówczas znów opierała brodę na złożonych dłoniach, patrzyła i słuchała. Kiedy Kamil zjadł leguminę, powiedziała:
— Będziemy teraz razem, to mi dopowiesz coś dziś przepuścił. Widzisz, zbliża się czwarta i ma tu przyjść jeden taki pan od podatków... Zresztą co ci będę mówiła... Powiedz tym Piszczkom, że się przeprowadzasz do mnie, podaj im adres, podziękuj za wikt i opierunek, potem przychodź, a ja już pomyślę, gdzie cię usadowić. Smakowało ci?
— Bardzo smakowało...
— No więc... bidy u mnie nie będziesz miał... powiedziałam ci: Też mam syna... Tylko się nie awanturujcie, ma być zgoda... jak bracia... A teraz idź i wracaj, smyku...

IX

Ulica Gołębia posiada smutek zaułka, ale nie jest romantyczna. Może w jakieś nadzwyczajne, księżycowe noce. Jest raczej opustoszała i jakby zapomniana; spojrzećby z góry: wąski i głęboki, kamienny rów. Cichutko na niej, prawie niezamieszkała; jest tam wiele tylnych ścian domów, które posiadają wejście z innych ulic. Dom pod numerem szesnastym posiada wejście niepozorne i nie zachęcające; bramkę zrównaną prawie z murem. Wchodzi się do obszernej sieni z drewnianą podłogą; jest tu mrok i pachnie zbutwiałe drzewo. Po lewej stronie mieszczą się płaskie schody i prowadzą na jedyne, pierwsze piętro. Bo dom jest jednopiętrowy. Prawa strona sieni prowadzi na podwórko i jeśli wypadnie pójść tam, to przystaje się w zdziwieniu na progu, bo podwóreczko jest maleńkie, z mieszkańkiem stróża w formie jednopokojowego domku wysuniętego na środek podwóreczka. Wzrok zrażony martwotą tego dziedzińczyka pobiegnie nieco wyżej; napotka przylepiony do muru na poziomie pierwszego piętra drewniany ganeczek, który biegnie przez całą długość ściany i przylega do wejść kuchni i pokojów mieszkalnych apartamentu zajmowanego przez panią Gorlicką. I jeszcze może kilka zasnutych bielmem brudu okienek. Cisza w tym domu, lokatorzy (jest ich może kilku) nie znają się wzajemnie nawet z widzenia. Ożywia tę ospałość głównie lokal pani Gorlickiej, no i ci... stróże z jednopokojowego domu, cygańska rodzina na pół zdziczała z nędzy.
Kamil rozstał się z Piszczkami jakoś obojętnie, mimo że spodziewał się rozczulić, przepraszając ich za ten swój pobyt. Ciągnęło go już do tego rozbrzęczanego obiadowym hałasem mieszkania; było tam jakoś ciepło i ruchliwie... Miał poznać syna pani Gorlickiej; no, oczywiście potraktuje go z góry, żeby czuł mores taki chłopak krakowski, przy tym nowość, wogóle wrażenia... A Piszczkowie odczepili go od swego życia także bez wrażenia, nie umieli się dziwić. Piszczkowa zawinęła koszulę i inne jakieś drobiazgi Kamila w gazetę, przewiązała sznureczkiem, mrucząc:
— Zachodź do nas... najlepiej w niedzielę... albo jak chcesz... każdego dnia... przychodź, siadaj i mów jak ci tam... dobrze... czy jak...
— I ojca odwiedzaj... nie wstydź się go... Nie twoja rzecz sądzić jego uczynki — dorzucił Piszczek, przenikliwie patrząc na Kamila.
Kamil położył paczkę na saneczki i pociągnął je na miasto. Około siódmej wieczorem zjawił się ponownie w mieszkaniu pani Gorlickiej. Dziewczyna z kuchni przeprowadziła go sennym przedpokojem, między pogrążonymi w ciszy i w ciemności pokojami, do wielkiej, uprzątniętej i pachnącej resztkami jadła, kuchni. Tu kazała mu usiąść przy wielkim, pokrytym zadziorami stole, i czekać. Sama usiadła pod oszklonymi drzwiami od ganku i pogrążyła się w cerowaniu pończochy na szklance. Kamil położył paczkę z drobiazgami na stole i podsunąwszy ręce pod uda, siedział w pogodzie ducha i rozglądał się. Blisko dziewczyny paliła się naftowa lampa i rozsnuwała po kuchni przytulne i przytłumione światło; w świetle tem rysowały się niezbyt wyraźne kontury garnków i dzież oraz wszelkich sprzętów, jakie można spotkać w kuchni dobrze zagospodarowanego domu. Panowała tu cisza zimowego wieczoru, a pogrążona w swej pracy, obojętna dziewczyna podkreślała kojącą atmosferę odpoczynku po pracy. W zaciszu Kamil przyjrzał się dziewczynie, spostrzegł że ma twarz tępą o charakterystycznym wyrazie zastałości duchowej. W pobliżu trzeszczał niewidzialny zegar i Kamil był pewny, że to budzik. Minuty wlokły się leniwie, Kamila znudziło rozglądanie się, oparł się łokciem o stół i trwał tak pełen oczekiwania. Czuł się leniwie i jakoś pewnie, jak gdyby od tego wieczoru życie miało pójść równym rytmem, w beztrosce i spokoju. I czuł również, że ciężar trosk jego bierze na siebie ktoś inny, że odsuwa się od niego męka niepojmowania i kłopotliwych sytuacji. Nie było mu tutaj obco: niech się tylko nim zaopiekują... Mogą nawet trochę pokrzyczeć, byleby tylko nie potrzebował tyle myśleć i ciągle bać się niewiadomego...
Dalej skrzypnęły drzwi. Dziewczyna porwała się i przeniosła lampę na środek stołu. Obok postawiła primus, jęła manipulować koło niego igiełką, pompowała powietrze, śpieszyła się. W kuchni zrobiło się jasno i zaraz jakby pierzchły zaciszne nastroje, sprzęty uwyraźniły się, ocknęły. Do kuchni weszła pani Gorlicka z niezgrabnym i osowiałym chłopcem. Pani Gorlicka wydała się Kamilowi teraz znacznie wyższa i jakaś majestatyczna, staroświecka. Jej długa do ziemi, kloszowa suknia tak bogato spływała z solidnych bioder; lśniąca i spięta broszką pod szyją bluzka podnosiła wydatność biustu jakimiś zakładkami i koronkami; bluzka ta miała bufiaste rękawy i te rękawy właśnie umajestatyczniały postać pani Gorlickiej. Nie przystając, popchnęła chłopca w stronę Kamila i parę kroków dalej, pochylona nad szufladą, zaczęła mówić:
— Żebyście mi tylko domu teraz nie zaczęli wywracać do góry nogami... Antek niby nieśmiały, ciebie jeszcze nie zna, ale wasze zbliżenie może was rozbisurmanić i gotowiście mi tutaj po głowie chodzić! Nie będę was rozróżniała, baty wedle przewinienia... Alina! Dopiero rozpalasz primus, kiedy już kawa powinna być odegrzana, co?! Gdzie jest Ela? No pewnie... na plantach, z żołnierzami! Dzielę chleb dla was... po kolacji Kamilowi pościelesz w jadalni, Antek, jak zawsze, u mnie. Najlepiej niech zjedzą i zaraz się kładą. Ja się śpieszę... w razie czego, jestem u pani Patszke... Eli powiedz, że się z nią rano rozprawię. Dobranoc, chłopcy. Co tak się obwąchujecie wzrokiem...
Istotnie, spozierali na siebie jak dwa pieski; ostrożnie i boczkiem, unikając inicjatywy w ożywieniu tej znajomości. Dziewczyna podała im odgrzaną, ranną kawę, dwie duże kromki chleba z marmeladą, sama przycupnęła ze swoją porcją gdzieś w kącie, mlaskając stamtąd i chlipiąc. Ci dwaj jedli blisko siebie, na rogu stołu; Antek stał oparty łokciami, zaglądał w swój kubek z kawą, dmuchał tam albo maczał chleb. Chłopak miał twarz pospolitą i gapiowatą. Czoło zmarszczone, oczy okrągławe, brudno­‑niebieskie, kostropate, ziemista cera na policzkach, nos pyrkaty, płaczliwy jakiś... Szerokie szczęki, broda płaska i usta bez warg, równo zaciśnięte i wypukłe, nieco małpie. Zachowywał się raczej pokornie, czochrał przystrzyżoną na zero łepetynę, i Kamil im dłużej mu się przyglądał, tym bardziej wzbierało w nim poczucie wyższości i dumy.
— Dużo jeździłeś tej zimy na saneczkach? — zagadnął niespodzianie, że aż Alina wyciągnęła szyję z kąta.
Drgnął, drapnął się po głowie i odpowiedział, nie patrząc na Kamila:
— Matka jeszcze nie daje, powiedziała, że może na przyszły rok.
— A dlaczego mówisz jeszcze... Chorowałeś?
— Nie, alem był na poprawie przez rok.
— Co to jest „poprawa“?
— Jam zgrandził matce biżuterie, bo chciałem uciekać do Ameryki... I wydały się inne różności... to byłem w takim zakładzie, a teraz matka mi nie pozwala na różne rzeczy...
— A tam było źle?
— Marnie było... sakrament!.. O szóstej rano my wstawali w zimie, drzewo rąbali, wodę nosili... A potem nauka i rzemiosło... ja byłem na stolarce. Matka czasem dosyłała wiktu, ale tam zimno było, żadnych zabaw... A jakeś co przewinił, to zaraz prali trzciną, na gołą...
Alina przerwała tę rozmowę. Ziewająca, z miną jakby myślami była gdzie indziej, leniwie popędzała chłopców do spania. W przedpokoju się rozeszli, ale Antek szepnął Kamilowi, że przyjdzie jeszcze do niego pogadać trochę. Alina zaprowadziła Kamila do znanej już z południowej wizyty jadalni. Było tu chłodno, z ulicy kładła się na sprzętach smuga świetlna, pośród foteli pokrytych pokrowcami, dwu palm i fortepianu, bieliły się widmowo obrusy na stolikach. Świeczka rozproszyła czerń i jadalnia przybrała teraz wyraz wrogi i jakby coś śledziło z każdego kąta. Pod ścianą, koło fortepianu, stała wąska kanapka świeżo posłana i przeznaczona dla Kamila. Rozebrał się szczękając zębami i wsunął się w śliskie, zimne posłanie. Zaraz przyszła Alina i zabrała świecę. Znów czarna cisza spłynęła na sprzęty. Ale było mniej strasznie niż przy świecy. Kamil wychylił głowę i rozejrzał się. Wielkość pokoju, chłodny, kapliczny nastrój przytłoczył go. Okna błyszczały martwo, upiornie. Ale najgorsze były palmy i te białe stoliczki, kłębiące się w miarę rosnącymi i malejącymi kształtami, zdające się łazić i węszyć między krzesłami. Kamil walczył z lękiem, ale groza poraziła w nim wszelką myśl i trwał tak wsparty na łokciu z uniesioną głową, przyłapany strachem w tej pozycji, z której nie miał odwagi się wyzwolić. A w drzwiach łysnęło żółtawo raz i drugi i ukazał się jakiś biały, ruchomy słup, niby głowa cukru. To był Antek w nocnej koszuli po kostki, ze świeczką w lichtarzu. Kamil opadł na poduszkę, rozcierając ścierpnięte ramię. Czuł ulgę i wzruszenie na widok skradającego się chłopca. Antek postawił świecę na krześle i położył się obok Kamila. Pachniał starym rzemieniem. Przyciśnięci do siebie na wąskiej przestrzeni, zaczęli szeptem rozmawiać. Wymienili się historiami życia i czuli jak zbliża ich ta rozmowa w surowej obojętności, rozmazanego nikłym światłem świecy, chłodnego pokoju. Koło dwunastej zgrzytnął klucz w drzwiach od schodów. Antek porwał świecę i wybiegł z pokoju z podkasaną koszulą. Kamil przymrużył oczy i począł miarowo oddychać. W przedpokoju zaszumiała spódnica i świeży zapach mrozu z perfumą wtargnął mu do nozdrzy. Minęło kilka minut i na progu stanęła ze świecą w ręku pani Gorlicka. Wpatrywała się uważnie w miejsce, gdzie leżał Kamil. Była tak samo ubrana jak w kuchni, przed wyjściem. Wolno zaczęła się przybliżać. Trzymając świecę nad głową, przybliżyła zaczerwienioną od mrozu, nieupudrowaną i bez szminki twarz do twarzy Kamila. Widział rozszerzone pory na jej wydatnych policzkach i czarne punkciki wągrów na nosie. Przyglądała mu się z natężoną ciekawością, z przymrużonymi oczami i w pewnej chwili palcem prawej ręki dała mu psztyka w nos, szepcąc:
— Udawaczu ty, już trzeba było się chociaż odwrócić twarzą do ściany... Pewnieście ględzili do tej pory z Tolkiem... Ach ty bąku... śpij...
Uszczypnęła go w policzek i zaraz pocałowała w to uszczypnięte miejsce. Odeszła cicho, z wysoko wzniesioną świecą jak pochodnia, szeleszczącą spódnicą, staroświecka.
I rozpoczęło się odmienne życie, przytłumione jakby i ospałe, ale z każdym dniem przynoszące zdarzenia, które ciemnym osadem obrastały duszę Kamila. Po pierwszym noclegu poczuł się zupełnie zadomowiony. Sprawiło to nawiązanie kontaktu z Antkiem oraz atmosfera ufnej powagi, jaka emanowała z energicznej postaci pani Gorlickiej. Szybko przystosował się do zwyczajów domowych, do rytmu dnia... Przyswoił sobie owe nieuchwytne fluidy, jakie cechują obce mieszkania, przejął ducha domowego; mieszkanie przestało obco pachnąć. Lokal składał się z trzech pokoi, kuchni, ustępu i kilku mrocznych zakamarków. W pokoju na lewo od wejścia spały dziewczyny, Alina — wiecznie zadumana i o tępej twarzy, krępa blondyna z koczkiem, oraz Ela — chutliwe, osiemnastoletnie dziewczę, bruneta o niezmiernie wielkich, wywiniętych ustach barwy szkarłatnej, które zdawały się płonąć na bladej i chudej, kryjącej jakieś bezmierne namiętności, twarzyczce. Oczy miała Ela szeroko rozstawione i podłużne, brązowe. Nosiła równą grzywkę nad brwiami i włosy miała przystrzyżone na karku. Chodziła jakby wspinając się na palcach, przy czym kołysała się w biodrach. Szastała się po domu bez pończoch, jej kształtne łydki były pokryte sinymi plamami z zimna, ale kiedyś siadając, nie chcący odsłoniła kolana, które były białe, jakby toczone i Kamil widząc to, poczuł, że po ciele rozlewa mu się ciepło. Ela była małomówna i pracowita, często natomiast śpiewała przytłumionym, wzruszonym głosem. Niepokoiła Kamila i lubił na nią patrzeć.
Koło kuchni, na prawo od przedpokoju, tuż za jadalnią, mieścił się niewielki pokój, gdzie spała pani Gorlicka. Pokój ten był pełen staroświeckich sprzętów i sprawiał wrażenie spiżarni i antykwarni jednocześnie, bo na podłodze pod ścianami, stały słoje z marynatami, rynienki z resztkami obiadowymi poprzedniego dnia, jakieś tłuszcze i rosoły w garnkach, leguminy i kompoty, pieczywo. Zapach odzieży, mebli i dywanów mieszał się z ciężkimi woniami jadła i — mimo otwartych okien — z pokoju buchało zawiesistą dusznością, ilekroć otwierano drzwi. Okno w nim było otwarte okrągły rok, zimą i latem; zamykano je tylko podczas burzy. Pani Gorlicka poruszała się z trudem w tym pokoju, unosiła w palcach suknię i ostrożnie stąpała między naczyniami, wysoko podnosząc nogi. Pokój ten był zamykany podczas nieobecności gospodyni, był tajemniczy i rodził przypuszczenie, że kryją się w nim bogactwa. Między mnóstwem obrazów pokrywających ściany, wisiał w kącie, na masywnym wieszaku z brązu, kontusz, rogatywka i karabela, pamiątka po mężu pani Gorlickiej, który ten niemodny strój nosił podobno w dni uroczyste. Nikt nie miał wstępu do tego magazynu oprócz pani Gorlickiej i Antka, który w nim sypiał; w szerokim, drewnianym łóżku obok okna, pod dwiema kraciastymi pierzynami. Kamila pani Gorlicka przywołała do tego pokoju w tydzień od jego przybycia; jakimś osobliwym głosem pełnym zaufania przywołała go i kazała mu zanieść sito pełne pęcaku do kuchni. Rozejrzał się w oszołomieniu i zaraz musiał wyjść; zapamiętał głównie mroźną i przesyconą dusznymi zapachami temperaturę pokoju oraz barwny kontusz ze zwisającą karabelą. Często później myślał o tym tajemniczym schronie, ale mijały dni i jakoś go więcej nie przywoływano. Antek niechętnie mówił na ten temat i twierdził tylko, że zimno mu się rozbierać i ubierać. Pokój był jedynym punktem, w którym Antek imponował Kamilowi; był dopuszczany do tajemnic, o których Kamil mógł tylko marzyć.
Na dole, w posępnej studni podwórka mieszkała rodzina stróża Kamionki. W dni pogodniejsze Kamil wychodził na ganek i obserwował życie tych ludzi. Z dołu buchało zaprzałym zaduchem nędzy. Na wąskiej przestrzeni okalającej domek Kamionków, łaziły ich karłowate, czarne dzieciaki, z których zwisały fantastycznie kolorowe łachmany. Dzieci były nimi tak opatulone, że ledwie się poruszały. Na niewielkim skrawku pokrytym brudnym, rozdeptanym śniegiem, tych troje posępnych biedactw woziło się na zżartej przez rdzę łopacie, w ustawicznych wybuchach bójek i wrzasków. Było to dwie dziewczynki i jeden chłopak o twarzy pomarszczonej i zżółkłej. Miał on rysy murzynka; — dwunastoletni, posępny potworek, popadający w konwulsyjne niemal napady szału. Czasem dzieci unosiły do góry swoje zwiędłe twarzyczki i ujrzawszy kogoś na ganku, wykrzywiały się straszliwie, wypinały tyłki, łaziły na czworakach, wrzeszcząc jak opętane. Z okna wychylała się wówczas obrosła i zakapturzona, niby u jakiego Eskimosa, głowa stróża Kamionki; złośliwe oczka badały przyczynę zgiełku, głowa znikała i po chwili dzieci jak małpki rozpraszały się przed krępą krzywonogą, wiecznie drapiącą się i ociężałą postacią ojca. Zazwyczaj trzymał w ręku jakiś drąg, rzecz groźną i niewspółmierną do przewiny dzieci. Z okna mieszkania Kamionków unosiły się wiecznie jakieś swędy, zapachy mydlin, które produkowała Kamionkowa, osoba ryża i koścista, utrzymująca swoim praniem całą rodzinę; wiecznie zaharowana i o błędnym spojrzeniu. W dni słoneczne śpiewał u Kamionków kanarek, i jeśli w pobliżu rozlegały się odgłosy jakiejś roboty, naprzykład stuk gwoździa wbijanego w deskę, i ranek zdawał się być taki ochotny, roboczy, wówczas ten śpiew kanarka stwarzał groteskową atmosferę jakiejś beztroski, która nabierała posmaku niesamowitej ironii, skoro się spojrzało w miejsce, skąd ten śpiew pochodził. Czasem powodowana miłosierdziem Ela spuszczała na sznurku, z ganku, oglądając się czy nie widzi tego pani Gorlicka, specjalnie umocowany garnuszek z jakąś zupą czy kaszą. Dzieci oblegały ten rozbujany garnek, wyrywały sobie jedyną łyżkę, którą przezorna Ela w nim umieszczała, albo jadły wprost, rękami, o ile to nie był płyn. Zresztą pani Gorlicka posyłała im od czasu do czasu jakieś resztki do jedzenia. Kamil często wpatrywał się w to podwórko, urzeczony jego sugestywnym nastrojem. Wspominał podwórko na Złotej, później u ciotek, na Leszczyńskiej, dalej groźne w swej martwocie podwórko u Piszczków i to... Wszystkie były dla niego przyczyną posępnych zadumań i mimowoli odczuwał jakąś przynależność do tych neutralnych terenów zbiorowego życia kamienic... przynależność człowieka miasta.
Dzień w mieszkaniu pani Gorlickiej rozpoczynał się w kuchni. Ledwie brudny i bolesny świt zimowy przywierał do oszronionych szyb, rozprażone snem dziewczyny wlokły się do kuchni, zapalały lampę i gotowały kawę na prymusie, wielki garnek, który miał starczyć na cały dzień. Ledwie się umyły i uczesały, przychodziła pani Gorlicka w niebieskim, flanelowym szlafroku z postawionym kołnierzem z żółtym papierosikiem w palcach i niby surowy oficer wydawała polecenia z gromką energią, godniejszą istotniejszej sprawy niźli kwestia zup czy jarzyn. Śniadanie wszyscy jedli w kuchni, niedbale, często na stojąco i w pośpiechu. Około dziewiątej życie popadało w rytm regularny. Ela sprzątała pokoje, Alina zajmowała się obieraniem jarzyn do gotowania, pani Gorlicka wychodziła na miasto załatwić sprawunki na dzień jutrzejszy, chłopcy włóczyli się po mieszkaniu wymyślając bzdurne zajęcia, do tego stopnia nawet, że kiedyś stali w odwróconym taburecie na środku jadalni i to miał być okręt. Czuli się potem zawstydzeni i przez kilka godzin unikali spojrzenia sobie w oczy. Najchętniej przesiadywali w kuchni, pomagali Alinie w drobnych zajęciach, czasem wychodzili na ganek, gapili się w dół, na życie Kamionków. O jedenastej zaczynała się krzątanina, syczały pokrywy na garnkach, unosiły się parne i smaczne wonie, tasak stukał po desce, pani Gorlicka próbowała potraw, wydawała rozkazy w aureoli oparów. Wtedy chłopcy nieodłącznie towarzyszyli życiu kuchennemu, kręcili się pokornie wokół pani Gorlickiej, czyhając na jej łaskawe słowo lub jakiś kąsek z garnka. Jej system traktowania ich na równi, sprawił, że prześcigali się w uzyskaniu jakiegoś wyróżnienia, ale współzawodnictwo to odbywało się w spokoju i z godnością. O dwunastej pani Gorlicka zajmowała miejsce przy stoliku, w przejściu, między jadalnią a przedpokojem. Dziesięć po dwunastej przychodził pierwszy gość, otyły zasapany pan Fetke, który kordialnie witał się z panią Gorlicką, dwie, trzy minuty rozmawiał o pogodzie lub jakim nieciekawym zdarzeniu, potem siadał przy oknie, wycierał bibułką łyżkę, nóż i widelec, patrzył pod światło, jakby te rzeczy były przezroczyste, po czym połykał pigułkę i zabierał się do zupy, przyniesionej przez Elę. Potem wchodzili i wychodzili goście; w jadalni było gwarno do trzeciej. Pani Gorlicka jadła obiad sama w jadalni, gdy już wszyscy wyszli i Ela sprzątała ze stołów. Chłopcy dostawali obiad o pierwszej, w kuchni. O czwartej jadalnia stawała się nem i pani Gorlicka zasiadała pod palmą do fortepianu, kładła na blacie swą wielką, wyszmelcowaną, brzuchatą i zawsze niedomkniętą torbę z pieniędzmi, po czym zaczynała grać różne walczyki, urywki z oper, rzeczy przeważnie sentymentalne i nastrojowe. Chłopcy musieli siedzieć w pobliżu, przy stole nakrytym zielonym, pluszowym obrusem. Nudzili się obaj bardzo, ale udawali przejętych i rozmarzonych grą. Pani Gorlicka kilka razy powiedziała coś w rodzaju:
— Komedianci, wiem żebyście woleli ganiać się po plantach, a tu robicie rzewne miny... Cóż wam tak zależy, żeby mi pochlebić? Przecież to, co wam daję, jest moim obowiązkiem i nic ponadto osiągnąć nie możecie... konika na biegunach żadnemu nie kupię, więc pocóż się tak zgrywać?
Ale nie miała racji, myśląc, że chodzi im o jakieś materialne korzyści. Imponowała im i sami nawet nie wiedzieli, dlaczego ciągle pragną być blisko niej. Nudziła ich muzyka, ale bynajmniej nie popołudniowe posiedzenie. Byli jacyś odurzeni jej osobą.
Do piątej siedzieli w salonie. Później pani Gorlicka kładła się na kanapce, albo wychodziła. Do siódmej chłopcy gawędzili, albo włóczyli się po mieszkaniu. Nie znudzeni, nie smutni, ale jacyś ospali i niemrawi.
Po tygodniu pani Gorlicka posłała Kamila po raz pierwszy z obiadem dla Andrzeja. Dużą, podróżną torbę napełniła menażkami, wielkim chlebem, garnuszkiem ze szmalcem, setką domowych papierosów. Kamil wlókł się z tą torbą przez planty, ugięty pod jej ciężarem, przekładając ją z ręki do ręki, odpoczywając co kilka ławek. W końcu zziajany dotarł do bramy więziennej. Grupka ponurych, zgnębionych ludzi rozstąpiła się przed chłopcem. Odezwały się głosy współczucia i Kamila przejął gniewny wstyd. Ale swoim wyglądem sprawił nawet wrażenie na odźwiernym, który zaraz otworzył bramę, wziął torbę i kazał mu na nią poczekać. Kamil usiadł na jakimś wystającym kamieniu wsłuchany w przytłumiony szmer rozmów sprzed bramy, poruszony nieco swoją misją, wyrwany z ospałego życia ulicy Gołębiej. Już mu się nawet zamgliła postać ojca, kiedy nagle znów począł o nim myśleć z żalem i sympatią. Biedny, nic, tylko całymi dniami siedzi w swej mycce na głowie. Patrzy pewnie przez kraty, chodzi z kąta w kąt... Jak też mu się tam żyje? Nic, przyzwyczajony, nieraz już siedział... I jeszcze pewnie będzie siedział nie raz i będzie go zostawiał na łasce obcych ludzi, zamiast być z nim razem i żyć porządnie, jak wszyscy... Znów postać ojca zarysowała się wrogo i obco. I znów się poczuł jakby go przytłoczyło jakieś nieodwołalne zło.
Odźwierny wywołał go po nazwisku i zwrócił torbę. Kamil skręcił w boczną uliczkę, przykucnął we wnęce i zajrzał do tej torby. Z pustych menażek pachniało resztkami potraw i Kamilowi zdawało się, że czuje jeszcze ciepło ojcowskich rąk. Wbrew przypuszczeniom i pani Gorlickiej, wszystko zostało przejęte przez Andrzeja. Na dnie torby, pod płótnem, Kamil wyczuł palcami coś szeleszczącego. Wyjął duży kawałek zatłuszczonego papieru zapisany ręką ojca. Zamknął torbę i pobiegł na planty, tutaj usiadł na ławce i pogrążył się w czytaniu. Andrzej dość rozwlekle opisywał pani Gorlickiej swoje stany duchowne; że pełen wdzięczności nieomieszka po odzyskaniu swobody złożyć całe swe życie u jej stóp, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie i jeśli powinęła mu się noga, to po raz ostatni i teraz, kiedy w osobie pani Gorlickiej ujrzał cel swego życia i mroczną, jałową przeszłość... teraz z tym większą energią weźmie się do ustabilizowania życia ich czworga i jak łódź po burzy wpłyną do spokojnej zatoki szczęścia i dobrobytu. Dalej Andrzej prosił panią Gorlicką, aby pokierowała wychowaniem Kamila bezwzględnie i surowo, bo chłopiec na skutek dotychczasowego przebywania wśród ludzi słabych i nieciekawych, jest jakiś skrzywiony psychicznie, zahukany i o chwiejnym charakterze. Później już wspólnie pokierują tak losem synów, aby wyrośli na silne, męskie jednostki. Niech tylko pani Gorlicka ufa mu i wytrwa w pomocy, a da Bóg, Andrzej postara się wypełnić jej życie sobą i poprowadzi w jasną przyszłość. „Po dniach próby i rozłąki znajdzie pani w moich ramionach oparcie i ukojenie, którego i ja również potrzebuję. Stęskniony ale cierpliwy — Andrzej Kurant“.
Kamil włożył list z powrotem do torby z uczuciem chłodnej nieufności. Niewiele rozumiał, co to jest „chwiejny charakter“, ale czuł intuicyjnie, że coś się tu dzieje jego kosztem. I ogarnęły go myśli złe, pełne ponurej zaciętości, jak u kogoś kto się czuje użyty do cudzych celów. Poczuł, że otacza go coraz większe zło, że lepiej będzie podporządkować się jego wpływom. Świat mu się wydawał coraz podlejszy. W podświadomości postanowił myśleć tylko o sobie, nie walczyć dalej z pokusami, które mu to wrogie i smutne życie od dłuższego czasu podsuwało.
Dwa razy w tygodniu chodził z torbą pod więzienie. Podczas oczekiwania na zwrot torby i naczyń zawarł znajomości pośród grupy wyczekujących. Barwnie opowiadał o swoim sieroctwie, kłamał, starał się wzbudzić współczucie. Zwolna począł traktować wystawanie pod więzieniem jako rozrywkę. Przestał byś onieśmielony, oczy jego straciły urok smutku, stały się żywe i bystre. Wyjmował listy z torby i czytał je: puste, powtarzające się, nieszczere słowa. Któregoś dnia zmarzł, stojąc pod więzieniem i kiedy wreszcie zwrócono mu torbę, odbiegł kilkanaście kroków od więziennej bramy, stanął pod murem i tupiąc zmarzniętymi, nieznośnie piekącymi stopami, począł szlochać z bólu. W pewnej chwili posłyszał nad uchem współczujące słowa, odwrócił się i zobaczył czysto, zamożnie ubraną staruszkę. Pytała go, dlaczego płacze. Zalewając się łzami, odpowiedział, że mu żal tatusia, który siedzi w więzieniu, a on sam jest na łasce obcych ludzi. Staruszka miała łzy w oczach i wręczyła mu pięć koron, całując go i głaszcząc po głowie. Rozstali się, Kamil pobiegł do domu, zapominając o bólu. Od tej pory płakał dość często, czasem zaczepiali go przechodnie, zbierał datki.
Już marzec skrofulicznie plugawił się za oknami, nawet miastu odbierał majestat wieków, cały ten jego wyniosły nastrój. Ciekło z dachów, pokurczeni przechodnie człapali zohydzonymi pluchą ulicami, śliskie bryzgi skakały spod kół „fiakrów“ ludziom do oczu. Nocami podpełzały niezdecydowane przymrozki, ściągały wilgoć w delikatną szklistą powłokę, rankami tajało to pod młodym, niemrawym słońcem, nieszczere ciepło tumaniło ludzi, którzy powłóczyli się koło wystaw z ogłupiałymi minami, z jakąś nadzieją w mętnych oczach. Rozbestwione koty jęły produkować koszmarne, rozhuśtane na wietrze noce.
Ostatni gość powiedział pani Gorlickiej „padam do nóżek“ i „całuję rączki“, po czym ucałował te rączki i wyszedł. Podczas gdy Ela sprzątała jadalnię, pani Gorlicka stała w oknie, ćmiąc swego papierosika. Zamyślona wpatrywała się w siną ścianę przeciwległego domu; ponury, pokryty zaciekami ekran, na którym nic się nie działo. Pani Gorlicka była pod wrażeniem ostatniego listu Andrzeja i słowa „...a po nocach uroczny czar wdzięków pani dobrodziejki, których nie danym mi było jeszcze zakosztować, z celi mojej piekło czynią...“ sprawiły, że panią Gorlicką od dwóch dni wstrząsały jakieś dreszcze, myliła się w rachunkach i popadała w zadumy. Wszystko wydało jej się nagle bez sensu i tylko te słowa huczały w głowie, plącząc się i zmieniając kolejność. Często zaglądała w lustro, pokazywała sobie niebrzydkie jeszcze zęby, naciskała palcem pulchne policzki, i gładziła zmarszczki koło oczu i coraz większy ogarniał ją niepokój. Nagle spostrzegła, że idzie na wiosnę, że obumarła przyroda wypaca z siebie wszelkie brudy i na niebie są takie chwile, że pokazują się na nim różowe przezroczystości. Wczoraj po południu zabrała ze sobą Kamila na miasto, kupiła mu parę porządnych butów i dwie koszule. Po sprawunkach zaprowadziła go do cukierni, kazała mu podać filiżankę czekolady z biszkoptami i podczas kiedy zdziwiony chłopiec jadł i pił, delikatnie wypytywała go o zwyczaje Andrzeja, starając się tak zadawać pytania, aby postać jego wypadła jak najkorzystniej. I teraz oto, stojąc przed oknem, dziwiła się jak to z suchych i wyrachowanych zamierzeń matrymonialnych człowiek ten wyłonił się nagle jako ktoś bliski, ktoś kto sprawił, że pościel przez te dwie noce paliła ciało i życie stało się takie niecodzienne, jakby je kto zamieszał od spodu. Dziś rano była u sędziego śledczego, który zezwolił jej na widzenie się z Andrzejem. Miała pójść jutro i lękała się, czy aby nie powie mu za wiele.
Do jadalni weszli cicho Antek i Kamil. Było już uprzątnięte i wydeptana w południe jadalnia popadła w mroczną, poobiednią drzemkę. Chłopcy usiedli obok fortepianu, Antek wyciągnął z kieszeni guzik na sznurku i począł przy tym nieciekawym drobiazgu coś manipulować. Siedzieli cicho i przykładnie. Pani Gorlicka odczuła ich obecność, bo powiedziała, zbliżając się w ich stronę:
— Zagram wam dzisiaj „Opowieści Hoffmana“... w sam raz na taki słotny, marcowy dzień... Przyjdzie wiosna, będę grała weselsze rzeczy.
Położyła wydętą, zatłuszczoną torbę na fortepianie, zasiadła i uderzyła w klawisze. Grając, przechylała głowę i poruszała ramionami. Z okien prószyło mrokiem, na ulicy zaklekotały miarowo końskie kopyta, zaturkotały koła, ucichło i tylko smutna, deszczowa melodia unosiła się w sennej jadalni. Zasłuchany i jakby urzeczony Kamil, wstał i cichutko podszedł do fortepianu, oparł się łokciami o blat i patrząc w zacierającą się w mroku twarz pani Gorlickiej, nerwowymi ruchami palców wyciągnął z torby miękki, niby kawałek sukna, banknot. Po czym westchnął, chwilę posiedział przy Antku, wstał i na palcach, aby nie mącić koncertu, wyszedł do klozetu. Tu owinął banknot kawałkiem gazety i schował go pod rurę. Odczekał chwilę, pociągnął za łańcuch i wrócił do jadalni. Ostatnie tony zdawały się jeszcze trzepotać w palmowych liściach. Pani Gorlicka wstała, wzruszona jakaś i łagodna, pogładziła głowy chłopców, pozwoliła im przejść się trochę z tym, żeby wrócili na siódmą, po czym ułożyła się na kanapce.
Szli przez Rynek, zatrzymując się przed wystawami sklepów. Wieczór był ciepły, obok trotuaru biegły rzędem oklapłe kopce brudnego, topniejącego śniegu, w rynsztokach wartko płynęła gęsta, brunatna woda, trotuary były mokre i z dachów ciekły strugi. Kamil był ożywiony, trzymał Antka pod rękę, wyrażał mu swoje pragnienia co do rzeczy rozłożonych na wystawach, mówił o tęsknotach za kinem, za jakąś dobrą czekoladą i sodową wodą z sokiem. Antek ociężale potakiwał, mruczał coś, tępy i wałkoniowaty. Powoli zapuścili się w Sukiennice, między różne wesołe dla oka drobiazgi, w gwar i ciasnotę, Kamil uskarżał się przed Antkiem:
— Powiedz tylko... kiedy się ma co jeść i gdzie spać, to jeszcze nie wszystko! Każdy człowiek, a co dopiero takie chłopaki jak my, lubi różne przyjemne rozrywki i smaczne rzeczy. Tylko, że my znów nigdy nie mamy pieniędzy, a na świecie tak już jest, że wszystko tylko dla dorosłych... Męczymy się i tyle! A jak to jest cudownie kupić sobie coś morowego do jedzenia, pójść do iluzjonu, usiąść w rzędzie i... patrzysz na jakiś bandycki obraz, wcinasz jak stary... Bez pieniążków nic nie poradzi!
— Lepiej, bracie, nie myśleć o tych rzeczach, bo się przychodzi do takich pomysłów co to poprawniakiem pachną... Jak to ze mną było — westchnął Antek.
Kamil pochylił się, zajrzał mu jakoś od dołu w twarz i ciągle trzymając go pod ramię, powiedział:
— Boś ty tak głupio i za dużo zabrał... Zaraz do Ameryki i biżuterię... Przecież na takie rzeczy, jak to mówiliśmy, potrzeba nie dużo... Dorośli mają i tak zawsze dużo pieniędzy, to można im te parę groszy podebrać i nawet nie poczują... Ty myślisz, że twoja matka wie, ile ma w tej torbie?... A przecież ździebko z tego może nam tyle fajności pokazać... Gdyby to była moja matka! Aleś ty syn, tobie nie taki grzech jak mnie, obcemu co z jej wiktu i opierunku korzysta! Śpisz z matką, czasem zostawi gdzie torbę, zamyśli się z roztargnienia, to bierz sobie troszkę, żeby było nieznacznie, tyle tylko co na te nasze rzeczy potrzeba... I nic się nie spostrzeże!
— Do torby to ja się boję... ja się tam na tych pieniądzach nie znam, nie wiem co, ile... A do poprawniaka już za żadne skarby bym nie wrócił... Tyś jest ode mnie obrotniejszy, wyciągnij czasem z koronę...
— Ty obcemu każesz matkę okradać, tak!... Tyś jest jej bliski a po jej śmierci wszystko w domu to i tak będzie twoje, ty głupi! Zabierasz ze swego, a jak wezmę ja, obcy, to będzie kradzież!... Jak podbierzesz te parę koron od czasu do czasu, to się nawet nie spostrzeże, a jak żeś nabrał złota i brylantów, toś wtedy dopiero krzywdy matce narobił... Mówię ci, Antoś! Ja będę zawsze na straży i tylko co, jak będzie wracała po torbę, zaraz zaśpiewam... Lalala! Nie bój się nic... wszystko będzie fajno!
Antek milczał długą chwilę, w końcu powiedział niepewnie:
— Nie ma takiego pośpiechu... do tej pory żyliśmy se bez tego, to i teraz trochę wytrzymamy... Będzie jaka okazja, to popróbuję...
Słabe hamulce dziecięcej, niewyrobionej woli poczęły pękać w okresie, kiedy — zdawałoby się — najmniej było do tego istotnych przyczyn. Nie był głodny, miał opiekę, towarzystwo rówieśnika, nad którym górował inteligencją, co dogadzało jego ambicji i powinno raczej działać na dobro charakteru. Dlaczego to zło nie opanowało go w okresie nędznej egzystencji u ciotek, kiedy miało dogodniejsze warunki? Przecież kiedy zabrał — i to dzięki przypadkowi — dwie marki z książki ciotki Zosi, cierpiał wyrzuty sumienia i przy pierwszej okazji zwrócił je. Nigdy nie miał złych skłonności, ale oto najniespodziewaniej począł brnąć z premedytacją i na chłodno. To prawda, że ten imponująco kształtujący się w chłopięcych marzeniach ojciec przyczynił się do duchowego rozprężenia Kamila, skoro się tylko ucieleśnił. Wyimaginowana wszechmożność przeistoczyła się w szare i przytłaczające nieznośnie indywiduum. Słońce, do którego garnęły się chłopięce nadzieje, okazało się chłodną i posępną lampką. Kamil ugiął się pod przemożnym działaniem przykładu ze strony, która wydawała mu się najwyższą instancją wpływów na jego losy. Podświadomość mówiła mu: nie twoją rzeczą jest uchylać się od wpływów środowiska i codzienności bytowania, które cię, jako dziecko, wychowuje. Zresztą Kamil począł żyć poomacku i tylko dniem, a zasięg jego umysłowości skurczył się w ramach spraw błahych, prawdziwie dziecinnych.
Kradł podczas popołudniowych posiedzeń na własną rękę i bez wiedzy Antka. W momentach, kiedy pani Gorlicka odurzona muzyką kiwała się w mroku nad klawiszami, wyciągał zwinnymi palcami banknoty z torby, z kształtu wyczuwając ich wartość. Głównie starał się zdobyć za każdym razem dwudziesto­‑koronówkę, bo większe sumy trudne były, ze względu na jego wiek, do zmiany. W pamiętnym dniu pierwszej kradzieży, wyciągnął nieopatrznie stu­‑koronówkę i przez kilka dni nie mógł się zdecydować na zmianę tak dużej sumy. Zmienił to wreszcie u kupca w innej dzielnicy miasta, twierdząc. że mamusia go z tym wysłała. Poza tym obawiał się, że pani Gorlicka łatwiej może spostrzec brak większego banknotu. Antek na skutek namów Kamila podkradał drobne sumy, parę koron najwyżej. Nieopatrznie stał się kozłem ofiarnym, dostał się w szpony Kamila, który zrobił z niego coś w rodzaju swego sługi, grożąc, że każdej chwili powie o wszystkim pani Gorlickiej. Przy tym Kamil asekurował się Antkiem na wypadek przyłapania go przez matkę na kradzieży. Jasne, że brak tych większych sum także byłby Antkowi przypisany. Początkowo Antek starał się wyrwać spod despotyzmu Kamila, ale gnębiony lękiem ewentualnego powrotu do poprawczego domu, zrezygnował w końcu i stał się bezwolnym narzędziem wszelkich kaprysów Kamila. Spełniał wszystkie jego zachcianki. Nocami wymykał się z sypialni, przynosząc Kamilowi smakołyki i papierosy. Przychodził w koszuli, ze świecą w ręku, siadał u nóg Kamila, który leżąc na swej kanapce, zajadał leguminy, palił papierosy i kazał zabawiać się opowiadaniami. Stał się wymagający, miewał niezwykłe pomysły. Zaciągając się dymem, kapryśnie rozwalony, kazał Antkowi tańczyć przed sobą. W chwiejnym świetle świecy przeginał się zmaltretowany chłopak, wyrzucając gołe nogi spod długiej, nocnej koszuli, z lękiem spozierając w stronę drzwi, czy aby nie ukaże się w nich postać matki. Ale pani Gorlicka spała twardo zmorzona ruchliwym i pracowitym dniem. Czasem Kamil kazał Antkowi zdejmować koszulę i łazić na czworakach. Chichotał przy tym w poduszkę. Zwolna począł się pastwić nad Antkiem. Kazał mu się kłaść obok, klękał na nim, dusił go poduszką, tłamsił nos dłonią, pakował mu palce do ust. Kiedyś polecił Antkowi pocałować się w tyłek i Antek po chwili wahania, zrobił to. Innym razem, kiedy Antek nago klęczał na podłodze, oczekując dalszych rozkazów, Kamil zerwał się z kanapy, usiadł okrakiem na jego grzbiecie i kazał się obnosić. Tu zdawało się, że Antek postawi wszystko na kartę i poskarży się matce, ale Kamil spostrzegł, że przeholował, przeprosił go i przez kilka nocy dał mu spokój. Czasem, korzystając z pozwolenia pani Gorlickiej pójścia na spacer, zabierał Antka do kina, wypełniał przyobiecany program rozkoszy. Ale Antek udręczony koszmarem swej sytuacji, wolał raczej przesiadywać w domu i wogóle starał się unikać Kamila. Więc Kamil pod pretekstem wizyt u Piszczków, spacerów, przedłużając swoją nieobecność w dni ojcowskich obiadów, wałęsał się po mieście, skupował jakieś portmonetki, latarki elektryczne, sztuczki z magicznego sklepu, sensacyjne książeczki. Zjadał i spijał niesłychane ilości słodyczy, przesiadywał w kinach. Martwił się, że nie może sobie kupić jakiejś solidnej rzeczy, na przykład roweru czy strzelby, tak zwanej wiatrówki. Ale toby mogło zwrócić uwagę pani Gorlickiej, która zajęta prowadzeniem interesu i całym swoim wewnętrznem życiem nie spostrzegła częstych wycieczek Kamila. Pewnego dnia Kamil spotkał młodego Piszczka. Zaprosił go do cukierni, począł mówić, że mu się świetnie wiedzie, ma dwóch korepetytorów, lada dzień narzeczona tatusia i on spodziewają się uwolnienia ojca. Prosił Julka, aby się zechciał spotkać z nim jakiego wieczoru, połazić trochę po mieście. Julek się zgodził i stwierdził, że mimo różnicy wieku, może się z Kamilem dogadać, że Kamil jest wyjątkowo rozwinięty na swoje lata. Kiedy Kamil chciał zapłacić za ciastka i czekoladę, Julek zawołał:
— Bójże się Boga!... skądże ty masz pieniądze... ja zapłacę!
— Ja pana zaprosiłem. Moja ciotka z Warszawy jest bogata i przysyła mi pieniądze... Mam napewno więcej od pana, bo przecież wiem jak panu skąpią w domu... Czasem tak się zdarza, że mały chłopiec jest bogatszy od starego... co ja winien jestem, że mam bogatą ciotkę.
To wyjaśnienie uspokoiło Julka. Umówił się z Kamilem na najbliższą niedzielę, na siódmą wieczór.
Spotkanie to nasunęło Kamilowi pomysł w związku z rozszerzeniem swobody. Powiedział pani Gorlickiej, że syn tych Piszczków, u których mieszkał, dorosły już student, zaproponował mu parę godzin lekcji codziennie, wieczorem. To jest skaut, bardzo porządny człowiek, który lubi Kamila i chce go trochę poduczyć, żeby Kamil nie zapomniał tego co umie. Pani Gorlicka zgodziła się na to chętnie. Myśl, że mało się zajmuje wychowaniem Kamila, dokuczała jej od dość dawna i teraz ten ciężar brał na siebie ktoś inny. Spostrzegła przy tym, że od dnia, kiedy Andrzej zajął jej serce, Kamil począł ją mniej zajmować i troskę o jego wychowanie odkładała na czas połączenia się z Andrzejem. Teraz Kamil miał wieczory wolne, często wracał do domu około dziesiątej. Kupił sobie parę zeszytów, książkę arytmetyczną oraz historię Polski, przy czym ta fikcja sprawiła, że począł się uczyć naprawdę. I tak mijały te dziwne dni zakłamanego życia. Okradanie surowej i wyniosłej pani Gorlickiej sprawiało mu niesłychaną satysfakcję. Nie mogąc wydać wszystkich pieniędzy odkładał je. W schowku pod rurą w klozecie miał ukrytych około trzystu koron. Suma ta przejmowała go chwilami lękiem. Ograniczył swój kontakt z torbą pani Gorlickiej; brał raz na tydzień jakieś dwadzieścia koron, żył przeważnie z kapitału. Kilkoma koronami, które kradł od czasu do czasu Antek dzielił się sumiennie, przy czym mniej go maltretował. Kładąc się później spać, zmęczony rozrywkami, zwalniał go od nocnych odwiedzin. Z ojcem widział się raz jeszcze w więzieniu. Dalekie i obojętne mu było, co mówił tęgi pan w mycce. Słuchał nieuważnie, myślami pogrążony w nowych koncepcjach rozrywkowych. Żył chwilą, obojętny dla spraw, które nie tyczyły jego namiętności. Zachowywał się cicho i potulnie w tym domu, objętym uregulowaną drętwotą, sztucznie i nazbyt ożywionym w godzinach południowych, popadającym w senną nudę popołudnia i wieczoru. Między kuchnią i pozostałymi pokojami snuła się tylko barwna i niepokojąca Ela, odcinając się od szarzyzny gibką postacią, szkarłatem warg i przytłumionym, pełnym tajemnego smętku, śpiewem. Pani Gorlicka dała wyraz swemu zaufaniu do Kamila, pozwalając mu wchodzić do antykwarsko­‑spiżarnianej sypialni. Kamil zachodził tam przeważnie rankami, kiedy pani Gorlicka udawała się do kuchni. Wylegiwał się obok Antka w szerokim, staroświeckim łożu, delektował się kompotami na zimno lub leguminami, gawędził z przytłoczonym jego indywidualnością towarzyszem, czasem próbował dokazywać, ale Antek reagował na te zaczepki sztucznie, nieszczerze uśmiechnięty.
Pewnej niedzieli, pani Gorlicka, jak zwykle w dni świąteczne, wybrała się z chłopcami do kina. Jak zwykle, wyszli z domu kwadrans po czwartej, o wpół do piątej Kamil stanął w ogonku do kasy, tuż przed okienkiem ustąpił miejsca pani Gorlickiej, która wykupiła bilety. Potem weszli w tłum ludzi oczekujących końca poprzedniego programu. Chłopcy stali w tej ciżbie przytuleni do pani Gorlickiej, wdychając stęchły zapach jej krótkiego, fokowego kubraczka. Omijali się wzrokiem, przejęci sztucznością tej rodzinnej wycieczki. Pani Gorlicka zachowywała się z poważną łaskawością, rada, że robi chłopcom dość kosztowną przyjemność. Wygrzebała właśnie spomiędzy banknotów i papierzysk w torbie zatłuszczoną paczuszkę, rozwinęła ją i rozdzieliła na trzy części spory kawał szarlotki. Chłopcy szybko uporali się z ciastem, ale pani Gorlicka jadła powolutku, podsunąwszy garść lewej ręki pod brodę, aby oszczędzić okruchy. Było duszno, ludzie pocili się, chuchali sobie w nosy różnymi obiadami, czasem tłum zafalował, ktoś krzyczał: „Sera, sera!“... Człowiek w liberii trzymał w garści brzegi ciężkich, czerwonych kotar, spoza których sączyła się melodia skrzypiec i pianina. Kamil z trudem ukrywał ziewanie. Był tak zblazowany, że atmosfera ważności tej chwili, która emanowała od pani Gorlickiej przejmowała go mdłym podrażnieniem. Przy tym celebracja nad tym ciastem, ten łagodnie strofujący wzrok pani Gorlickiej, kiedy przyduszony przez jakiegoś barczystego jegomościa, Kamil syknął. Wielka rzecz... Kino miał codzień, albo i dwa razy dziennie... Co do słodyczy... No, o tym już nie warto wspominać. Ale zachowywał pozory, zwłaszcza że kotara rozsunęła się, ludzie poczęli się tłoczyć i w Kamilu odezwała się przecież żyłka kinomana. Usiedli po bokach pani Gorlickiej, niecierpliwie oczekując początku. Ale kiedy ekran pokrył się obrazami, Kamil ze smutkiem spostrzegł, że już był na tym filmie. Był to w dodatku wyjątkowo nudny, salonowy obraz, gdzie ludzie tańczyli, całowali się i tylko jedno miejsce było dość ciekawe, tuż przy końcu, kiedy dwaj panowie we frakach pobili się po twarzy o panią w tiulowej sukni, i kiedy jeden do drugiego strzelił z małego, bębenkowego rewolweru. Kamil jako tako przetrwał ten obraz i wstał z ulgą po ostatnim akcie. Pani Gorlicka była wzruszona, wyciągnęła z mufki chusteczkę i przytykała ją do zaczerwienionych powiek. Wyszli na straszliwie realną i smutną ulicę. Wlekli się do domu; pani Gorlicka była poruszona dramatem, rada, że jej w życiu nic podobnego się nie zdarzyło, że wraca w domowe, własne zacisze, że napije się kawy gorącej i zje chleba z marmeladą, że położy się po dniu wypoczynku, zaśnie z ufnością, oczekując rychłych zmian na lepsze i wstanie rano z ochotą, aby znów rozpocząć skrzętny i pracowity tydzień. Obok szedł Antek ze zwieszoną głową, z duszą toczoną lękiem, rozpatrujący posępny rejestr swych przewin. Kamil przemyśliwał jakby się wymknąć z domu po kolacji, co było trudne, ze względu na niedzielę, która jakoby była wolna od korepetycji. W kuchni czekały na panią obute i odświętnie ubrane dziewczyny. Alina zaczęła rozpalać primus, Elę pani Gorlicka zaraz zwolniła, pokrajała chleb, powiedziała do Aliny, aby ją powiadomiła, kiedy kawa będzie gorąca, po czym udała się do sypialnego. Antek utknął przy drzwiach od ganku, wpatrzony w czerń za szybami. Kamil jeździł kuchennym nożem po stole, osowiały, z brodą na krawędzi. Raptem zaszemrało w drzwiach od przedpokoju; uniósł głowę i zobaczył tam znieruchomiałą, bladą i naładowaną czymś niedobrym, panią Gorlicką. Skupił się momentalnie i uczuł w sercu chłodny spokój. W ręku pani Gorlickiej zwisała wychudła od pustki, otwarta, niby czarny płat grozy, torba. I nagle odezwał się drżący, powstrzymywany od wybuchu, głos pani Gorlickiej:
— Alina! Biegnij w stronę plant... Ela nie mogła ujść daleko... poznasz ją po czerwonym berecie... Przyprowadź ją tutaj w tej chwili. Zostaw primus i biegnij...
Alina także pobladła, narzuciła chustkę na głowę i wyszła drobnym kroczkiem. Pani Gorlicka ciężko usiadła przy stole, miękko klapnęła torbą obok siebie i w ciszy straszliwej wlepiła oczy w to miejsce, gdzie stał odwrócony tyłem chłopiec z głową wciśniętą w ramiona, znieruchomiały, a jednak sprawiający wrażenie, że drżą mu plecy. Budzik zdawał się tikać nerwowiej niż zwykle i Kamil nagle poczuł, że serce jego bije w rytmie tego zegara. Pytająco i jakby nasłuchując, patrzył w lekko różowiejącą twarz pani Gorlickiej. Przez chwilę wzrok jej musnął jego twarz, ale zaraz powrócił na dawne miejsce. Kamil czuł, że najlepiej byłoby odezwać się, powiedzieć coś zdziwionym tonem, ale lękał się poruszyć ustami. Lepiej niech go przymuszą do mówienia. Tak upłynęło dziesięć minut i w przedpokoju odezwały się kroki. Do kuchni weszły zaniepokojone dziewczyny. Ela zawołała od drzwi:
— Stało się co... że mnie pani zawróciła?
Pani Gorlicka wstała i potrząsnęła torbą. Dziewczyny pytająco spojrzały sobie w oczy. Pani Gorlicka zaczęła mówić, już spokojnie:
— Nic podobnego jeszcze się w tym domu nie zdarzyło.. W tej torbie trzymam zawsze wszystkie moje pieniądze, które liczę rzadko, bo nie widzę tego potrzeby... Nie jestem otoczona złodziejami i torba ta jest jakby cząstką mnie, tak jestem z nią zżyta... Zginęło z niej osiemset koron, jak to wynika z książki rachunkowej i z obliczenia gotówki sprzed dwóch miesięcy. Na ulicy nikt nie ukradł, bo ja tę torbę zbyt czuję... A jakby nawet ukradł, to wszystko, a nie część. To się musiało stać w domu, bo tylko w domu oddalam się czasem od tej torby i tylko wtedy, kiedy są sami domownicy... Kto z was ukradł te pieniądze?... Antek, podejdź do mnie...
Antek odrazu zaczął płakać i zbliżając się do matki, mówił po przez łzy:
— Nie wziąłem nic... ani centa... Teraz to wszystko na mnie... bo jak raz wziąłem te złote rzeczy, to już teraz zawsze ja... A na co jabym tyle pieniędzy obrócił... ciągle w domu siedzę... nie brałem... nic nie brałem...
— Tyś nie wziął... więc która z was?
Ale dziewczyny rozpłakały się i tak szczerze zaklinały o swej niewinności, że pani Gorlicka zwróciła się do Kamila:
— I ty również nic o tym nie wiesz?
Kamil wstał od stołu i patrząc w oczy pani Gorlickiej, powiedział drżącym głosem:
— Ja proszę pani, raz tylko wziąłem koronę, ale nie z torby, tylko leżała na stoliku... Gdzie jabym pani kradł pieniądze, kiedy pani jest dla mnie taka dobra... Myślałem, że tę koronę zostawił jakiś gość, a tak mi było potrzeba paru groszy...
— Ach, daj spokój ze swoją koroną... Boże, Boże... co to może być... tyle pieniędzy... Mogłam się omylić o kilkadziesiąt, o sto koron, ale nie o blisko osiemset... Co ja pocznę...
Mówiła to złamanym głosem, ale oczy miała suche i to Kamila trochę umacniało, bo lękał się kobiecego płaczu. Pani Gorlicka jakaś zbolała i przygarbiona wyszła z kuchni. Ela otarła oczy, przypudrowała się, poprawiła beret i mówiąc coś w rodzaju: „Interesy mają do człowieka spod ciemnej gwiazdy...“ skwapliwie wybiegła z pokoju. Alina płacząc coraz gwałtowniej, odstawiła kawę z primusa, usiadła w kącie pod drzwiami i tam już na dobre pofolgowała żałości. Kamil znacząco mrugnął w stronę, wycierającego pięścią oczy, Antka, ale ten spojrzał na niego z jakąś odrazą i odwrócił się. W kuchni było przykro i Kamil ciężko parał się z zalewającym go niepokojem. W pewnej chwili posłyszał swoje imię. To pani Gorlicka wołała go z sypialni. Porwał się tam i w biegu uchwycił błagalne spojrzenie Antka. Pani Gorlicka stała między dwiema świecami co paliły się na tualetce, i w lustrze naciskała kapelusz na głowę, po czym długą szpilką przypięła go do włosów. Z otwartego okna szedł wietrzyk, płomienie świec drżały, w pokoju panowała atmosfera dramatu i decyzji. Pani Gorlicka powiedziała, nie odwracając głowy w stronę Kamila:
— Pojedziesz ze mną... Jakoś muszę wyjaśnić sprawę... Już sama nie wiem, komu ufać... kładź paletko, zaraz wychodzimy...
Zabiło w nim serce. Napewno idą na policję... tam podobno biją, może lepiej odrazu wszystko powiedzieć... Ale to przecież nie osiemset... najwyżej czterysta mógł zabrać w tym okresie. Dlaczego aż tyle brak? Ta niespodziewana i gruba nadwyżka umniejszała w jego pojęciu poczucie winy, ba, coraz bardziej pomijał swoją osobę w tej sprawie i poważnie zaczął się zastanawiać, kto też mógł ukraść te pieniądze.
Wsiedli w tramwaj i długo gdzieś jechali pogrążeni w domysłach. Kamil rozglądał się wśród osowiałych pasażerów, rozleniwionych świętem i ponuro patrzących w szarą przyszłość roboczego tygodnia. Po kwadransie jazdy wysiedli na wietrznej i opustoszałej, pełnej błotnych wądołów, ulicy Krowoderskiej. Pani Gorlicka skierowała się w stronę koślawego, drewnianego domku. Weszli w sień pełną swędu kuchennego i po ciemnych, skrzypiących schodach wydostali się przed sczerniałe drzwi z tabliczką: M‑me Demeter. Pani Gorlicka zastukała, ktoś przyczłapał od wewnętrznej strony i jakby chwilę węszył przez szpary. Po chwili drzwi zaskuczały i oboje znaleźli się w trupem cuchnącym, słabo oświetlonym pokoju, pełnym starych gratów, ze ścianami obwieszonymi zakopconymi reprodukcjami i pocztówkami w formie wachlarzy. Powitało ich babsko otyłe w wyszmelcowanej, włóczkowej sukni, z plackami różu na obwisłych policzkach i o parszywym spojrzeniu wyblakłych oczu. Znały się widać, bo baba poprawiła aksamitny czepiec na głowie i powiedziała:
— O, kopę lat dobrodziejki nie widziałam... Z kart czy z ręki... albo razem?
Pani Gorlicka usiadła z rękami w mufce i powiedziała: „Nie, może z kart“, po czym opowiedziała sprawę zaginionych pieniędzy. Wróżka wsunęła palce pod czepiec i poczochrała się. Wyciągnęła zza pazuchy pulchne od brudu karty i zaczęła je rozkładać. Kamil czuł lodowaty ucisk, gdzieś w tyle głowy. To straszne, jest zgubiony. Oparł się o poręcz łóżka i ciężko oddychał. Stał w półcieniu i widział w zasięgu światła dwie groźne, ponure kobiety. Wróżka mówiła miękkim, maślanym głosem:
— Są dwie kobiety odwrócone od siebie, a pod nimi młody brunet, a wszystko troje wiedzą coś o pieniądzach... ale nie oni ukradli... Poważny blondyn z podróży ma te pieniądze schowane, a dostał je od jakiegoś nieletniego chłopczyka...
Kamil przymknął oczy i czuł, że głowę rozsadzają mu straszne, skłębione myśli. Postanowił, że jeśli pani Gorlicka słowem się do niego odezwie, padnie do kolan i wyzna wszystko.
...Ale ten chłopczyk tylko był posłany... przez tego, co je ukradł... A ukradł je jakiś z ulicy... w jakimś tłoku... Nie zna go pani, bo to... Zaraz, wezmę kulę...
Teraz wróżka pochyliła się nad kryształową kulą, przesłaniając oczy dłońmi. Mówiła tajemniczym, sepleniącym szeptem:
— Widzę tłok... jakieś zbiorowisko... ten sam, pcha się na panią... o, wyciąga... kilka papierków... wymyka się... przeciska... wsiada w fiakra... piją gdzieś i bawią się... tylko nie wiem gdzie... gramofon gra... jakieś kobiety... Nie, to nie zabrał nikt z domu, moja pani, to obcy — dokończyła wróżka już trzeźwym głosem, wstając od stolika.
Pani Gorlicka wcisnęła jej w garść jakieś pieniądze i wyszła z miną jakby sama popełniła coś zdrożnego. Znów wracali tramwajem. Świat cały wydał się Kamilowi nagle brechtą potworną, poczęły się w nim odzywać wyrzuty sumienia i przytłaczał go wstyd, że oto dzięki niemu ta poczciwa osoba musiała się tak poniżyć, pozwoliła się tak okłamać. Ogarnęła go czczość jakaś i wstręt do siebie. Obrzydły mu już te kina i te wszystkie słodkie paskudztwa... Wyjmie wszystkie pieniądze spod rury, podrzuci gdzieś pod łóżko... nigdy już nie będzie kradł... Ale przecież nie on wziął wszystko, ktoś tu kradł jeszcze... Antek kradł rzadko i to po parę koron...
Weszli do przedpokoju. W czerni jadalnego czaiły się niewyraźne sprzęty, niby ohydne, żywe stwory. Szyby okien błyszczały drwiąco jakoś, czarnym matem. I nagle coś zakotłowało się w jadalnym, zapałka wypaliła się w rękach pani Gorlickiej i w tej ciemności rozległ się zachrypły od płaczu, pełen wstrętnej, zalęknionej skruchy, głos Antka, tuż tuż, u kolan pani Gorlickiej, koło bioder Kamila; lepiący się, namolny:
— ...Oj, mamo droga... kochana matusiu... to ja kradłem... bo mi Kamil kazał po parę koron, a ja brałem więcej i składałem sobie... bo znów chciałem uciec... A te parę koron dawałem Kamilowi... on się dzielił ze mną... Ale to on mnie namówił... bo ja już nie chciałem kraść nigdy... więcej w życiu... A jak już zacząłem... to pomyślałem sobie, że można i więcej... Chowałem w schowku na ganku... o, mam tutaj... całe trzysta pięćdziesiąt koron... ale nie osiemset... nie osiemset... bo jużbym się chyba przyznał do wszystkiego!... Ja nie wiem kto to kradł... ale com wziął to oddaję... Myślę sobie niech już mnie matka znów odda do poprawy... bylebym tylko... bo już żyć nie mogłem z tego ciągłego strachu... Oj mamo, mamo... jak ja strasznie żałuję...
W tych ciemnościach mogło się zdawać, że Antek tarza się z rozpaczy po dywanie. Pani Gorlicka powiedziała tylko: „Boże, Boże drogi... to on... znów...“, poczem szybko podreptała zapalić lampę. Przy świetle Antek wyglądał strasznie. Spuchnięty jakiś z bruzdami brudu na policzkach, wymięty i o błędnym wzroku. Kucnął w kącie, ukrył głowę między kolanami i nie mając sił już płakać, jęczał tylko boleśnie. Kamil patrzył śmiało przed siebie, z podniesioną głową. Pani Gorlicka stanęła koło kuchni i zwiesiła głowę. W drzwiach pokazała się owinięta kołdrą, rozczochrana, ale ciągle jeszcze zapłakana Alina. Była zagapiona i wyglądała jak widmo. Pani Gorlicka powiedziała surowo: — Od dziś będziecie spać razem, w jadalnym... jeden na kanapie, drugi na podłodze, na zmianę. Stowarzyszyliście się skłonnościami, nie będę was rozdzielać. Po chwili uniosła głowę i powiedziała w stronę Kamila: — Ale jabym nigdy nie przypuszczała, że z ciebie taki wyrafinowany nikczemnik... Gdzieżeś to się tak wyszkolił... Technika i mimika jak na te lata... wspaniała... Wielką masz przyszłość przed sobą.
Kamil zwiesił głowę i powiedział głosem rozdzierającym, bolesnym:
— Ja wiem, że pani mi nie uwierzy... niech tak już będzie... Ale klnę się na ojca... Ja nigdy grosza pani nie zabrałem i nigdy nie namawiałem Antka do złodziejstwa... Ja matki nie mam... ojciec w więzieniu... i już mną nieraz pomiatali i będą pomiatać... ale ja pani nie okradałem...
Pani Gorlicka weszła do pokoju, szlochając, bardzo zbolała.

X

Wielki, drewniany dom trzeszczy w ciszy poobiednich godzin. Biel śniegu za oknami napełnia pokój przezroczystą jasnością i płatki widziane przez szyby potęgują ciszę, stwarzają nastrój łagodnego smutku i wspomnień. Krępy, o silnych, grubych nogach i krótko przystrzyżonej głowie, dwunastoletni Bolek Koniczyn, unosi znużoną twarz znad książki i miętosząc prawe ucho, powiada:
— Ty mnie Kamil przeszkadzasz.. I choć ty nie hałasujesz, ale ja czuję, że ty stoisz przed lustrem i mizdrzysz się... Mnie to aż świerzbi w plecy... A wogóle, to jestem już przemęczony tymi lekcjami... Poco człowiek ma takie jakieś miękkie rzeczy po obu stronach głowy... narośle takie paskudne... Czy bez uszu nie można słyszeć... Wiele stworzeń nie ma uszu, a doskonale słyszą...
— To przecież ty mnie przeszkadzasz swoim ględzeniem. Patrzę w lustrze jakie mam gesty robić podczas jutrzejszej recytacji. Mamy mówić z Ewą „Balladynę“ na głos. Będę Chochlikiem. W lustrze lepiej mi się uczyć... odwróć się, jak cię to drażni... Wymyślasz jakieś uszy, żeby tylko się nie uczyć... A przecież okradasz samego siebie...
— Bo ty jesteś taki kujon bez fantazji. I tak wszyscy pomrzemy, a mnie bawi, że spostrzegłem takie rzeczy, obok których wy wszyscy przechodzicie jak ślepi. Naprzykład dorożka widziana z góry wygląda jak wielkie skrzypce... Powiedziałem to kiedyś wujowi, wyjrzał oknem i mówi: — „Chłopcze, chłopcze... wietrzniku... przecież tam stoi koń zaprzężony do dorożki...“
— I mnie dawniej takie bzdury się po głowie tłukły, ale teraz, kiedy podrosłem i zajmuje mnie tylko nauka, wszystkie te dziecięce idiotyzmy poszły precz. Wolę czystą poezję... kiedy czytam Słowackiego, czuję się tak lekko, wzniośle i jakoś śpiewnie... że wiesz?... Wstyd mi nawet chodzić do klozetu i upokarza mnie to, że muszę...
— Bo ty Kamil nie jesteś zdrowy na głowie... mówię ci! Tybyś tylko dwadzieścia razy dziennie kąpał się, wąchał kwiatki, czesał włoski... Chodzisz, jakbyś był z porcelany... Ty musisz być pierwszym uczniem w klasie, nie dlatego, żeś zdolny i morowy, a tylko po to, żeby imponować... Ale ty mnie nie przegonisz! Ja jestem też pierwszym uczniem, idę łeb w łeb... Ale ja lubię sporty, lubię się wdrapać na jakie drzewo, przeskoczyć potok... Jestem ciągle ożywiony i chociaż nudzi mnie nauka, to uczę się połowę tego czasu co ty, bo jestem zdolny z natury...
— Bolek! Jak skończysz rozmowę z Kurantem, to zgłoś się do mnie w związku z zakłócaniem obowiązującej ciszy lekcji popołudniowej... I nie kładź w spodnie żadnych książek, bo ci je wyjmę i dopiero dostaniesz na goło!...
To brzmiał głos profesora Kotliny z sąsiedniego pokoju. Koniczyn słuchał tych słów z wzgardliwym wydęciem warg, bardziej znudzony niż przestraszony. Kamil z ukłonem wskazywał mu pokój profesora. Koniczyn wstał i idąc w stronę drzwi, szepnął Kamilowi w ucho:
— No cóż... jestem sterroryzowany i ulegam sile... Zaraz wracam.
Koniczyn wyszedł, a Kamil znów upozował się w lustrze, po czym gestykulując, doskakiwał co chwila do stołu, zaglądał do książki, znów podbiegał do lustra, szepcąc z ożywieniem: ...„Zbudzi się jędza... i będzie... do pracy nas zaprzęgać... To w puste żołędzie... wkładać jaja motylic... to pomagać mrówkom“...
W pokoju profesora Kotliny zatrzeszczała miarowo trzcina, ktoś sapnął z rezygnacją i słowa profesora pomieszały z odgłosem uderzeń:
— Ja... powoli... doprowadzę... ten zakład... do jakiejś zegarowej precyzji... ja tu... ujmę w garść każdego... z was... oso&shy&‑oobnoo...
Jest w raju. Są „góry... cudowne, ośnieżone... wspaniałe widoki“... Jest w Zakopanem, od września. Cztery miesiące istotnego szczęścia, spokoju po roku dna, w jakim żył, jakie go dzieliło od śmierci matki do przyjazdu do Zakopanego. Były kupione narty i łyżwy, ale pewne przemiany duchowe, wewnętrzne, sprawiły, że sport popadł w pogardę. Życie stało się takie, jak je sobie wyobrażał. Sama czystość i uroda ducha. Jakby jakieś odrabianie zaległości. Przędło się to życie tak delikatną niteczką... A dni i noce nawlekały się na tę niteczkę niby czarne i białe paciorki...

Pani Gorlicka uwierzyła zapewnieniom Kamila w związku z pieniędzmi, ale jej zaufanie do chłopca rozproszyło się, przy czym jakby zorientowała się w pedagogicznych korzyściach wyrwania chłopców z ich ospałego życia piesków pokojowych, i zastosowała rządy silnej ręki. Nadomiar wybuchła wiosna, pora w której skrzętne gospodynie ocykają się jakby ze snu zimowego, miewają pomysły inwestycyjne, pragną ożywić gospodarstwa, ich ręce są „pełne roboty“, chętnie też mobilizują siły robocze. Przy czym Andrzej oddalał się i kurczył, pani Gorlicka zwolna traciła cierpliwość, coraz częściej zastanawiała się... Wszystko to sprawiło, że Kamila zapędzono do roboty, która miała się przez całe życie przykro odbijać w rejestrze wspomnień. Pani Gorlicka spostrzegła, że półtorej setki kilogramów kartofli przechowywanych w piwnicy przemieniło się w galaretowatą, cuchnącą masę, od której zaduch począł się przesączać na ulicę. Pani Gorlicka pogodziłaby się ze stratą, ale oto w sprawę wdały się władze i pani Gorlickiej polecono oczyścić piwnicę z paskudztwa. Pani Gorlicka wyjrzała z wyżyn swojego raju do piekła Kamionków i zaproponowała eskimosowi zajęcie się tą sprawą. Ale Kamionka zażądał dwudziestu koron i pani Gorlicka szybko postanowiła zatrudnić tym Antka i Kamila. Wystarała się o taczki, wskazała miejsce, gdzie należy wywozić zgniliznę, po czym pogrążyła się w swoich zajęciach. Dni były ciepłe, majowe... Już nawet letni, suchy kurzyk wiercił się po ulicach. Miasto jakby wysmuklało, dachy lśniły się w słońcu, planty jęły się jakby rozpychać i rozszerzać w mieście. Dwaj skazańcy, oblepieni kleistą mazia, przerabiali swe męczeńskie tury z piwnicy przy ulicy Gołębiej aż na dalekie, podmiejskie pola, na których, pośród cuchnących kup, uwijały się wynędzniałe psiska, szczerzące kły do naszych pokutników. Dość, że ludzie na ulicach odwracali się od nich ze wstrętem. Od rana do wieczora przemykali się zgarbieni nad taczkami, okrytymi połatanym brezentem. Zbliżyli się do siebie podczas tej niedoli, stali się małomówni, poważni. Spali razem w jadalni, jedli nieomal z jednej miski, żyli poza nawiasem, nie było mowy o żadnych kinach, Kamil z bólem myślał o swoich koronach w klozecie, których nie miał narazie odwagi użyć. Taczki wydały się pani Gorlickiej niezłą pomocą przy gospodarstwie. Skoro piwnica została oczyszczona, należało ją nadal użytkować i w tym celu pani Gorlicka poleciła chłopcom zwozić kartofle zakupione na placu Szczepańskim. Wprawdzie tylko kilkadziesięć kilogramów, ale dość, jak na takie małe taczki, przy czym trzeba było wyczekiwać w kolejce na te kartofle, bo to się działo w tych trudnych żywnościowo czasach. A później Kamil na zmianę z Antkiem wstawali codzień około piątej rano i pchali taczki obok pani Gorlickiej na targ z jarzynami. W ciągu dnia zmywali naczynia, pomagali przy froterowaniu posadzki w jadalnym. Rzadko wychodzili, wczesnymi wieczorami byli już senni ze zmęczenia. Życie to było jakieś zastałe w swej monotonnej surowości. Nie było bliskiego serca, nikt też się nie litował. Do spiżarnio­‑sypialnianej antykwarni wejście było wzbronione pod groźbą domu poprawczego. W tym czasie Kamil znów przechodził okres drętwoty. Nie reagował albo reagował słabo; spał, jadł... pracował.
Któregoś wieczoru czerwcowego, kiedy chłopcy siedzieli w oknie jadalnego pokoju i ziewając, czekali na kolację, dobiegł ich z przedpokoju zdziwiony okrzyk pani Gorlickiej, po czym zabrzmiały słowa męskie, uprzejme: „Nareszcie, pani dobrodziejko... Nareszcie!“ Do pokoju wszedł Andrzej, odświeżony, wygolony. Chwycił niemile zdziwionego Kamila w ramiona, wyściskał go, pani Gorlicka przyniosła lampę, w jej świetle postać Andrzeja znów się wydała lowi jakaś dostojna i wszechmocna, ale opamiętał się i znów patrzył na ojca obojętnie, ale z leciutką ciekawością, co też ten żywiołowy pan wniesie do jego życia. Andrzej dużo opowiadał o swym ponurym życiu więziennym, co chwila całował obie ręce pani Gorlickiej, która wyrywała je delikatnie, powtarzając wzruszonym głosem: „Dajże pan pokój... Opamiętaj się“. Po krótkim czasie, Andrzej polecił chłopcom wyjść z pokoju i ci posłyszeli jego słowa z przedpokoju: „A teraz droga moja... pomówmy o swoich sprawach“.
W kuchni pili kawę, patrząc na siebie niespokojnie i porozumiewawczo. Wieczór był ciepły, drzwi od ganku otwarte na oścież. W progu siedziały Ela i Alina, siorpając kawę i półgłosem omawiając przybycie Andrzeja. Co chwila rzucały niespokojne spojrzenia w stronę chłopców. I mimo, że wieczór był tak piękny, a z podwórka wwiercały się ckliwe tony ustnej harmonijki, po kuchni błąkał się jakiś duszny i straszny niepokój. Kamil zbliżył się do lampki i począł paznokciem wyskrobywać plamy na rękawie. W tej chwili do kuchni wbiegła pani Gorlicka, wołając zdławionym głosem:
— Na miłość Boską! Niechże pan nic nie czyni, zanim się sprawa nie wyjaśni! Na miłość Boską!
Ale Andrzej już stał przy Kamilu, dziki na twarzy, z roztrzęsionymi binoklami. Głos miał ochrypły i w prawym ręku trzymał laskę. Szło od niego grozą.
— Łajdaku.. mów mi zaraz... ty łajdaku!... Ileś ukradł, coś zrobił z tymi pieniędzmi... Gadaj, bo zabiję... ty gadzie!
— Już nie pamiętam tatusiu... może jakie trzysta koron, może więcej... Ja je mam... schowane...
W tej chwili spadły na niego razy tak szybkie i bolesne, że zwinął się w kłębek i potoczył pod kuchnię. Słyszał nad sobą wściekły warkot, nawałnicę słów i okrzyków. Nagle poczuł silne uderzenie w głowę i jednocześnie ciepła wilgoć zalała mu twarz. Upadł na wznak, próbował się podnieść, chwilę trwał na czworakach, ale silne kopnięcie znów go zwaliło i w tej chwili poczuł, że zapada się w jakąś głębię. Ocknął się w pokoju dziewczyn, obłożony mokrymi szmatami, w ciszy, objęty drętwotą, czując piekące darcie w głowie i lekki ból we wszystkich członkach, jak podczas przeziębienia. Na oczach czuł ciężar i kiedy je rozwarł, zorientował się, że są opuchnięte i podbite, i że patrzy przez szparki powiek. Nagle pochyliła się nad nim Ela i z płaczem jęła go całować po twarzy. Zrobiło mu się przyjemnie, kiedy czuł jej wielkie, czerwone wargi na rozpalonych policzkach. Popadł w jakieś majaki.
Kuracja trwała tydzień. Później wyczuwał palcami wypukłość powyżej prawego ucha. Żył cichcem, między kuchnią a pokojem dziewcząt, w którym sypiał na trzech zestawionych krzesłach. Często wyglądał oknem, oprócz dziewczyn widywał tylko Antka, który przyglądał mu się ponuro i boleśnie. Przeważnie sypiał, a na jawie był też napół oszołomiony i zobojętniały. Dziewczyny dawały mu znać, kiedy pani Gorlicka miała wejść do kuchni. Wówczas wymykał się na ganek. Ale mniej więcej w dziesięć dni po zdarzeniu, rankiem, kiedy zwlekał się z niewygodnego legowiska, weszła do pokoju pani Gorlicka i patrząc na niego z nieukrywanym wstrętem, zapytała, gdzie są pieniądze. Odpowiedział, odwrócony do niej plecami, że w klozecie, w szparze pod rurą. Pani Gorlicką wyszła bez słowa. Powoli Kamil zaczął się otrząsać i grzejąc się w słońcu, na ganku, przemyśliwał, dokądby się udać. Po dwóch tygodniach tej separacji, Ela podała Kamilowi zmiętą karteczkę. Była jakaś rozmarzona i powiedziała:
— To od tatusia, biedaczku... On jest jednak dobry i tęskni za tobą, i żałuje, że cię tak zbił. Chodzę z nim czasem na spacerki i wtedy opowiada mi o tobie. Ale to wszystko w tajemnicy przed panią Gorlicką, pamiętaj. Tutaj, w domu, udajemy, że się nie znamy... ale ja jestem wasza przyjaciółka i już nie długo czeka cię niespodzianka. Czytaj sobie, mnie to nie obchodzi, co tam napisane... i tak źle czytam...
Andrzej pisał w kilku słowach, żeby Kamil był koniecznie w piątek, o ósmej rano na dworcu, że Andrzej będzie już tam na niego czekał. Żeby się nie martwił i że wszystko będzie dobrze. Do piątku były dwa dni. Kamil przeżył je w ciężkiej walce, czy pójść tam, czy też raz na zawsze oderwać się od ojca. Ale poszedł w ten piątek. Andrzej nic nie mówił, tylko prędko pociągnął go do wagonu. Jechali do Warszawy. W drodze Andrzej mówił:
— Tą głupią kradzieżą zepsułeś mi wszystko... wszystko... być może, duży interes. Ale już ci to wybaczyłem. Ta Gorlicka to głupia, zła, przewrotna, interesowna baba... Starego wróbla chciała wziąć na małżeństwo... mnie! No, aleśmy się przy pomocy tego garkotłuka, tej Eli, jakoś wykaraskali. Nie brzydka, trzeba przyznać, ale też jej małżeństwo we łbie. Przypomniej pomogła mi wydobyć moje rzeczy. Ale po co ja cię wtajemniczam w te moje sprawy... Ciebie czeka inne życie... Do góry uszy!... Moja piosenka prześpiewana... Ale ty? Mam pewien doskonały pomysł... zobaczymy...
Kamil patrzył przez okno na umykające, wesołą zielenią pokryte pola, i słowa ojca zdawały się rozłazić po przedziale, obojętne i niepoważne... słowa już zdewaluowane.
W Warszawie zamieszkali u znajomego Andrzeja, współwłaściciela niewielkiej restauracji na Długiej, niejakiego Połosa. Ten drobny, zwinny człowieczek o twarzy jakby rozluźnionej swoim zawodem, był ojcem dwóch studentów, rozpolitykowanych, zawzięcie dyskutujących młodzieńców. Kamil lgnął do nich, bo traktowali go na serio, tłumaczyli mu sytuację kraju, pozwalając brać udział w oznaczaniu maleńkimi chorągiewkami na szpilkach mapy działań wojennych. Mieszkali na Starym Mieście, w małej kamienicy przy Świętojańskiej, na pierwszem piętrze, w trzech­‑pokojowym mieszkaniu. Pulchna i młoda jeszcze Połosowa, złożyła ciężar prowadzenia domu na ręce swojej teściowej, staruszki, która obudziła w Kamilu szacunek dla swego wieku, opowiadając mu niesłychane legendy, opiekując się nim z czułością, w przeciwieństwie do babki Weroniki. Andrzej mieszkał razem z Kamilem tylko kilka dni, potem wyniósł się gdzieś na miasto, ale wpadał do mieszkania Połosów mniej więcej dwa razy dziennie, zabiegany, snujący jakieś plany, ale w doskonałym humorze. Kamil poszedł kiedyś ze studentami na spacer do Łazienek, i ujrzał ojca gdzieś w bocznej alei, jak szedł w towarzystwie bladej i rozmarzonej pani. Tak, to była ta pani, poznana w dniu wyjazdu do Krakowa... Na ramieniu trzymała bukiet kwiatów jak niemowlę. Minę miała zażenowaną, przeczącą. Długo się Kamil nad tym nie zastanawiał, zwłaszcza, że studenci prowadzili ciekawą rozmowę na temat okrucieństw armii czerwonej w stosunku do polskich oficerów. Palenie dworów, rabunki, wszystko to podawane w dziwacznej anegdotycznej formie, słyszał Kamil całymi dniami, nieomal bezustannie z ust zbierających się w mieszkaniu Połosów młodych ludzi, ustawicznie wodzących palcami po mapie, pochylonych nad stołem, rozognionych. I znów Kamil znalazł się w przykrym kręgu niewiedzy, w mętnych, uporczywie uderzających do głowy, falach niezrozumienia. Już nie ludzie, ale miasto zdawało się drżeć z podniecenia. Ludzie całe dni spędzali na ulicach, leniwie dreptali obok siebie, często powtarzali jedne i te same słowa, gapili się na szare cielska oddziałów żołnierskich, mijających szpalery tłumów. Huczało miasto niepokojem, strachliwym tłokiem na dworcach, zgrzytem podkutego obuwia, dudnieniem kół armatnich po bruku. Pokazało się wiele pięknych pań na ulicach; wystawały po rogach, obdarzając żołnierzy żywnością i tytoniem. Te piękne paniusie dręczyły Kamila atmosferą fałszu pośród tłumu; uwijały się w nim jakieś zastrachane wabiki. Z murów barwne afisze krzyczały słowa, których Kamil nie mógł pojąć i które go podniecały. „Obywatele! Ojczyzna zagrożona! Do broni! Odepchnijmy fale najeźdzcy!“ Więc przyjdą jacyś straszliwi mężczyźni w damskich kapeluszach i nie będzie Polski? Co to jest Polska? Przecież mu ciągle było źle... A teraz przytłacza go to wielkie i niepojęte słowo, które wszystkich wprawia w podniecenie, a on nie może zrozumieć jego wielkości i znaczenia, przyszło tak nagle, każe się wielbić! Czuł, że jest podły, podlejszy niżby ukradł tysiące koron... Ale dlaczego!... Dlaczego?
Andrzej przygasł nieco. Z polecenia władz musiał chodzić gdzieś pod miasto, kopać okopy. W międzyczasie starał się o miejsce w ewakuacyjnym pociągu. Twierdził, że w razie zajęcia Warszawy przez bolszewików, poszedłby niechybnie pod mur, jako uciekinier z Rosji. Schudł i coraz rzadziej odwiedzał Kamila. Z chaosu sprzecznych zdań i opinii, z panicznej rozterki jaką przechodził Kamil, jęło się wyłaniać nazwisko, które w umyśle Kamila poczęło się wcielać w jakieś bóstwo, jednoznaczne z niepokojącymi słowami „Ojczyzna“, „Polska“. W końcu Kamil już nie myślał, czy Polska padnie lub zwycięży, natomiast cała troska i lęk poczęły się obracać wokół jednej osoby, która znaczyła cały Naród. Kamilowi przychodziły czasem do głowy nieprzytomne myśli, że oto Józef Piłsudski wyjdzie za miasto i tam osobiście stoczy walkę z okrutnym, brodatym olbrzymem. I Kamil postanowił mu pomagać. Zwierzył się z tym przed synami Połosa. Nie śmiali się, tylko jeden powiedział: „Coś tu dla ciebie wyszukamy!“ Pewnego dnia, młodszy student zaproponował Kamilowi, aby wieczorem poszedł z nim pilnować składu z amunicją. Zdenerwowany Kamil wybierał się tam jak na jakiś bohaterski wyczyn. W rezultacie spędzili noc w jakiejś sali na Senatorskiej, pełnej karabinów maszynowych, granatów i karabinów. Kamil przesiedział tę noc znieruchomiały, wsłuchany w ciszę, oczekujący lada chwilę czegoś okropnego. Ale przyszedł raźny, słoneczny ranek, student porozmawiał wesoło z jakimś wojskowym, po czym zabrał Kamila do domu na śniadanie. I Kamil wracał zawiedziony, podejrzewając studenta, że go wykpił.
Piętnastego sierpnia po południu miasto wybuchło radością. Z ulic pierzchł niepokój, przewalało się bujne, nieprzytomne szczęście. I Kamil z ulgą dowiedział się, że człowiek, któremu oddał wszystkie swe niepokoje i wiarę, nie zawiódł go i zwyciężył. W dniu tym jakby rozwarła się przed Kamilem jakaś przestrzeń. Świat mu się wydał mniej podły i szary. Począł spoglądać na ludzi pełen nadziei. Poczynił stanowcze decyzje: będzie unikał zła... będzie szedł w życie z ufnością, pilnie słuchając szlachetnych nakazów życia.
Te wykombinowane, wolą dziecięcą narzucone decyzje, przyczyniły się, że Kamil postanowił nie odwiedzać ciotek. Nie będzie zbliżał się do tego bagna, w którym żyją tak podli ludzie, jak „Krwawy Wiktor“, „Czarny Maniek“ i inni. To tam, na tym ohydnym Powiślu nauczył się kraść, napatrzył się różnym nikczemnościom i wszystko to wylazło w Krakowie. I ojciec miał rację, że go wybił... Rodzice zawsze dbają o dobro swoich dzieci i świecą im przykładem... To cóż! Widać tatusia prześladują nieszczęścia i napewno już teraz się poprawi...
Andrzej istotnie się poprawił, przynajmniej w pojęciu Kamila. Pod koniec sierpnia zakomunikował mu, że jadą do Zakopanego, po czym w dwa dni później wsiedli do pociągu. Po drodze zawadzili o Żyrardów, gdzie Kamil zwątpił już o podróży do tej legendarnej miejscowości. Andrzej zetknął się w Żyrardowie z paczką znajomych, przez cały tydzień odbywały się pijatyki, sceny mroczne, pełne nieopanowanych wybuchów, desperackich monologów i bólów głowy. Kamil tyle skorzystał w tym miasteczku, że otrzymał nową garderobę, od stóp do głów, wszystko na zamówienie, z porządnego materiału. W końcu ruszyli dalej. Andrzej schorowany, połykający ciągle jakieś proszki, senny. Kamil odświeżony na ciele i duszy, spoglądający z dobrotliwym smutkiem na wszystko, co go otaczało, jak gdyby z wyżyn swego szczęścia mógł jedynie współczuć temu bezbarwnemu życiu i nic więcej. Chłopiec stał się łagodny i marzycielski, przytępił się w nim zmysł obserwacji, coś tam sobie bzdurzył wewnętrznie. Poszarzał.
Nie odrazu jednak rozpoczęło się to wzniosłe życie na szlaku szkoły i pokoiku uczniowskiego. W pierwszych dniach pobytu w Zakopanem Kamil musiał być świadkiem serii wyczynów ojcowskich, z których jeden omal go nie obdarzył macochą. Prosto ze stacji zajechali do niewielkiej willi położonej nieco z boku od Krupówek. W tym pensjonacie odpoczywali przez dzień następny, tym bardziej, że lał deszcz i wszystko przesłaniała mgła. W ciągu tego dnia Andrzej odtajał po nadużyciu trunków żyrardowskich i już pod wieczór zaprosił właścicielkę pensjonatu i dwie jej dorosłe córki na zabawę, na dancing, skąd wrócili po północy, w towarzystwie dwóch wojskowych, z których jeden był narzeczonym córki pani Smodrakowej. Sezon się skończył, willa była bez gości, nastawiono gramofon. Andrzej zbudził Kamila, pani Smodrakowa poczęła go tulić, karmić słodyczami; pachniała mocnymi perfumami, żarem biło od jej biustu, w którego wnęce pani Smodrakowa tuliła głowę Kamila. Około szóstej rano całe towarzystwo śpiewało chórem, wojskowi pili piwo z kobiecych pantofelków, obie pary młodych wychodziły na spacer do małego ogródka, zwiedzały również rozkład willi, jej pokoje. Tylko Andrzej nie ruszał się od pani Smodrakowej, siedział blisko z prawym łokciem opartym o krawędź stołu, z lewym na oparciu kanapki... Palił duże cygaro, przecierał binokle, pił piwo, czasem koniak i szeptał, pochylał się do ucha niewiasty — mistrz mimiki, wygadany żartowniś. Pani Smodrakowa, słuchając niestrudzonego Andrzeja, bawiła się twarzą Kamila, szczypała go w policzki, okręcała jego włosy na pulchnym paluszku, nacierała uszy, słowem sprawiła, że głowa Kamila wyglądała, jak przedmiot jakichś niezwykle grubiańskich żartów. Zresztą objedzony słodyczami, nieco odurzony alkoholem, Kamil drzemał na obfitych udach pani Smodrakowej, słuchając przytłumionych, niby z otchłani, słów ojca. Na dobre ocknął się na łóżku, ale kiedy zorientował się, że go rozbiera pani Smodrakowa, nadal udał rozespanego, obawiając się pieszczot. Niewiasta przykryła go kołdrą i ucałowała w czoło. Poprzez niedomknięte powieki Kamil widział ojca na sąsiednim łóżku, rozebranego, postękującego z rozkoszy, że oto już znajduje się pod kołdrą. Pani Smodrakowa usiadła na krawędzi łóżka i gładząc Andrzeja po twarzy, mówiła cicho:
— Już ułożyłam chłopaków do spanka, teraz buźki na dobranoc... No spokojnie, spokojnie... Mowy nie ma... jutro, jak dzieci pójdą na spacer... Wogóle musimy ze sobą poważnie porozmawiać... Nie mamy przecież po osiemnaście lat... Co?... Ach, świńtuszek... Be!... Spokojnie, bo będą baty... Boże, cóż za ofensywa... A tak prosiłam...
W drzwi posypał się grad uderzeń drobnych piąstek, pojękiwał histeryczny głosik, wreszcie mała zatyczka oderwała się i do pokoju wpadła córka pani Smodrakowej, za nią jej narzeczony w rozpiętym kołnierzu od munduru, ale zaraz cofnął się, rżąc jak oszalały koń, dziewczę stanęło jak wryte, po czym z krzykiem grozy, załamując ręce (Kamil po raz pierwszy w życiu ujrzał to sławne, tajemnicze załamywanie rąk) wybiegła z pokoju, zostawiając drzwi otwarte. W tych drzwiach pokazała się okolona kudłami, pomazana węglem twarz kuchty, ktoś jeszcze zdążył zajrzeć, zanim pani Smodrakowa zdążyła wybiec z pokoju. Tego samego dnia Andrzej z Kamilem przeprowadzili się do innego pensjonatu.
Zaraz po południu Andrzej gdzieś wyszedł, zostawiając Kamila pod opieką staruszki, zarządzającej pensjonatem. Staruszka mówiła do Kamila nieszczerym, dziecięcym głosikiem, wyjęła skądś kudłatego pieska z wełny, pytała się Kamila, czy ten piesek jest żywy, a nie doczekawszy się odpowiedzi, starała się wmówić w Kamila, że w kanapie żyją specjalne, pokojowe krasnoludki. Wreszcie Kamil ziewnął kilkakrotnie i staruszka poprowadziła go do łóżka. Długo nie mógł zasnąć, w głowie huczało mu jak w morskiej muszli, kiedy się ucho przytknie do jej otworu. Nic nie wiedział, znów był zdezorientowany, raj począł się psuć nieco, znów udręki kładły się na duszę. Zasypiał w drżączce szyb skraplanych deszczem; potoczyły się, terkocząc koła po bruku, zabrzmiał dziki i pijany, brzmienny od żalu i nieopanowanej tęsknicy, śpiew góralski, uderzył o szyby i zamiast orzeźwić, ukołysał Kamila i uśpił. W samym środku nocy, staruszka ściągnęła Kamila do telefonu. W metalowym przyrządziku, z maleńkiej słuchawki huczał jakimś bezbrzeżnym szczęściem nabrzmiały, radosny i rozśpiewany głos Andrzeja. Aż ucho łechtały te silne dźwięki. Kamil oddalił nieco słuchawkę:
— Synu mój najdroższy!... Czy ty wiesz, gdzie ja jestem?... Ha­‑haha!.. Jaka szkoda, że cię tu nie ma!... Bo ja jestem w Morskim Oku!... Gdybyś wiedział, jakie to cudowne!... Jaki oszałamiający cud przyrody!... Synu najukochańszy!... Twój ojciec jest szczęśliwy!... Ha­‑haha!.. Wracam popołudniu!.. Rano zgłosi się do ciebie szofer z kartką ode mnie!... Wyjmiesz z paczki, co to jest na dnie kufra... jeden banknot pięćsetmarkowy!.. I dasz temu szoferowi!... Całuję!.. Mój skarbie!.. Śpij zdrowo!... Ha­‑haha!
Rano istotnie pojawił się człowiek w skórzanej kurtce, — jakie to kurtki zwykli nosić szoferzy, — i wręczył Kamilowi zabazgraną kartkę od Andrzeja, z której Kamil z trudem wyślabizował, że chodzi o te właśnie telefoniczne pięćset marek. Kamil pozostawił szofera na dole i sam udał się do pokoju. Na dnie kufra znalazł dwa grube, calowe pliki pięćset­‑markowych banknotów. Były to jakieś olbrzymie pieniądze. Uderzył go zapach migdałowego olejku, który bił od tej gotówki. Wyciągnął jeden banknot. Schodząc do szofera poczuł nagle straszliwy lęk, że oto zostaje sam na sam z takim majątkiem. Wręczył szoferowi banknot i szybko powrócił do pokoju. Zamknął się na klucz i wpatrzony w samotne, sponiewierane słotą, drzewo za oknem, przesiedział na kufrze do obiadu, drżąc z podniecenia, przechodząc istne męki pieniężnej gorączki. Dziewczyna dobijała się do drzwi, chcąc sprzątnąć pokój, ale jej nie wpuścił. Staruszka pieściła się kilka minut przez dziurkę od klucza, ale też jej nie wpuścił, nie tłumacząc się nawet. Każdy trzask przeszywał mu serce niby igła. Otworzył drzwi, kiedy mu służąca przyniosła obiad; do stołu nie chciał zejść za żadną cenę. Poczuł ulgę pod wieczór, kiedy wrócił pełen depresji z przepicia, ponury i zdenerwowany ojciec. Andrzej nie pozwalał Kamilowi odejść od siebie, kazał sobie opowiadać fragmenty z pobytu u ciotek; — zbolały ogromnie, przewracający się z boku na bok. Wreszcie zażył proszek i usnął. Tej nocy Kamil czuwał, leżąc na łóżku, wsłuchany w szum wód deszczowych, spływających rynsztokami, w śpiewne okrzyki górali. O świcie Andrzej zwlókł się do umywalni i słaniając się z męki, począł pić wodę z wielkiego dzbana, później spojrzał nieprzytomnie na Kamila i zwalił się na łóżko.
Tego dnia Andrzej jakby ocknął się, począł robić jakieś rachunki, coś kalkulował, przeliczył starannie obie paczki z pieniędzmi, poczem wyszedł sam na miasto, poważny i pełen decyzji. Kamila oddał w ręce staruszki, na męki. Wrócił wcześnie, akurat na kolację, którą zjadł z Kamilem przy ogólnym stole (jakieś leniwe pierożki i kompot) dowcipkując ze staruszką.
Kiedy byli już w łóżkach, Andrzej powiadomił Kamila o swojej decyzji. Kamil zostanie w Zakopanem, w bardzo porządnym internacie dla chłopców. Andrzej już zebrał informacje o tym zakładzie. Kamil będzie miał porządną opiekę, będzie chodził do gimnazjum, czas już skończyć z tymi wędrówkami z miasta do miasta, to jest dobre dla interesów Andrzeja, ale nie dla Kamila, który musi otrzymać wykształcenie i staranne wychowanie. Andrzej będzie go odwiedzał kilka razy w roku, być może, będą wspólnie wyjeżdżali gdzieś na wakacje. Jutro Kamil będzie przedstawiony dyrektorowi internatu, który jest jednocześnie dyrektorem tutejszego gimnazjum. Po tym wyjaśnieniu Andrzej usnął, a Kamil uradowany i jednocześnie zaniepokojony tą zmianą w swym życiu, z głową pełną przypuszczeń i planów na przyszłość, wiercił się pod kołdrą do późnej nocy.
Szli w dół, Krupówkami, pogodnym rankiem, w słońcu, od którego promieni unosiły się opary z pól i budynków, udręczonych słotą. Kamil rozglądał się wokół i stwierdził, że piękno tej miejscowości nie było przesadzone. W oddali piętrzyły się błyszczące w słońcu zielone stoki górskie, brunatne, i groźne ściany, szczyty pokryte zygzakami śniegów. I miasteczko było jakieś ciche i przytulne, takie odosobnione od nędzy i zgiełku reszty kraju. I chociaż buchnęło gdzieś z boku zaduchem pomyj i wychodka, jednak Kamilowi wydało się, że ten zaduch jest jakby inny, czyściejszy i przypadkowy, bo to mocno prażące kark słońce i powietrze tak czyste, że aż w piersiach szczypało, rozproszyło momentalnie ten zaduch i odwróciło od niego uwagę. Wesoło i z turkotem toczyły się po spadzistym bruku żółte dorożki podobne do bryk, w zaprzęgu biegły tłuste koniki i górale z kozłów pozdrawiali się, strzelali z batów i pokrzykiwali. W taką dorożkę wsiadł Kamil z ojcem i obaj pojechali do gimnazjum.
W kancelarii powitał ich człowiek wysoki i łysy, z krótko przystrzyżonym, jasnym wąsikiem pod maleńkim nosem, z sinymi woreczkami pod błękitnymi i załzawionymi oczkami; człowiek dziwny, od którego szło jakąś powagą i męczeństwem. Patrzył na Kamila dobrotliwie, wtrącił, że jak chłopiec w tym wieku nie ma matki, to jest nieomal to samo, co zupełne sieroctwo... Że wielu ma u siebie w zakładzie, takich właśnie, bez matek. Kazał sobie opowiedzieć przeszłość szkolną Kamila, zadał kilka pytań, delikatnie egzaminujących, Andrzeja poczęstował długim i cienkiem cygarkiem, słowem zachowywał się łagodnie, uprzejmie i poczciwie. Podobał się Kamilowi, że nie jest oschły jak wszyscy panowie od szkoły, że jest przyjazny. Stanęło na tym, że jeszcze tego dnia, wieczorem, Kamil przeniesie się do internatu. Obaj opuścili kancelarię w zadowoleniu. Andrzej rad ze spełnienia ojcowskich obowiązków, Kamil pełen nadziei na nowe życie.
Po południu Andrzej uzupełnił nieco garderobę Kamila, kupił mu barani kożuszek, mocne, sportowe buty, trochę bielizny i przybory tualetowe. Właśnie wychodzili z drogerii, kiedy Andrzej na widok ponurego jegomościa z rękami w kieszeniach palta, gwałtownie pociągnął Kamila w zaułek między dwoma domami. Był wzburzony, rozglądał się niespokojnie, w końcu poprowadził Kamila polami, na przełaj do pensjonatu. Tutaj szybko zażądał rachunku, skreślił kilka słów na kartce, wręczył ją Kamilowi razem z kilku banknotami, polecił to oddać dyrektorowi i zamykając gwałtownie kufry, mówił do Kamila podnieconym głosem:
— Musimy się, mój synu, zaraz rozstać. Muszę zdążyć na przedwieczorny pociąg. Ktoś się tu pojawił niewygodny... Trzeba wiać. Dyrektorowi powiesz, że napiszę do niego z drogi i listownie omówimy sprawę za twój pobyt... Do internatu zaprowadzi cię właścicielka tego pensjonatu... Nie smuć się... ja już mam takie niespokojne, cygańskie życie... Zaraz do ciebie napiszę, a później sam wpadnę na trochę... No, bądź zdrów! Staraj się być dobrym chłopcem i ucz się dobrze. Nie miej do tatusia żalu za to lanie w Krakowie, ale jak dorośniesz, to wiele rzeczy zrozumiesz. Czekaj tu, w pokoju na staruszkę. Nie becz... do nieszczęścia jeszcze daleko... Bywaj zdrów... czekaj listu...
Wyszedł, dziewczyna wytaszczyła za nim kufry. Kamil stanął przy oknie. Nie wiedział czy się smucić... Płakać mu się nie chciało, choć czuł, że wszystko za tym przemawia. Miał przecież i tak wyjechać... Może to i lepiej, że tak nagle... Jeszczeby się rozmyślił i wywiózł go z tej zacisznej miejscowości. Będzie przecież pisał, sam przyjedzie... Żeby już jak najprędzej znaleźć się w nowym mieszkaniu.
Dom pachniał drzewem i jakimś nieokreślonym, chłopięcym zapachem. Ze skondensowanej ciszy, jaka wypełniała jego ściany, dom w godzinach posiłku i pod wieczór, popadał w gwałtowne wstrząsy powodowane gwarem rozmów, łoskotem odsuwanych krzeseł, tupotem wielu kroków. Żelazne schodki prowadzące wąską serpentyną na pierwsze piętro, trzęsły się i pojękiwały pod ciężarem nieopanowanych stóp. O siódmej rano dom napełniał się szmerami, hałas się wzmagał i z górnych pokoi opadał wartkim strumieniem na dół, koncentrując się w jadalni. Po czym drzwiami od dworu wymykały się zaprzyjaźnione grupki pensjonarjuszy i biegły skrótem, poprzez pola, w dół, do szkoły. Po opróżnionych pokojach wałęsała się służba, otwierając okna, ścieląc łóżka i wymiatając na korytarz stosy śmiecia, po wrogo usposobionych do higieny, lokatorach. W ciągu dnia, cisza naprzemian tasowała się z tęgim gwarem. O dziewiątej wieczorem dom popadał w osłupienie, trzeszczał czasem w spojeniach i wzdychał. Dom był drewniany i stary. Miał dwa piętra i wiele balkonów. Był brunatny i stylowy; wyniosły na tle parku i gór. Nazywał się Gerlach i stał bliska Krupówek.
W tym domu Kamil rozpoczął swą stabilizację po roku niepokojów. Miał obecnie lat jedenaście i obiecywał sobie solennie nie wcześniej opuścić tę oazę, jak za równe osiem lat. Z łatwością zdał do pierwszej klasy; należało jednak brać pod uwagę pobłażliwość władz tego gimnazjum w stosunku do uczniów przeważnie mocno zaniedbanych w nauce, chorych albo poprostu tępych. Kamil porównał gimnazjum ze szkołą powszechną: tam pobłażano dla nędzy, tutaj dla bogactwa. W klasach nie widziało się biedoty. Kamil obserwował schludnie ubrane, rozgrymaszone dziewczęta, (gimnazjum było koedukacyjne) od których wiało sytością i nudą; chłopców, jedzących swe śniadania jakby pod przymusem... I wtedy wspomniał dumnego, szeroko żyjącego „Śmiecia“, któryby tutaj nagle opadł ze swych wyżyn.
Życie to posiadało w sobie wszystkie uroki, jakie może stworzyć beztroskie dzieciństwo, dostatek, uroda gór i wspaniały klimat. Chłopcy z internatu byli niejako uprzywilejowani, posiadali większe możliwości rozrywek niż zwykli, prywatni uczniowie. Surowość reżimu zakładowego była pozorna, bo sprawiała, że przymus ciszy popołudniowej w czasie odrabiania lekcji dozwalał chłopcom później w całej pełni korzystać ze swobody. Również profesor­‑wychowawca Kotlina pod pozorami despotyzmu dbał głównie o wyrobienie w wychowankach obowiązkowości, oraz żeby wszystko odbywało się we właściwym czasie. Internat był prowadzony z taktem i pełnym zrozumieniem pedagogii. Dyrektor Kolusz umiejętnie regulował wady i namiętności wychowanków; nadmiar ich energii rozpuszczał w sporcie, natury sentymentalne kierował ku poezji i muzyce. Stworzył zespół symfoniczny i w salonie internatu odbywały się piękne popisy uczniów wobec zaproszonych gości. Deklamowano także wiersze, grywano we własnym amatorskim teatrzyku sztuczki często nawet trudne i śmiałe. Kuchnia w internacie była prowadzona przez panią Koluszową, przy współdziale leciwej teściowej oraz kucharki. Trzy kobiety sprawiły, że stół internatu był głośny w całej miejscowości. Wzorowość zakładu dyrektora Kolusza przyczyniała się, że pensjonariusze byli przeważnie najlepszymi uczniami w gimnazjum i rzadko się zdarzało, aby któryś nie przeszedł do następnej klasy.
W tak świetnych warunkach Kamil szybko wypięknił swego ducha. Dorwał się do upragnionej czystości życia, do kojącego spokoju... I ukazał tu nagle tak niespodziane cechy swego charakteru, że tylko niezwykle subtelnym krążeniom psychologicznym można je było przypisać. Uczył się doskonale, ale z trudem.Gimnazjum było matematyczno­‑przyrodnicze i Kamila raziła zbyt surowa i realna atmosfera lekcji. Pokochał nagle poezję i pragnął ją odnajdywać w życiu codziennym. Choć nie rozumiał często sensu zbyt poważnych wierszy, pieścił ucho rytmem oraz wyczuwał w utworze urodę niecodzienności. Nie zaprzyjaźnił się nikim, ale ze wszystkimi starał się być w dobrych stosunkach i nie udawało mu się to, ponieważ koledzy wyczuwali w nim nieokreśloną obcość i unikali go. Stał się poprawny i uważał nieomal na każdy swój gest. Odezwało się w nim nieoczekiwane aktorstwo i snuły mu się po głowie piękne i patetyczne sceny. Począł skąpić. Profesor Kotlina wypłacał chłopcom pensję tygodniową, ale Kamil jej nie brał, nie uznając innych rozrywek ponad obcowanie ze sobą. Stał się schludny do przesady, po kilkanaście razy na dzień płukał usta i mył ręce. O przeszłości zapomniał szybko, jak szybko zapomina się o dolegliwości co minęła i kiedy to staramy się uchronić przed jej nawrotem. Przystosował się, przylgnął duszą i ciałem, wszczepił się w to nowe życie, które wydało mu się jedyną formą jego istnienia. Uwierzył w nie i zapragnął jedynie spokoju. Żeby z tego zakątka uczyć się życia i nie znajdować się w ogniu jego bezpośrednich działań. Spokoju...
Znajomość natur chłopięcych sprawiła, że dyrektor szybko otoczył Kamila atmosferą odpowiadającą usposobieniu chłopca. Kazał go uczyć czytania nut, pozwolił recytować poezje na wieczornych przyjęciach, dopuścił do udziału w orkiestrze symfonicznej, (Kamil dmuchał w małą flaszeczkę napełnioną wodą) sam podsuwał Kamilowi piękne utwory wierszem i prozą, prowadził z nim ładne rozmowy podczas spacerów po parku. Ponieważ z jego systemu pedagogicznego wynikało, że skoro dwa odrębne charaktery zmuszone przebywać blisko siebie, kształtują się i umacniają w swoich indywidualnościach, umieścił Kamila w jednym pokoju z Bolkiem Koniczynem, chłopcem którego poczucie rzeczywistości raziło Kamila. Również wobec Bolka odczuwał Kamil pewne niepokoje, jak gdyby chwiało się w nim coś wątłego. Ale żyli ze sobą nieźle i raczej w zgodzie.
I popłynęły dni szczęśliwe. Chyba nigdzie to wyświechtane zdanie bardziej nie pasowało niż tu. Właśnie: płynęły. Do zimy pensjonariusze zachowywali się dość sennie, przygaszeni prawdopodobnie jesienną porą; jedni tęsknili za rodzinami, innych mierził początek roku. Ale z pierwszym śniegiem ocknęło się to wszystko i potoczyły się puszyste, zimowe dni, brzemienne w wesołe i smutne zdarzenia. Zjechało mnóstwo gości z nizin, bawiono się i kochano, śpiewano „Bajki“: „Bajki cudowne... bajki czarowne... opowiadała nianiusia siwa...“
Okazało się, że większość pensjonariuszy posiada tytuły. Synowie arystokratycznych rodzin. Kamila to dziwiło, że ci chłopcy biegają podrapani, że chodzą na czworakach, wrzeszczą i zachowują się jak zwykli śmiertelnicy. Ale to nastawienie sprawiło, że pewien drugoklasista, syn bogatego kupca z Warszawy, odezwał się kiedyś do Kamila: — „Masz minę jakbyś połknął wszystkie herby całej Polski, a popatrz tylko na tych chłopaków, jacy to morowcy“. Ale ci „morowcy“ uczyli się jednak marnie; młodsi bisurmanili się, urządzali psie figle, starsi pili alkohol, urządzali burdy. Kiedyś czterech siedmio‑ i ośmio­‑klasistów zaprosiło w tajemnicy przed profesorem Kotliną koleżankę do pokoju na drugim piętrze; tam spili się wszyscy i wybuchł z tego wielki skandal. Młodsi gapili się przez dziurkę od klucza i przez szpary. Kamil nie dał się namówić do podpatrywania, co nie wpłynęło na zbliżenie z rówieśnikami. Oprócz arystokratów w internacie byli przeważnie synowie zamożnych rodzin, głównie kupieckich lub przemysłowców. Był tam jeden chłopiec, którego dyrektor Kolusz trzymał za darmo. Nazywał się Bień i był synem rzeźnika z Warszawy. W roku 1917 przedostał się z hallerczykami do Francji, gdzie cierpiał nędzę. W Paryżu, na stopniach Opery zajął się nim jakiś milioner amerykański, zabrał go do Ameryki, stamtąd wysłał na wychowanie do internatu dyrektora Kolusza i po pewnym czasie przestał za niego płacić. Bień często opowiadał kolegom swoje przygody, słuchali go nawet chętnie uczniowie wyższych klas. Mówił żywo, gestykulował i twierdził, że tylko tupetem można się czegoś dochrapać w życiu. Kamil słuchał kiedyś jego opowiadania i skonstatował w duchu, że chłopiec miał rzeczywiście życie nie lekkie.
Więc w zimie zdarzyło się to i owo. W listopadzie przyjechał spóźniony czwartoklasista, żywiołowy, pełen bezczelnej brawury poznaniak Pfefferberger. Już w grudniu miał wielu zwolenników. Propagował sztubackie tradycje, dokuczanie profesorom, wagary, klub pesymistów, konspirację i wogóle fason. Ale w styczniu przywódcy powinęła się noga — dosłownie. Był ewangelikiem i opuszczał klasę w godzinach religii. Twierdził zresztą, że jest bezwyznaniowy. Kiedy był dobry śnieg, chłopcy z internatu zjeżdżali do szkoły na małym bobsleju. Podchodzili nieco w górę do ulicy Sienkiewicza i stamtąd prosto w dół. Mieli niezły kawałek jazdy. W czasie godziny religii, Pfefferberger wyciągnął sanie z szopy, powlókł się z nimi w stronę Kuźnic i zjechał sobie w dół. Niedaleko szkoły sanie zleciały do potoku, a kierowca zawisł łydką na żelaznej barierze. Zrobiono mu operację i leżał w samotnym pokoiku na drugiem piętrze około sześciu tygodni. Było mu tam smutno, kazał sobie przysuwać łóżko do drzwi, chciał nawet aby mu wyniesiono leżak na balkon, ale ten balkon nie miał poręczy, postanowiono ją postawić na wiosnę, więc Pfefferberger przykuty do łóżka, wegetował na swoim poddaszu. Pewnego popołudnia nieco mu się odmieniło. Spojrzał na balkon grubo pokryty śniegiem, z pogardą wspomniał ludzi włóczących się po ulicach miasteczka i postanowił ulżyć sobie w sposób oryginalny. Były to ostatnie dni leżenia w łóżku i wolno mu było chodzić o lasce. Więc pokuśtykał Pfefferberger na balkon, odwrócił się tyłem do świata, kucnął, podciągnął szlafrok i koszulę, obejrzał się za miejscem; było go jeszcze nieco na krawędzi, z dziesięć centymetrów śnieżnego nalotu, w czem nie zorientował się oryginał i obsunąwszy się, spadł z wysokości drugiego piętra, głową prosto w zaspę śnieżną, w miejsce nieuczęszczane. Ciszę lekcji popołudniowych przerwał krótki okrzyk, ale pogrążeni w nauce chłopcy, sądzili, że to jakieś dziecko na ulicy krzyknęło, jak to dzieci lubią pokrzykiwać w śnieżne, zimowe popołudnia. Służąca idąc po drzewo odkryła czyjeś nogi w kupie śniegu. Zresztą Pfefferberger nawet się nie zaziębił. Wrócił do łóżka a po dziesięciu dniach chodził na lekcje. Przezwano go wyścigowcem. Że niby z czymś się tam ścigał w powietrzu. Z wiosną Pfefferberger nieco przycichł, widywano go na balkonie pierwszego piętra, wysiadywał tam często i masę czytał, bujając się w fotelu na biegunach, zrywając igły z sosny, która rosła tuż przy balkonie. Ponieważ przyszły dni suche i słoneczne, więc sosna któregoś wieczoru zapaliła się od płonącego papieru, który wyrzucał z balkonu Pefferberger. Budynek z łatwością uchroniono od pożaru, ścięto sosnę, ale wyszły przy tym na jaw nowe czyny Pfefferbergera, który tym razem okazał się niestrudzonym szperaczem, badaczem korespondencji miłosnej lat ubiegłych. Z napół zbutwiałej szopy w parku, Pfefferberger wygrzebał skrzynkę z listami dyrektora Kolusza i jego małżonki z okresu narzeczeństwa. Te listy Pfefferberger czytał i następnie palił je. W kwietniu Pefferberger spalił do spółki z dwoma uczniami dziennik klasowy, po czym został odesłany do Poznania.
W lutym Kamil został postrzelony w udo przez dyrektora Kolusza, który próbując nowego rewolweru z werandy, trafił zamyślonego, włóczącego się między krzakami chłopca. Obaj leżeli około dwóch tygodni: dyrektor na serce, Kamil na udo. To ich jeszcze bardziej zbliżyło. W marcu Kamil poszedł do pierwszej spowiedzi. Przez tydzień cierpiał aby nie zataić grzechu, ale dostał rozgrzeszenie i dwa razy dziennie dziękował Bogu za darowanie win. Również prosił o jasną, bezgrzeszną przyszłość.
Od dwóch miesięcy Andrzej nie dawał o sobie znaku życia, również zalegał z opłatą za Kamila. Pojawił się wreszcie jednego dnia na kilka godzin, zostawił w pokoju Kamila paczkę z bielizną i gotowym ubraniem, oraz trochę drobnych prezentów. Po czym uprosiwszy dyrektora Kolusza o prolongatę zaległości na przeciąg najbliższych tygodni, cichcem wyjechał. Kamil nie widział ojca, bo akurat tego dnia był w górach, na wycieczce harcerskiej. Ucieszył się, że ojciec pamięta o nim i prawdopodobnie zapłaci za dalszy jego pobyt. Mniej więcej z wizytą Andrzeja zbiegła się przykra afera z darami amerykańskimi. Tymi darami zarządzał dyrektor Kolusz i zarzucono mu kradzież lwiej części tych rzeczy. Dochodzenie trwało, dyrektor Kolusz dochodził swego dobrego imienia. Tymczasem szła wiosna, przyszło spalenie sosny przez Pfefferbergera, minęło to, chłopcom przechodził czas na sportach i nauce, tęsknili za końcem roku szkolnego. Kamil często rozmyślał o sobie, zwłaszcza podczas spacerów. Jakże kochał świat i dobrego Stwórcę... I przyrodę, która go tak kojąco tuliła do siebie... Wszystko jest sama dobroć, ale dobroć należy mieć w sercu... Ach! Tylko jak dziękować Stwórcy za to wszystko? Przecież pił duszkiem słodycz swego losu. Rozpłakał się na jednej z takich przechadzek i ukląkł pod drzewem i objął jego pień. Często go ogarniał lęk z nadmiaru szczęścia.

Za otwartymi oknami szumi młoda wiosna w drzewach. Zagląda wieczór ciepły do pokoju, cofa się przed światłem ciemną falą w głąb parku. Jasny krąg lampy obejmuje wspólny stół uczniowski oraz pochyloną głowę i kark Kamila. Jest zmęczony i czarne literki na białych stronach książki zdają się łazić po papierze. Po tamtej stronie stołu pusto, wznosi się tylko mała piramida książek i zeszytów z wystającą na samym czubku ekierką. Ktoś westchnął w oknie i Kamil pytająco spojrzał w tym kierunku, ale zaraz odwrócił głowę w stronę drzwi, bo tam skrzypnęło. Na progu stał pytająco filigranowy, maleńki Borys Szlechter, trzymając na piersiach paczuszkę herbatników zwanych „półksiężyce“. Przechylił malutką główkę na prawe ramię, jak ptaszek i patrzył potulnie czarnymi, niezmiernie ruchliwymi oczkami na Kamila. Na nogach miał żółte buty z cholewami, w których luźno tkwiły łydki; kolana obciągały czarne pończochy, dalej szły czarne, aksamitne majtki i biały półkożuszek wyszywany czerwoną nitką. Borys miał dziesięć lat i wyglądał jak duża laleczka. Pąsowe usteczka układał w ciup i bał się wszystkich. Siedział z Kamilem w jednej ławce i jak to się zdarza w młodszych klasach, pozwolił nad sobą przewodzić Kamilowi i pokochał go. Teraz stał na progu i błagał wzrokiem, aby mu pozwolono posiedzieć trochę. Kamil zawołał szeptem:
— Wejdźże i siedź chwilę spokojnie... Raz sobie jeszcze powtórzę i potem będziemy rozmawiać. Siadaj tu.
Borys przydreptał do stołu, położył przed Kamilem paczkę z herbatnikami i na palcach pobiegł do krzesła niby jakiś baletnik. Tam przysiadł w milczeniu.
Kamil zmienił teraz system nauki. Począł kiwać głową, przykładać dłonie do skroni, unosił twarz ku lampie i trząsł wargami jak jąkała, który pragnie coś powiedzieć. W oknie coś jęknęło i zatrzeszczało, górna połowa ciała Bolka Koniczyna zsunęła się z parapetu i odezwał się głos dziwny jakiś, przytłumiony:
— Kamil, czy nie masz czasem takiego wrażenia, że na nas patrzy ktoś niewidzialny?
— Jakto?.. Patrzą przecież... podpatrują czasem przez dziurkę od klucza... Różnie się zdarza...
— Oh, nie to! Ktoś zgóry... nie z ziemi?!
— Aa... No wiadomo... Bóg!
— Z Bogiem znów! Nie o tym myślę... Wydaje mi się często, że ktoś siedzi z rozłożonymi ramionami, brodę ma opartą na rękach i patrzy się na ziemię, na to nasze życie... Albo może patrzy na nas przez mikroskop... Nie wiadomo. Jakiś człowiek prawdziwy i ogromny.
— Od takich myśli robi się mdło. Ja się od nich oduczyłem i teraz mam spokój.
Bolek zbliżał się do stołu i z frasunku drapał ostrzyżoną „na jeża“ łepetynę. Ujrzał herbatniki, potem Borysa. Powiedział:
— Sęk w tym, że ja nie mogę znaleźć odpowiedniego człowieka do dyskusji. Starsi powiadają: za wcześnie... Młodsi kpią. Piernikasy! Twoje, Kamil? Poczęstujesz?
— To są ciastka Borysa... Nie wiem po co mi tu kładzie pod nosem... Do niego się zwróć.
— O nie, o nie! To dla ciebie z wdzięczności Kamilku, weź je sobie — zapiszczał Borys w swoim kąciku.
— No więc ustalcie do kogo one należą i niech właściciel mnie poczęstuje.
— Nie chcę żadnych biszkoptów! Borys zabieraj je w tej chwili!
Borys wziął paczkę, wrócił na swoje miejsce i począł wolniutko oddzierać przezroczysty papier z herbatników. Bolek szepnął:
— No, nareszcie. Doczekałem się.
Ale Borys zapiszczał:
— O nie, Bolku! Z tobą mogę tylko pójść na handel!
— Rozumiem! Nieszczęśliwa miłość i kupczenie odrzuconym upominkiem! A cóż ty karliku, chcesz za tę paczkę?
— Półtorej marki albo Guatemalę z Hondurasem i jeszcze jakąś drobną na dodatek. Jak będziesz mnie przezywał, to ci wcale nie sprzedam. I decyduj się, bo zaczynam jeść i herbatników będzie coraz mniej, a cena zawsze ta sama.
— Paskarskie nasienie! Dam ci Guatemalę i nic więcej.
— Już zjadłem jeden, a z ceny nie spuszczam.
— Wstrętny zdzierco! Honduras i jakąś drobną „kukfeldpost“?
Kamil właśnie chciał zaproponować, aby wszyscy trzej zjedli herbatniki bez żadnych targów, kiedy w drzwiach stanął dyrektor Kolusz, rozejrzał się smutno po pokoju, podszedł do Kamila i objąwszy go, powiedział:
— Zejdź ze mną na dół, do gabinetu. Chcę ci coś powiedzieć.
Usiedli obaj w tym gabinecie, na kanapce, i dyrektor Kolusz gładząc Kamila po głowie, począł mówić wzruszonym głosem:
— Mam tu list od twego ojca. Zrządzenie losu sprawiło, że siedzi w więzieniu. Ale nie to jest najprzykrzejsze. Żąda on, aby cię wysłać do Warszawy, bo postanowił inaczej pokierować twoimi losami. Nie moją rzeczą, drogie dziecko, jest wtrącać się w te sprawy. Ojciec twój mógłby się tutaj nie pokazywać lata całe, mógłby zgoła gdzieś się zawieruszyć i znaku życia o sobie nie dawać, a tybyś zawsze w tym domu był traktowany na równi z innymi. Zatrzymywać cię nie mogę i muszę się zastosować do poleceń twego ojca. Może chce cię gdzie indziej umieścić, to już jego sprawa. Możesz sobie przeczytać: wyraźnie żąda abyś natychmiast przyjechał. Dziecko drogie. Mnie jest bardziej niż przykro, ale musisz jechać. Napiszesz do mnie czasem, prawda? A może wrócisz? Może ojca uwolnią i wówczas sprawy się tak ułożą, że będziesz mógł z powrotem być u nas. Miejmy nadzieję i oby tak się stało! Teraz idź na górę, umyj rączki, bo zaraz kolacja. I jutro przygotuj się do podróży, wszystko dla ciebie zrobię, abyś miał wygodną podróż; dam ci instrukcje, dokąd masz się udać ze stacji, załatwię wszystko z profesorem Kotliną; chociaż wyjeżdżasz przed końcem roku szkolnego, to jednak mam nadzieję przysłać ci pełne świadectwo z ukończenia pierwszej klasy. A teraz idź, jutro jeszcze porozmawiamy.
No tak. Teraz już kończy się wszystko. Bajeczny pałacyk z kryształu pękał i walił się. Szedł po krętych schodach w rozkołysaniu, w oszołomieniu tak wielkim, że nawet rozpacz gdzieś się w nim gubiła. Znów? Przecież on już zapomniał jak to się żyje w tamtym świecie. I nagle ta przeszłość odgrodzona rokiem rajskiej drzemki, poczęła zbliżać się do niego z ogromną szybkością niby jakaś nawałnica potworna, i rycząc ogarniały go czarne i cuchnące kłęby i jęło się przypominać to dawne życie w koszmarnych fragmentach, pokazywały się jakieś sceny i ludzie... Ludzie z twarzami wydłużonymi od męki... Przyzywali, gestami nawoływali...
Kamil zwalił się na łóżko. Jak z daleka słyszał piszczący głos Borysa:
— Patrz, już są tylko dwa pierniczki... Kosztują Guatemalę, Honduras i jeszcze jakąś drobną... Albo półtorej marki... Decyduj się, bo...
— Dawaj ty przeklęty, bo zjesz wszystko! Daję Guatemalę i Honduras i...

Kamiennym i czarnym korytarzem ulicy biegł ciepły i wilgotny, wiosenny podmuch od rzeki. Sunął rzeźko żałobnym szpalerem lamp gazowych, uderzał o pochyłość ulicy Oboźnej i osłabiony, rozpraszał się w Topiel i Browarną. Obok bramy Dynasów zatrzymał się chłopiec obarczony ciężarem walizki. Wsunął ręce w kieszenie przydługiego palta i zapatrzył się przed siebie. W dole czaiło się Powiśle, maleńcy ludzie wlekli się w brudnym seledynie latarń, ale wszystko tonęło w zadeszczonym mroku, zlewało się w jedną ohydną barwę; domy, latarnie i ludzie... Tylko ten powiew skuczał między ścianami kamienic i ciął ukośnie deszczem w szybki latarń. Udręką szło od tej w słocie pogrążonej niziny. Powiśle witało Kamila obojętną pustką swych ciemnych ulic i rzadkim, skulonym od wilgoci przechodniem. I ziało od tej dzielnicy wszystkimi troskami świata, jakąś straszliwą, przewlekłą wegetacją.
Schodził w dół, przekładając z ręki do ręki obijającą mu się o nogi walizkę. Gdyby chociaż ten wieczór był pogodny. Cały ten pejzaż wilgotny i kamienny przejmował go bolesną obcością, lękiem. Dowlókł się do bramy i chwilę przystanął, aby nieco ochłonąć przed powitaniem z ciotkami. Z wnęki wychynęło zwaliste cielsko i nim się Kamil opamiętał, już mu szorstkie łapy obejmowały głowę, czuł bolesny ucisk na nosie i z góry dochodził go chrapliwy głos „Kusi“:
— Wyrzucili na mordę, przegnali na stare śmiecie...} Masz „syfona“, szczeniaku! A teraz wyrywaj do chałupy, bo ci nogi z tyłka powyrywam! No, już cię nie ma!
Kamil porwał walizkę i nie mogąc oddychać ze wstrętu, potoczył się w głąb bramy. Z tyłu dolatywał go kretyński chichot „Kusi“. W bramie cuchnęło po dawnemu i żółte, mizerne światło lampki z zakopconym, oklejonym gazetowym papierem, szkłem, mętnie oświetlało tę jamę. Ze schodów, z góry dochodził go bełkot hałasującego pijaka. Na podwórku jadowicie zaskrzypiały drzwi od wychodka. Kamil skręcił w sień, w progu natknął się na cicho poszeptującą parę, szybko poznał i chciał się cofnąć, ale zaraz posłyszał chłodny, gardłowy głos Wiktora:
— Przełaź szczeniaku, coś gały wytrzeszczył, chcesz w oko?
Skulony ze strachu Kamil, otarł się o rozgrzaną, pachnącą mdłymi parfumami Felę Kotowską. Zdążyła go pogłaskać po głowie i szepnęła z obojętnym zdziwieniem: „Gdzieś się podziewał, Kamilku... Przyjdź do nas jutro, przyjdź...“ Nic nie odpowiedział, dobiegł do drzwi i nerwowo zastukał. Usłyszał czyjeś człapanie i głos ciotki Zosi zapytał: „Kto tam tak się dobija... przecież otwarte!“ W tej chwili Kamil szybko objął wzrokiem zdumioną twarz ciotki Zosi, przyciemnioną perspektywę pokoju; w głębi stół z lampą, przy stole znieruchomiałe i wypatrujące twarze Zbyszka i Jerzyka, oraz pochyloną nad żelazkiem postać ciotki Stasi. Wsunął się boczkiem przez uchylone drzwi, nad uchem usłyszał zdziwiony szept ciotki Zosi: „A skądże cię przyniosło?...“ Położył walizkę pod ścianę i wolno podszedł w stronę stołu. W tej chwili rozległy się okrzyki:
— Kamil! Zbyszek patrzaj!
— Kamilu! Moje skarby! Przyjechałeś?!
— Widzicie go, a myśmy myśleli, żeś gdzieś przepadł albo umarł!
Poddał się gwałtownym uściskom, tulił się, sam już nie wiedział do kogo, na twarzy czuł szybkie pocałunki. Oszołomiony pytaniami przysiadł na kuferku i wybuchnął głośnym płaczem. Nie słyszał co do niego mówiono, ukrył twarz w dłoniach. Sam nie wiedział, kiedy się uspokoił, kiedy usiadł przy stole, przed talerzem gęstej zupy z pajdą chleba. Uciszyło się, Kamil ogarnął wzrokiem twarze, sprzęty, cały pokój i nagle poczuł się swobodnie, jak gdyby przeszedł sen jakiś o Krakowie i Zakopanem; o ojcu i o wszystkich zdarzeniach tych kilkunastu miesięcy. Ot tak, jakby zdrzemnął się przy stole. Znów obległy go pytania. Odszedł do kubła z wodą, napił się, wrócił i począł wolno, starając się nic nie opuścić, opowiadać dzieje tego okresu. Słuchano go z twarzami skupionymi, w świetlnym kręgu szumiącej lampy.
Wyciągnął się na swym dawnym posłaniu. Było już ciemno, w kuchni syczał zawodząco imbryk, obok szeptali pod pierzyną chłopcy, słychać było głębokie westchnienie przejętych opowiadaniem ciotek. W tej ciszy mąconej szmerami, odezwał się ziewający głos ciotki Zosi:
— Ano, przewietrzyłeś się, to teraz chwycisz się jakiej roboty... Jużeś stary chłop. Pogadam ze znajomym krawcem, może cię weźmie na naukę... Żeby w tego Jędrzeja piorun trzasł!
Stół przyjaźnie zatrzeszczał pod Kamilem. Odezwały się regularne oddechy śpiących ciotek i imbryk nagle umilkł. Stół zakołysał się i niby wyspa w oceanie, pogrążył się w szmaragdowym, pełnych uroczych dziwadeł śnie.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO
NA DOLE[2]
ZBIGNIEW UNIŁOWSKI

Powiśle ożywia się na wiosnę, ruchliwieje. Mieszkańcy wylegają na ulice z zakwaszonych kamienic, głównie obsiadują schodki wzdłuż trotuarów, często wynoszą krzesła lub ławeczki z mieszkań, kobiety rajcują przytłumionemi głosami, taksują wzrokiem przechodniów, mężczyźni palą przeważnie w milczeniu, poważni i zamyśleni. Życie kamienicy obnaża się w plotce i poczuciu przynależności, jakie stwarza wspólny dach. Wzajemna solidarność usposabia krytycznie do sąsiednich kamienic, nakazuje czujną obserwację. „Idzie ta lafirynda spod siódmego“ — mówi Golińska, i wszystkie kumochy nieufnie spoglądają w stronę „obcej“. Patrjotyzm kamienicy jest silny, stwarza małe społeczeństwa żyjące odrębnym rytmem. Porozumienie między domami następuje tylko w tych momentach, kiedy w grę wchodzi inna dzielnica. Objawia się to w zbiorowej pogardzie lub nienawiści. Śródmieście, to obca kraina dla powiślan, inne tam zwyczaje i język inny. Wola już bliższa, ale rywalizująca w sensie dumy proletarjackiej, chmurna i zakopcona, bez Wisły, a więc bez poezji. Powiśle daje swoim mieszkańcom nieomal poczucie rasy, innego gatunku, co nie przeszkadza separować się kamienicom, tętnić własnemi pulsami. Wiosna potęguje atmosferę nieprzyjaźni, naprzekór pojęciu że pora ta zbliża ludzi. Obywatele obsadzają stanowiska na własnych terenach, wyłaniają się obozy sojusznicze i obierając sobie za cel najbardziej skandaliczne wydarzenia wroga, puszczają w kurs plotki i wślad za nią komentarze. Wojna trwa do lata, przechodzi okres natężenia i monotonji, wybuchają czasem ostre potyczki, zdrady lub sojusze, wszystko to przy akompanjamencie pobłażliwej, słońcem ogrzanej fali i poszumu liści prześwietlonych światłami lamp ulicznych, drzew kładących fantastyczne cienie na wypolerowane bruki, gałęzi rozkołysanych chłodnym oddechem rzeki, tęsknych zaułków kryjących się pod rozedrganym stropem, pośród nastrojów, które tylko myśl serdeczna oddać może.
Tak więc, z nadejściem pory wiosennej, ludzie Powiśla stają się zgryźliwie podnieceni, wydzielają jady nagromadzone przymusową wegetacją mroźnych dni, podczas których ulica drzemała w nieprzystępnej obojętności. Troska uwięziona w dusznych schronach wyzwala się z pierwszym dniem wiosny na zewnątrz, staje się widoczna i sprawia, że tchnąca zagadkowym urokiem dzielnica przeobraża się w domenę zła, które zdaje się krążyć między ulicami i kąsać ludzi, niby ponure, zdziczałe psisko. W wiosennem słoneczku Powiśle wypaca wszystkie swoje nieczystości, poto aby w okresie letnim okrzepnąć w ogorzałym wdzięku i siłą swego uroku przesłaniać ludzkie waśnie. Wiosna, to okres przełomowy dla tej dzielnicy, nie tak wprawdzie niepokojący jak jesień, przykry jednak, brudnawy, ludzie są jacyś rozklejeni, plugawi.
O takim czasie Kamil ocknął się ze swej nirwany zakopiańskiej. Ciotki, zahukane w ograniczonym kręgu codziennej harówki, powitały przybysza dość wybuchowo, kilka dni były ożywione, wypytywały, aż wreszcie przycichły uwikłane z powrotem w kierat. Kamienica i sąsiedztwo powitało go rozmaicie. Jedni z lekką dumą, że oto wrócił do nich gość z lepszego świata, dzięki któremu stają się przedmiotem zainteresowania „obcych“, ci zaś rozpuścili języki jak się patrzy, radzi że lot nie udał się chłopcu, że będzie musiał pełzać wespół z nimi. Oczywiście, wiedziano wszystko z najdrobniejszemi szczegółami. O Andrzeju z brukowych pism, na pierwszej stronie, z fotografją. Sława ojca spadła na syna, był pod ręką, na widowni. Mówiono: „kradzione nikogo nie utuczyło“, „lekko przyszło, lekko poszło“, „komu co przeznaczone“... i tak dalej, w tym sensie. Rozpatrywali rzecz na wszystkie boki, aż wkońcu przycichli. Czas przetarł sensacyjkę, zawiesił to wszystko. Pozostali jeszcze rówieśnicy, z tymi sprawa się przeciągała. Wykpiwali niemiłosiernie furażerkę, ubranko z zakładami, krótkie spodenki. Raził ich język Kamila, dykcja, wszystkie te: „naturalnie“, „istotnie“, „nie jestem w stanie“. Jego miękkie ruchy, układność, prościutka figurka, chód lekki, opanowany. Atakowali go niejednokrotnie, furażerka przelatywała z rąk do rąk, były kopniaki, kilkakrotnie wypuszczono mu koszulę ze spodenek i pozostawiono tak na środku ulicy ze zmierzwioną czupryną, sponiewieranego ale ustępującego z placu z godnością, wyniosłego. Jeden Marek unikał Kamila, nie zbliżał się do niego w żadnej formie. Janek Kotowski zmężniał nadspodziewanie, spoważniał, w dzień pracował u szewca, miał wkrótce zostać czeladnikiem, wieczorami spacerował z dziewczynami po skwerze, grał na organkach, palił, głos mu zgrubiał. Osamotnienie zupełne i wrogość dokoła. „Kusia“ też przepadł nagle, wyjechał dokądś na wieś, nie było więc straszliwych napaści z „syfonem“, na jego miejsce pojawiła się stokroć jadowitsza udręka Kamila w osobie Jacusia z bazaru na Browarnej, który specjalnie upodobał sobie teren ulicy Leszczyńskiej ze względu na „czarnego Mańka“. Był to przeraźliwie chudy, krostowaty połamaniec, koślawy obdartus, zwinny i przedsiębiorczy, złośliwy ulicznik. Kreatura „krwawego Wiktora“, który teraz wydoroślał, trzymał sztamę i kombinował razem z braćmi, rzadko wystawał na ulicy, do swej sławy uzyskał jeszcze jeden listek wawrzynu po krwawej rozprawie na noże z „Rudym“ (oporządził go na dwa miesiące szpitala), figurował w pismach i odsiedział ten wyczyn. Jacuś zaprzyjaźnił się z „czarnym Mańkiem“, i obaj stworzyli spółkę tak czynną, że cała Leszczyńska przygotowywała się aby wnieść petycję w sprawie osadzenia ich w domu poprawczym. Kradli, intrygowali, wymyślali sztuczki, na podstawie których wróżono im niebywale bujną karjerę kryminalną. Wielbili „krwawego Wiktora“, i on pozwalał się im wielbić, patronował im, prowokował, radził, podsuwał pomysły niebylejakie. Jacuś znienawidził Kamila od pierwszego wejrzenia. Miał osobliwy system zaczepiania, z tem żeby nie dopuścić do bójki, żeby zbytnio nie rozgrzać ofiary, zwłaszcza kiedy był sam. Nie przepuszczał Kamilowi nigdy. Dawał mu psztyczki w nos, strącał furażerkę, ślinił dwa palce i trzepał go niemi po policzkach, robił jakieś gesty rękami, że już, już ma uderzyć rzeczowo, prężył się cały, czaił, obchodził Kamila naokoło, mruczał coś: „no co, możeś mocny... spróbuj... bijesz się... jak dam fangę... no... no“... Kamil z udręką znosił zaczepki tego potworka sięgającego mu do ramion, stał bezradny nie wiedząc jak się zabrać do łotrzyka. Był zahipnotyzowany jak przez węża, miał uczucie podobne do tego, jakie go przejmowało w dawnych spotkaniach z „Kusią“, chwytał go wstręt i lęk, że przy najmniejszej reakcji rozpęta się jakaś wściekła awantura, po której zaczną go sobie pokazywać palcami, że po bójce przejmie cząstkę ohydnej opinji małej kanalji. Nigdy nie przychodziło do ostateczności. Jacuś, widząc desperackie błyski w oczach Kamila, oddalał się na swych koślawych, rachitycznych nogach ze słowami: „no, pamiętaj sobie... ja cię gnojku jeszcze kiedy naleję tak, że cię na łopatkę zmiotą“. I zostawiał Kamila sflaczałego z pogardy do samego siebie, drżącego ze wstrętu, nieporadnego.
Powoli jednak przeistaczał się w Kamila z okresu przed pojawieniem się Andrzeja. Bardziej dojrzały, ale mniej przedsiębiorczy. Z lekką mgiełką wielkiego zawodu w oczach, co nadawało mu wyraz melancholji i uduchowienia. Wspominając czasy fabryczki, całą swoją pomysłowość i energję, dochodził do łzawych refleksyj na temat przyszłości. Ciągle jeszcze wspominał, często grzebał w walizce ze szczątkami świetnych dni, niemniej jednak przychodziły mu pomysły jak przez mgłę, żeby coś zarabiać, uniezależnić się w groszowych sprawach łakoci, rozrywek. Ciągle jeszcze przepadał za wodą sodową i kinem, po okresie doskonałości duchowej obudziła się z powrotem żądza używania, medytacji z cukierkiem w ustach, z szyją wyciągniętą w kierunku płachty z wizjami. Narazie żył w zawieszeniu i bardzo na łaskawym chlebie. Czasy się nieco poprawiły, nie było już kwestji wydzielania każdego kęsa, stopa życia podniosła się nawet o jaki milimetr, ale ciotki ciągle jeszcze krążyły w ustawicznym tańcu między kuchnią, stołem do prasowania i maszyną, wieczorami sterczały nieruchomo po kątach jak ochwacone szkapy, fatalne humorki wyładowywały na Kamilu, rzadziej się nawet między sobą sprzeczały, miały teraz ujście bardziej wygodne. Coraz rzadziej wychodziły na swoje randki, mniej się fiokowały, postanowiły oszczędzać, przyjąć pomocnicę. Jak nędza nieco popuści, zaraz zaczyna się rozwydrzenie. Jakieś ambitne plany, życie robi się wtedy nie z dnia na dzień, ale z roku na rok. Przerzedzają się mgiełki, i wyłania się perspektywa. Czasem się wzruszały, dochodziło nawet do łez nad dolą Kamila. Co będzie jak pomrą albo choroba zmoże je z przepracowania? W takich razach Kamil drętwiał na myśl, że one wiążą swoje życie z nim, że ciągle mają być razem. Widział siebie z wąsami pracującego na dwie staruszki. Bo na dwóch niedołęgów nie było co liczyć. Było widoczne, że wyrosną na półgłówków. Obaj już podrośli, Zbyszek miał osiem lat, Jerzyk ze sześć, ciągle jeszcze mocno zaprzyjaźnieni ze sobą, nierozłączni, powiązani jakiemiś wspólnemi misteriami. Niechętnie chodzili, żeby tak stanąć prosto i pójść. Raczej na czworakach, pod stołem czy w jakiej jamie na podwórku. Lubili życie odosobnione i w możliwie największym mroku. Dotykali się, Zbyszek wąchał Jerzyka, ten się zagapiał, na widok Kamila wykrzywiali się obrzydliwie, skrzeczeli, wywieszali języki na podbródki. Kiedy ciotka Zosia próbowała ich pieścić, poddawali się niechętnie, mrużyli oczy, zwisali jej z kolan, patrzyli na siebie porozumiewawczo, radzi umknąć w najciemniejszy kąt. Jeszcze dawniej Kamil się zorjentował, że ciotki, wyczulając się nad nim, załatwiały jakieś swoje wewnętrzne historje. Miewały takie napady, uderzało je nagle, wyładowywały się. Kamil był w takich razach wdzięcznym przedmiotem, doskonale się do tego nadawał ze swem sieroctwem, perypetjami. Wszyscy jakoś często przebywali razem, w mieszkaniu było ciasno, jedno potrącało drugie. Sprawiły to plany ciotek na przyszłość, a także bezczynność Kamila i jego niechęć do ulicy w związku z Jacusiem i plotkami bab. Nauczył się opowiadać, do tego stopnia, że któraś z ciotek coraz wołała: „Kamilek, opowiedz no coś, jak tam było w tem Zagrzebanem“... Czasem chwytała je wesołość: „wychodek był pewnie aksamitem wybijany, puch łabędzi wisiał w torbie na ścianie, zamiast gazety?“; „razem przy stole z Francuzką, kęslakęs la purkua... marcepany w śmietanie... a teraz bidulek musi się tutaj wędzić... wszystko przez tego drania... tego bizuna afrykańskiego... tę świnię co nie sieje, nie orze.... Zbyńku, Jerzyku! Wy nigdy, nawet przez szybkę, nie użyliście takich cudów!... Matka wam da... macie tutaj na wafelka... kupcie sobie na rogu... tylko nie przechodźcie przez środek, bo wpadniecie pod co... moje aniołeczki!“... Dawała im rzeczywiście, bardzo rozczulona. Wypełzali spod stołu, wychodzili małpio uradowani, pochyleni do przodu jak dwa małe orangutangi. Kamil nie wiedział w takich razach gdzie złośliwa ironja a gdzie szczere współczucie. Nie zrażał się, ciągnął dalej. O pierwszej spowiedzi, o życiu w szkole, a wycieczkach w góry...
Ciotki spodlały nieco. Stały się obce i oschłe, skłonne do drwin. Ciotka Zosia zupełnie już zagubiła swój wdzięk, stała się niechlujna, zwisały na niej zbyt luźne, poplamione sukienki, człapała po mieszkaniu w przydeptanych pantoflach, na głowie nosiła okropne chustki, spod których strzępiły się kosmyki włosów. Malowała sobie wargi, drapała się, wyglądała prawie odrażająco. Ciotka Stasia była schludna, ale straciła dawną werwę, zapracowywała się, jedząc, nie przerywała szycia. Żywiono się przeważnie chlebem i herbatą; trochę szmalcu lub jakiejś wędliny. Gotowane obiady zdarzały się rzadko, nie było czasu, kuchnia służyła do grzania żelaz do prasowania. Cały dzień trwała krzątanina, syczały mokre prasowaczki, dźwięczały żelaza, maszyna do szycia warczała. Było duszno, ciasno. Kamila zawalano stosami przodków od kamizelek, musiał je oczyszczać z fastryg, starano się go nauczyć podszywania podszewek, opierał się temu, nudziło go sterczenie nad igłą, wolał fastrygi. Tamci dwaj unikali starannie zajęć, stosowali sabotaż, dziurawili kostką materjał. Dni się powłóczyły, podobne do siebie, bolesne. Istna pokuta. Czasem sterczał w oknie od zewnątrz kolejarz Gołembiowski. Robiło się weselej. Miał teraz obfitszy repertuar, bronił Warszawy pod Radzyminem. Był mikromanem na temat wojny, sam się umniejszał, twierdził, że w czasie najgorętszych ataków krył się w rozpadlinach, chwytał go lęk tak straszliwy że przysypywał się ziemią dla niepoznaki, udawał trupa. Pokazywał jak udawał trupa. Na brzuchu, głowa pod prawem ramieniem, lewa ręka wyciągnięta, usta otwarte, umazane błotem policzki, całe ciało byle jak nieruchome. Naokoło piekło. Taki miał osobliwy system flirtu. Wyraźnie grawitował w kierunku ciotki Stasi, ale z rezerwą, ciągle odskakując, jak pies od jeża. Opowiadał o sobie wiele złego, również na temat życia w cywilu. Śmiał się z samego siebie, razem z ciotkami. Kamil słuchał tych opowiadań z uznaniem, pochylony nad robotą w głębi pokoju. Podobała mu się ta forma obcowania z kobietami. Gołembiowski był oryginalny, zmienił się także na korzyść w ciągu nieobecności Kamila.
Los nie wysilił zbytnio fantazji jeśli chodzi o życie kamienicy. Elwira ciągle umierała, pokazywała się w oknie blada i romantyczna z papierosem w palcach. Pokasłując, chętnie rozmawiała na temat śmierci, była sarkastyczna, zdawała się paluszkami jednej nogi dotykać ziemi. Janka przestały dręczyć zagadnienia spraw społecznych i kosmosu, spospoliciał, przylgnął do rzeczywistości. Z Kamilem nie próbował nawet rozmawiać, kiedyś odkłonił się obojętnie w przejściu, chodził na jakieś kursa wieczorowe, dokształcające. Zośka od Hilarego przestała być sensacją dla kamienicy, hodowała swoje dziecko, wrzeszczącego chłopaka ze skrofułami. Heniek terminował u ślusarza, wieczorami wysiadywał przed bramą w wyszmelcowanem ubraniu, ponury, zapatrzony w ćmiący się papieros. W mieszkaniu Zelcerów rzadko wybuchały awantury, stary chorował na nerki, wlókł się czasem ze swym buldogiem na spacery, przygarbiony drab z kwaśną miną. Wiodło im się teraz kiepsko, dzieci ich prawie nie pokazywały się na podwórku, dziewczynki pomagały matce w gospodarstwie, Marek pracował przy mularzach. Do ciotek zaglądała czasem stara Trubaczkowa, wzruszała się łatwo, wspominała Wandę, grdyka jej czerwieniała, stara rozklejała się, biadoliła aż do mdłości. Irenka dzięki swemu możnemu bratu chodziła na pensję, zawsze czyściutka, wyniosła, z lepszej sfery. Po staremu emeryt Rudnicki szwendał się po podwórku ze swym artretycznym szpicem, w dni pogodne Hrabiakówny wysiadywały na balkonie, nuciły, zagadywały przechodniów, interesowały się wszystkiem, łaskawe, w poczuciu wyższości. I Marjan Kotowski nie fabrykował bomb czekoladowych, z podwórka pierzchły zapachy margaryny, dzieciarnia nie miała już się na co łakomić. Kamil rozmyślał często, dlaczego wszystko dookoła wydaje mu się mniej barwne. Może zasmakował silniejszych wrażeń, i teraz tak nagle wszystko poszarzało. Czuł się osowiały, oczekiwał jakichś zmian na lepsze i jednocześnie czuł że nic takiego nie powinno nastąpić.
Ale pewnego dnia przedarł się przez zasłonę promyk z góry i wstrząsnął jaźnią abnegata. Momentalnie powróciła energja, fantazja rozwinęła się jak wachlarz pomalowany marzeniami. Wszystko się nagle poruszyło, Kamil znów począł obserwować, chwytać dźwięki. Promyk wywabił Kamila przez Hilarego do bramy, tam się przedstawił jako dozorca więzienia, w którem przebywał Andrzej, powiedział swoje imię i nazwisko: Romuald Czajkowski, poczem zaproponował spacer w kierunku Wisły, celem omówienia wielu spraw. Poza służbą chodził po cywilnemu. Ubierał się zwyczajnie, bez wybryków elegancji. Twarz miał też zwyczajną, bez żadnych cech charakterystycznych, oprócz znaków po ospie. Oczy niebieskie, nos krótki, lekko zadarty, głowa ostrzyżona maszynką na zero. Policzki pełne o słabym zaroście. Na głowie cyklistówka, koszula bez kołnierzyka, podwinięta w trójkąt na piersiach. Marynareczka luźna, tabaczkowa, mocno wygnieciona w drobne załamania. Nowe brązowe spodnie z welwetu, w prążki. Buty żołnierskie podkute gwoździami. Na wstępie wyjaśnił Kamilowi, że ubiór swój przystosował do wizyty, w tej dzielnicy mieszka wielu ludzi, którzyby łatwo mogli go rozpoznać, co nie byłoby wskazane ze względu na dobro sprawy. Spacerowali po opustoszałym skwerze, było wczesne przedpołudnie, zrzadka się ktoś pojawiał. Przysiedli na ławce. Czajkowski zdjął czapkę, wyciągnął z niej wymiętego papierosa, nie miał zapałek, więc wsadził papieros za ucho, przerzucił ramię przez ławkę, pochylił się do Kamila i począł mówić, rozglądając się bystro, czy aby nie idzie ktoś, kto pali:
— Ojca twojego, dziecko moje, ja znam nie tylko, że więzień, a takżesamo, bo jest inteligentnym, któren wart lepszego życia. Ja służbowo nic mu zrobić nie mogę, zato jak się dowiedziałem, że dzieciak przyjechał ze szkół i samotnie, być może głoduje, tom się odrazu ofiarował tobą zająć. Twój tata, zanim się na wolność wychyli, może jeszcze ładne parę dni posiedzieć. Myślę sobie, bogactw ja znów żadnych nie posiadam, alem jest samotny i na posadzie, parę groszy zawsze się na to albo na tamto znajdzie, teraz jest czerwiec, na mnie przypada urlop... myślę sobie, pojedziem sobie razem do jakiego Ciechocinka, tam sobie oba odpoczniemy, potem się pokombinuje żebyś se wrócił, braciszku, skądeś przyjechał... Ja za ciebie, co będzie trzeba, wyłożę... Ojciec mi to wszystko do grosza obiecał oddać, a ja się przyłożę, żeby się dzieciak nie zmarnował... bo jak się już raz zasmakuje w lepszem życiu, to potem bidować... A niech to szlak trafi, niema nic gorszego!...
Przechodził jakiś mężczyzna z fajką, i Czajkowski podskoczył do niego przypalić. Przez tę chwilę w Kamilu kotłowało się szczęście, było mu prawie słabo, chętnieby się położył na chwilę, czuł się jak chory po ożywczym zastrzyku... Jedna tylko udręka, jedna myśl zaczęła mącić błogostan.... Czy aby ojciec zwróci później pieniądze Czajkowskiemu? Ale ten właśnie powrócił na ławkę, i Kamil znów począł chłonąć jego słowa:
— Ciebie szkoda dla ulicy... jak ja na ciebie patrzę, to odrazu widzę żeś ty nie z tej parafii. Pomyślałem sobie: ja ci tu narazie nie dam zginąć, a jak ojciec wyjdzie, to niech se robi co chce, byle ze mną wyszedł jak należy i nic więcej. A teraz uważaj co ci powiem. Do ojca nie staraj się narazie dostać, bo jemu się niczem wzruszać nie trzeba. Ciotkom też nic nie mów... bo jakby się kto dowiedział, że ja, dozorca.... mam jakieś tam konszachty z więźniem... No, toby trzeba się pożegnać z urlopem i z twoją edukacją... Nikomu ani słowa... Co masz do ojca, to mnie powiedz... co on będzie miał do ciebie, to ja ci znowuż powiem... Za jakie kilka dni sobie wyjedziemy... jak chcesz, możesz się widzieć ze mną codziennie... ja mam służbę na zmianę... zawsze ci będę mówił o jakiej porze się spotkamy... Jakie tam swoje rzeczy masz... to sobie je pocichu spakuj... nadejdzie pora, to sobie je wyniesiesz i wyjedziem sobie, aż się zakurzy po nas. No, teraz muszę iść... przyjdź o jakiej ósmej na ten skwer, to jeszcze sobie obgadamy różne rzeczy. Moje uszanowanie tobie, porób głową nad tem co ci powiedziałem, nikomu nic nie gadaj i przychodź wieczór na spotkanie.
Czajkowski mówił powoli, jakimś przegniłym, zachrypniętym i jednocześnie piskliwym głosikiem. Drapał się po głowie, zsuwał czapkę na oczy, chrypiał spod daszka, znów poprawiał czapkę, rozglądał się, robił pauzy, dłubał w nosie, słowem, zachowywał się dość rażąco. Ale Kamil był zupełnie zamroczony tem co mówił, przebranie uważał za bardzo przezorne i wogóle pił szczęście jak wino. Czajkowski odszedł, i Kamil pozostał na ławce ciągle pogrążony w radosnych planach, odrodzony. No tak, los w ostatniej chwili wyciąga go z topieli, przecież byłby tu ducha wyzionął, nad temi fastrygami. Do Ciechocinka... jak to delikatnie brzmi, filuternie i obiecująco. A nawet jak będzie źle, to potem powrót do Zakopanego... No, wtedy... znów czyste, jedwabne dzionki. A że ojca nie zobaczy, to nawet lepiej. W więzieniu wygląda ohydnie... jest taki jakiś marny... niepotrzebny nikomu. Odwlekał tę wizytę z dnia na dzień już od kilku tygodni, w samą porę Czajkowski go uwalnia od tego... Ach jak cudnie... czyż nie proroczo powiedział Kolusz: „A może wrócisz? Może sprawy tak się ułożą, że będziesz mógł z powrotem być u nas... Miejmy nadzieję, i oby tak się stało!“... I stanie się, znów będzie wszystko.... orkiestra symfoniczna... Te spacery... Ten Czajkowski, prosty taki, poczciwy... zarobi sobie pewnie na tem, że teraz pomoże... a ojciec chyba mu odda... Zawsze to, jednak dozorca więzienny, ojciec musi się z tem liczyć... Ach, bo to życie tutaj... letarg... mogiła... Jeszcze po ulicy Złotej, po śmierci matki pobudzało swoim egzotyzmem... sama nędza była równie zajmująca jak dokuczliwa, wszystko było takie nieznane, inne od przeszłości. I możeby przylgnął do tego środowiska, stałby się może człowiekiem tej dziedziny, gdyby nie poznanie wyższego rzędu, wtajemniczenie niejako w sens lepszego życia, czystość duchowa... Teraz trudniej byłoby oddychać z nimi, tu, pod tym kloszem, w tej zastałej kałuży, podczas gdy nieco wyżej płynie wartki nurt życia. Po sromotnym powrocie popadł w odrętwienie psychiczne... Już nawet godził się z losem, być może, przystosowałby się z powrotem, już nawet zaczynał myśleć realnie.... Aż tu wybawienie... Ozon ożywczy.
Spotkał się tego wieczoru i dni następnych. Upajał się wszystkiem co mówił Czajkowski, ale poprzez powłokę odurzenia zmysł obserwacji wyławiał rażące gesty dobrodzieja. Prócz tego był niechlujny, cuchnął podobnie jak „Przykrótki“, przecież miał chyba gdzie nocować... Czajkowski przypominał czasem włóczęgów z domu noclegowego... Ale musiał się przecież przebierać... sam mówił. Prawie zawsze pachniało mu z ust wódką, i mimo słabego zarostu policzki obrastały rzadkimi kłaczkami, co w połączeniu z dołkami po ospie było odrażające. Mówił powoli, jakby dobierała słowa, sapał przytem, drapał się we wszystkie możliwe części ciała. Głównie chodzili na spacer, Czajkowski zapraszał... płacił wodę sodową, lody... czasem jakieś kino w gorszej dzielnicy miasta... Przeważnie on mówił a Kamil milczał. Roztaczał perspektywy... mówił o kąpielach w Ciechocinku, o życiu Andrzeja w więzieniu, to zwłaszcza dosyć barwnie i plastycznie opowiadał. Cedził słówka, ale często się rozgrzewał i popadał w soczysty żargon przedmieść, w jakiś wspaniały akcent. Ciągle jeszcze kontaktu między nimi nie było, Kamil coraz bardziej analizował zachowanie Czajkowskiego, tego znów ogarniało czasem coś w rodzaju zniechęcenia, ziewał, patrzał spod oka na Kamila, stawał się nawet szorstki, sprawiał wrażenie człowieka, który wypada z formy. Piątego dnia tej znajomości przyszedł na spotkanie jakiś zwarty w sobie, tajemniczy. Zaprowadził Kamila do żydowskiej kawiarenki na Granicznej, i tam Kamil, popijając słodkie, ciemne piwo, dowiedział się że Andrzej żąda, aby Kamil wydał Czajkowskiemu asygnaty pożyczki narodowej. Kamil zaprzeczył, żadnych asygnat nie ma wogóle, posiada tylko swoje rzeczy. Na to oświadczenie Czajkowski chwilę trwał nieruchomo ze szklanką przy ustach, następnie wypił swoje piwo duszkiem, odstawił szklankę, zdjął czapkę i obracając nią, zdumiony i zawiedziony, spojrzał nagle ostro na Kamila i powiedział:
— Daj te asygnaty, bo ojciec powiedział że ci je dał do przechowania, a teraz mu są potrzebne na adwokata... Kazał mi je spieniężyć, zapłacić adwokata a resztę dać tobie... rozumiesz czy nie?!
— Jabym przecież dał panu zaraz... ojciec pewnie coś pomylił albo zapomniał... Ja nie mam żadnych asygnat... nigdy ich nawet nie widziałem.
Czajkowski był zirytowany, wkładał czapkę na głowę, znów ją zdejmował... poczerwieniał na twarzy, oczy mu zbrzydły, przesiąkły podłością... Wkońcu jakby coś postanowił, bo powiedział:
— Ja tam wierzę bardziej tobie niż ojcu... Jak go zobaczę, to powiem że mu coś na mózg padło... Niech on sobie sam daje radę jak nabroił, a my tu nie mamy co siedzieć w tej kanikule. Wyjdzie z kozy, to niech się kręci sam koło swoich interesów. My jutro wieczór wyjeżdżamy, i koniec... Wynieś dzisiaj wszystkie swoje rzeczy... nic się tam ciotkom nie tłumacz... ojciec kazał, i tyle. Ja będę czekał przy bramie do Saskiego... wezmę rzeczy... poco masz je taszczyć... a tak spotkamy się jutro wcześniej, pójdziemy przed pociągiem do jakiego kina, na kolację... Ja już mam dosyć tej Warszawy... Walaj do chałupy i przynoś łachy o szóstej!... Masz tu trochę drobnych na tramwaje!
W domu Kamil przetrząsnął całą walizkę w poszukiwaniu asygnat. Wmawiał w siebie, że może rzeczywiście dostał je od ojca i zapomniał. Wogóle był podniecony tem wszystkiem. Pakował się na oczach wszystkich i kiedy oświadczył, że robi to z polecenia ojca, u którego był na widzeniu, ciotka Zosia powiedziała:
— Zajeżdżasz tu do nas jak do jakiego hotelu... Nie możesz tych rzeczy wynieść jak ojciec wyjdzie? Tak ci się śpieszy?... Powiedz Andrzejowi, żeby tu przyszedł jak go wypuszczą... Rzuca cię po tym świecie jak złym duchem...
Mimo upału, Kamil włożył na siebie grubą jesionkę, żeby mu było wygodniej nieść walizkę. Wyszedł z domu godzinę wcześniej, szedł z przystankami co kilkadziesiąt kroków, taszczył walizę w obu rękach, ociekał potem... istna tortura. Kiedy się dowlókł, nie mógł ustać na nogach ze zmęczenia, usiadł na walizce. Czajkowski już czekał. Zaraz zawołał dorożkę, kazał Kamilowi zdjąć jesionkę i nie wiele mówiąc odjechał z rzeczami, zawoławszy tylko znudzonym głosem:
— Bądź tu jutro o siódmej... nie spóźnij się!

Z ulicy Złotej gdzie Czajkowski wcale nie mieszkał, powrócił do domu o świcie, przebudzony jakąś pijacką awanturą. Czuł się gorzko nadwyraz, ale tępą rozpacz zastąpiła rezygnacja i coś w rodzaju ochoty do życia, do działania. Nie miał żadnych wątpliwości, że Czajkowski go okradł, żadnych marzeń na temat, że wyjdzie z Powiśla na lepsze życie. Los mu tam miejsce wyznaczył, i należało się z tem pogodzić. Obawiał się jedynie wstydliwej sytuacji, skoro powie ciotkom prawdę. Będą kpiły, być może, rozejdzie się cała sprawa po kamienicy. Postanowił wytrwać, i jednocześnie ogarnęła go gwałtowna ochota widzenia się z ojcem. Wypadek wstrząsnął nim o tyle że poczuł się nagle wyrwany z biernego wyczekiwania, w jakim trwał od chwili powrotu z Zakopanego. Cały ten okres wydał mu się obojętny, przesłonięty czasem. Kontakt z tamtym światem — walizka z pamiątkami, nad któremi tak często ślęczał i roztkliwiał się — przepadł nagle, i w Kamilu odezwał się teraz czynnik samoobrony przed surową przyszłością jaka się przed nim rozciągała. Już go nawet nie raził nocny zaduch pokoju, który mu otworzyła zataczająca się ze snu ciotka Stasia w koszuli. Wszyscy spali w sinem świetle ranka, nudno brzęczały przelatujące muchy, stół majaczył brunatnym kształtem pośrodku pokoju i zdawał się kołysać niby tratwa na brudnej fali świtu. Leżąc na tym osobliwym łożu, wpatrzony w martwą pustać podwórka, Kamil ustanawiał sobie w duchu jakieś śluby i decyzje, że nie będzie ulegał pokusom, że się biedzie nie da...
Ciotki nie wykazały poziomu ducha, nie okazały współczucia tylko nędzny żal spowodu straty garderoby łatwowiernego marnotrawcy. Głównie biadoliła ciotka Zosia:
— Kombinator, psiakrew, zasmarkany... okłamuje i wynosi rzeczy, teraz będzie świecił łatami aż go opadną łachmany, i ciekawa jestem tylko kto mu co kupi... kto mu sprawi nowe!... Prawie nowa jesionka, w czem będzie łaził w zimie?!... Człowiek swoim dzieciakom łata i łata, nie mają co na niedzielę włożyć na gnaty, a ten sobie myśli, że zaraz polecę kupować mu portki, że sobie od ust odejmę, że się na śmierć zaharuję! Na policję masz iść... w komisarjacie musisz zameldować, rozumiesz. Listy pożegnalne zostawia... „Nie chcąc być ciociom ciężarem!“... djable nasienie, wyuczył się jakichś listów w tej bursie dla paniczyków! We łbie mu się przewróciło, ciągnie go tam, żeby wyrastać na darmozjada... urodził się hrabia, tylko mu Pan Bóg zapomniał pieniędzy dać! Już ja cię tu zagnam, wałkoniu jeden, do roboty, to ci te wielkopańskie maniery wylecą ze łba!
O ile żałowały walizki, o tyle bezlitośnie kpiły z listu. Były zadraśnięte w swych ambicjach, że je tak lekko chciał opuścić. Rozgadały wszystko bezwstydnie, bez poczucia solidarności rodzinnej. Ciotka Stasia szybko przestała mówić na ten temat, ale druga rajcowała o tem z sąsiadkami bez końca, od tego wogóle zaczynały się wszystkie pogawędki. „Nie wyniósł tam, kochanej pani, znowu czego ten gimnazista? Nie przytrafiło mu się co nowego?“. „Ano tylko patrzeć, szafę kiedy wyniesie jakiemu draniowi po kawałku, że się nawet nie obejrzymy“ — tak mniejwięcej rozpoczynały się pogwarki. Kamil znosił docinki z pokornym spokojem, cała sprawa wydała mu się nieważna, głupi wypadek który mógł się każdemu przytrafić. Interesowało go jedynie, jakiemi drogami Czajkowski doszedł do tego, żeby się powoływać na ojca. Postanowił dowiedzieć się wszystkiego, wyjaśnić ciążącą mu sprawę asygnat, słowem, zapomnieć o tej całej historji, o której myślał, że jest karą za pociąg do zbyt łatwego życia, za uchylanie się od trudów jakie wielu ludzi musi dźwigać... Wogóle wszystko to dało mu wiele tematów do rozmyślań, oddawna już sądził, że dążeniem człowieka powinno być przebijanie się przez życie, unikanie biedy za wszelką cenę, teraz znów gnębiły go refleksje religijne, w rodzaju że tutaj należy jedynie cierpieć a po śmierci dopiero najwyższe osiągnięcie... Błąkały się w jego duszy obce, tu i owdzie zasłyszane zdania, przechodził chaos dobrych i złych stanów, ale odczuwał poruszenie wewnętrzne, żądzę działania.
Otrzymał wreszcie pozwolenie od sędziego śledczego na widzenie się z ojcem. Andrzej był przed sprawą, ulokowano go w więzieniu prewencyjnym, w dawnym Arsenale na Długiej. Gmach ten wydał się Kamilowi mniej posępny od więzienia krakowskiego, nie był tak odosobniony, wokół było ruchliwie, tutaj zaczynała się dzielnica handlowa, gmach był otoczony krzykliwem życiem, był jakiś ciepły, nie tak obojętny. Wewnątrz też było znośniej, słyszało się mniej zgrzytów żelaziwa, mniej tej przykrej atmosfery jakie sprawia zgrzyt przekręcanego klucza w zamku. Kiedy Kamil wszedł gdzie mu wskazano, ujrzał wielką sylwetkę ojca na tle krat, między któremi tłoczyła się zieloność i zaglądała do pokoju, tak że Andrzej skubał sobie gałązki i gryzł je. Zachował się nieco inaczej niż poprzednio w podobnej okoliczności. Ciemną bryłą zsunął się z parapetu okna, poklepał Kamila po łopatce i lekko ucałował go w czoło. Odsapnął, wyprostował się, rękami uchwycił klapy od surduta i tak patrzał na syna smutny i poważny. Kamil szybko otaksował ojca na korzyść. Był przyzwoicie ubrany na ciemno, surdut i zmierzwiona z wdziękiem, szpakowata czupryna dawały mu wyraz profesorskiej powagi, brak kołnierzyka z krawatem i nago błyszcząca spinka pod szyją umniejszały nieco majestat, zato policzki były wygolone, i pachniało od Andrzeja czystą męskością. Znów usiadł w oknie, plecami oparł się o kraty i przecierając swoje piękne i bogate binokle, powiedział:
— Zmieniłeś się zewnętrznie, drogie dziecko, w ten sposób, że chwytają mnie wyrzuty sumienia, czy aby nie byłem zbyt nieostrożny przy ostatnim interesie. Widać, że to otoczenie zakopiańskie wpłynęło na ciebie nadzwyczaj korzystnie. Zyskałeś figurę, nie jesteś taki przyczajony jak kiedym cię zobaczył tam na dole... przed naszą eskapadą. O tak... otoczenie formuje człowieka nie tylko duchowo, również zmienia mu chód, gesty. Usiądź tu przy mnie, pogadamy sobie od serca. Ha, cóż... los sprawi... wrócisz, postaramy się o to. Musiałem cię wezwać... będziesz mi pomocny w kontakcie z wolnym światem. Mam wcale pomyślne plany co do ciebie... istnieje możliwość dużego skoku naprzód, tylko narazie trzeba się zaciąć w sobie i przeczekać złą passę... Musisz się uplasować u ciotek dopóki ja nie wyjdę na wolność, a przez ten czas...
Kamil nagle przerwał ojcu. Zachciało mu się przerwać oczekiwanie, pomówić o Czajkowskim. Powiedział:
— A ten Czajkowski? Chciał jakieś asygnaty... przecież tatuś mi ich nie dawał.
Andrzej bardzo spoważniał na twarzy, oczy mu się rozszerzyły pod szkłami, przyczaił się jakoś, żyły mu nabrzmiały na czole, i odrazu wybuchnął bez żadnych pytań:
— Był u ciebie Wiśniewski i pytał się o asygnaty? Mówiłem mu o asygnatach dlatego, żeby mi tu od czasu do czasu przysłał coś do jedzenia, że mu się później odwdzięczę. Wcale go do ciebie nie posyłałem... Siedział ze mną w jednej celi... co on od ciebie chciał?
— Tatusiu, był ten dziobaty Czajkowski, ten dozorca... mieliśmy razem wyjechać do Ciechocinka... dałem mu walizkę i wszystkie moje rzeczy, potem on gdzieś przepadł... Tatusiu, on nie mówił, że jest Wiśniewski...
— Okradł cię, ośle jeden, to zawodowy złodziej... Rany boskie! Pocoś tak się dał nabrać! Dlaczego nie przyszedłeś do mnie, żeby się spytać! Zmasakruję cię tutaj, ty bałwanie! Ale dlaczego! To moja wina, nie powinienem temu łajdakowi nic wspominać o tobie... Los się mści! Serja niepowodzeń, jeszcze nie koniec! Słuchaj, nie mówmy o tem! Zostałeś bez ubrania, bez bielizny.... Musisz pójść do pana Sołtyńskiego, ani słowa o Wiśniewskim... Poproś o pomoc, dla mnie i dla siebie, zostałeś okradziony, ale w inny sposób... W jaki?... Zwyczajnie, zabrano ci walizkę od ciotek, okradziono mieszkanie... wymyśl to sobie jakoś! żyjesz w środowisku takiem, że kradzieże są na porządku dziennym. Mów wiele o mnie, żeśmy obaj bez żadnych środków. Dużo powiedz o Zakopanem, niech wie, że miałem jak najlepsze zamiary, że starałem się, tylko noga mi się powinęła. Należy go wzruszyć, to jedyny człowiek w tej chwili, który może nam pomóc. Synku, dziecko drogie!... Twemu ojcu się nie wiedzie, ale to nie może trwać wiecznie, nie umiem wegetować... Lepiej jeden dzień żyć życiem lwa niźli wieki życiem gadziny! Czym ci to już kiedyś mówił? W tem jest cały mój światopogląd... Ale dla ciebie pragnę tylko jednego, zapamiętaj to sobie... pragnę zdobyć jakiś kapitał, na którym moglibyśmy się oprzeć i zacząć zarobkowanie bez ryzyka, to ci już kiedyś mówiłem. Dotychczas wpadam... ale teraz już będę działał ostrożnie... Narazie Sołtyński... musisz mu oddać całą grozę naszego położenia, musisz być sugestywny, wzruszający! Widzę tę scenę, i wydaje mi się ukoronowana powodzeniem. O tym łajdaku, który nadużył zaufania dziecka, nie wspominajmy, pfuś! dmucham na niego! Życie sprawi, że go wdepczę w błoto jak glistę. Teraz idź i pokaż się jak najprędzej. Brak mi tłuszczów i cukru, staraj się przesłać mi to za pierwsze środki. Liczę na ciebie, pamiętaj o tem, że nie mam wprost możności poruszania się, jesteśmy przyjaciółmi, jeden drugiemu winien pomagać w nieszczęściu!
Kamil wyszedł z więzienia z ulgą. Był dobrze usposobiony dla ojca za trzeźwe załatwienie sprawy z Czajkowskim, z niechęcią myślał o wizycie u pana Sołtyńskiego, ale postanowił pomóc ojcu, ostatnie słowa o przyjaźni ujęły go, ogarnęło go uczucie powagi i odpowiedzialności. Przyszłość ukazała mu się nagle jako zwyczajny trud codzienności, który przyjął bez lęku i spokojnie. Należy zakrzątać się wokół szarego bytowania, bez mrzonek o luksusie, którego mu los wyraźnie odmawiał.
Szedł po pod murami kamienic, przystawał pod wystawami, tęsknie wpatrzony. Ulica szumiała letniem popołudniem, było ciepło, przytulnie. Na rogu placu Teatralnego i Bielańskiej spostrzegł zbiegowisko i przystanął. Olbrzymi wóz do przewożenia mebli leżał przewrócony na bok, widać było jego dno i masywne, małe koła. Obok stały wyprzężone dwa perszerony i jadły siano. Kamil pomyślał sobie wesoło, że takie pewne siebie paskudztwo, ciężko zazwyczaj i majestatycznie przemierzające ulice tego miasta, które — zdawałoby się — bez tych furgonów straciłoby cały swój charakter, leży oto bezsilnie z nieruchomo sterczącemi niesympatycznemi kołami. Kamila zaczęły ogarniać przeróżne refleksje na temat tego przewróconego wozu, ale zawstydził się sam siebie i nawet po chwili doszedł do przekonania, że to rzecz anormalna myśleć tyle o takiem błahem zdarzeniu. Chciał właśnie przejść na przeciwległą stronę, kiedy zobaczył szybko jadącą dorożkę, dorożkarz zacinał batem konia, który popadał w nierówny galop, wesoło toczyły się koła na gumach po szarej kostce jezdni. W dorożce siedział kołujący głową na wszystkie strony, pijany i ubawiony jak szatan Czajkowski vel Wiśniewski, obejmował wpół roześmianą i podnieconą szybką jazdą dziewczynę z głową ostrzyżoną „na Polkę“, z zawadjacką grzyweczką. Szybko zniknęli za jakimś rogiem, pozostawiając Kamila z czadem wstydu na środku jezdni. Zdawało mu się, że ludzie pokazują go sobie palcami.

Zbigniew Uniłowski.


DALSZE DZIEJE KAMILA KURANTA

Ubranko już tylko krojem przypominało owe czasy bajeczne. Przemiana opatrzyła je stemplami: — jakieś wapienno­‑ceglaste plamy, wysiepane łokcie, zwisająca na plecach patka, naddarte i podprute zakładki oraz ślady po wielu bezużytecznych guzikach, ubranko bowiem wykonane było modnie i wymyślnie. Sam Kamil już trochę wyrósł z niego, a przytem spodenki po kolana sprawiały że całość zdawała się być kusa. Dopełniała tego furażerka, ów nieszczęsny harcerski pierożek z orzełkiem o jednem skrzydle, naciśnięty na prawe ucho, powód do drwin towarzyszy nadwiślańskich. Przypatrując się swemu odbiciu w oknie wystawowem, obciągając kusą kurtkę, podniecony oczekiwaniem, Kamil rozmyślał chaotycznie że oto znów wydostanie się z zaułka gdzie go zagnał los, że już wkrótce, a może nawet za chwilę, wyskoczy w czysty świat. Ubranko zwinięte w kłębuszek razem z pierożkiem podrzuci się byle gdzie. Włosy trzeba podstrzyc, zwłaszcza styłu, bo zachodzą na kołnierz.
Odszedł wolno od wystawy, usiadł na podmurowaniu i oparty plecami o kraty dzielące plac Żelaznej Bramy i ogród Saski, zapatrzył się w tłum falujący między straganami, w mroczne wnętrze hali, z którego wyłaniali się ludzie o twarzach zagapionych lub osnutych troską i niezdecydowaniem, rozglądający się, potrącający wzajemnie. Od tego mrowia bił w niebo gwar kupieckich okrzyków i namiętnych targów, dzwonki przepełnionych tramwajów i głuchy łoskot furgonów, unosiła się mocna woń ludzkiej potrzeby, atmosfera podgrzana późnem popołudniem czerwcowem, parna i gęsta, owocowa i soczysta. Kamil kupił sobie wilgotną torebkę truskawek, znów przysiadł i żuł owoce wypatrując niespokojnie swego anioła­‑wybawcy. Po niebie wlokły się czarniawe dymy wędrujące aż do wolskich fabryk, małpowały niewidoczne obłoki, przybierając formy gigantycznych stworów, łaziły niby kosmiczne zwierzęta po podniebnem pastwisku nad rozkołysaną zmierzchem i wrzawą dzielnicą. Kamil nadmuchał pustą torebkę i kiedy się porządnie wzdęła, uderzył nią w kolano. Przechodzień, tabetyczny starzec, drgnął na odgłos huku, w milczeniu pogroził Kamilowi lagą i poszedł dalej, podrygujący, pedantyczny. Kamil utkwił strapioną twarz w sztachetach i tęsknie wypatrywał w alei ogrodu, pełnej dzieciarni, nianiek i żołnierzy. Zachciało mu się nagle lodów i w tej chwili uświadomił sobie ze zgrozą, że wydał na truskawki resztę jaka mu pozostała z sumy, którą mu wczoraj wręczył Czajkowski, i jednocześnie objął go znów niepokój oczekiwania, a myśl że pozbył się pieniędzy w przekonaniu iż za chwilę będzie ich miał poddostatkiem, przejęła go udręka zwątpienia. Poddał się rozpaczliwej niepewności; a nuż umówili się w innem miejscu i nie o tej godzinie? Jednak powiedział wyraźnie: „Stój bracie na placu Żelaznej Bramy, przy wejściu do Saskiego punkt siódma, bo jak cię tam nie będzie, to wujek sam wyfrunie na letniaki“. A może go co przejechało? Może wszystkie zegary były zepsute? Zdaleka zobaczył drepczącego tabetyka i bojąc się opuścić stanowiska, czekał aż się zbliży aby spytać o godzinę.— Ciągle tu jeszcze sterczysz, strzelcze marokański, co?! Na truskawki masz, a żeby tak sobie uzbierać na byle jaki niklowy zegareczek, to ci brak charakteru, co?! Po siódmej siedem, ganiaj na kolację, bo ci wszystko zjedzą... Spać! lekcje odrobiłeś?
— Ja nie uczę się... czekam na jednego pana. Dziękuję bardzo, całuję rączki.
— Co całujesz? Gdzieżeś się chował, w Galicji?
— Ja tam tylko niecały rok byłem, tatuś mnie tam zawiózł, do Zakopanego...
— No, no! Tylko tu się w rozmowy ze mną nie wdawaj... Dziewięć po siódmej spać!
Rozeźlony staruszek odwrócił się nagle i wsiadł do przejeżdżającej dorożki. Kamil usiadł pod sztachetami i boleśnie obserwował cichnący ruch uliczny. Ściemniało się, i Kamila ogarniała coraz silniejsza, rozpaczliwa samotność. Spóźnia się tak okropnie, a jeśli wcale nie przyjdzie?... Poco zostawiał ten list pożegnalny u ciotek, wstyd wrócić... trzeba będzie nocować pod mostem. Ale przyjdzie napewno, przecież przed podróżą... musiał się pakować, zapomniał czego, musiał się wrócić... taki mały chłopak może poczekać... Do pociągu jeszcze czas... odchodzi dopiero o dziesiątej...
Opustoszały hale targowe, rozeszli się przekupnie, poznikały towary, i stragany przeobraziły się w szeregi głucho drzemiących skrzyń. Gdzieniegdzie paliły się lampy karbidowe, i w ich białym blasku poruszały się rozczochrane kobiety, przebierające owoce. Kilku tragarzy żydowskich usiadło w kącie na chodniku, w pobliżu Kamila, i zaczęło rozmawiać chrapliwym, zmęczonym szeptem. Trzech było wygolonych, rosłych, w cyklistówkach, pozostali dwaj mieli długie brody, czarne krymki na głowach i przepasani byli powrozami. W kucki jedli chleb razowy i cebulę. Nagle zaczęli wszyscy razem głośno szwargotać, i na przyciszonym placu zawrzała kłótnia. Tuż nad nimi, w oknie pierwszego piętra, pojawił się wąsaty mężczyzna w koszuli i flegmatycznym gestem wylał garnek z jakimś płynem na kłócących się Żydów. Na zakręcie zapiszczał przenikliwie tramwaj, z przedniego pomostu wyskoczył policjant i wolno zaczął się zbliżać do wykrzykujących w stronę okna tragarzy. Rozpoczęła się krzykliwa rozmowa, w rezultacie tragarze poszli w kierunku hali, a policjant wszedł do bramy domu, w którego oknie sterczał ciągle wąsaty mężczyzna w koszuli. Między straganami pojawili się ludzie z miotłami i poczęli zmiatać śmieci. Czyste niebo powlekało się granatowemi smugami nad opustoszałem targowiskiem, nad przytulonym samotnie do sztachet Kamilem. W oknie na pierwszem piętrze stała się rzecz niby zwykła a niepokojąca. Pojawił się w niem policjant bez czapki i w koszuli, ten sam, który rozmawiał z tragarzami. Natomiast z bramy wyszedł wąsacz w mundurze policyjnym i zdecydowanie podszedł do Kamila
— Czego tu sterczysz, coś za jeden, knocie?
— Czekam tu na jednego pana... On jest dozorcą w więzieniu na Dzielnej.
— I nie przychodzi?
— Nie.
— Gdzie mieszkasz?
— Nad Wisłą, na Leszczyńskiej.
— Żebyś tu czego nie zmajstrował — powiedział znudzonym głosem policjant, poczem odbiło mu się.
Odwrócił się tyłem do Kamila i stał na rozkraczonych nogach z rękami dotyłu, zapatrzony przed siebie.
Po kwadransie policjant odwrócił się i przechodząc do ogrodu, chwilę zatrzymał się nad Kamilem, chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował i znikł za sztachetami.
Kamila znów opadła rozpacz, powstrzymywał się żeby nie zapłakać. Niepewność ustąpiła miejsca podejrzeniom. Dlaczego wczoraj kazał sobie przynieść wszystkie rzeczy? Prawda, twierdził, że skoro mają jutro wyjechać, to lepiej niech te rzeczy będą u niego żeby nie miał kłopotu z walizką, a ciotkom może powiedzieć że ojciec kazał przenieść rzeczy na nowe mieszkanie, bo już za kilka dni wychodzi na wolność. Było tam śliczne, nowe ubranie, którego Kamil oszczędzał nawet w święta. I buty, i palto, i bielizna. Cały dobytek zakopiański. A bezcenne pamiątki z okresu szczęścia: fotografje, książki i mnóstwo drobiazgów, które Kamil oglądał z rozrzewnieniem kiedy był sam w domu. Cały kontakt ze światem, który często wydawał się Kamilowi nierealny, miałby gdzieś przepaść?! Nie, coś się musiało przytrafić temu Czajkowskiemu! Prawda, zostawił mu przecież swój adres. Złota trzydzieści dwa. Pójdzie tam i dowie się wszystkiego. Już i tak dziś nie pojadą, napewno jest po dziesiątej... Trzy i pół godziny takiej męki... od pół do siódmej. Kamil porwał się i pędem skręcił w ulicę Bagno, zawrócił jeszcze i rozgorączkowanym wzrokiem objął senne targowisko. Niema go nigdzie. Biegł szybko i zdyszany zatrzymał się pod trzydziestym drugim na Złotej. Przysiadł na dziwnie znajomym kamiennym występie i zaczął się zastanawiać co powie Czajkowskiemu, jeśli go zastanie. Napewno odgadnie podejrzenia, i Kamil zgóry przeżywał wstyd. A może był, tylko Kamil mały, w szarem ubranku, pod sztachetami... mógł go nie dojrzeć. Wszystko jedno, przeprosi go. Okazało się że brama jest zamknięta. Chwila zastanowienia, i Kamil pociągnął dzwonek. Może tam będzie można przenocować i jutro pojadą... będą cały dzień spacerowali, może pójdą na plażę, tak jak kilka dni temu... wieczorem do kina, jeszcze przed pociągiem. Znów zadzwonił, głucho zajęczało w niewidocznej pustce. Kamil wtulił się w ciemną wnękę i nadsłuchiwał, wodząc wzrokiem po czarno malowanych kamiennych występach po obu stronach wnęki. Takie jakieś znajome... No tak, przecież to tutaj... tutaj rozbił sobie głowę i dwa tygodnie nie przychodził do szkoły... Przecież to ten sam dom... Tutaj była szkoła pani Skucz... przecież co rano przechodził między temi występami z książkami pod pachą obwiązanemi paskiem... Pociągnął za dzwonek i cały aż się skulił pod nawałem wspomnień... Matka, Wercman, Proch... Rozbrajanie Niemców... ruda pani Skucz... Andrzej na podwórzu... kartka, pięć marek i Hieronimek i Golik... Akurat właśnie w tym domu... opowie wszystko Czajkowskiemu...
Dzwonek ciągle dygotał w ciszy. Na ulicy zastukotał kobiecy, drobny kroczek i wślad za nim ciężkie stąpanie. Do wnęki wpadła kobieta w chustce. Na ulicy zamajaczyła chwiejąca się postać mężczyzny w kapeluszu. Kobieta szepnęła w ciemności:
— No chodź, na co czekasz... Ale nie zaraz... tutaj ktoś jest... Czego się czaisz, pętaku... wynoś się, bo ci ten pan wyłoi...
W bramie zaskrzypiały drzwi, przez szpary błysnęło światło, rozległo się charczenie, i zaszurgotały opieszałe kroki. Kobieta chwyciła mężczyznę pod ramię i pociągnęła go na przeciwległy trotuar. Zachrobotało w zamku, i w uchylonej bramie pokazał się siwy, zaspany łeb stróża.
— Cegoj?
— Ja do pana Czajkowskiego.... Niech pan wpuści.
— Bedzies o te pore w odwiedziny chodził, to cie na łeb ze schodów zwalą... Tędy o... na drugiem piętrze, pod piątem.
To był ten sam stróż, z okresu szkoły pani Skucz. Kamil pragnął mu się przypomnieć, ale jak najprędzej pragnął zobaczyć Czajkowskiego. W ciemnościach piął się po skrzypiących schodach, chwilę rozpamiętywał pod drzwiami na pierwszem piętrze, serce mu biło, zdawało się huczeć między piętrami. Tutaj, za temi drzwiami, drzemały wrzaski współtowarzyszy tego okresu bezbarwnej wegetacji, zanim los nie porwał Kamila między wiry, które ciągle zdają się nie mieć kresu. Ale bliskość Czajkowskiego nie dopuszczała do rozpamiętywań. Na palcach wbiegł na drugie piętro i zatrzymał się zdezorjentowany. Drzwi było troje i w ciemnicy nie mógł dojrzeć numeru. Chwilę stał zdesperowany, kiedy nagle za drzwiami po lewej stronie zachrypiał gramofon, wrzawa oklasków i zmieszanych głosów buchnęła na schody, i wszystko zakołysało się pod Kamilem od tej niespodzianej wrzawy. Zastukał mocno w te drzwi i zaraz posłyszał pijany i radosny, męski głos:
— To Heniek, jak Boga kocham!... mówiłem przecież...
Na jasnem tle wnętrza rozkrzyżowała się sylwetka mężczyzny. Oparty rękami o framugi drzwi, wypatrywał na schody, chwiejąc się nieco. Był w koszuli i w obcisłych kalesonach po kostki, bardzo zgrabny, niby cyrkowiec w trykotach. Spod jego pach wyglądały dwie rozczochrane główki kobiece, dalej majaczył ktoś otyły, z bródką. Wszyscy byli mocno roznegliżowani, zwłaszcza kobiety. Wysmukły dojrzał wreszcie Kamila i spytał zawiedzionym głosem:
— Czego chcesz, chłopak?
— Czy jest pan Czajkowski?
Niewiadomo dlaczego, cała paczka zatoczyła się od śmiechu. Mężczyzna oparł dłonie na kolanach i spytał jakoś płaczliwie, powstrzymując śmiech:
— A bo co?
Znów zaczęli się śmiać jak potępieńcy. Kamil stał w milczeniu z nieporadnie zwieszonemi rękami. Starał się zebrać myśli. Otyły z bródką odsunął kobiety i sapiąc pochylił głowę. Wysmukły powiedział:
— Ja jestem Czajkowski, i innego tu niema! Co masz, list jaki, czy umarł kto? O jedenastej w nocy łazisz po domach... co chcesz, gadaj!
— Ja do pana Czajkowskiego, dozorcy z więzienia na Dzielnej... Ale to nie jest pan.... Taki dziobaty na twarzy... nie mieszka tutaj?
Nowy huragan śmiechu. Gapili się na Kamila jedno przez drugie. Pachniało od nich wódką, potem i perfumami, wszystko razem ostro, oszołamiająco. Mężczyzna nagle zabełkotał, jakby mu uderzyło do głowy:

— Dziobaty nie jestem, weź oczy w garść!... Chodź do środka i przyjrzyj się... pokażemy ci rajskie wesele... manifest zobaczysz taki, że ci oko zbieleje... ktoś cię zbujał... chodź... sałatki z pomidorów zjesz?
Ale Kamil szybko zbiegał ze schodów, dusząc się od strachu. Przypomniał sobie podobne zaproszenie... też były kobiety i wódka... wtedy, u Hrabiaka. Zapukał w oświetlone okienko stróżówki. Czekając, wcisnął się w kąt bramy. Pojawił się stróż. W zamęcie, jaki czuł w głowie, wyłoniła się chęć aby zapytać stróża czy istnieje jeszcze szkoła pani Skucz. Ale siwe chłopisko mruczało gniewnie, i Kamil szybko przemknął się przez uchyloną bramę. Szybko pobiegł w stronę Marszałkowskiej opustoszałą i głuchą jezdnią. Nagle przysiadł na jakimś schodku i poddał się zupełnej prostracji. Poczuł gwałtowną ochotę aby stracić świadomość wszystkiego, żeby nie myśleć o tym okropnym zawodzie jakiego znów doznał. Tak ohydnie nabrany, tyle nadziei... przepaść się jakaś rozwarła, przepaść, w którą niestety, nie mógł skoczyć, zatracić się zupełnie, umrzeć. I teraz ten powrót, wyjaśnienia po nocy i wstyd, że padł ofiarą ordynarnego oszusta... tryumf ciotek i te dni pełne żałosnej pokory, łaskawego zapluskwionego kąta, wydzielanie każdego kawałka chleba... wypominań, szyderstw, i nowa fala dusznej, ponurej nędzy, szarzyzny beznadziejnej, bez jutra... Powolne zdychanie w zaduchu, w obojętności. Podciągnął nogi pod siebie, zdjął furażerkę i wtulił w nią mokrą od łez twarz. Wreszcie usnął skulony, wyczerpany płaczem.

Pan Sołtyński kazał Kamilowi dość długo czekać w przedpokoju swego biura. Słychać było jego głos poprzez drzwi gabinetu, mówił z kimś o gradobiciu, o jakiejś starej żniwiarce, której nie godził się nawet za dopłatą wymienić na inną, także nową. Stojąc w mrocznym przedpokoju, Kamil zaglądał do jasnego, biurowego pokoju, gdzie widział urzędników pochylonych nad pracą, otyłą panią piszącą na maszynie; maszyna wydawała suchy, smutny trzask, mieszający się ze szmerem liczydeł. Połowę pokoju zajmowały niewielkie maszyny rolnicze, dymniki, które wydawały się Kamilowi, kiedy je widział poruszające się na dachach, żywemi dziwnemi stworami. Na podłodze stały centryfugi i jakieś dziwne przyrządy pełne korb i trybów, jedne na drugich, opakowane słomą, ponure i chłodne przedmioty. Smutna była ich nieruchomość, smutna i obojętna była praca biurowa w surowej i obojętnej ciszy. To o czem rozmawiał niewidzialny pan Sołtyński, przejmowało Kamila niewysłowioną tęsknotą za wsią, nasuwało obrazy pól, ściernisk ze snopami zboża, głosami skowronków, porykami bydła. Wreszcie drzwi się otworzyły, pan Sołtyński odprowadzał jakiegoś pana, umawiał się z nim na dzień następny, w końcu podał Kamilowi rękę i kazał mu iść za sobą do gabinetu, gdzie wskazał mu krzesło.
— O, jakżem ja cię dawno nie widział. Wyrosłeś trochę, czegoś się nie odzywał? Opowiadajno, co się z tobą działo, coś porabiał?
Słuchając Kamila, pan Sołtyński rysował ołówkiem jakieś ornamenciki na papierze, potem mu się to znudziło, więc wziął w palce spinacz, począł go rozginać aż wyprostował na długi, cienki drucik, poczem znów starał się zrobić z drucika spinacz, ale mu to nie wychodziło, więc zniecierpliwiony odrzucił pogiętą historyjkę do kosza, który stał pod biurkiem. Skaleczył się w palec, więc ssał go, spoglądając kolejno to na Kamila, to na palec. Koniec opowieści poirytował nieco pana Sołtyńskiego, bo przerwał niecierpliwie:
— Ano naturalnie, przecież ten człowiek bez więzienia nie może żyć jak nałogowiec bez swego narkotyku! Ta jednostka powinna być raz na zawsze wymazana ze społeczeństwa. Dziwne że dotychczas nie popełnił zbrodni, nie zamordował kogo! Wywozić takiego chłopca do pierwszorzędnego zakładu, zamiast dać mu zwykły kawałek chleba, przygotować do jakiego rzemiosła. Przecież starannego wychowania dać ci nie potrafi, więc poco przyzwyczajać do egzystencji, która tylko może ci w głowie przewrócić! Sam się powinieneś o siebie zatroszczyć i absolutnie nie liczyć na ojca, wogóle powinieneś się starać zmienić nazwisko! Słuchajno, powiedz mu, że na mnie zupełnie nie możecie liczyć, od czasu do czasu mogę ci pomóc maleńką kwotą, ale o czemś większem lub stałem niema mowy. Ja mam swoje obowiązki, mnie nic nie zmusza abym ci pomagał... Chrzest... przecież to do niczego nie zobowiązuje. Dam ci trochę... buty sobie kup za to, bo ja wiem co... ale nic więcej. Raz na dwa miesiące mogę ci dawać coś w tym rodzaju, i to wszystko. Cóż to na natura nędzna, ten Kurant...
Pan Sołtyński grzebał w portfelu, odwrócony tyłem do Kamila, który czuł, że wszystko co mówi ten człowiek, przemyka mu przez uszy bez żadnego wrażenia. Było to zupełnie obojętne ględzenie połechtanego po kieszeni pana, Kamil przyznawał mu rację, przejęty jednocześnie wstrętem do pospolitości tej racji. W tej chwili cieszył się, że będzie miał trochę pieniędzy, z których część tylko użyje na kupno pożywienia dla ojca. Wstał z krzesła i przybrał wyraz smutnej nieporadności, sieroctwa. Przyjął pieniądze, został pogłaskany po głowie i wyszedł, słuchając słów pana Sołtyńskiego, który wydawał jakieś polecenie woźnemu.

Niema poezji w kontakcie miasta ze słońcem. Wszelkie próby życzliwych metafor w tej dziedzinie demaskuje główne doznanie, że oto nagromadzone masy cegły i żelaza, nadziane ludzkim farszem, smażą się pod kloszem okrutnego żaru, który gromadzi się wokół i ponad miastem, łaskawie folgując otwartym przestrzeniom. Miasto nagrzewa się jak jaki tygiel z wszelaką nieczystością, ledwie stygnąc w nocy, dysząc nagromadzoną za dnia ciepłotą. Od miasta wirują ku niebu ciepłe prądy, i gdyby jakiś kosmiczny olbrzym podsunął twarz w zasięg tych waporów, cofnąłby ją zapewnie z obrzydzeniem, odurzony zaduchem. W dni letnie nędza wyraziściej występuje zaciekami wokół miasta, wyparowuje z siebie skisłe smrody, ośmielona słońcem ludzkość ostatniej kategorji chętnie wylega ze swych jamek i poddaje krzyże dobrodziejstwu które suchym żarem sypie się zgóry. Mieszkańcy natomiast centralnych ulic chętnie kryją się w chłodnych wnętrzach, drżą przyjemnie pod prysznicami, czytają książki wyciągnięci w wannach, chłodzą się i do wewnątrz, słowem, unikają najmniejszego promyka, neurastenizują się po kątach, rozleniwieni. Między temi dwoma rodzajami o tak odmiennych upodobaniach tłoczy się w kurytarzach ulic, brodzi po miękkich asfaltach przeciętny żywioł roboczy, któremu obowiązek dnia nie popuszcza, dozwalając jedynie na szprycowanie zakatarzonych żołądków gazowanemi napojami, lub czasem zwolni nieco ucisku i pozwoli wymknąć się spoconemu fajdanikowi na tak zwaną plażę. Tutaj wyroiła się mieszanka ludzi, których nagość i potrzeba wyrównała społecznie, i tylko bystre oko oddzieli dziewkę od manucurzystki, złajdaczonego lumpiarza, który przyjechał tu z nocy „na przyrodę“, od jakiegoś pana Cuchniaka, który ma skład apteczny na Kruczej... Oko to odróżni zawodowego próżniaka od urlopowicza, a być może nawet, jeśli to oko jest doprawdy bystre, odróżni złodzieja od alfonsa. Cała ta wysypka bardzo plugawi szlachetną rzekę, włóczy się bezkarnie po osłabionym mieliznami żywiole, wypróżnia się pod wodą, czasem znów tonie, krzyk... łódź z drągami, notatka w gazecie... Szkoda również człowieka.
Kamil leżał na skrawku własnym przemysłem spulchnionej plaży, nie mogąc wyszukać piaszczystego miejsca, rękami rozgrzebał twardy ił nad samym brzegiem rzeki, pokruszył wyschłe na słońcu grudki, i oto teraz wylegiwał się nawznak, twarzą ku słońcu, w czarnych majtkach kąpielowych. Korzystał z bezpłatnego dobrodziejstwa „dzikiej plaży“, posępnego terenu obficie pokrytego przetłuszczonemi papierami gazet, skorupami od jaj i zdeptaną trawką, gdzie leżały kobiety w koszulach spiętych w kroczu agrafkami, gdzie pełzały gołe dzieciaki pomazane mułem nadrzecznym, gdzie spali nieogoleni mężczyźni w spodniach tylko i w koszulach, lub też nie spali ale siedzieli, wodząc bezmyślnym i tępym wzrokiem po zaśmieconym obszarze, czasem kiwali palcami brudnych nóg, zaglądali między te palce. Lodziarz w białej czapce i fartuchu włóczył się między ciałami jak czapla, za nim stadko dzieciarni szło w pewnej odległości jak zahipnotyzowane. A pośrodku tej połaci, na koniu koloru miedzi, siedział stężały w żarze, zapatrzony w poruszający się łeb koński, policjant. Istny pomnik na śmietnisku. Było południe, i smutek upalny powłóczył się nad ludźmi, trapił żarem i w głowach mącił. Dymy od Pragi zrzadka zasnuły niebo, okrzyki z nadbrzeży cienko biegły po wodzie, słońce przeciekało poprzez dymy i prażyło z uporem. Lipiec miejski przypadł zbrukany do wody i chłeptał brunatną falę i szorstkie mielizny wydobywał na powierzchnię i dyszał. Przeładowany statek przeciągnął głębszem korytem i fale po sobie zostawił. Dopieroż wrzask gołej czeredy, co się do tych fal rzuciła, dopieroż strachliwe okrzyki matek, aż policjant odżył na chwilę i krok miedzianym swoim koniem naprzód postąpił, aż parę młodych spłoszył co się bodła wzrokiem w bezgranicznej ochocie cielesnej.

Prażąc się tak w słońcu, Kamil nie rozróżniał okrzyków, słyszał tylko jednostajny, przyjemny szmer, który jakby akompanjował rozwlekłym, nierealnym rozmyślaniom. Poprzez przymrużone powieki widział wirujące białe punkciki, być może, atomy światów całych. Marzył przyjemnie o sobie, widział siebie w barwnych i bohaterskich sytuacjach, z mieczem w garści, ze sterem w dłoniach pośród odmętów morskich. Czasem wyobraźnia podsuwała realniejsze obrazy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


PLAN TOMU DRUGIEGO „DWUDZIESTU LAT ŻYCIA“
Rozdział XI.

Oczekiwanie w czerwcu na dozorcę Czajkowskiego — zabrał cały kontakt z nowem życiem pod Żelazną Bramą — opis jak się to wszystko zaczęło — Ciechocinek — scena rozpaczy, poszukiwań i późnego powrotu do domu — przypomnienie kamienicy — co było od dnia powrotu z Zakopanego — kulawy Heniek — wizyta u ojca w więzieniu — u pana Sołtyńskiego.

Rozdział XII.

Życie u ciotek — „stary“ na Kamila — praca w czytelni — jedzenie na stojąco — pragnienie butów i fantazje — włóczęgi nad Wisłą — lato w Warszawie: dymy nad Pragą, smutek upału, dziurkowane trepki, białość i lakierowane domy w mieście, kotwice na czapkach kobiet, wozy z cegłą, zsiadłe mleko, sztuczki Jacusia — karuzela — sprzedawanie papierosów i programów — ktoś zatrzymuje wycieczkę — konnica miasta — zanikające pięknoduchostwo i koncerty po sprzedaży programów — wizyta u Sołtyńskiego — Janek Kotewski — kolejarz — Hrabiak nadziewa się na nóż — co z Elwirą — zgniecenie kotka — żebraczka Lotka — praca u krawca — podlewanie kwiatów — ty będziesz miał sklep — opis sklepu — krowę można obejść — co odczuwał kiedy odnosił ubrania — niepokój przed napiwkiem — spodniarz — chodzenie do warsztatu — Władek onanista — herbata z Kopernikiem — Kaden — chłód w sklepie — udawanie ucznia — Cezary — Walka z Heńkiem przed pensjonarką — wojsko i pogrzeb — mleko — w niedzielę łyżwy; nastroje i bieganie na głodno i zziębnięty za dziewczynami — uderzeni i płacz z innego powodu — ospa — zjawia się Andrzej — Anin, spanie na powietrzu — łaźnia, zemdlenie — wyjazd do Lublina.

Rozdział XIII.

Lublin u Balińskiej — z ojcem w łóżku — nabranie chłopa i podróż po prowincji — Chełm — pani Matylda Grabińska — wzdłuż Wieprza — w lesie rozkłada banknoty i zmienia koszulę — filozofja Andrzeja — nazwisko w cudzysłowie — w karczmie z Andrzejem — powrót do Lublina i na Tatarach — Przesmycka — u stryjenki — u Czajkowskiej — Andrzej pokrajany przez chłopów — aresztowanie — Kamil w fabryce z bratem Przesmyckiej — duma z zarobków i niezależności — erotyzm kuzynek — jadanie u baby — pociąg do elegancji — obrazy w kinie kiedy szumią drzewa, nędza słabsza w kinie — przyjaźń z Brzozowskim z fabryki — chodzenie na obiady — opisy fabryczne — powrót do ciotek.

Rozdział XIV.

Lato 1924 — kamienica w niedzielę, gramofon — spacer i pod Wiechą — opis knajpy jako oazy żarcia — opis gości, pijaków — sen w aucie — ojciec przychodzi po pieniądze — upicie się w piwnicy i wylanie — znów u krawca — tę krowę można obejść — tunel między ubraniami — ojciec w Tworkach i prostytutka — małżeństwo siostry Kaliny — Strójwąs — koniec zimy i wiosna — w okresie Focha — z Jankiem u metodystów — imieniny u Kotowskich — ciotka Zosia pijana wspomina Janka — Andrzej, ochrona lokatorów — Boskowa — praca „pod Bachusem“ — nastrój sklepu — chodzenie z paczkami do Seidlów — zapach w lecie, markiza, Grafczyński i jego choroba — wstyd przed dziewczętami z fabryki gilz — mieszkanie z Andrzejem u Boskowej — kradzież ojcu — romans z córką kasjera — dziwność mieszkania u Boskowej — u rodziców Boskowej na obiadach na Starem Mieście — Kamil zaczyna: zdarzyła się taka historja — kłótnia i wyprowadzenie się od ciotek.

Rozdział XV.

Okres „Udziałowej“ i salon proletarjatu w alejach Ujazdowskich — gardzi biednemi dziewczętami — spotkanie z Wercmanem — towarzystwo: Edek Kita, Staś Valentino, Wituś z Ameryki — szofer zaklęty w limuzynie — pijaństwo w „Rojalu“ — miłość z Helą od tragarza — przyjaźń z poetycznym Jankiem od fryzjera — zapisuje kina w notesie — jego skrzypce, poemat Zdenki Fibicha — u sierżanta w Cytadeli — subjekt Górski i kradzieże z kasy — miłość z Jadziunią Plaskot i jej owocarnia na Chmielnej — student Heniek i pierwsze zetknięcie się z inteligencją i z pederastją — u „Bachusa“ zaczynają mówić pan — dwie elegantki do kościoła — Sewerynówek i dziwki — leczenie w kasie chorych — ciągle wielka miłość do Dziuni — koniec u „Bachusa“ spowodu posądzenia o kradzież — przecież nie ukradł a jednak posądzono, to jakby kara i rozgrzeszenie z poprzednich kradzieży — skarga u Seidla na subjekta i potem refleksje — ostatni wieczór w „Udziałowej“ gdzie grają Holendrzy — spotkanie z Prochem.

Rozdział XVI.

Mieszkanie z Jankiem u Cieślickich na Czerniakowskiej — Mongoł i concertino — u Tomaszewskiej — opis sklepu kolonjalnego i spotkanie z subjektami — piasek z papierkami między oknami — nastrój zimy — wiszące zające i gęsi — córka Cieślińskich Krysia i tańce w ogrodzie Saskim — koniec pracy u Tomaszewskiej — w „Astorji“ — o kelnerach-udziałowcach — bliski pokój — artyści — nerwowość kelnerów, kolejno kucharze prezesi — pokłócenie się z Jankiem i znów u ciotek.

Rozdział XVII.

Śmierć Andrzeja i okoliczności — ciotka Zosia patrzy przez okno czy Kamil się powiesi — scena w kancelarji „Astorji“ — znajomość z malarzem — choroba w klinice dermatologicznej — koniec pracy w „Astorji“ — sprzedaż ochrony lokatorów — koniec miłości z Dziunią — bezrobocie — okres upadku — historja z brylantami — przyjazdy Leona, tramwaje, rozpusta — straszliwe rzeczy w „Udziałowej“ — karjera wuja Kazia i Fran­ka­‑ja­s­no­wi­dza — Kamil chce się wyrwać ze środowiska, lecz upada coraz niżej — kradzież prostytutce i wspomnienia spowiedzi z Zakopanego — wizyty u malarza — jego chęć wyrwania Kamila z upadku — jego znajomy daje pracę w operze — opis tego okresu — trochę kradzież, trochę otrzymanie pieniędzy od malarza i wyjazd do Lublina — erotyzmy z kuzynkami, udawanie panicza — beznadziejność sytuacji — powrót do Warszawy — malarz nic nie wie — przewrót majowy — malarz wysyła do młyna — wrażenia wiejskie i jakby odrodzenie — kradzieże z musu i katastrofalny powrót do Warszawy.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; winno być ławki i usiadł lub ławki, usiadł.
  2. Fragment z t. IIDwudziestu lat życia“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zbigniew Uniłowski.