Dyskusja indeksu:PL Gabryel d’Annunzio - Niewinny.djvu

Treść strony nie jest dostępna w innych językach.
Dodaj temat
Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki

GABRIELE d’ANNUNZIO
NIEWINNY (L’INNOCENTE)
LWÓW — 1906 NAKŁADEM KSIĘGARNI POLSKIEJ B. POŁONIECKIEGO WARSZAWA E. WENDE I SP.
KATALOG WYDAWNICTW KSIĘGARNI POLSKÍEJ BERNARDA POŁONIECKIEGO WE LWOWIE
AUGUST FOREL
DR. MEDYCYNY, FILOZOFII I PRAW, BYŁY PROF. PSYCHIATR I DYREKTOR ZAKŁADU DLA OBŁĄKANYCH W ZURYCHU
Zagadnienia seksualne
ROZTRZĄSANE ZE STANOWISKA NAUK PRZYRODN = CZYCH, PSYCHOLOGII, HYGIENY I SOCYOLOG
Przełożone z niemieckiego przez T. WITWICKIEGO, prof. gi dr. WŁADYSŁAWA WITWICKIEGO, docenta wszechn. lwów kie i WITOLDA SCHREIBERA prof. szkoły realnej
Dwa tomy. — Cena Koron 10. —, w oprawie Koron \2.~
TREŚĆ:
Wstęp. — — I. Rozmnażanie się istot. — II. Rozwój i rodowód i sto III. Warunki przyrodnicze ludzkiego spółkowania. Ciąża. Różnice płci. — IV. Popęd płciowy. (Popęd płciowy u mężczyzn. Popęd płciow’ u kobiety. Flirt). — V. Miłość płciowa i wszystkie inne objawy du chowe, powstające u człowieka na tle popędu płciowego. — VI. Etnologiczne dzieje i pradzieje płciowego życia człowieka, (wedle West marka). — VII. Ewolucya płciowa, a) Fylogenia życia płciowego. VIII. Patologia płciowa. I. Patologia narządów płciowych w og< ności. II. Choroby weneryczne. III. Psychopatologia płciowa. A. P ciąg płciowy do osób różnej płci ze zboczeniem sposobu zaspok kojenia, a) Sadyzm, b) Masochizm, c) Fetyszyzm. d) Ekshibicyoniz B. Pociąg płciowy do osób tej samej płci (miłość równopłciowa i op czne czucie płciowe). — IX. Stosunek zagadnień płciowych do kwe pieniężnej i posiadania. (Małżeństwo za pieniądze. Prostytucya i,: — czycielstwo. Kokoty i metresy). — X..Wpływ zewnętrznych warui ków życia na życie płciowe. (Klimat. Zycie na wsi i w mieście sa motność i życie towarzyskie, włóczęgostwo, rodzina zero, życie fa bryczne, amerykanizm. Szynk i alkohol. Majątek i ubóstwo. Sta wisko społeczne. Indywidualny tryb życia. Internaty. Diversa.
XII. Prawo i żyćie płciowe. XV. Kwestya płciowa w pchtyce i c — nomii społecznej. — XVI. Kwestya płciowa w pedagogii. — X Zycie płciowe i sztuka — XVIII. Rola suggestyi wżyciu płciower XIX. Streszczenie i perspektywy przyszłości. Utopijne pomysły o alnem małżeństwie przyszłości.
GABRIELE d’ANNUNZIO
NIEWINNY (L’INNOCENTE)
Beati immaculati.
LWÓW — 1906 NAKŁADEM KSIĘGARNI POLSKIEJ B. POŁONIECKIEGO WARSZAWA E. WENDE I SP.
Czy mam stanąć przed sądem, rzec: „Spełniłem zbrodnię. Nie byłoby umarło to biedne stworzenie, gdybym go nie był zabił. Ja, Tulio Hermil, ja sam je zabiłem. Uplanowałem morderstwo, w swoim domu. Wykonałem je z zupełnie jasną świadomością i niechybną pewnością. Potem żyłem dalej z tajemnicą swą w domu swoim, rok cały, do dnia dzisiejszego. Dziś rocznica. Teraz oddaję się w wasze ręce. Słuchajcie. Sądźcie mnie(i. Czy mogę stawić się przed sądem, czyż mogę tak rzec?
Nie mogę, ani nie chcę. Sprawiedliwość ludzka nie dotyka mnie. Żaden sąd świata nie mógłby mnie osądzić.
A jednak muszę się oskarżyć, muszę się wyspowiadać. Muszę tajemnicę swą komuś odsłonić.
Komu?
„NIEWINNY“. 1
Oto me pierwsze wspomnienie.
Było to w kwietniu. Bawiliśmy na prowincyi od dni kilku, ja i Juliana i dwoje naszych dzieci Marya i Natalia, dla święcenia Wielkanocy w domu mej matki, w wielkim i starym domu wiejskim, zwanym Badiola. Przemijał siódmy rok naszego małżeństwa.
A minęły już trzy lata od innej Wielkanocy, która mi była prawdziwem świętem przebaczenia, pokoju i miłości, w tej willi białej i samotnej, jak klasztor, owianej wonią lewkonii. Natalia, młodsza z mych córek, zaczynała stawiać wówczas pierwsze kroki, wyszedłszy dopiero co z pieluszek, jak kwiat z osłony, a Juliana była względem mnie pełna wyrozumiałości, jakkolwiek w uśmiechu jej pozostało nieco melancholii. Powróciłem był do niej, w skrusze i pokorze, po pierwszem ciężkiem wiarołomstwie. Matka moja, nieświadoma niczego, umieściła swemi drogiemi rękoma gałąź oliwną u głów naszego łoża i napełniła świeżo małą, srebrną kropielnicę, wiszącą na ścianie.
Lecz teraz, po trzech latach, ileż zmian! Między mną i Julianą nastał przedział ostateczny, nieodmienny. Nikczemności moje względem niej wzrastały ustawicznie. Obraziłem ją w sposób najokrutniejszy, ulegając bezwzględnie i niepowstrzymanie swojej chciwości rozkoszy, szałowi swych namiętności, ciekawości swego zepsutego ducha. Byłem kochankiem dwóch zaufanych jej przyjaciółek. Spędziłem lekkomyślnie kilka tygodni w Florencyi z Teresą Raffo. Miałem z fałszywym hrabią Raffo pojedynek, w którym nieszczęsny mój przeciwnik okrył się śmiesznością, z powodu pewnych dziwacznych okoliczności. Żadna z tych spraw nie pozostała Julianie nieznana. Cierpiała, dumna, nie mówiąc ni słowa.
Tylko kilka krótkich zaszło między nami rozmówt w których nie kłamałem nigdy, wierząc, iż szczerością zmniejszę winę swoją w oczach tej słodkiej i szlachetnej kobiety, której rozum znałem.
Wiedziałem też, że uznawała wyższość mego umysłu i usprawiedliwiała w części nieprawidłowość mego życia błyskotliwemi teoryami, które rozwijałem nieraz w jej obecności, na niekorzyść doktryny moralnej, wyznawanej jawnie przez większość ludzi. Pewność, że nie będę sądzony przez nią, jak zwykły człowiek, zmniejszała w sumieniu mojem ciężar mych grzechów. „Więc i ona rozumie — myślałem, — że będąc innym, niż drudzy, i mając inne o życiu pojęcie, mam prawo uchylać się od obowiązków, które ci inni chcieliby mi narzucić, mam prawo pogardzać opinią drugich i żyć w zupełnej szczerości swojej niezwykłej natury“.
Byłem przekonany, że jestem duchem nietylko niezwykłym, ale duchem wybranym; i wierzyłem, że wyjątkowość moich wrażeń i uczuć uszlachetnia i wyróżnia każdy mój postępek. Dumny i ciekawy tej swojej wyjątkowości nie umiałem ponieść ofiary, odmówić sobie czegoś, jak nie umiałem wyrzec się żadnego swego pragnienia. Lecz w istocie rzeczy wszystkie te subtelności były tylko strasznem samolubstwem; ponieważ zaniedbując obowiązki, przyjmowałem korzyści swego położenia.
W rzeczywistości stopniowo, przechodząc z wiaro-łomstwa w wiarołomstwo, osiągnąłem na nowo dawną swoją wolność z przyzwoleniem Juliany, bez obłudy, bez wybiegów, bez kłamstw poniżających. Starałem się być szczery za wszelką cenę, jak inni starają się być obłudni. Korzystałem z każdej sposobności, by wzmocnić między mną a Julianą nowy układ braterstwa, czystej przyjaźni. Miała być moją siostrą, najlepszą mą przyjaciółką.
Siostra moja, jedyna siostra Konstancya, umarła mając lat dziewięć i pozostawiła w sercu mem troskę bezgraniczną. Myślałem często z głęboką melancholią o tej duszyczce, która nie mogła otworzyć mi skarbu swej miłości, niewyczerpanego skarbu, o jakim śniłem. Pośród wszystkich uczuć ludzkich, pośród wszystkich miłości ziemi, miłość siostrzana zdawała mi się zawsze najwyższą, najbardziej pocieszającą. Myślałem często o wielkiej utraconej pociesze, z boleścią, którą nieodwołalność śmierci czyniła prawie mistyczną. Gdzież znaleść na ziemi drugą siostrę?
Mimowolnie zwracało się to tęskne pragnienie ku Julianie.
Za dumna, by dzielić je z innemi, wyrzekła się wszelkiej pieszczoty, wszelkiego oddania. Od dawna już nie uczuwałem w jej obecności śladu zmysłowego wzruszenia; słuchając jej oddechu, wchłaniając jej woń, patrząc na małe brunatne znamię na jej szyi, pozostawałem zupełnie zimny. Zdawało mi się niemożliwem, że jestto ta sama kobieta, którą niegdyś widziałem blednącą i mdlejącą w żarze moich uścisków.
Ofiarowałem jej więc swą przyjaźń; a ona przyjęła ją z prostotą. Gdy była smutna, ja byłem jeszcze smutniejszy, na myśl, iż pogrzebaliśmy miłość naszą na zawsze, bez nadziei zmartwychwstania; na myśl, że wargi nasze nie złączą się już nigdy. I w ślepocie mego samolubstwa zdawało mi się, że ona winna w sercu swojem być mi wdzięczna za ten mój smutek, który już czułem nieuleczalnym, i zdawało mi się także, że winna w nim znaleść zaspokojenie i pocieszać się nim, jako odblaskiem minionej miłości.
Przez pewien czas marzyliśmy oboje nie tylko o miłości, lecz o namiętności aż do śmierci, usque ad mortem. Oboje wierzyliśmy w swój sen i nieraz w upojeniu wymawialiśmy dwa wielkie złudne słowa: Wiecznie! Nigdy! Wierzyliśmy nawet w powinowactwo naszego ciała, w to powinowactwo rzadkie i tajemnicze, które dwa stworzenia ludzkie wiąże straszliwym węzłem nienasyconego pożądania; wierzyliśmy w to, ponieważ moc naszych wraże’ń nie uszczupliła się nawet wtedy, gdyśmy obdarzyli życiem istotę nową, a ciemny Geniusz rodzaju osiągnął przez nas swój cel jedyny.
Złudzenie pierzchło; wszelki płomień zgasł. Dusza moja (przysięgam) wylewała gorące łzy nad ruinami. Lecz jakże stawić opór koniecznemu zjawisku? Jak uniknąć tego, co nieuniknione?
Było tedy wielkiem szczęściem, że po zgonie miłości, skutkiem fatalnej konieczności natury, więc bez czyjejkolwiek winy, mogliśmy jeszcze żyć w tym samym domu, związani nowem uczuciem, może mniej głębokiem, niż dawne, lecz niewątpliwie wyższem i rzad-szem. Było wielkiem szczęściem, że nowe uczucie mogło zastąpić dawne i stworzyć między naszemi duszami wymianę czystych uczuć, łagodnych wzruszeń i niewymownego smutku.
Lecz dokąd wiodła w rzeczywistości tego rodzaju platoniczna retoryka? Wymagała ona ofiary, któraby poświęciła się z uśmiechem.
W rzeczywistości polegało nowe to, braterskie, nie już małżeńskie życie na warunku: na bezwzględnem wyrzeczeniu siostry. Odzyskałem zupełną swą wolność, mogłem oddawać się wszystkim tym silnym podnietom zmysłów, których potrzebę odczuwały moje nerwy, mogłem pożądać innej kobiety, żyć poza domem i powróciwszy, znajdować oczekującą mnie siostrę, znajdować w pokojach swych widoczne ślady jej starania, na swym stole dzban, który dłonie jej napełniały różami, wszędzie ład, wytworność i czystość jak w komnacie, w której zamieszkał wdzięk. Nie byłże stan mój zazdrości godny? I czyż nie była niezwykle wielkoduszną kobieta, która zgodziła się poświęcić mi młodość swoją, zadowalniając się jeno pocałunkiem wdzięczności, prawie czci pobożnej, złożonym na jej dumnem, czystem czole?
Wdzięczność moja bywała niekiedy tak gorąca, że przelewała się pełnią tkliwego starania i troskliwej gorliwości. Wiedziałem, że byłem najlepszym bratem. Będąc nieobecnym pisałem dojuliany długie listy melancholijne i czułe, które wysyłałem często wraz z listami do swej kochanki, a kochanka moja nie mogłaby być o nie zazdrosna, tak samo jak nie mogła być zazdrosna o moje uwielbienie, które chowałem dla pamięci Konstancyi.
Jakkolwiek pochłaniało mnie wytężone życie moje, nie mogłem jednak uchronić się od zwątpień, które kiedy niekiedy wynurzały się w mej duszy. Dlaczego trwała Juliana w swem podziwu godnem poświęceniu? Musiała mnie kochać ogromną miłością. Ko chając mnie zaś i mogąc mi być tylko siostrą, musiała chować w sercu swem rozpacz śmiertelną. — Nie byłże więc szaleńcem człowiek, który tę tak boleśnie uśmiechniętą, tak prostoty pełną, tak dzielną istotę, poświęcał bez wyrzutu mętnym i próżnym miłostkom? Pomnę, (a ówczesna przewrotność moja zdumiewa mnie) pomnę, że najsilniejszym z argumentów, któremi starałem się uspokoić, był ten: „Wielkość moralna jest wynikiem ogromu przebytych cierpień; aby więc ona była bohaterką, koniecznem jest, aby znosiła cierpienia, które jej zadaję“...
Pewnego dnia jednak zauważyłem, że cierpi też na zdrowiu; zauważyłem, że bladość jej wzmagała się, a niekiedy przybierała jakby błękitne cienie. Nieraz spostrzegałem na jej twarzy kurczowe drgania; nieraz opadało ją w mojej obecności drżenie, które wstrząsało całem jej ciałem, a zęby jej dzwoniły, jakby w dreszczach febrycznych. Pewnego wieczoru doleciał mnie z odległego pokoju jej rozdzierający serce krzyk; pospieszyłem tam i zastałem ją opartą o szafę w kon-wulsyjnych drgawkach, jakgdyby zażyła trucizny. Ujęła mą rękę i trzymała ją w uścisku, jak w kleszczach.
— Tullio, Tullio, to okropne, to okropne!
Patrzała we mnie, zblizka; utkwiła w mych oczach swoje rozszerzone oczy, które wydawały mi się w półcieniu niezwykle wielkie. 1 widziałem w tych wielkich oczach falujący ból nieznany; a wzrok ten niezmienny, nie do zniesienia, wzbudził we mnie nagle szaloną myśl. Był to wieczór, zmierzchało, okno było otwarte, powiew wydymał firanki i świeca płonęła na stole, na przeciw zwierciadła, i nie wiem dlaczego, ruch firanek, drżenie rozpaczne światła, odbitego w bladem zwier-ciedle, nabrały w wyobrażeniu mem złowieszczego zna czenia, wzmagały me przerażenie. Myśl o truciznie błysnęła mi w głowie; i w tej samej chwili z piersi jej wydarł się drugi krzyk i nieprzytomna z szalonego bolu rzuciła się rozpacznie na pierś moją.
— Tullio, Tullio, ratuj mnie, ratuj!
Osłupiały z przerażenia stałem przez chwilę nie mogąc wyrzec ni słowa, nie mogąc poruszyć ramieniem.
— Coś uczyniła? Coś uczyniła? Juliano! Mów! Coś uczyniła?
Zdumiona głębokiem wzburzeniem mego głosu, cofnęła się nieco i patrzała na mnie. Twarz moja musiała być bledsza i bardziej zmieniona, niż jej, bo rzekła nagle zmieszana:
— Nic, nic. Tullio, nie przestraszaj się. Nic patrz... To tylko zwykłe me cierpienia... Wiesz, jeden z zwykłych przypadów... to minie. Uspokój się.
Teraz przejęty strasznem podejrzeniem, wątpiłem w prawdę jej słów. Zdawało mi się, że wszystkie otaczające mnie przedmioty poświadczały tragiczne zdarzenie a głos jakiś szeptał mi: „Dla ciebie, dla ciebie, chciała umrzeć. Tyś popchnął ją do śmierci“. I ująłem jej ręce i czułem, że były zimne i ujrzałem na czole jej perlisty pot...
— Nie, nie, łudzisz mnie — wykrztusiłem — łudzisz mnie. Na litość, Juliano, duszo moja, mów, mów! Powiedz: Tyś... Powiedz na litość: tyś zażyła...
A oczy moje pomieszane szukały wokół, na sprzętach, na kobiercu, wszędzie dowodu.
Wtedy zrozumiała. Padła mi znowu na pierś; drżąc i przejmując mnie drżeniem, rzekła, tuląc usta do mego ramienia (nigdy, nigdy nie zapomnę niewysłowionego dźwięku jej głosu):
— Nie, nie, nie, Tullio; nie.
Ach, jakaż rzecz na świecie da się przyrównać tej zawrotnej szybkości, z jaką przebiega nasze życie wnę-trzne. Trwaliśmy w tej samej postawie, na środku pokoju, niemi. Lecz niepojęcie rozległy świat uczuć i myśli kotłował we mnie, streszczając się z przerażającą jasnością w jednej myśli: „a gdyby to było prawdą?“ pytał głos. „Gdyby to było prawdą!“
Nieustanne drżenie wstrząsało Julianą tulącą się do mej piersi. Kryła jeszcze twarz swoją. Ja zaś wiedziałem, że jakkolwiek ciało jej biedne cierpiało jeszcze, nie myślała o niczem, jak tylko o możliwości czynu, który podejrzywałem, tylko o mojem obłędnem przerażeniu.
Jedno pytanie błądziło na mych wargach: „Czy nigdy nie przyszła ci pokusa?“. I drugie pytanie: „Czy byłoby możliwem, byś uległa pokusie?“ Nie wymówiłem jednego ani drugiego. A jednak zdawało mi się, jakby mnie zrozumiała. Oboje opanowani byliśmy teraz myślą o śmierci, wyobrażeniem śmierci. Oboje popadliśmy w rodzaj tragicznej ekstazy, zapomniawszy o zdarzeniu, które ją wywołało i straciwszy świadomość rzeczywistości. Nagle ona wybuchnęła łkaniem, a płacz jej wywołał mój płacz i mieszały się z sobą łzy nasze, ach! jakże gorące łzy, a jednak nie mogły zmienić naszego losu.
Dowiedziałem się później, że już od kilku miesięcy nawiedzało ją skomplikowane cierpienie macicy i jajnika, to straszne ukryte cierpienie, które powoduje w kobiecie zaburzenia wszystkich funkcyi życiowych. Lekarz, z którym pragnąłem się rozmówić, dał mi do zrozumienia, że na dłuższy przeciąg czasu winienem wstrzymać się od wszelkiej bliższej styczności z chorą, nawet od najlżejszych pieszczot; i oświadczył mi, że nowy poród mógłby być dla niej zgubny.
Jakkolwiek rzecz ta zmartwiła mnie, ulżyła jednak podwójnie memu niepokojowi: przekonała mnie, że nie jestem winien cierpieniu Juliany i w sposób najprostszy usprawiedliwiała w oczach mej matki rozdział łoża i inne zmiany, które zaszły w naszem domowem pożyciu. Matka moja miała właśnie przybyć do Rzymu z prowincyi, gdzie od śmierci mego ojca spędzała większą część roku z bratem mym Fryderykiem.
Matka moja kochała bardzo swą synowę. Juliana była dla niej prawdziwie ideałem żony, towarzyszką wymarzoną dla jej syna. W całym świecie nie znała kobiety piękniejszej, słodszej i szlachetniejszej od Juliany. Nie pojmowała, że mógłbym pożądać innych kobiet, oddawać się innym uściskom, spać na innych sercach. Sama kochana przez lat dwadzieścia przez jednego mężczyznę, z tem samem oddaniem, z tą samą wiernością aż do śmierci, nie znała co to przesyt, niesmak, zdrada, wszystkie te nędze i małości, które wylęgają się w małżeńskiej sypialni, nie przeczuwała katuszy, którą zadałem i ciągle zadawałem niezasłu-żenie tej drogiej duszy. Złudzona wielkoduszną obłudą Juliany wierzyła jeszcze w nasze szczęście. Gdybyż była wiedziała!
W czasie tym żyłem jeszcze pod władzą Teresy Raffo, tej namiętnej zwodnicy, która wyczarowywała we mnie obraz kochanki Menippa. Pamiętacie? Pamiętacie słowa Apolloniusza do Menippa w czarującym poemacie? „O beau jeune homme, tu caresses un serpent; un serpent te caresse
Przypadek mi sprzyjał. Z powodu śmierci ciotki Teresa zmuszona była opuścić Rzym na czas pewien.
Mogłem z niezwykłą wytrwałością przy boku żony swej wypełniać próżnię, którą w szeregu mych dni spowodowała „Biondissima“ swym wyjazdem. A nie zniknęło we mnie jeszcze wspomnienie owego wieczoru i coś nowego, nieokreślnego unosiło się od wieczoru owego między mną i Julianą.
Ponieważ jej fizyczne cierpienia wzmagały się, ja i matka moja przeparliśmy z wielkim trudem, że poddała się operacyi, której stan jej wymagał. Skutkiem operacyi było trzydzieści lub czterdzieści dni bezwzględnego spoczynku w łóżku i przezorna rekonwale-scencya. Nerwy biednej chorej były w najwyższym stopniu osłabione i podrażnione. Przygotowania długie i nużące wyczerpywały ją, i do takiej doprowadzały rozpaczy, że kilkakroć już usiłowała wyskoczyć z łóżka, stawić opór, uniknąć brutalnej męczarni, która ją hańbiła, upokarzała, poniżała...
— Powiedz — zapytała mnie jednego dnia głosem gorzkim — jeśli myślisz o tem, czy nie odczuwasz do mnie wstrętu? Ach, co za ohyda!
I z ruchem obrzydzenia względem samej siebie zamilkła.
Innego dnia, gdym wchodził do jej pokoju, zauważyła, że uderzyła mnie niemile jakaś woń. Zrozpaczona, blada jak jej koszula, krzyknęła.
— Wyjdź, wyjdź, Tullio! Proszę cię! Wyjedź. Powrócisz, gdy wyzdrowieję. Jeśli tu pozostaniesz znienawidzisz mnie. Jestem godna nienawiści, taka jak jestem... Nie patrz na mnie.
Łkanie zdławiło jej głos. Tego samego dnia, kilka godzin później, gdym milczał sądząc, że drzemie, rzekła przedziwnym głosem, jakby przez sen:
— Ach, gdybym to.była na prawdę uczyniła! To była dobra myśl...
— Co mówisz, Juliano?
Nie odpowiedziała.
— O czem myślisz, Juliano?
Odpowiedziała tylko drgnieniem warg, które miało uśmiech oznaczać, lecz się nie mogła uśmiechnąć.
Zdawało mi się, że ją rozumiem. Wzburzona fala skruchy, tkliwości i litości zakłębiła się we mnie. Byłbym wszystko oddał, ażeby mogła była czytać w tej chwili w mej duszy, ażeby mogła poznać wzruszenie moje, którego okazać ani wyrzec nie mogłem. „Wybacz mi, wybacz. Powiedz mi co mam uczynić, byś mi przebaczyć mogła, byś zapomniała o wszystkiem złem... Powrócę do ciebie, będę żył tylko dla ciebie — zawsze. Ciebie jedyną prawdziwie kochałem w życiu; kocham ciebie jedną. Dusza moja zawsze zwraca się do ciebie, i ciebie szuka, ciebie opłakuje. Przysięgam ci: zdała od ciebie nie znalazłem nigdy żadnej szczerej radości, nie miałem nigdy chwili pełnego zapomnienia; nigdy, nigdy: przysięgam ci. Ty jedna na świecie jesteś dobroci i słodyczy pełna. Tyś jest najlepszą i najsłodszą istotą, o jakiej kiedykolwiek śniłem: jesteś jedyna. I ja mogłem cię obrazić, mogłem sprawiać ci ból, ja jestem winien, żeś myślała o śmierci, jako o rzeczy pożądanej. Ty mi przebaczysz, lecz ja nie zapomnę! Zawsze widzieć się będę ciebie niegodnym; całe życie oddania nie zdoła wynagrodzić krzywdy, którą ci zadałem. Odtąd będziesz znów moją kochanką, mą przyjaciółką, mą siostrą; jak niegdyś będziesz obroną moją i doradczynią. Powiem ci wszystko, głąb najtajniejszą odkryję. Będziesz moją duszą. I wyzdrowiejesz. Ja, ja cię uzdrowię. Zobaczysz do jakiej tkliwości zdolen jestem, by cię uleczyć... Ah, ty znasz ją. Przypomnij sobie. Przypomnij! Wtedy byłaś także chora i pragnęłaś, bym ja tylko czuwał przy Tobie; i nie ruszyłem się od łoża Twego ani we dnie ni w nocy. I rzekłaś:
— Tego Juliana nie zapomni ci nigdy, nigdy!
I miałaś łzy w oczach a ja drżąc spijałem ci je z powiek; — Święta ty, Święta! Przypomnij sobie! A kiedy wstaniesz, gdy ozdrowiejesz, pojedziemy tam, powrócimy do Willi Bzów. Będziesz jeszcze nieco osłabiona, lecz będziesz się czuła tak dobrze. A ja odnajdę swoją dawną wesołość. Będę wywoływał uśmiech na twarz twoją, będę Cię pobudzał do śmiechu. Odnajdziesz swój piękny śmiech, który odświeżał mi serce; odnajdziesz swoje słodkie dziewczęce piosenki i będziesz chodzić z opuszczonym na ramiona warkoczem, co tak lubiłem. Jesteśmy młodzi. Zdobędziemy napo-wrót szczęście, jeśli Ty zechcesz. Będziemy żyli raz jeszcze, na nowo...“ Tak mówiłem w swej duszy; lecz żadne słowo nie wyszło z mych warg. Jakkolwiek byłem wzruszony i miałem łzy w oczach, wiedziałem, że wzruszenie me jest przejściowe a łzy złudne. Wiedziałem też, że Juliana nie byłaby się łudziła i byłaby mi odpowiedziała owym słabym, nieufnym uśmiechem, który kilkakrotnie już pojawiał się na jej wargach. Uśmiech ten oznaczał: „Tak, wiem że jesteś dobry i nie chciałbyś sprawiać mi bólu; lecz nie jesteś panem samego siebie, nie możesz oprzeć się losowi, który cię z sobą porywa. Czemu żądasz, bym ulegała złudzeniu?“
Milczałem tego dnia; i dni następnych nie odważyłem się mówić, mimo iż często popadałem w to samo pomieszane wzburzenie uczuć skruchy, postanowień i próżnych snów: „By wrócić do niej, musisz porzucić wszystko, co ci miłe, kobietę, która cię kusi.
Czy będziesz miał siłę po temu?“ Odpowiedziałem samemu sobie: „Kto wie?“ I z dnia na dzień czekałem tej siły, która się nie zjawiała; z dnia na dzień oczekiwałem wypadku (nie wiedziałem jakiego), który wywoła moje postanowienie, który je uczyni koniecznem. I zwlekałem wyobrażając sobie w marzeniu nasze nowe życie, powolny rozkwit naszej małżeńskiej miłości, dziwny czar na nowo odradzających się uczuć. „Udamy się więc tam, do Willi Bzów, do domu, który prze-chowywa najpiękniejsze nasze wspomnienia; będziemy oboje tylko, bo Maryę i Natalię pozostawimy z matką naszą w Badioli. Pora roku będzie łagodna; a rekon-walescentka wspierać się będzie zawsze na mojem ramieniu, na ścieżkach znajomych, gdzie każdy krok nasz echem budzić będzie jakieś wspomnienie. I kiedy niekiedy widzieć będę, jak po bladości jej twarzy rozlewa się nagle płomień rumieńca; i oboje będziemy względem siebie nieco trwożliwi; niekiedy będziemy kroczyć zadumani; czasem unikać będziemy spojrzeń swoich oczu. Czemu? I dnia jednego, pod coraz silniejszym wpływem tych miejsc, odważę się rzec jej O szalonem upojeniu naszej pierwszej miłości. — Pamiętasz? Pamiętasz? Pamiętasz? I stopniowo wzrastać w nas będzie zmieszanie i już mu oprzeć się nie będziem mogli; i równocześnie nieprzytomni, padniemy sobie wzajem w objęcia, i usta nasze spoją się w omdlewających pocałunkach. Ona zdaje się omdlewać; a ja dzierżę ją w swych ramionach i wołam ją imionami, któremi najwyższa jeno natchnąć może czułość. Ona otwiera oczy i patrzy na mnie wzrokiem, w którym odsłania mi najgłębszą treść swej istoty; zda mi się przemieniona. I porywa nas dawna namiętność; wielka złuda spowija nas na nowo. Jedna, ustawiczna myśl przenika nas oboje; jakiś niewyznany przenika nas niepokój. I pytam jej drżąc: — Czyś uzdrowiona? — Z dźwięku głosu mego zrozumiała pytanie w tem pytaniu skryte. I odpowiada nie mogąc ukryć swego wzruszenia: — Jeszcze nie! — I po rozstaniu się wieczorem, po powrocie^do swoich komnat oddzielnych, śmiertelny opada nas lęk. Aż pewnego poranku mówią mi jej oczy: — Dziś, dzisiaj... — Leczona lękając się niebiańskiej, lecz strasznej chwili, umknęła mi pod jakimś dziecinnym pozorem, przewlekając naszą katuszę. Mówi: — Pójdźmy, pójdźmy... — I idziemy: popołudnie omglone, zupełnie białe, powietrze odurzające, nieco parne. Idziemy aż do znużenia. Deszcz padać zaczyna, na nasze ręce, na nasze twarze — deszczowe krople ciepłe, jakby łzy. P owiadam głosem zmienionym: Wracajmy. — I nagle na progu chwytam ją w swoje ramiona, czuję jak mi się bezsilnie oddaje i niosę ją po schodach nie czując wcale ciężaru. — Nareszcie! — Obawa, by nie sprawić jej cierpienia, nie wydrzeć z jej piersi krzyku boleści, kiełza gwałtowność mej żądzy. — Nareszcie! I w zetknięciu się nigdy niedoznanych ani przeczutych uczuć, niebiańskich zarazem i strasznych, stapiają się nasze istoty. A potem ona zdać mi się będzie, jak konająca, z obliczem łzami zwilżonem, bladem, jak jej poduszka.
Taką mi się zdała, konającą mi się zdała, owego poranku, gdy ją lekarze chloroformem uśpili, a ona czując, że zapada w nieczułość śmierci, dwa czy trzy razy usiłowała wyciągnąć ku mnie ręce i przywołać ku sobie. Wyszedłem z pokoju wzburzony; wzrok mój padł na chirurgiczne przyrządy i opatrunki leżące na stole. Dwie godziny, nieskończone godziny czekałem powiększając nadmiarem wyobraźni swoją męczarnię.
I rozpaczliwa litość targała mi serce dla tej istoty, której żelazo chirurga raniło nietylko marne ciało, lecz najskrytszą głąb duszy hańbiło, najdelikatniejsze uczucie, jakie przechowuje w sobie kobieta: — litość dla tej i dla innych, które uskrzydlone wielką tęsknotą wymarzonej miłości, stają się ofiarą złudy, (a mami je żądza mężczyzn), które tak gorąco wznieść się pragną, a są tak słabe, tak chore, tak niedoskonałe, nieznisz-czalnemi prawami natury postawione na równi z samicami zwierząt; natura narzuca im prawo zachowania rodzaju, gwałci ich ciała, nęka strasznemi chorobami i wydaje na łup zwyrodnieniu. I drżąc każdem włóknem, widziałem z przestraszającą wyrazistością, widziałem w niej i w innych ranę, tę haniebną wiecznie otwartą ranę, „która krwawi i śmierdzi...“
Gdym wrócił do pokoju Juliany, zastałem ją jeszcze pod wpływem narkotyku, bez świadomości, bez słowa: wciąż jeszcze podobna była do konającej. Matka moja była jeszcze zupełnie blada i wzburzona. Lecz zdawało się, że operacya się udała, lekarze zdawali się zadowoleni. Woń jodoformu przenikała powietrze. W kącie pokoju wypełniała angielska zakonnica pęcherz lodem; asystent zwijał bandaże. Wszystko wracało stopniowo do ładu i spokoju.
Chora pogrążona była długi czas w głębokim śnie; gorączka zda się ulżyła. W nocy jednak chwyciły ją kurcze żołądka i straszliwe wymioty. Laudanum nie działało. A ja, nieprzytomny, na widok tego nieludzkiego cierpienia, sądząc, że umrzeć musi, nie wiedziałem, co mówię, co czynię. Konałem wraz z nią.
Następnego dnia polepszył się stan chorej; a potem z dnia na dzień było coraz lepiej. Siły powracały powoli.
Nie odstępowałem jej łoża. Z pewną usilnością starałem się przypomnieć jej postępowaniem swojem opiekuna z czasu jej dawnej choroby; lecz uczucie me było inne, było zawsze braterskie. Często czytając jej ustęp z ulubionej książki, zajęty byłem w duszy kilku zdaniami z listu dalekiej kochanki. Nie mogłem zapomnieć nieobecnej. 1 czasem, gdy odpowiadając na list, czułem się nieco znudzony i ostygły, w tych rzadkich przerwach, w których z powodu oddalenia silna nawet słabnie namiętność, uważałem to za oznakę zaniku miłości; i powtarzałem samemu sobie: „Kto wie!“
Pewnego dnia matka moja rzekła do Juliany w mej obecności:
— Gdy wstaniesz, gdy będziesz mogła chodzić, pojedziemy wszyscy do Badioli. Nieprawdaż, Tulio?
Juliana spojrzała na mnie.
— Tak, mamo — odrzekłem bez wahania, bez namysłu. — Ja i Juliana udamy się nawet do Willi Bzów.
I znowu spojrzała na mnie; uśmiechnęła się uśmiechem niespodzianym, przedziwnym, który miał wyraz jakby dziecięcej wiary, podobnym nieco do uśmiechu chorego dziecka, któremu dano wielką nieoczekiwaną — iatnicę. Spuściła powieki a uśmiech nie znikał z jej rarzy. Półotwarte jej oczy zdawały się widzieć rzecz jdkąś daleką, bardzo daleką. I uśmiech słabnął, słabnął, nie gasnąc zupełnie.
Jakże piękną mi się zdała! Jakżem ją uwielbiał w tej chwili! Jakżem czuł, że nic na świecie nie równa się prostemu wzruszeniu dobroci!
Nieskończona dobroć promieniała z tej istoty i przenikała całą mą duszę, uspakajała mi serce. Leżała w i
Brr w łóżku, wsparta na dwóch czy trzech poduszkach, a twarz jej w przepychu kasztanowych nieco rozluźnionych włosów posiadała taką delikatność, iż zda wała się prawie bezcielesną. Miała koszulę za eta wokoło szyi i rąk; a wątłe jej, na posłaniu leżące ręce były tak blade, że tylko po żyłach błękitnych odróżnić je było można od płótna.
Ująłem jedną z tych dłoni (matka moja wyszł \m była z pokoju) i rzekłem cichym głosem:
— Więc powrócimy do Willi Bzów?
Chora odrzekła:
— Tak.
I zamilkliśmy, by przedłużyć nasze wzruszenie, przechować naszą złudę. Rozumieliśmy oboje głębokie znaczenie, które kryły te nieliczne półgłosem wymienione słowa. Bystry instynkt jakiś wstrzymywa nas od wszystkiego, co określone, wyraźne. Wdając się w szczegóły, znaleźlibyśmy się byli wobec rzeczywistości niedającej się pogodzić z iluzyą, którą dusze nasze oddychały i którą stopniowo rozkoszni! się odurzały.
To udurzenie umożliwiało marzenia, umożliwiało zapomnienie. Spędziliśmy całe popołudnie, praw, cią gle sami, czytając z przerwami, pochyleni nad jedna kartą, przebiegając oczyma ten sam wiersz. Była > książka poezyi, a nadawaliśmy wierszom siłę z ac/‘ nia, której nie posiadały. Niemi, rozmawialiśmy z « przez usta tego miłego poety. Paznokciem zaznaczy łem ustęp, który zdawał się odpowiadać memu nie wyjawionemu uczuciu. iii
M lifl
Je veux, guidé par vous, beaux yeux aux flammes douces, Par toi conduit, o main où tremblera ma main, — 18 —
Marcher droit, que ce soit par des sentiers des mousses
Ou que rocs et cailloux encombrent le chemin,
Oui, je veux marcher droit et calme dans la Vie...
A ona przeczytawszy, opuściła się nieco na poduszki i przymknęła oczy z ledwo dostrzegalnym uśmiechem.
Toi la bonté, toi le sourire,
N’es tu pas le conseil aussi,
Le bon conseil loyal et brave...
Lecz widziałem iż koszula na jej piersi wznosi się i opada w rytm jej oddechu, z jakąś miękkością, która poczęła mię oszałamiać, wraz z lekką wonią irysów, którą jej pościel tchnęła i poduszki. Pragnąłem i oczekiwałem, że owładnięta nagłą tęsknotą zarzuci mi ramiona na szyję i przytuli swe lico do mego tak, że kąt ust jej mojej twarzy dotknie. Położyła smukły palec na karcie książki i zaznaczyła paznokciem na brzegu ustęp, który miałem odczytać.
La voix vous fut connue (et chère?)
Mais à present elle est voilée...
Comme une veuve desolée..-
Elle dit, la voix reconnue,
Que la bonté c’est notre vie...
Elle parle aussi de la groire D’étre simple sans plus attendre,
Et de noces d’or et du tendre Bonheur d’une paix sans victoire.
Accueillez la voix, qui persiste Dans son naïf èpithalame.
Allez, rien n’est meilleur à l’âme Que de fair une âme moins triste!
Ująłem ją za przegub ręki; i pochylając zwolna głowę tak, że wargami dotknąłem jej dłoni, szepnąłem:
— Zdołasz zapomnieć?
Zamknęła mi usta i rzekła tylko:
— Zamilcz.
Weszła matka moja oznajmiając odwiedziny pani Talice. Czytałem w twarzy Juliany niezadowolenie a i ja przejęty byłem gniewem z powodu niewczesnych odwiedzin. Juliana westchnęła:
— O Boże!
— Powiedz, że Juliana spoczywa — poddałem mej matce prawie błagalnym głosem.
Dała mi znak, że odwiedzająca czeka w przyległym pokoju. Musiałem ją przyjąć.
Ta pani Talice była osobą o nieznośnej i złośliwej gadatliwości. Kiedy niekiedy patrzała na mnie z odcieniem ciekawości. Gdy matka moja w ciągu rozmowy napomknęła przypadkiem, że dotrzymuję chorej towarzystwa od rana do wieczora, prawie bez przerwy, pani Talice patrząc na mnie zawołała głosem jawnej ironii:
— Co za wzorowy małżonek...
Podrażnienie moje wzrosło tak, że postanowiłem się oddalić pod jakimkolwiek pozorem.
Wyszedłem z domu. Na schodach spotkałem Maryę i Natalię, które powracały w towarzystwie wychowawczyni. Opadły mnie jak zwykle wśród nieskończonych pieszczot; a Marya, starsza, oddała mi kilka listów, które wzięła od portyera. Wśród nich rozpoznałem zaraz list nieobecnej. Niecierpliwie prawie uwolniłem się od pieszczot. Wyszedłszy na ulicę, stanąłem by czytać.
Był to list krótki, lecz namiętny, z dwoma lub trzema nadzwyczajnie pełnemi wyrazu zdaniami, które Teresa umiała znachodzić, by mnie podrażnić. Donosiła mi, że między 20 a 25 tego miesiąca będzie we Florencyi i że spodziewa się zastać mnie tam „jak wówczas“. Obiecywała bliższe wiadomości co do spotkania.
Wszystkie urojone mary i niedawne wzruszenia znikły nagle z mej duszy, jak kwiecie z drzewa, które wichr wstrząśnie gwałtowny. I jak kwiecie opadłe nie-powrotnie dla drzewa stracone — tak i dla mnie obce się stały te uczucia duszy. Czyniłem wysiłek, starałem się zebrać myśli. Począłem błądzić wśród ulic bez celu; wszedłem do jakiejś cukierni, wstąpiłem do księgarza; machinalnie kupiłem słodycze i książki. Zaczęło zmierzchać; zapalono latarnie; chodniki były przepełnione; dwie czy trzy panie oddały mi ukłon z swoich powozów; jeden z przyjaciół mych u boku swej kochanki, która miała bukiet róż w ręce, minął mnie; przeszli blizko rozmawiając i śmiejąc się. Owiewało mnie oszałamiające tchnienie miasta, budząc mą ciekawość, mą żądzę, mą zazdrość. Wzbogacona temi tygodniami wstrzemięźliwości krew moja wezbrała nagle. Kilka obrazów błyskawicznie przemknęło mi w duszy. Nieobecna pętała mnie na nowo słowami swego listu. I całe pragnienie me niepowstrzymanie zwracało się ku niej.
Lecz kiedy pierwsze ucichło wzburzenie, wstępując po wschodach domu swego pojąłem całą wagę tego, co zaszło, tego com uczynił; pojąłem, że rzeczywiście, przed kilku godzinami, nawiązałem nowy węzeł, że zobowiązałem swą wierność, dałem przyrzeczenie, przyrzeczenie nieme, lecz uroczyste, istocie chorej jeszcze i słabej; pojąłem, że nie mogę się cofnąć bez hańby.
I żałowałem, żem wierzył złudzeniu, wzruszeniu, żałowałem, żem się dał powstrzymać tej czułostkowej tkliwości. Badałem postępki i słowa w tym dniu z zimną drobiazgowością nieuczciwego kupca, szukającego pozoru, pod którym mógłby uchylić się od wykonania już zawartej umowy. Ach, lecz ostatnie słowa moje były zbyt pełne wagi. Owo „Czy zdołasz zapomnieć?“ wymówione takim głosem, po przeczytaniu owych wierszy, miało wartość rozstrzygającego wyznania. A owo — — „Zamilcz“ — Juliany było jakby słów mych pieczęcią.
„Lecz“ — myślałem — „czyż ona tym razem właściwie wierzyła w moją skruchę? Czyż zresztą zawsze nie odnosiła się nieco sceptycznie do moich dobrych zamiarów?“ I ujrzałem znowu ów słaby nieufny uśmiech, który już przedtem niejednokrotnie błądził na jej wargach. „Jeżeli w duszy nie wierzyła, jeżeli i w niej złudzenie nagle się rozwiało, wtedy cofnięcie się moje nie byłoby może tak ciężką winą, nie zraniłoby jej, zbytnio ani oburzyło; epizod pozostałby bez następstw, a ja pozostałbym wolny jak dawniej. Willa Bzów pozostałaby jej marzeniem.“ 1 ujrzałem znowu inny uśmiech, uśmiech nowy, nieoczekiwany, wierzący, który wykwitł na jej wargach przy nazwie Willi Bzów. „Co czynić? Co postanowić? Jak się zachować?“ List Teresy Raffo palił mnie ogniem.
Gdym wszedł do pokoju Juliany, spostrzegłem za pierwszem spojrzeniem, że mnie oczekiwała. Zdawała mi się wesoła, jaśniejąca w oczach; bladość jej była bardziej ożywiona, bardziej świeża.
— Tullio, gdzie byłeś? — zapytała śmiejąc się.
Odrzekłem:
— Uciekłem przed panią Talice.
Śmiała się dalej, lekkim młodzieńczym śmiechem, który ją przemieniał. Podałem jej książki i pudełko z słodyczami.
— Dla mnie? — zawołała z żywem zadowoleniem, jak łakome dziecko; i poczęła spiesznie otwierać pudełko, drobnemi ruchami pełnemi wdzięku, które budziły w duszy mej iskry dalekich przypomnień. — Dla mnie?
Wyjęła cukierek, podniosła go do ust, wahała się chwilę, opuściła go, odsunęła pudełko; i rzekła:
— Później, później...
— Wiesz, Tullio — rzekła matka moja — nic jeszcze nie jadła. Chciała czekać ciebie...
— Ach, nie powiedziałam ci jeszcze — przerwała Juliana, rumieniąc się — nie powiedziałam ci jeszcze, że był lekarz podczas twej nieobecności. Zastał mnie znacznie zdrowszą. Będę mogła wstać we czwartek. Pomyśl, Tullio. We czwartek mogę wstać...
Dodała:
— Za tydzień, najwyżej za dwa tygodnie, będę też mogła wyruszyć w drogę.
Po przerwie zadumy szepnęła cicho:
— Willa Bzów!
Nie myślała więc o niczem innem, nie marzyła o niczem innem. Uwierzyła, wierzyła jeszcze. Potrzebowałem wysiłku, by ukryć swój niepokój. Z zbyteczną może gorliwością zajmowałem się przygotowaniami jej szczupłego posiłku. Sam przysunąłem jej stolik do łóżka.
Śledziła wszystkie me poruszenia pieszczotliwem spojrzeniem, które mnie bolało. „Ach, gdyby odgadnąć mogła!“ Nagle matka ma zawołała poczciwie:
— Jakżeś piękna dziś wieczór, Juliano!
I rzeczywiście, rysy je] twarzy były niezwykle ożywione, oczy jej lśniły, jakby odmłodniała. Wykrzyk mej matki wywołał na jej twarzy rumieniec a odblask tego rumieńca pozostał jej przez cały wieczór na policzkach.
— We czwartek wstanę — powtarzała. — We czwartek, za trzy dni! Nie będę umiała już chodzić...
Mówiła tylko o swojem wyzdrowieniu, o naszym blizkim wyjeździe. Wypytywała matkę mą o obecny stan willi i ogrodu.
— Podczas naszego ostatniego pobytu zasadziłam gałąź wierzbową koło stawu. Przypominasz sobie, Tullio? Kto wie, czy ją odnajdę...
— Tak, tak — przerwała matka moja, z promieniejącą twarzą — odnajdziesz ją; urosła w drzewo.
Pytałam o nią Fryderyka.
— Naprawdę? Naprawdę? Powiedzże, mamo...
Widać było, że ten drobny szczegół miał dla niej w tej chwili ważność nieobliczalną. Stała się rozmowna. Dziwiłem się, że tak zupełnie oddała się złudzie, dziwiłem się, że marzenie tak ją przemieniło. „Czemuż, czemuż tym razem uwierzyła? Jakże mogła tak dać się omamić? Skądże ta niezwykła ufność? „I myśl o mojej nikczemności blizkiej, może nieuniknionej owiewała mnie lodowem tchnieniem. „Czemu nieunikniona? Czyż nie zdołam się nigdy uwolnić? Muszę, muszę dotrzymać swego przyrzeczenia. Matka moja jest świadkiem mej obietnicy. Dotrzymam ją za jakąkolwiek cenę.“ I z wysiłkiem wewnętrznym, rzekłbym, wstrząśnieniem sumienia, wyrwałem się z zamętu niepewności. I w gwałtownem wzburzeniu umysłu zwróciłem się znów do Juliany.
Podobała mi się znowu, tak podniecona młoda i pełna życia. Przypominała mi Julianę z ongiś, którą tyle razy wśród spokoju rodzinnego pożycia chwytałem niespodzianie w ramiona, jakby w nagłym napadzie szału i wnosiłem biegiem do alkowy.
— Nie, nie, mamo, nie dawaj mi więcej pić — prosiła powstrzymując mą matkę, która jej nalewała wina. — Za dużo już piłam, nie zauważywszy. Ach, to Chablis. Pamiętasz, Tullio?
I wywołując wspomnienie miłości, nad którem unosił się opar tego lekkiego, cierpkiego, złotego, ulubionego jej wina, śmiała się i patrzyła mi w oczy.
— Pamiętam — odrzekłem.
Przysłoniła w pół źrenice, z lekkiem drżeniem powiek. Potem rzekła:
— Gorąco tu. Nieprawdaż? Palą mnie uszy.
Ścisnęła głowę dłońmi, by czuć jak płonie. Światło stojące obok łóżka oświecało silnie profil jej twarzy. Wśród pełni kasztanowych włosów, lśniło kilka nitek jasnego złota, wśród których jaśniało prześwietlone u góry drobne, delikatne ucho.
Nagle, gdym pomagał uprzątać stół (matka moja wraz z służącą wyszły i bawiły w pokoju przyległym) zawołała cichym głosem:
— Tullio!
I przyciągnąwszy mnie tajemnym ruchem, pocałowała mnie w policzek.
Czyż nie było jasne, że pocałunkiem tym zabiera mnie na nowo całego, z duszą i ciałem, na zawsze? Czyż czyn ten, istoty dumnej i wyniosłej nie oznaczał, że chciała zapomnieć o wszystkiem, że zapomniała już o wszystkiem, by rozpocząć ze mną nowe życie? Czyż mogła oddawać mi się z większą miłością, z większym wdziękiem, z większą ufnością? Siostra stała się znowu kochanką. Niepokalana siostra zachowała w krwi swojej, w tajemnicy żył swoich pamięć pieszczot moich, ową pamięć cielesną, która w kobiecie żyje tak pełna tkliwości. Gdym pozostawszy sam rozmyślał o tem, ożywały we mnie wizye odległych dni, dalekich wieczorów. „Zmierzch czerwcowego wieczoru, ciepły, owiany różowem światłem, tajemni-czemi kołysany woniami, straszny dla samotnych, dla tych którzy czegoś opłakują lub za czemś tęsknią. Wchodzę do pokoju. Ona siedzi koło okna, z książką na kolanach, wyczerpana, blada, jak ktoś który jest blizki omdlenia. — Juliano! — Otrząsa się, przytomnieje. — Co ci jest? — Odpowiada: — Nic. Nieokreślona przemiana maluje się w jej pociemniałych oczach.“ Ileż razy od dnia swego smutnego wyrzeczenia musiała cierpieć w swej biednej piersi takie męczarnie! Myśl moja zatrzymuje się przy obrazach wywołanych ostatnim drobnym wypadkiem. Szczególne wzruszenie Juliany przypomniało mi kilka przykładów jej niezwykle głębokiej wrażliwości fizycznej. Być może, że choroba wzmogła, pobudziła jeszcze tę wrażliwość. Myśl moja ciekawa i przewrotna wyobrażała sobie, jak słabe życie rekonwalescentki płonęłoby i zanikało wśród moich pieszczot; i myślałem, że rozkosz miałaby wówczas smak kazirodztwa. „Gdyby umarła z tego powodu?“ myślałem. Kilka złowieszczych słów lekarza wstało w pamięci mojej. I skutkiem tego okrucieństwa, które drzemie wgłębi wszystkich zmysłowych mężczyzn, niebezpieczeństwo pociągało mnie raczej, niż odstraszało. Badałem uczucie swoje z jakiemś gorżkiem upodobaniem zmieszanem z niesmakiem, który uczuwałem przy analizie wszystkich przebiegów wewnętrznych, zdających się dostarczać dowodów wrodzonej złości ludzkiej. „Dlaczego natura obdarzyła człowieka tą straszliwą zdolnością, że odczuwa rozkosz głębiej będąc świadomym, że szkodzi istocie, której rozkosz zawdzięcza? Dlaczego ziarno tej przeklętej przewrotności tkwi w każdym mężczyźnie, który kocha i pożąda?“
Te myśli bardziej, niż pierwotne uczucie dobroci i litości, te myśli niecne doprowadziły mnie tej nocy do powzięcia postanowienia na korzyść łudzonej. Jad nieobecnej działał jeszcze z oddali. By zwyciężyć opór swego samolubstwa, musiałem przeciwstawić obrazowi rozkosznego znieprawienia tej kobiety obraz nowego rzadkiego znieprawienia, które obiecywałem sobie hodować powolnie w bezpiecznem zaciszu mojego domu. Wtedy ze sztuką rzekłbym alchemiczną, którą posiadałem w kombinowaniu i różniczkowaniu wytworów mego ducha, rozbierałem szeregi osobliwych „stanów duszy“, które wywołała we mnie Juliana w różnych okresach naszego wspólnego życia i wyciągałem z nich kilka pierwiastków służących mi do stworzenia nowego urojonego stanu, podatnego szczególnie do wzmożenia siły tych uczuć, które chciałem poddać doświadczeniu. Tak na przykład, aby „posmak kazirodztwa“, który mnie pociągał podniecając mą zbrodniczą wyobraźnię, jeszcze bardziej zaostrzyć, starałem się uprzytomnić sobie te chwile, gdy „uczucie braterskie“ było we mnie najgłębsze a zachowanie Juliany jako siostry wydawało mi się najszczersze.
A ten, który bawił się temi nędznemi drobiazgo-wościami szaleńca, był tym samym człowiekiem, który kilka godzin przedtem, czuł w drżącem sercu swojem pełne prostoty wzruszenie dobroci na blask niespodzianego uśmiechu! Z takich sprzecznych przesileń składało się jego życie: nielogiczne, ułamkowe, bez związku. Żyły w nim skłonności wszelkiego rodzaju, wszystkie możliwe sprzeczności, a wśród tych sprzeczności wszystkie możliwe stopnie pośrednie, a wśród tych skłonności wszystkie kombinacye. Stosownie do czasu i miejsca, stosownie do zbiegu rozmaitych okoliczności, do drobnego wypadku i słowa, stosownie do dość ciemnych wpływów wewnętrznych, przybierała stała głąb jego duszy postać zmienną, nieuchwytną, obcą. Pewien szczególny stan organiczny wzmacniał pewną jego skłonność; a skłonność ta stawała się przyciągającym ośrodkiem dla wszystkich bezpośrednio jej pokrewnych stanów i skłonności; i stopniowo wszystkie te kojarzenia owładały jego istotą. Jego środek ciężkości przesuwał się wówczas, a osobistość jego stawała się inną. Milczące fale krwi i idei wywodziły z głębi jego istoty, stopniowo lub nagle, nowe dusze, jak kwiaty. Dusza jego zwielokrotniała się.
Zabawiłem przy tym szczególe tak długo, ponieważ rzeczywiście jest rozstrzygający.
Nazajutrz rano obudziwszy się zachowałem tylko zmieszane wspomnienie tego, co zaszło. Tchórzliwość i lęk opadły mnie znowu, gdym rzucił okiem na drugi list Teresy Raffo, w którym naznaczała spotkanie nasze we Florencyi na dwudziestego pierwszego, udzielając mi ścisłych wskazówek. Dwudziesty pierwszy wypadał w sobotę a we czwartek, dziewiętnastego, Juliana wstała poraź pierwszy. Długo roztrząsałem w myśli wszystkie możliwości. Rozmyślając począłem sobie tłumaczyć. „Tak bezwątpienia: zerwanie jest konieczne, nieuniknione. Lecz w jaki sposób zerwać? pod jakim pozorem? Czyż mogę Teresę zawiadomić o swym zamiarze zwykłym listem? Ostatnia odpowiedź moja płonęła jeszcze ogniem namiętności, szałem tęsknoty. Jakże usprawiedliwić tę nagłą zmianę? Czyż biedna przyjaciółka zasłużyła na tak nieoczekiwaną, brutalną odprawę? Kochała mnie bardzo, kocha mnie; swego czasu narażała się dla mnie na niejedno niebezpieczeństwo. Kochałem ją... kocham ją. Nasza wielka i rzadka namiętność jest rzeczą znaną; zazdroszczą nam i zastawiają sidła... Ileż mężczyzn pragnie stać się następcą moim! Niezliczeni! „Przeliczyłem szybko najniebezpieczniejszych rywali i najmożliwszych następców, uprzytomniając sobie ich postacie. „Czy jest w Rzymie kobieta bardziej złotowłosa, bardziej czarująca, bardziej pożądana od niej?“ To samo nagłe wzburzenie, które rozpaliło krew mą poprzedniego wieczoru, przebiegło wszystkie me żyły. A myśl o do-browolnem zrzeczeniu się wydała mi się niedorzeczną, niedopuszczalną. „Nie, nie, nie będę miał nigdy dość siły; nie zechcę, nie będę mógł.“
Gdy wzburzenie się uciszyło, począłem snuć dalej próżne rozmyślania, jakkolwiek na dnie duszy czułem pewność, że gdy nadejdzie godzina, nie oprę się pokusie wyjazdu. Mimo to wyszedłszy z pokoju rekon-walescentki i drżąc jeszcze na całem ciele ze wzruszenia, zdobyłem się na odwagę odpisania tej, która mię wzywała: „Nie przyjadę.“ Znalazłem pretekst: i przypominam sobie dobrze, że wybrałem jakby instynktownie taki, który nie mógł jej się zdawać zbyt ważnym. „Spodziewasz się więc, że nie uzna tej przyczyny i nakaże ci przyjazd?“ — zapytał mnie jakiś głos wewnętrzny. Nie mogłem pozbyć się tego szyderczego głosu. Rozdrażnienie i straszny niepokój owładnęły mną, nie dając chwili wytchnienia. Czyniłem niesłychane wysiłki, by ukryć stan swój, przed wzrokiem Juliany i mej matki. Najtroskliwiej unikałem pozostania sam na sam z biedną łudzoną; i każdej chwili zdawało mi się, że Czytam w jej łagodnych wilgotnych oczach zaczątek zwątpienia, zdawało mi się, że widzę cień przesuwający się po jej czystem czole.
We środę otrzymałem rozkazującą, pełną groźby depeszę (czyż jej nie oczekiwałem?): „Przyjedziesz, lub nie zobaczysz mnie już. Odpowiedz.“ Odpowiedziałem: „Przyjadę“.
Uczyniwszy to w sianie pewnego nieświadomego przedrażnienia, które towarzyszy wszystkim rozstrzygającym postępkom naszego życia, doznałem wobec postanowienia szczególnej ulgi. Uczucie mojej nieodpowiedzialności, uczucie, że to co zaszło i to co stać się miało, jest koniecznością, stawało się we mnie coraz głębsze. „Jeżeli, mimo świadomość, że źle czynię i mimo potępienie mego postępowania nie mogę postąpić inaczej, to jest to znakiem, że ulegam wyższej nieznanej mocy. Jestem ofiarą okrutnego, szyderczego, nieodpartego „Przeznaczenia.“
Nie mniej, przestąpiwszy próg pokoju Juliany, uczułem niezmierny ciężar ołowiem tłoczący mi serce; chwiejny, zatrzymałem się za portyerą, która mnie kryła. „Wystarczy by spojrzała na mnie, a zgadnie wszystko“ — myślałem zmieszany. I chciałem zawrócić. Lecz ona rzekła głosem, który mi nigdy nie wydał się słodszy:
— Tullio, to ty?
Postąpiłem krok naprzód. Widząc mnie zawołała:
— Tullio, co tobie? Czyś chory?
— Zawrót głowy... Już przeszedł — odpowiedziałem; i uspokoiłem się myślą: „Nic nie odgadła“.
I rzeczywiście nie przeczuwała niczego i wydało mi się to dziwne. Czyż mam ją przygotować na cios brutalny? Czyż mam mówić szczerze, czy też wymyśleć jakieś litościwe kłamstwo? Albo wyjechać nagle, nie uprzedzając jej, i pozostawić list z wyznaniem? Jaki je: t najlepszy sposób, by wysiłek mój uczynić najlżej-sr/m a niespodziankę, która ją czeka, mniej srogą?
Niestety, wśród trudnego rozmyślania smutnym instynktem wiedziony zajmowałem się więcej ulżeniem sobie, niż jej. I niewątpliwie byłbym wybrał odjazd a espodziany i list, gdyby mnie nie był powstrzymał wzgląd na mą matkę. Koniecznem było, zawsze i za wszelką cenę oszczędzać mej matki. I znowu usłyszałem szyderczy głos wewnętrzny.
„Ach, za wszelką cenę? Co za wspaniałomyślne serce! Lecz dajże pokój, tak wygodnie ci przecie i tak jzpiecznie za dawną cenę. I tym razem, jeśli zechcesz,; fiara twa zmusi się do uśmiechu, choćby czuła, że kona. Zapytaj jej więc, serce wspaniałomyślne, i nie troszcz się o nic więcej.“
Człowiek znajduje czasem szczególną radość w szczerej i najgłębszej pogardzie samego siebie.
— O czem myślisz, Tullio? — spytała mnie Ju-i-ana i pełnym prostoty ruchem dotknęła palcem czoła rnego pomiędzy brwiami, jakby nim myśl chciała za-’ zymać.
Ująłem tę rękę nieodpowiadając. I to ciężkie milczenie wystarczyło, by odmienić mój umysł; słodycz głosu i ruchu nieprzeczuwającej wzruszyła mnie i wzbudziła miękkie uczucie, które jest początkiem łez; jest to litość nad sobą samym. Doznawałem głębokiej potrzeby współczucia. Równocześnie poddawał mi głos jakiś wewnętrzny: „Skorzystaj z tego usposobienia duszy, nie czyniąc w tej chwili żadnego wyznania.
Podnieć je, a z łatwością wyciśniesz łzy z swych oczu. Wiesz jak niezwykłe wrażenie wywierają na kobietę łzy kochanego mężczyzny. Wstrząsną Julianą; zdawać się będzie, że straszne cierpienie cię nęka. Jutro gdy wyznasz jej prawdę, wspomnienie łez obudzi się w jej duszy. Będzie mogła myśleć: — Ach, więc dlatego wczoraj płakał tak strasznie. Biedny przyjacielu! — I nie osądzi cię nienawistnym samolubem, będzie się zdawać, żeś walczył wszystkiemi siłami napróżno przeciw mocy złowieszczej; jakbyś nawiedzony był nieuleczalną niemocą i pokrwawione serce krył w piersi. Skorzystaj więc, skorzystaj.“
— Czy masz co na sercu? — zapytała Juliana głosem sciszonym, pieszczotliwym, ufnym.
Pochyliłem głowę. Byłem prawdziwie wzruszony. Lecz przygotowanie do tego pożytecznego płaczu rozpraszało moje uczucie, wstrzymywało jego wybuch, przewlekało fizyologiczne zjawisko łez. „Jeśli nie będę mógł płakać? Jeśli łzy się nie zjawią?“ myślałem z śmiesznym i dziecinnym lękiem, jak gdyby wszystko zawisło od tego drobnego materyalnego faktu, którego wola moja nie mogła wywołać. A tymczasem zawsze ten sam głos szeptał we mnie: „Jaka szkoda! Jaka szkoda! Żadna godzina nie nadaje się bardziej do tego. W pokoju ledwo co widać. Co za wrażenie: „Łkanie w mroku!“
— Tullio, nie odpowiadasz mi? — rzekła Juliana po przerwie, gładząc dłonią czoło me i włosy, abym twarz podniósł. — Mnie możesz wszystko powiedzieć. Wiesz o tem.
I zaiste, nigdy nie słyszałem głosu ludzkiego o takiej słodyczy. Nawet matka moja nigdy tak nie mówiła do mnie.
Oczy moje zwilżyły się, uczułem wśród powiek ciepło łez. „Teraz, teraz nadeszła chwila płaczu.“ Lecz była to jedna łza tylko; a ja (rzecz upokarzająca, lecz prawdziwa, że wielkie wewnętrzne wzruszenia ludzkie, ujawniając się, umniejszają się prawie zawsze podobną mimiczną małostkowością, a ja podniosłem twarz, aby Juliana ją dostrzegła i doświadczałem chwilami szalonej obawy, lękając się, że w mroku nie ujrzy jej lśnienia. By zwrócić jej uwagę, wciągnąłem w siebie oddech, jak czyni ten, który chce stłumić łkanie. A ona zbliżając twarz swą do mojej, by spojrzeć na mnie z blizka, bom milczał, powtórzyła:
— Nie odpowiadasz?
I spostrzegła; aby się upewnić, ujęła mnie za głowę i ruchem prawie gwałtownym odwróciła ją:
— Płaczesz?
Głos jej był zmieniony.
Uwolniłem się nagle, powstałem, by uciec, jak ktoś, który nie może już dłużej nad bólem swoim panować...
— Bądź zdrowa, Bądź zdrowa! Pozwól mi odejść, Juliano. Bądź zdrowa!
I szybko wybiegłem z pokoju.
Gdym znalazł się sam, uczułem wstręt do samego siebie.
Było to w wigilię uroczystości, którą miano zgotować wracającej do zdrowia. W kilka godzin potem, gdym zjawił się, by być przy jej zwykłym małym posiłku, zastałem ją w towarzystwie mej matki. Matka moja, ujrzawszy mnie ledwo, zawołała:
— Więc jutro, Tullio, dzień święta.
Ja i Juliana spojrzeliśmy na siebie, oboje pełni niepokoju. Potem rozmawialiśmy o jutrze, o godzinie kiedy wstać będzie mogła, o wielu drobnych szczegółach, z pewnym przymusem, z pewnem roztargnieniem. I byłem zadowolony w duszy, że matka moja nie zostawiła nas samych.
Miałem szczęście; bo raz tylko matka moja wyszła z pokoju i powróciła natychmiast. Juliana zapytała mnie szybko w tym czasie:
— Co ci było? Czy mi nie powiesz?
— Nic, nic.
— Widzisz, jak mi moje święto psujesz.
— Nic, nic. Powiem ci... powiem ci... potem. Nie myśl o tem teraz, proszę.
— Bądź dobry.
Matka ma wróciła z Maryą i Natalią. Lecz dźwięk, którym Juliana rzekła tych słów kilka, przekonał mnie dostatecznie, że nie domyślała się prawdy. Myślała może, że smutek ten był skutkiem cienia, jaki rzucała moja nie dająca się wymazać i naprawić przeszłość? Czyż myślała, że dręczy mnie żal z powodu zła, które jej wyrządziłem i lęk, że nie zasługuję zupełnego jej przebaczenia?
Następnego dnia znowu doznałem żywego wrażenia (spełniając żądanie jej czekałem w przyległym pokoju), gdym usłyszał jej dźwięczne wołanie.
— Tullio, wejdź.
Wszedłem; stała o własnej sile. Zdawała mi się wyższa, smuklejsza, wątlejsza. Ubrana w rodzaj szerokiej i spływającej tuniki o długich prostych fałdach, uśmiechała się chwiejna, ledwo mogąc utrzymać się prosto. Wyciągała ramiona w obie strony, jakby szukała równowagi, zwracając się naprzemian to do mnie, to do mej matki.
Matka moja patrzała na nią z nieopisanym wyra zem czułości gotowa ją w każdej chwili wesprzeć. I ja wyciągnąłem ręce, gotów ją wesprzeć.
— Nie, nie — prosiła — pozostawcie mnie. Nie upadnę. Chcę dojść sama aż do fotelu.
Wysunęła stopę i postąpiła o krok, przezornie. Twarz jej lśniła radością dziecinną.
— Uważaj, Juliano!
Postąpiła jeszcze dwa czy trzy kroki, potem porwana nagłym lękiem, strasznym lękiem, by nie upaść, zachwiała się przez chwilę pomiędzy mną i matką moją i rzuciła się w moje ramiona, na me piersi, oddając się całym swym ciężarem, drżąc, jakgdyby łkała. Nie mniej jednak śmiała się, aczkolwiek z piersią za-tchniętą strachem; ponieważ nie miała na sobie gorsetu, dłonie me czuły przez suknię jej delikatne gibkie ciało, czułem ją na swej piersi miękką i drżącą, nozdrza me wdychały woń jej włosów, a oczy me widziały małe brunatne znamię na jej szyi.
— Bałam się — rzekła głosem urywanym, uśmiechnięta i bez tchu, — bałam się, że upadnę. 1 gdy zwróciła głowę ku mej matce, nie uwalniając się z mych ramion, spostrzegłem jej bezkrwiste dziąsło, białko jej oczu i coś jakgdyby kurcz w całej jej twarzy.
I poznałem, że trzymam w ramionach swych biedne chore stworzenie, które do dna przez chorobę zmienione, z osłabionemi nerwami, zubożonemi żyłami, nigdy może do zdrowia nie wróci. Lecz przypomniałem sobie ową przemianę, która się w niej dokonała owego wieczoru nieoczekiwanego pocałunku; i dzieło miłosierdzia, miłości i pokuty znów mi się przepię-knem wydało.
— Zaprowadź mnie do fotelu — rzekła.
Podtrzymując ją w plecach, wiodłem ją ostrożnie i powoli i pomogłem jej usiąść. Ułożyłem na oparciu miękkie poduszki i pamiętam, jak wybrałem z szczególną troskliwością jedną o najwytworniejszej barwie, by na niej głowę oprzeć mogła. Ukląkłem, by jej jedną poduszkę podłożyć pod stopy i ujrzałem jej szarobłękitną pończochę, jej drobny płytki trzewik, który nie więcej jak palce stopy zakrywał. Jak owego wieczoru, towarzyszyły wszystkim mym ruchom jej pieszczotliwe spojrzenia. Przedłużałem swą czynność. Przysunąłem jej mały stolik do herbaty, postawiłem na nim wazon z świeżemi kwiatami, położyłem jakąś książkę i rozcinacz z kości słoniowej. Mimowoli wkładałem w te swoje posługi jakąś ostentacyjną gorliwość.
Ironia poczęła mówić: „Bardzo sprytnie! Bardzo rozsądnie! Bardzo dobrze, że czynisz to przed oczyma swej matki. Jakże mogłaby powziąć jakieś podejrzenie, skoro obecna była twojej tkliwości. Ta odrobina osten-tacyi także nie szkodzi. Spojrzenie jej nie jest zbyt bystre. Dalej, dalej. Wszystko jest na najlepszej drodze. Odwagi!“
— O jakże dobrze tu siedzieć — zawołała Juliana z westchnieniem ulgi, przymykając w pół powieki. — Dzięki, Tullio.
W kilka minut potem, gdy matka ma wyszła, i gdy zostaliśmy sami, powtórzyła z głębszem uczuciem:
— Dziękuję ci.
I wyciągnęła do mnie rękę, bym ją w dłoń swoją ujął. Ponieważ miała szerokie rękawy, ruch ten obnażył jej ramię prawie do łokcia. I ręka ta biała i wierna, niosąca miłość, wyrozumiałość, pokój, sen, zapomnienie, wszystkie te piękne i dobre dary, drżała przez chwilę w powietrzu, wyciągnięta ku mnie, jakby ze szczęścia niesionego poselstwa.
Zda mi się, że jeszcze w godzinę śmierci, w chwili, gdy cierpieć przestanę, widzieć będę ten ruch jedynie; z pośród wszystkich niezliczonych obrazów mego minionego życia ten ruch mi jeno przed oczyma stanie.
Kiedy o tem myślę, nie jestem zdolen odtworzyć dość dokładnie stanu duszy, w jakim się znajdowałem. Mogę przyznać, że świadom byłem niezwykłej wagi tej chwili i czułem nadzwyczajne znaczenie tego, co się działo i co stać się miało. Jasność mego umysłu była doskonała, lub zdało mi się, że taką była. Odgrywały się we mnie dwa procesy świadomości, nie zlewając się z sobą, odgraniczone, równobieżne. W jednym przeważało, obok współczucia dla istoty, którą zranić miałem, uczucie bolesnego żalu, iż będę musiał odrzucić jej dary. W drugim obok zabójczej tęsknoty za daleką kochanką, wybijało się na wierzch samolubne uczucie, ujawniające się w zimnem badaniu okoliczności, które przemawiać mogły za mą bezkarnością. Ta równobieżność świadomości podnosiła me życie wewnętrzne do nieprawdopodobnego stopnia intenzy-wności i niezwykle przyspieszała bieg jego.
Rozstrzygająca chwila nadeszła. Nie mogłem zwlekać dłużej, mając nazajutrz wyjechać. Aby sprawa nie wydawała się niejasna i zbyt nagła, koniecznem było tego rana jeszcze przy śniadaniu zawiadomić matkę o mym odjeździe i podać jakiś możliwy powód. Koniecznem też było, przed matką jeszcze, zawiadomić Julianę, aby uniknąć niebezpiecznych możliwości. A jeśli Juliana straci panowanie nad sobą? Jeśli w przystępie bolu i oburzenia wyjawi prawdę mej matce? Jak otrzymać od niej obietnicę milczenia, nowy dowód samo zaparcia?“ Do ostatniej chwili rozmyślałem: „Czy pojmie natychmiast za pierwszem słowem? A gdyby nie zrozumiała? Jeśli nie podejrzywając, zapyta o powód mojej podróży? Jakże odpowiem? Lecz ona zrozumie. Niemożliwa, aby nie wiedziała już od którejś ze swych przyjaciółek, naprzykład od tej pani Talice, że Teresy Raffo nie ma w Rzymie.
Siły moje poczęły słabnąć. Nie mógłbym był dłużej znieść tego wzburzenia myśli, które rosło z minuty na minutę. Natężywszy wszystkie siły nerwowe, powziąłem postanowienie; ponieważ mówiła, pragnąłem, by ona sama dała mi sposobność wypuszczenia strzały.
Mówiła o różnych rzeczach, przeważnie dotyczących przyszłości, z niezwykłem poruszeniem. To coś kurczowego, co już przedtem zauważyłem, zdawało mi się jeszcze wyraźniejsze. Stałem wciąż jeszcze poza oparciem fotelu. Aż do tej chwili unikałem jej spojrzenia i z umysłu poruszałem się po pokoju zawsze poza fotelem, już to przysłaniając firanki u okien, jużto porządkując książki na małej półce, jużto podejmując z kobierca listki opadłe z pęka więdnących róż. Stojąc, patrzałem na rozdział jej włosów, na rzęsy jej długie i wygięte, na lekkie wznoszenie się jej piersi, na dłonie, na piękne jej dłonie, spoczywające na poręczach fotelu, smukłe jak owego dnia, białe jak owego dnia, gdy „tylko żyły błękitne odróżniały je od białego płótna pościeli.“
Ów dzień! Nawet tydzień jeszcze nie upłynął! Czemuż więc zdawał się tak odległy?
Stojąc poza nią wśród niezwykłego napięcia nerwów, jakby w zasadzce, myślałem, czy też przeczuwa cios nad jej głową wiszący; i zdawało mi się, że zau ważam w niej przykrość nieokreślonego rodzaju. Raz jeszcze ścisnęło się serce me w bólu nieznośnym.
Wreszcie rzekła:
— Jutro, gdy lepiej mi będzie, wyniesiesz mnie na taras, na świeże powietrze...
Przerwałem jej:
— Jutro nie będzie mnie tu.
Drgnęła na dziwny dźwięk mego głosu. Dodałem nie czekając:
— Wyjeżdżam...
I jeszcze dodałem, z wysiłkiem władając językiem, pełen przerażenia, jak ktoś, kto jeszcze ma jeden cios zadać, by dobić ofiarę:
— Wyjeżdżam do Florencyi.
— Ach!
Nagle zrozumiała. Odwróciła się ruchem nagłym, i odsunęła poduszki, by mnie zobaczyć i znów ujrzałem przy tym jej ruchu nagłym białko jej oczu, jej dziąsło bezkrwiste.
— Juliano — wyszeptałem, nie wiedząc, co rzec jej jeszcze i pochylając się ku niej, w obawie, że omdleje.
Lecz ona opuściła powieki i opanowała się, cofnęła się odemnie w głąb fotelu i zadrżała w sobie, jakby jej było zimno. Siedziała tak chwil kilka z przy-mkniętemi oczyma, z zaciśniętemi usty, nieruchoma. Tylko widoczne tętno żyły na szyi i kurczowe ruchy rąk świadczyły o jej życiu.
Czy nie było to zbrodnią? Była to pierwsza z mych zbrodni; i nie najmniejsza, być może.
Wyjechałem w strasznych warunkach. Nieobecność ma trwała więcej niż tydzień. Kiedym powrócił i w dniach, które nastąpiły po mym powrocie, sam się dziwiłem swojej prawie cynicznej śmiałości. Byłem jakby opętany czarami, które zatarły we mnie wszelki zmysł moralny i czyniły mnie zdolnym do najgorszych niesprawiedliwości, do najstraszniejszego okrucieństwa. Juliana okazała i tym razem moc ducha przedziwną, i tym razem umiała zamilczeć. Zdała mi się w swem milczeniu zamknięta, jak w dyamentowym nieprzenikli-wym pancerzu.
Z dziećmi i z matką moją udała się do Badioli. Towarzyszył im brat mój. Ja pozostałem w Rzymie.
Odtąd rozpoczął się dla mnie okres najsmutniejszy i mętny, którego wspomnienie dziś jeszcze napełnia mnie wstydem i wstrętem. W pętach uczucia, które wzbudza w człowieku najniższe popędy, przecierpiałem wszystkie katusze, które kobieta zadać może duszy bezsilnej, namiętnej i wiecznie czujnej. Zbudzona podejrzeniem wybuchła we mnie straszliwa zmysłowa zazdrość, niszcząc wszystkie dobre popędy i żywiąc się mętami, które osadzały się na dnie mej zwierzęcej istoty.
Nigdy nie wydała mi się Teresa Raffo bardziej pożądania godną, niż teraz, gdy nie mogłem jej już oddzielić od brudnego nieczystego obrazu. Ona sama zaś korzystała nawet z mej pogardy, by tylko podniecić mą żądzę. Okropne chwile konania, rozkosze najniższego rzędu, uległość hańbiąca, pogardy godne warunki, stawiane i przyjmowane bez rumieńca wstydu, łzy bardziej gorżkie niż wszystkie jady, nagłe szaleństwa, które gnały mnie nad przepaść obłędu, upadki w przepaść wyuzdania tak rozpasane, że ogłuszały mnie na dnie całe, wszystkie żądze i podłości cielesnego szału zrozpaczonego zazdrością — wszystko to, wszystko poznałem. Dom mój stał mi się obcy. Obecność Ju liany ciążyła mi. Całe tygodnie mijały czasem, a nie zwracałem się do niej ani jednem słowem. Pochłonięty przez mękę wewnętrzną, nie widziałem jej, nie słyszałem. Kiedym chwilami na nią podnosił oczy, dziwiłem się jej bladości, jej wyrazowi, pewnym właściwościom jej twarzy, jak gdyby czemuś nowemu, niespodzianemu, obcemu; i nie zdołałem odzyskać zupełnie poczucia rzeczywistości. Wszystkie wypadki codziennego jej życia były mi nieznane. Nie odczuwałem najmniejszej potrzeby, by jej zapytać, by wiedzieć; nie odczuwałem żadnego niepokoju, żadnej troski, żadnej o nią obawy. Niewytłumaczona zatwardziałość uczyniła mnie obojętnym. Niekiedy odczuwałem nieokreśloną jakąś do niej urazę. Pewnego dnia usłyszałem, jak się śmiała; i śmiech jej rozdrażnił mnie, przejął mnie prawie gniewem.
Innym razem serce zabiło mi silnie, gdym posłyszał, że śpiewa w odległym pokoju. Śpiewała pieśń z Orfeusza:
„Cóż począć mi bez Eurydyki“.
Było to pierwszy raz, od długiego czasu, że śpiewała coś, krzątając się po domu, od długiego czasu pierwszy raz ją słyszałem. — Dlaczego śpiewała? Było jej więc wesoło? Jakiemu nastrojowi jej duszy odpowiadał ten niezwykły wyjaw uczucia? — Nieopisany przejął mnie strach. Bez namysłu pospieszyłem do niej, wołając ją po imieniu.
Widząc mnie wchodzącego do pokoju, zdumiała się; stała przez chwilę, jakby tknięta wewnętrznym bezwładem.
— Śpiewasz? — rzekłem, by coś powiedzieć, sam zakłopotany i zdumiony swoim niezwykłym postępkiem.
Uśmiechnęła się niepewnie, nie wiedząc, co odpowiedzieć, nie wiedząc, jak się wobec mnie zachować. I zdało mi się, że czytam w jej oczach bolesną ciekawość, którą już przedtem zauważyłem przelotnie; tę współczującą ciekawość, z jaką się spogląda na człowieka podejrzanego o obłęd, na opętańca. I rzeczywiście ujrzałem w przeciwległem zwierciadle swój obraz; widziałem wychudłą twarz swoją, zapadłe oczy, nabrzmiałe usta, cały ten wygląd gorączkowy, który od kilku już miałem miesięcy.
— Ubrałaś się do wyjścia? — zapytałem wciąż jeszcze zakłopotany, prawie zalękniony, nie wiedząc o co spytać, a pragnąc uniknąć milczenia.
— Tak.
Było to listopadowe przedpołudnie. Stała obok koronką pokrytego stołu, na którym lśniły rozrzucone niezliczone nowoczesne drobiazgi, przeznaczone do pielęgnowania piękności kobiecej. Miała na sobie suknię z ciemnej lamy, w ręce trzymała jeszcze grzebień z jasnego szyldkretu ze srebrnym brzegiem. Suknia, z największą skrojona prostotą, obciskała smukły wdzięk jej postaci. Wielki pęk białych chryzantemów, stojący na stole, sięgał do wysokości jej ramion. Słońce babiego lata świeciło przez okno; a w jego blasku unosiła się lekka woń pudru i wonności, której rozeznać nie mogłem.
— Jakiej używasz teraz perfumy? — zapytałem.
Odpowiedziała:
— Crab — apple.
Dodałem:
— Miła jest.
Wzięła ze stołu flakon i podała mi go. A ja wąchałem długo, aby czynić cokolwiek, aby zyskać na czasie celem przygotowania jakiejś innej uwagi. Nie udało mi się ukryć swego pomieszania i odzyskać swobody. Czułem, że wszelka poufałość pomiędzy nami znikła. Zdawała mi się jakąś inną kobietą. A tymczasem pieśń z Orfeusza, dzwoniła mi jeszcze w duszy, niepokojąc mnie.
„Cóż począć mi bez Eurydyki?...
W tem świetle złołem i ciepłem, wśród miękkiej tej woni, w pośród tych wszystkich przedmiotów przepojonych wdziękiem kobiecym, to widmo starej melodyi zdawało się budzić ze snu jakieś życie tajemne, rozpościerać cień czegoś nieznanego.
— Jakże piękna ta pieśń, którą przedtem śpiewałaś! — rzekłem, posłuszny jakiejś pobudce, która z mego zrodziła się niepokoju.
— Przepiękna! — zawołała.
A na ustach mych drżało pytanie: „Lecz czemu śpiewałaś?“ Stłumiłem je; i szukałem w duszy powodu ciekawości, która mnie przenikała do głębi.
Nastąpiła chwila milczenia. Przesuwała paznokciem po zębach grzebienia, wywołując tem lekki zgrzyt. (Zgrzyt ten jest najwyraźniejszym w mej pamięci szczegółem).
— Ubrałaś się do wyjścia. Nie wstrzymuj się — rzekłem.
— Mam włożyć tylko żakiet i kapelusz. Która godzina?
— Trzy kwadranse na jedenastą.
— Ach, już tak późno?
Wzięła kapelusz i woalkę i stanęła przed zwierciadłem. Patrzałem na nią. Znowu miałem pytanie na ustach: „Dokąd idziesz?“ Stłumiłem je znowu, jakkolwiek wydać się mogło zupełnie naturalne. I dalej patrzałem na nią uważnie.
Wydała mi się znowu taką, jaką była w rzeczywi stości; młodą, niezwykle wykwintną damą, istotą słodką i szlachetną, pełną wdzięku fizycznego i uduchowienia; wogóle kobietą godną uwielbienia, która mogłaby być rozkoszną kochanką dla ciała i duszy. „A gdyby tak rzeczywiście była czyjąś kochanką?“ pomyślałem. „Niewątpliwie, niemożliwością jest, aby nie była wielekroć i przez wielu pożądana. Zbyt znanem jest opuszczenie, w jakie ją pogrążyłem; zbyt znane są moje grzechy. Gdyby uległa komu? Lub gdyby właśnie miała to uczynić? Gdyby w końcu uznała ofiarę swojej młodości za bezużyteczną i niesprawiedliwą? Gdyby się wreszcie długiem wyrzeczeniem znużyła? Gdyby poznała mężczyznę wyższego odemnie, uwodziciela ostrożnego i głębokiego, któryby ją nauczył ciekawości nowych wrażeń i zapomnienia o niewiernym? Gdybym już zgoła stracił jej serce? to serce, zbyt często deptane bez miłosierdzia i bez wyrzutu?“ Opadła mnie nagła trwoga, która tak silnie mną wstrząsnęła, że myślałem w duszy: „Teraz wyjawię jej swoje wątpliwości. Spojrzę w głąb jej źrenic i powiem: — Czyś jeszcze czysta? — I dowiem się prawdy. Niezdolna jest kłamać.“ Ach, ach! Kobieta!... Cóż ty wiesz o tem? Kobieta zdolna jest do wszystkiego. Przypomnij sobie. Ileż razy kryło się pod płaszczem heroizmu pół tuzina kochanków. Poświęcenie! Zaparcie! Pozory, słowa. Któż kiedy wie prawdę? Przysięgnij, jeśli możesz, na wierność swej żony: nie na tę dzisiejszą, lecz na ową dawniejszą, przed chorobą. Przysięgnij z całem przekonaniem, jeśli możesz.“ A głos złośliwy (ach, Tereso Raffo, jakże działa trucizna twoja!), głos przekorny przejął mnie lodowym dreszczem.
— Proszę cię, Tullio — rzekła Juliana prawie bo-jaźliwie. — Przetknij mi tą szpilką woalkę.
Stała z łukowo wzniesionemi nad głową ramiony i napróżno starała się białemi palcami umocnić woalkę. Postawa jej była pełna wdzięku. Białe jej palce poddały mi myśl: „Jakże już długo nie ści skały się dłonie nasze! Och, te silne ciepłe uściski rąk, któremi darzyła mnie niegdyś, jakgdyby zapewniając mnie, że przebacza mi wszelką obrazę! Czyż dłoń jej jest nieczysta?“ I umacniając woalkę, doznałem błyskawicznego uczucia odrazy na myśl o możliwej nieczystości.
Powstała i pomogłem jej włożyć żakiet. Kilka razy oczy nasze spotkały się przelotnie; i znowu wyczytałem w jej źrenicach jakgdyby niespokojną ciekawość. Zapytywała może samej siebie: „Poco tu wszedł? Dlaczego tu bawi? Co znaczy to jego zakłopotanie? Czego chce odemnie? Co mu jest?“
— Pozwól... na chwilę — rzekła i wyszła z pokoju.
Słyszałem, jak wołała miss Edytę, guwernantkę. Pozostawszy sam, rzuciłem mimowolnie okiem na małe biurko, zarzucone listami, biletami, książkami. Przybliżyłem się i oczy moje błądziły po papierach, jakgdyby chcąc odkryć... „co? może dowód?“ Odtrąciłem jednak nizką i szaloną pokusę. Spostrzegłem książkę w oprawie ze starożytnej materyi i mały sztylet między kartkami. Książkę tę widocznie właśnie czytała, była do połowy rozcięta. Była to najnowsza powieść Filipa Arborio: Tajemnica. Na karcie tytułowej przeczytałem własnoręczną dedykacyę autora: Tobie, J uliano Her mil, TURRIS EBURNEA, najpokorniej ofiaruję. F. Arborio. Wszystkich Świętych. 1885.
Więc Juliana znała poetę? W jakim pozostawała do — 45 — niego stosunku duchowym? Przypomniał mi się wytworny uwodzicielski wygląd powieściopisarza, którego widziałem wielekroć na miejscach publicznych. Niewątpliwie mógł się podobać Julianie. Powieści jego pełne zawikłanej psychologii, często bystrej, częściej fałszywej, poruszały uczuciowe dusze, podniecały łatwo wrażliwe wyobraźnie, głosiły w formie najwdzięczniejszej pogardę dla codziennego życia. Konanie, Katoliczka, Aniela Doni, Jerzy Aliora, Tajemnica przedstawiały życie w obrazie pełnym napięcia i siły, jakgdyby pożar niezliczonymi strzelający płomieniami. Każda z postaci jego toczyła z rzeczywistością bój o swoją Chimerę.
Czyż nadzwyczajny ten artysta, którego książki jego okazywały w kształcie, rzekłbym, najczystszego uduchowienia, czyż artysta ten nie wywierał i na mnie swego uroku? Czyż nie zwałem jego Jerzego Aliory swoją książką „bratnią?“ Czyżem nie znajdował w niejednej z jego postaci literackich dziwnego podobieństwa z własną istotą wewnętrzną? A jeśli właśnie ta dziwna pokrewność ułatwiła mu uwodzicielskie przedsięwzięcie? Jeśli Juliana oddała mu się właśnie dlatego, że odnalazła w nim te same zalety, dla których mnie swego czasu uwielbiała?“ — myślałem z nowym przestrachem.
Wróciła do pokoju. Widząc ową książkę w mej ręce, rzekła z uśmiechem pomieszanym, z ledwo dostrzegalnym rumieńcem;
— Na co patrzysz?
— Poznałaś Filipa Arborio? — zapytałem nagle, lecz bez śladu wzruszenia w głosie, najspokojniejszym i najbeztroskliwszym tonem.
— Tak — odrzekła swobodnie. — Przedstawiono mi go u Monterisich. Był też kilkakrotnie tutaj, nie udało mu się jednak spotkać ciebie.
Nasunęło mi się na usta pytanie. „Dlaczego nie powiedziałaś mi tego?“ Lecz stłumiłem je. Jakżeż mi mogła powiedzieć, jeśli postępowaniem swojem zerwałem od dawna wszelką pomiędzy nami wymianę myśli, wszelką przyjacielską poufałość?
— Jest prostszy, niż jego książki — dodała spokojnie, wdziewając zwolna rękawiczki. — Czytałeś Ta-jemnicę?
— Tak, czytałem już.
— Podobała ci się?
Bez namysłu a z instynktowej potrzeby zaznaczenia wobec Juliany swojej wyższości, odrzekłem:
— Nie. To rzecz mierna.
A ona rzekła tylko:
— Wychodzę.
I skierowała się do wyjścia. Odprowadziłem ją do przedpokoju, idąc śladem zaledwo wyczuwalnej woni, którą pozostawiała po sobie. Wobec służącego rzekła tylko:
— Do widzenia.
I krokiem lekkim przestąpiła próg.
Wróciłem do swego pokoju. Otwarłem okno i wychyliłem się, by wyjrzeć na ulicę.
Szła krokiem lekkim po chodniku od strony słonecznej; szła prosto, nie odwróciwszy nawet głowy. Późne lato oblekało kryształ niebiosów lekką pozłotą; spokojne ciepło pieściło powietrze, przypominając woń fiołków, które już nie kwitły. Opadł mnie niezmierny smutek; przygnębiony, oparty o okno, czułem, że nastrój mój staje się zwolna nieznośny; rzadko doznałem w swem życiu takiego cierpienia, jak wobec tej wątpliwości, która wstrząsnęła nagle moją wiarą w Ju lianę, wiarą trwającą lat tyle; rzadko kiedy opłakiwała tak dusza moja pierzchające złudzenie. Czyż jednak było złudzenie to rzeczywiście nieodwołalnie stracone? Nie mogłem, nie śmiałem się o tem przekonać. Całemu memu życiu w błędzie towarzyszyło zawsze to wielkie złudzenie, które odpowiadało nie tylko wymogom mego samolubstwa, lecz także memu estetycznemu marzeniu o wielkości moralnej. „Ponieważ wielkość moralna jest wynikiem stopnia siły przebytych cierpień, więc by dojść mogła do bohaterstwa, koniecznem było, aby wycierpiała to, com jej wycierpieć kazał“. Ten aksyomat, z którego pomocą udało mi się tylekrotnie uśpić swoje wyrzuty sumienia, wrył się głęboko w mą duszę i stworzył mi urojony ideał, któremu lepsza część mojej istoty oddawała rodzaj czci platonicznej. Rozwiązły, wykrętny i wyczerpany, radowałem się tą pewnością, że w otoczeniu mem żyje istota surowa, szczera i silna, dusza niedostępna zepsuciu; rad czułem się przez nią kochanym, na zawsze kochanym. Cała występność moja, cała moja nędza i słabość opierały się na tem złudzeniu. Wierzyłem, że urzeczywistni się dla mnie marzenie wszystkich umysłem wybitnych mężczyzn: być stale niewiernym stale wiernej żonie.
„Czego szukasz? Upojności życia? Wyjdź, upajaj się! W domu twym, jak zasłoniony posąg w kaplicy, czeka istota milcząca i pamiętna. Lampa, do której nie dolewasz nigdy ni kropli oliwy, pali się wiecznie“. Czy nie to było snem wszystkich wybitnych umysłem mężczyzn?
Lub: „O jakiejkolwiek powrócisz godzinie, jakikolwiek los ci padnie, wróciwszy, odnajdziesz ją zawsze. Była pewna powrotu twego, lecz nic nigdy ci mówić nie będzie o swojem czekaniu. Złożysz głowę na jej kolanach a ona końce swych palców przesuwać będzie po twej skroni, by ból z niej zetrzeć“.
Przeczuwałem zawsze taki powrót: powrót ostateczny, po jednej z owych katastrof wewnętrznych, które przemieniają człowieka. I wszystkie zrozpaczenia moje uciszała ta ufność w niezawodną ostoję; i przez całą mą nędzę przeświecało światło, płynące z tej kobiety, która przez miłość dla mnie i przez mój czyn osiągnęła szczyt wyżynny, odpowiadający doskonale mojemu wyobrażeniu ideału.
Czyż jedna wątpliwość wystarczała, by zburzyć to wszystko w jednej chwili?
Przechodziłem w myśli całą scenę, między mną i Julianą, od chwili mego wejścia do pokoju, aż do jej wyjścia.
Jakkolwiek większą część swego zewnętrznego wzruszenia przypisywałem szczególnemu i przejściowemu stanowi nerwowemu, jednakowoż nie mogłem się pozbyć dziwnego wrażenia, wyrażonego w tych słowach: „Wydała mi się inną kobietą“. Zapewne, było w niej coś nowego. Lecz co? Czyż dedykacya Filipa Arborio nie miała raczej znaczenia uspokajającego? Czyż nie przyznawała, że Turris Eburnea jest niedostępna? Czyję chwalebną nazwę poddała mu poprostu sława czystości, jaką posiadała Juliana Hermil, czy też to, że oparła się jego nastawaniu na jej cnotę, czy też oznaczało to wyrzeczenie się przedsięwziętego oblężenia? Wieża z kości słoniowej musiała więc dotąd pozostać nietkniętą.
Usiłując w ten sposób uwolnić się od podejrzenia, doznałem w sercu swem nieokreślonej trwogi, jakbym obawiał się, by nie wynurzyła się nagle jakaś ironiczna uwaga: „Wiesz, że skóra Juliany jest niezwykle i ’ m
I biała. Jest biała jak jej koszula. Święta nazwa mogłaby też kryć znaczenie nie uświęcone“... Lecz co za niegodziwość! „O Boże, te wnioski!“
Gniewny napad niecierpliwości przerwał ten poniżający i próżny monolog. Cofnąłem się od okna, wzruszyłem ramionami, przemierzyłem kilka razy pokój, otworzyłem machinalnie książkę i odsunąłem ją znowu. Przygnębienie nie ustępowało jednak. „Na ogół“ — myślałem, zatrzymując się, jak gdyby stając przed niewidzialnym przeciwnikiem — „do czego prowadzi to wszystko? Albo już upadła i strata jej jest niepowetowana; albo też znajduje się w niebezpieczeństwie, a ja w obecnem położeniu swem nie mogę nic przedsięwziąć dla jej ocalenia; albo też jest czysta i posiada moc zachowania swej czystości, a wtedy wszystko jest, jak było. W każdym razie nie pozostaje mi nic do czynienia. To co jest, jest koniecznością. Cierpienie to przesili się. Trzeba przeczekać. Jakże piękne były przedtem te chryzantemy białe na stole Juliany. Wyjdę by nakupić całą moc takich samych. Mam schadzkę z Teresą dziś o drugiej. Mam jeszcze trzy godziny czasu. Nie powiedziałaż mi ostatnim razem, że pragnie, by napalono w kominie? Będzie to pierwszy ogień zimowy w dniu tak ciepłym. Zda mi się, że przyszedł na nią teraz tydzień dobroci. Obyż trwał! Lecz, za pierwszą sposobnością wyzwę Eugeniusza Egano“. Myśl moja potoczyła się nową koleją, pełną nagłych przestanków i nieprzewidzianych zboczeń. Z pośród obrazów czekającej mnie rozkoszy, wynurzył się błyskawicznie inny obraz nieczysty, którego się bałem, od którego uciec pragnąłem. Przypomniało mi się kilka śmiałych i namiętnych kart z „Katoliczki“.
I z jednego kurczu boleści rodził się drugi. I choć od czuwałem różnicę, jednak stopiłem w jeden obraz skalania obie kobiety i w jedno uczucie nienawiści Filipa Arborio i Eugeniusza Egano.
Chwila bolesna minęła, pozostawiając mi w duszy rodzaj nieokreślonej pogardy zmieszanej z urazą do siostry. Oddalałem się od niej coraz bardziej, stawałem się coraz twardszy, obojętniejszy, coraz bardziej zamknięty. Smutna namiętność moja dla Teresy Raffo stawała aię coraz wyłączniejszą; posiadła moje wszystkie władze, nie dając mi chwili wytchnienia. Byłem zaprawdę szaleńcem, człowiekiem opętanym przez obłęd szatański, trawionym nieznaną i straszną chorobą. Wspomnienia owej zimy zachowały się w pamięci mej pomieszane, bez związku, poprzerywane chwilami dziwnej ciemności.
Owej zimy nie spotkałem nigdy Filipa Arborio w swym domu; kilkakrotnie widziałem go na miejscach publicznych. Lecz pewnego wieczoru zetknąłem się z nim w sali szermierczej i tam poznaliśmy się, przedstawieni sobie wzajemnie przez fechtmistrza i zamieniliśmy słów kilka. Światło gazowe, odgłosy drewnianej podłogi, szczęk i błysk szabel, rozmaite zaniedbane, lub wytworne postawy szermierzy; szybkie wypady wszystkich tych zgiętych nóg, ciepłe i ostre wyziewy wszystkich tych ciał, zgłuszone krzyki, głośne hasła i wybuchy śmiechu zachowały się w mej pamięci, odtwarzając mi z szczególną wyrazistością ową scenę, gdyśmy stali naprzeciw siebie a fechtmistrz nasze wymawiał nazwiska. Widzę ruch, którym Filip Arborio podniósł swą maskę odsłaniając rozgrzaną, całą potem zlaną twarz. Skłonił się, trzymając w jednej ręce maskę, w drugiej floret. Dyszał ciężko, zmęczony i nieco drżący, jak człowiek nieprzywykły do cielesnych cwi czeń. Instynktownie pomyślałem, że nie jestto człowiek, któregoby trzeba się bać na placu. Przybrałem też pozór pewnej siebie dumy; z umysłu nie wyrzekłem ani słowa, któreby odnosiło się do jego sławy i do mego dlań podziwu; zachowywałem się, jakbym się zachował wobec pierwszego lepszego nieznajomego.
— Więc — spytał mnie fechtmistrz z uśmiechem — na jutro?
— Tak, na dziewiątą.
— Bije się pan? — zapytał Arborio z widoczną ciekawością.
— Tak.
Wahał się chwilę; potem dodał:
— Z kim, jeśli wolno zapytać.
— Z Eugeniuszem Egano.
Zauważyłem, że pragnąłby dowiedzieć się czegoś więcej, lecz powstrzymywało go moje zimne i jawnie nieuprzejme zachowanie.
— Mistrzu, pięciominutowe assaut — rzekłem udając się do szatni. Na progu zatrzymałem się i spojrzawszy wstecz, ujrzałem Filipa Arborio, który na nowo rozpoczął szermierkę. Rzut oka wystarczył mi do poznania, że jest nad wyraz miernym szermierzem.
Kiedym pod spojrzeniami wszystkich obecnych rozpoczął assaut z fechtmistrzem, opanowało mnie szczególne podniecenie nerwowe, które podwoiło me siły. Czułem utkwiony w siebie wzrok Filipa Arborio.
Potem spotkaliśmy się znowu w szatni. Zbyt nizki pokój był już pełny dymu i ostrego, odrażającego zapachu ciał. Wszyscy nadzy, w szerokich białych płaszczach wycierali sobie piersi, ramiona, bary, powoli, paląc, nucąc głośno i dając w grubych rozmowach folgę swej zwierzęcości. Szum tuszu przeplatał się z szorstkim śmiechem. Z nieopisanem uczuciem odrazy, z wzdrygiem podobnym do tego, jaki wywołuje silne potrącenie fizyczne, spostrzegłem kilkakroć szczupłe ciało Arboria, ku któremu mimochcąc zwracały się me oczy. 1 znowu stanął* przedemną nienawistny obraz.
Potem nie miałem już wcale sposobności zbliżenia się do niego lub spotkania go. Nie zajmowałem się już nim. Nic mnie też następnie nie uderzyło w zachowaniu Juliany, bym mógł okazać się podejrzliwym. Koło, w którem się odtąd obracałem, stawało się coraz cia-śniejsze i nie miałem poza niem żadnego jasnego uczucia, ni pojęcia. Wszystkie wrażenia z zewnątrz przechodziły nad moją duszą, jak krople wody po rozpalonym kamieniu, odskakując i ulatniając się.
Wypadki gnały na oślep. Z końcem lutego, po osta-tniem i haniebnem doświadczeniu, przyszło pomiędzy mną a Teresą Raffo do ostatecznego zerwania. Wyjechałem do Wenecyi, sam.
Bawiłem tam około miesiąca w stanie niewymownie przykrym; w pewnego rodzaju ogłuszeniu, które potęgowały gęste mgły i milczenie lagunów. Pozostało mi jeno uczucie zupełnego osamotnienia pośród jałowej ułudy wszelkiej rzeczy. Przez długie godziny czułem jedynie przygniatający ciężar życia i lekkie bicie tętna w głowie. Na długie godziny owładało mną to dziwne oszołomienie, jakie wywołuje w duszy i zmysłach jakaś nieokreślona rzecz, migająca przed nami nieustannie i monotonnie. Mżył deszcz. Chmury nad wodą przybierały często ponure kształty, sunąc jak upiory wolnym uroczystym krokiem. Często miałem w gondoli wrażenie, że leżę w trumnie, umarły. Kiedy mnie żeglarz pytał, dokąd ma wieźć, czyniłem prawie zawsze ruch nieokreślony; rozumiałem w sercu beznadziejną szczerość słów: „Gdziebądź, poza świat!“
W ostatnich dniach marca powróciłem do Rzymu z jakiemś nowem poczuciem rzeczywistości, jak po długim nieprzytomności okresie. Niekiedy opadała mnie nagle trwożliwość, pomieszanie, lęk bez przyczyny; czułem się słaby, jak dziecko. Rozglądałem się ciągle w okół siebie z niezwykłą uwagą, aby na nowo pojąć prawdziwe znaczenie rzeczy, ażeby wynaleźć ich praw-* dziwę związki, by zdać sobie sprawę z tego, co się zmieniło i co utracone zostało. I kiedym zwolna powracał do zwyczajnego życia, dusza moja powracała do równowagi, budziła się znowu nadzieja, odżywała troska o przyszłość.
Zastałem Julianę znacznie opadłą na siłach, zdrowie jej było chwiejne, była smutna, jak nigdy przedtem. Mówiliśmy z sobą niewiele, nie patrząc sobie w oczy, nie otwierając przed sobą serc. Oboje szukaliśmy towarzystwa naszych dwojga dzieci; a Marya i Natalia w szczęsnej nieświadomości napełniały milczenie świeżością swych głosów. Pewnego dnia Marya zapytała:
— Mamo, czy pojedziemy tego roku, na Wielkanoc do Bodioli?
Odpowiedziałem, zamiast matki, bez wahania:
— Tak, pojedziemy.
Wówczas Marya na znak radości zaczęła tańczyć po pokoju, pociągając siostrę za sobą. Patrzałem na Julianę.
— Chciałabyś pojechać? — zapytałem trwożnie, z pokorą prawie,
Przytaknęła głową.
— Widzę, żeś niezdrowa — dodałem. — 1 ja nie mam się dobrze... Może wieś... wiosna...
Siedziała w fotelu, białe jej dłonie spoczywały na poręczach; postawa jej przypomniała mi inną postawę: postawę rekonwalescentki owego poranku, kiedy powstała po raz pierwszy i gdym ją uwiadomił...
Postanowienie podróży zapadło. Przedsięwzięliśmy przygotowania. Promień nadziei lśnił w głębi mej duszy, a ja nie śmiałem mu ufać.
Oto me pierwsze wspomnienie.
Rozpoczynając opowieść myślałem: to jest me pierwsze wspomnienie, odnoszące się do tego strasznego zdarzenia.
Było to więc w kwietniu. Od kilku dni bawiliśmy w Badioli.
— Ach, dzieci moje — rzekła matka moja w swej wielkiej prostocie — jakżeście zbiedzeni! Ach, ten Rzym, ten Rzym! Musicie długo zostać tu ze mną, na wsi, by do sił powrócić... bardzo długo...
— Tak — odparła Juliana z uśmiechem — tak, mamo, zostaniemy, jak długo zechcesz...
Uśmiech ten wykwitał często na ustach Juliany w obecności mej matki; i chociaż melancholia nie znikała z jej oczu, uśmiech jej był tak słodki, był pełen tak głębokiej dobroci, że i mnie złudził. 1 ośmieliłem się ufać swej nadziei.
Pierwszego dnia nie odstępywała matka moja swych drogich gości; zdawało się, że chce ich nasycić czułością. Kilkakrotnie spostrzegłem, jak drżąc niewysło-wionem wzruszeniem, gładziła błogosławioną swą dłonią włosy Juliany. Usłyszałem raz, jak pytała:
— Czy kocha cię zawsze tak samo.
— Biedny T u 11 i o! Tak — odpowiedział drugi głos.
— A więc, to nieprawda...
— Co?
— To, co mi opowiadano.
— Co ci opowiadano?
— Nic, nic. Myślałam, że Tullio wyrządził ci jakąś przykrość.
Rozmawiały we wnęce okna, poza falującemi firankami; na dworze wiązy szumiały liśćmi. Zbliżyłem się zanim spostrzedz mnie mogły, i podniósłszy firankę, ukazałem się im.
— Ach, Tullio — zawołała moja matka.
I zamieniły z sobą spojrzenie, nieco zmieszane.
— Mówiłyśmy o tobie — dodała matka.
— O mnie! Źle? — zapytałem wesołym głosem.
— Nie, dobrze — rzekła Juliana szybko; i odczułem w głosie jej zamiar, który zapewne miała: zamiar uspokojenia mnie.
Kwietniowe słońce padało na obramienie okna, lśniło na siwych włosach mej matki, i nieciło lekki połysk na skroniach Juliany. Bieluchne firanki falowały, odbijając się w świetlistych szybach. Wielkie wiązy przed oknami, pokryte drobnem świeżem, listowiem, wydawały szept to głośniejszy, to lżejszy, w miarę którego cienie poruszały się, to silniej to słabiej. Z muru domu, otoczonego bezlikiem lewkonii, wzbijała się woń wielkanocna, jakby zapach niewidzialnego kadzidła.
— Jakże silna ta woń — szepnęła Juliana, przesuwając palcami po skroniach i przymykając wpół oczy. — Odurza.
Stałem nieco z tyłu, między nią i matką. Naszła mnie chęć pochylić się ku okiennemu oparciu i jedną i drugą objąć ramieniem. Byłbym zamknął w tym prostym, zaufanym ruchu całą czułość, która wzbierała mi w sercu i byłbym dał Julianie do zrozumienia tysiąc rzeczy niewyrażalnych i pozyskał ją całą na nowo, jedynym tym ruchem. Lecz powstrzymywało mnie jeszcze uczucie chłopięcej prawie trwogi.
— Patrz, Juliano, — rzekła matka moja, wskazując jakiś punkt na wzgórku — twoja Willa Bzów. Widzisz ją?
— Tak, tak.
Natężała wzrok, chroniąc oczy otwartą dłonią; ja zaś obserwując ją, zauważyłem lekkie drżenie jej dolnej wargi.
— Rozróżniasz cyprys? — zapytałem jej, pragnąc zwiększyć jej zmieszanie tem podchwytliwem pytaniem.
I ujrzałem wyobraźnią ów stary czcigodny cyprys, u którego stóp kwitnął klomb różany, a szczyt wieńczyło gniazdo słowicze.
— Tak, tak, rozróżniam... zaledwo.
Bardzo daleko, na płaszczyźnie śnieżyła się w połowie wyniosłości Willa Bzów. Łańcuch wzgórz ciągnął się przed nami szlachetną i spokojną linią, na której drzewa oliwne przybierały pozór niezwykłej lekkości, podobne do szaro — zielonego oparu, co zgęstniał w kształty stałe. Kwitnące drzewa, roztaczając białe i różowe tryumfy wiosny, przerywały jednostajność. Niebo zdawało się coraz bledsze, jakgdyby strumień mleka rozlewał się ciągle i wsiąkał w płynne jego przeźrocze.
— Po Wielkanocy pojedziemy do Willi Bzów. Wszy stko będzie w rozkwicie — rzekłem, usiłując obudzić w jej duszy sen, który tak bezlitośnie zburzyłem.
I odważyłem zbliżyć się, otoczyć ramionami Julianę i matkę moją i pochyliłem się nad oparciem okna dzierżąc głowę między ich głowami tak, że włosy jednej i drugiej dotykały mnie lekko. Wiosna, ta dobrotliwość powietrza, ta szlachetność krajobrazu, ta spokojna przemiana wszelkiego stworzenia przez moc macierzyńską i to niebo boskie w swej bladości i tem bardziej boskie im bledsze, wszystko to darzyło mnie poczuciem życia tak nowem, że drżąc, myślałem w duszy: „Czy to możliwe? Czy podobna? Po tem wszystkiem, co się zdarzyło, po tem wszystkiem, co przecierpiałem, po tylu winach, po tylu wstydach, mogę jeszcze taki czar znaleźć w życiu?! Mogę mieć jeszcze nadzieję, mogę jeszcze marzyć o szczęściu? Czyjeż błogosławieństwo jest ze mną?“. Zdało mi się, jakoby cała moja istota lżejszą się stała, jakby się rozszerzała, rozprzestrzeniała poza swoie granice, w cichem, nagłem, nieustannem drżeniu. Nic nie zdoła dać wyobrażenia o tem, czem stawało się we mnie wrażenie wywołane dotknięciem włosu, muskającego mi skronie.
Trwaliśmy chwil kilka w tym ruchu, bez słów. Wiązy szumiały. Drżenie niezliczonych niebieskich i żółtych kwiatów, które stroiły mur pod oknem, czarowało me oczy. Tęga i ciepła woń wzbijała się w słońcu rytmem oddechu.
Nagle Juliana powstała, cofnęła się blada, z niesamowitym wyrazem w oczach, z zaciśniętemi jakby wstrętem wargami i rzekła:
— Ta woń jest straszna. Nabawia zawrotu głowy. Czy nie jest przykra i tobie, mamo?
I odwróciła się do wyjścia; postąpiła kilka niepewnych, chwiejnych kroków; potem szybko wyszła z pokoju a za nią moja matka.
Patrzałem za niemi, jak oddalały się przez szereg pokoi, owładnięty jeszcze ostatkiem marzycielskiego nastroju.
Ufność moja w przyszłość rosła z dnia na dzień. Wspomnienia moje zda się zagasły. Dusza ma nazbyt znużona zapominała o cierpieniu. W chwilach zupełnego wyczerpania wszystko rozpraszało się we mnie, rozprzestrzeniało się, roztapiało, zapadało w stan pierwotnej płynności, stawało się nierozpozna-walnem. Po tych dziwnych rozprzężeniach duszy zdawało mi się, że jakieś nowe wstępuje we mnie życie, że jakaś inna opanowywa mnie moc.
Rzeczywiste me życie składało się z bezliku mimowolnych, samorzutnych, nieświadomych, instynktownych wrażeń. Pomiędzy życiem zewnętrznem a mojem czuciem wewnętrznem, wytworzyła się wymiana, przebiegających mnie nieustannie działań i oddziaływań; a każde z tych niezliczonych wrażeń zmieniało się w osłupiający fenomen psychiczny. Wszystko, co działo się w naturze, powiew, cień, błysk słońca, wszystko działało na całą moją istotę.
Wielkie cierpienia duszy, jak cierpienia ciała odnawiają człowieka; a rekonwalescencya duchowa jest niemniej dobroczynna i nie mniej cudowna, jak fizyczna. Przystawałem przed krzewem kwitnącym, przed gałęzią pokrytą drobnemi pączkami, przed latorózgą wyrosłą z pnia prawie obumarłego; przed najniepo zorniejszem z czarownych tworów ziemi, przed najskromniejszą z przemian wiosennych, zatrzymywałem się pełen prostoty, czystości, zdumienia.
Wychodziłem często rankiem z bratem moim. Wówczas wszystko było świeże, lekkie, swobodne. Towarzystwo Fryderyka oczyszczało mnie i wzmacniało, jak dobroczynny wiew leśny. Fryderyk miał wówczas dwadzieścia siedm lat; żył prawie ciągle na wsi życiem wstrzemięźliwem i pracowitem; zdawało się, że wziął w siebie łagodną szczerość ziemi. Przyroda go uświęciła. Lew Tołstoj mógłby go był w piękne ucałować czoło i nazwać swoim synem.
Bez celu włóczyliśmy się po polach, rozmawiając z sobą rzadko. Chwalił urodzajność naszych posiadłości, objaśniał mi nowości, które w gospodarstwo wprowadził, pokazywał mi ulepszenia. Chaty naszych wieśniaków były obszerne, powietrzne, czyste. Stajnie nasze pełne były zdrowego, wypasionego bydła. Nasze gospodarstwo mleczne w doskonałym znajdowało się ładzie. Przystawał często po drodze, by się przypatrzyć roślinie. Męzkie jego dłonie dotykały drobnych, zielonych listków na końcu nowych gałęzi z niezwykłą czułością. Niekiedy przechodziliśmy przez sady. Brzoskwinie, jabłonie, czereśnie, morele, śliwy okryte były morzem kwiecia; a światło poprzez przeźroczość różowo-srebrnych płatków zmieniało się, rzekłbym, w jakąś rozlewność boską, w coś nieopisanie lotnego i dobroczynnego; a niebo, przeglądające poprzez małe otwory w lekkich kiściach kwietnych, miało żywą słodycz spojrzenia.
Podziwiałem kwiecie, on zaś myśląc o pizyszłem wiszącem bogactwie, rzekł:
— Zobaczysz, zobaczysz owoce.
„Zobaczę — powtarzałem w duchu. Zobaczę, jak kwiecie zacznie opadać, jak zaczną się rodzić liście, jak zaczną róść owoce, jak rumienić się będą, dojrzewać i padać“. To ustne zapewnienie mego brata miało dla mnie ważne znaczenie, jak gdyby chodziło o nie wiem jakie obiecane i oczekiwane szczęście, które właśnie w czasie dojrzewania przypaść miało, w okresie między kwiatem a owocem. „Zanim wyjawiłem swój zamiar, zdaje się bratu memu, zrozumiałem samo przez się, że pozostanę teraz na wsi przy nim i przy matce; bo mówi, że zobaczę owoce jego drzew. Jest pewny, że je zobaczę! Więc prawdą jest, że zaczęło się dla mnie nowe życie, i że uczucie, które żywię w duszy, nie jest mamidłem. Rzeczywiście wszystko dzieje się teraz w jakiemś dziwnem, niezwykłem szczęściu, w jakiejś bogatej pełni miłości. Jakże kocham Fryderyka! Nigdy go tak nie kochałem!“ Takie były moje wewnętrzne rozmowy z sobą, trochę bez związku, często dziecinne, z powodu szczególnej skłonności duchowej, która kazała mi w każdej drobnostce widzieć znak sprzyjający, życzliwą wróżbę.
Najżywsza jednak radość moja leżała w poczuciu, że jestem daleki od spraw minionych, daleki od pewnych miejsc, tak daleki — niedostępny dla pewnych osób. Rozkoszowałem się często pokojem wiosennym wsi, wyobrażając sobie przestrzeń, dzielącą mnie od ciemnego świata, gdzie tyle ciężkich doznałem cierpień. Dręczył mnie jeszcze czasem nieokreślony lęk i wówczas szukałem starannie wkoło dowodów mego obecnego bezpieczeństwa, wsuwałem ramię pod ramię brata mego i czytałem w oczach jego niewątpliwą i opiekuńczą miłość.
Ślepo ufałem Fryderykowi. Chciałbym był, by mnie nie tylko kochał, lecz władał mną także; byłbym mu chętnie, godniejszemu, odstąpił moje pierworództwo, i poddał się jego radzie, patrzał nań, jak na swego przewodnika i słuchał go. U boku jego nie naraziłbym się na niebezpieczeństwo zbłądzenia, ponieważ on znał prawdziwą drogę i stąpał po niej krokiem nieomylnym; a miał też ramię silne i mógłby mnie obronić. Był to człowiek wzorowy! dobry, silny, mądry. Nic w oczach moich nie dorównywało szlachetnością widokowi tej młodości, poświęconej religii „sumiennej, dobrej pracy“ i oddanej miłości ziemi. Zdało się, że oczy jego przybrały jasną barwę roślinną od ustawicznego przypatrywania się zielonym przedmiotom.
Chrystusem Gleby — nazwałem go raz z uśmiechem.
Było to w poranek pełen niewinności, w jeden z tych poranków, które wywołują obraz pierwotnych świtów z czasów dzieciństwa Ziemi. Na skraju pola brat mój rozmawiał z grupą rolników. Mówił, stojąc i przewyższając postacią swą otaczających go; jego spokojne ruchy potwierdzały prostotę słów jego. Ludzie starzy posiwiali w mądrości, ludzie dojrzali, stojący już na progu starości, przysłuchiwali się słowom tego młodzieńca. Kościste ciała ich nosiły na sobie ślady wielkiej, wspólnej pracy. Ponieważ drzewa żadnego nie było w pobliżu, a zboże ledwo co wyrosło nad bruzdy — przeto postacie ich całe widniały w czystej świętości światła.
Gdy brat mój ujrzał, że zdążam ku niemu, pożegnał swych ludzi, by wyjść na me spotkanie. Wtedy z ust mych mimowoli wybiegło pozdrowienie:
— Chrystusie Gleby, hosanna.
Bezgraniczną troską otaczał wszystkie rośliny. Nic nie uszło jego bystrej, jakby wszystko widzącej źre nicy. Podczas naszych porannych przechadzek, zatrzymywał się co chwila, aby uwolnić mały listek od ślimaka, od gąsienicy, od mrówki. Pewnego razu idąc, uderzałem bezmyślnie trawę końcem laski; a delikatne zielone szczyty źdźbeł spadały za każdem uderzeniem odcięte. Bolało go to, ponieważ ruchem łagodnym wziął mi laskę z ręki; i zarumienił się, myśląc może, że litość mogłaby mi snadź wydać się przesadną miękkością uczucia. O, ten rumieniec na tem tak męskiem obliczu.
Kiedyindziej odłamując u jabłonki gałąź kwitnącą, spostrzegłem w oczach Fryderyka cień żalu. Zaprzestałem tego natychmiast, i cofając rękę rzekłem:
— Jeśli nie życzysz sobie...
Roześmiał się głośno:
— Ależ nie, ależ nie... Odrzyj sobie całe drzewo...
Tymczasem ułamana gałąź trzymając się na kilku żywych włóknach, zwisała wzdłuż pnia; i właśnie to miejsce nadłamania wilgotne sokiem roślinnym miało pozór czegoś bolesnego; i te kwiaty wątłe, różowe, i białe, podobne do pęków dzikiej róży i noszące teraz w sobie na wieki zjałowiałe zalążki, drżały nieustannie na wietrze.
Aby więc złagodzić okrucieństwo swego czynu, rzekłem:
— To dla Juliany.
I stargawszy ostatnie żywe włókna, oderwałem nadłamaną już gałąź.
Nie tylko tę jedną gałąź zaniosłem Julianie, lecz i wiele innych. Wracałem zawsze do Badioli, obciążony darami kwietnemi. Kiedym pewnego rana z pękiem tarniny w ręce wrócił do domu, spotkałem w sieni swą matkę.
— Gdzie Juliana? — zapytałem.
— Na górze, w swoim pokoju — odrzekła z uśmiechem.
Wbiegłem po schodach na górę, przeszedłem korytarz i wchodząc swobodnie do pokoju, zawołałem:
— Juliano, Juliano! Gdzie jesteś?
Marya i Natalia wybiegły mi z radością na przeciw, zachwycone, wzburzone, oszalałe widokiem kwiatów.
— Chodź, chodź — wołały — mama jest tu w sypialnym pokoju. Chodź.
Przestąpiłem próg drżąc jeszcze bardziej; znalazłem się w obliczu Juliany uśmiechniętej i zmieszanej; rzuciłem jej naręcz do stóp.
— Patrz!
— Jakże piękny — zawołała, pochylając się nad świeżem, wonnem bogactwem.
Miała na sobie jedną z swych szerokich, ulubionych sukien, barwy zielonej, zielenią liścia aloesu. Nie była jeszcze uczesana; szpilki słabo spinały jej włosy, które grubemi falami spływały jej na kark i zakrywały uszy. Woń tarniny, mieszanina tymianu i gorzkich migdałów opływała ją całą i napełniała pokój.
— Strzeż się, byś się nie ukłuła — rzekłem. — Patrz na moje ręce.
I pokazałem jej krwawiące jeszcze draśnięcia, jak gdybym przez to droższym chciał dar swój uczynić. „Ach, gdyby teraz ujęła me dłonie“ myślałem. I niejasno przez myśl mi przemknęło wspomnienie dnia dawno minionego, gdy całowała mi ręce draśnięte cierniami i chciała spić krople krwi, wytryskające jedna po drugiej. „Gdyby teraz ujęła me ręce i w ten jeden ruch włożyła całe swe przebaczenie i całe swoje oddanie“.
Nieustannie oczekiwałem w tych dniach podobnej chwili. Nie wiem, skąd przyszła mi taka ufność; lecz byłem pewny, że wcześniej czy później Juliana odda mi się napowrót w ten sposób, jednym pełnym, prostoty milczącym ruchem, w który będzie umiała włożyć „całe swe przebaczenie i całe oddanie“.
Uśmiechała się. Cień cierpienia ukazał się na jej zbyt bladem licu, w jej głęboko osadzonych oczach.
Nie czujesz się zdrowszą, odkąd tu jesteś? — zapytałem zbliżając się.
— O tak, zdrowsza jestem — odrzekła.
Po przerwie:
— A ty?
— O, ja zdrów już jestem. Nie widzisz?
— Tak, prawda.
Mówiąc do mnie w dniach owych, mówiła z pe-wnem szczególnem wahaniem, które było dla mnie pełne uroku, lecz którego wówczas określić nie mo głem. Zdało się, jak gdyby starała się powstrzymać słowo, które z jej warg wybiegało i jakieś inne wymówić. Powiem, głos jej był, jeśli tak rzec można, bardziej kobiecy; stracił dawną swą siłę i nieco dźwięczności, był przysłoniony, jak gdyby głos skrzypiec z tłumikiem. Jeśli atoli cała istota jej, tak pełną była dla mnie dobroci, cóż stało jeszcze na przeszkodzie naszemu połączeniu? Co tworzyło między nią a mną ten przedział?
W okresie tym, który w dziejach mej duszy pozostanie zawsze tajemny, zdało się, że wrodzona ma przenikliwość opuściła mnie zupełnie. Straszliwa zdolność analizy, która mi tyle cierpienia sprawiała, wyczerpała się, potęga tego niepokojącego daru była złamana. Niezliczone wrażenia, niezliczone uczucia owego czasu są dziś dla mnie nie do pojęcia, niewyjaśnione, ponieważ nie mam żadnej nici, po której mógłbym dojść do kłębka przyczyny, i określenia jej rodzaju. Pomiędzy tą epoką mego duchowego życia a innemi brak związku i ciągłości.
Słyszałem raz bajkę o królewiczu młodym, który po długiej i pełnej przygód pielgrzymce ujrzał w końcu kobietę, której z takim szukał zapałem. Młodzieniec zadrżał z nadziei, gdy kobieta z bliska uśmiechała się do niego. Ale zasłona nie dozwalała dotknąć się uśmiechniętej pani. Była to zasłona z nieznanej materyi, tak cienka, że nie różniła się od powietrza, a jednak nie mógł młodzieniec poprzez zasłonę tę przycisnąć kochankę do serca.
Opowieść ta pozwala mi nieco przedstawić sobie szczególny stan, w jakim znajdowałem się podówczas w stosunku do Juliany. Czułem, że pomiędzy nią a mną coś nieznanego jeszcze stoi. Lecz w tym sa mym czasie wierzyłem „w milczący, pełen prostoty ruch“, który wcześniej, czy później usunie przeszkodę i mnie musi uczynić szczęśliwym. jakże tymczasem podobał mi się pokój Juliany! Obity był jasną, staroświecką tkaniną w silnie spełzłe kwieciste wzory i posiadał głęboką alkowę. Jakże woniały tam białe tarniny.
Zbladła ogromnie i rzekła.
— Silna jest ta woń. Odurza. Nie czujesz?
I podeszła do okna, by je otworzyć. Potem dodała:
— Maryo, zawołaj miss Edyty.
Guwernantka weszła.
— Edyto, zechciej pani zanieść te kwiaty do fortepianowego pokoju. Proszę wstawić je w wazę. Ostrożnie, by się nie ukłuć.
Marya i Natalia chciały nieść część gałęzi. Pozostaliśmy sami. Podeszła znowu do okna, i oparła się o nie, obrócona plecyma do światła.
Zapytałem:
— Czyś czem zajęta? Chcesz, abym odszedł?
— Nie, nie. Zostań. Usiądź. Opowiedz mi o twej dzisiejszej przechadzce. Daleko zaszedłeś?
Wymawiała te zdania, jakby je wyrzucała z siebie z wysiłkiem. Ponieważ oparcie okna sięgało wysokości jej krzyżów, wspierała się o nie łokciami; górna część ciała podana była w tył, tworząc z oknem kąt prosty. Twarz zupełnie do mnie zwrócona, osłonięta była cieniem głębokim, szczególnie oczodoły; lecz włosy jej pełnem oblane światłem z góry, tworzyły delikatną aureolę; i ramiona oświetlone były z góry. Jedna stopa, na której bardziej się wspierał ciężar ciała, wysunęła się z pod brzegu sukni, okazując skrawek popielatej pończochy i lśniący płytki trzewik. Cała postać w tym ruchu, w tym świetle, miała przedziwny czar uwodzicielski. Szmat błękitnego i rozkosznego krajobrazu przy lewem i prawem obramieniu okna, tworzył tło dla tej głowy, próżno starając się złączyć po za nią.
Wtedy stało się nagle, że jakby mocą błyskawicznego objawienia, ujrzałem w niej kobietę godną pożądania, a w krwi mej odżyła pamięć i pragnienie pieszczot miłosnych.
Rozmawiając patrzałem w nią uporczywie. Im dłużej patrzałem, tem więcej czułem się wzburzonym i ona niewątpliwie czytać musiała w mych oczach, bo i ona niespokojną się stała. Z bolesną trwogą myślałem w duszy: „Czy mam się odważyć? Gdybym przybliżył się do niej i pochwycił ją w ramiona?“ Nawet pozorna swoboda, którą starałem się nadać mej lekkiej rozmowie, opuściła mnie. Zmieszałem się. Ten stan przykry stał się nieznośny.
Z przyległego pokoju dochodziły niewyraźne głosy Maryi, Natalii i Edyty.
Powstałem, poszedłem do okna, stanąłem obok Juliany i już chciałem pochylić się ku niej, by wreszcie wymówić słowa, które w duszy tylekroć powtarzałem w snutych wyobraźnią rozmowach. Lecz powstrzymywała mnie obawa, że może mi kto przerwać. Myślałem, że chwila ta jest może niesposobna, że może nie będę miał czasu, by powiedzieć jej wszystko, całe swe życie wewnętrzne ostatnich tygodni, całe tajemne ozdrowienie mej duszy, przebudzenie mych uczuć najtkliwszych, odrodzenie mych snów najpiękniejszych, siłę mej nowej miłości, wartość mej nadziei. Myślałem, że nie mam czasu, by opowiedzieć jej drobne szczegóły przejść ostatnich, te małe, proste wyznania, rozkoszne dla ucha kobiety, która kocha, pełne świeżości prawdy, i bardziej przekonywujące niż jakakolwiek wymowa. Musiałem przekonać ją po tych wszystkich zawodach o rzeczy wielkiej, i może dla niej nieprawdopodobnej, że ten powrót mój nie był ułudą, lecz szczerą, ostateczną koniecznością i potrzebą życiową całej mojej istoty. Bez wątpienia nie ufała mi jeszcze i w tej nieufności leżał bezprzecznie powód jej nieprzystępności. Pomiędzy nami leżał jeszcze cień strasznego wspomnienia. Musiałem odpędzić ten cień, połączyć znowu duszę mą z jej duszą, by nic pomiędzy nas wejść już nie mogło. A to stać się musiało w godzinie sposobnej, w miejscu cichem, milczącem, gdzie tylko wspomnienia mieszkały, w willi Bzów.
Milczeliśmy oboje, stojąc obok siebie we wnęce okiennej. Z przyległego pokoju dochodziły niewyraźne głosy Maryi, Natalii i Edyty. Woń białej tarniny znikła. Firanki wiszące u łukowego wchodu do alkowy, pozwalały widzieć w głębi łóżko, ku któremu w półcieniu oczy me zwracały się często ciekawie, prawie pożądliwie.
Juliana pochyliła głowę; może i ona odczuwała słodkie i niepokojące brzemię milczenia. Lekki powiew poruszał jej luźnym splotem włosów na skroni. Drżenie tego ciemnego, nieco płowego loku, którego kilka nitek zmieniało się pod światłem w złoto, na skroni bladej jak hostya, przejmowało mnie głęboką tęsknotą. 1 patrząc na nią dostrzegłem na jej szyi owo drobne, ciemne znamię, z którego w dawnych czasach tak często wyskakiwała iskra pokusy.
Wówczas nie mogąc dłużej panować nad sobą, w zmieszanem uczuciu trwogi i odwagi, podniosłem rękę, aby przygładzić ów pukiel; a palce me drżące na włosach omusnęły jej ucho i szyję, ale tak lekko, jakby powiewem pieszczoty.
— Co robisz? — rzekła Juliana, wstrząśnięta na-głem drgnieniem i zwracając ku mnie przestraszone spojrzenie, drżała silniej może niż ja.
I odeszła od okna; czując, że idę za nią, postąpiła kilka kroków jakby w ucieczce, pełna rozpaczy.
— Czemu, czemu to, Juliano? — zawołałem stając.
Lecz natychmiast dodałem:
— Prawda; nie jestem godzien jeszcze. Przebacz.
W tej chwili zadzwoniły oba dzwony kaplicy. Ma rya i Natalia wpadły do pokoju, rzucając się ku matce, z krzykiem radości; i jedna po drugiej zawieszały się u jej szyi, pokrywając jej twarz pocałunkami; przeszły do mnie od matki, a ja wziąłem je, jedną po drugiej w ramiona.
Oba dzwony dzwoniły coraz szaleniej; cała Badiola zdawała się porwana drżeniem spiżu. Była to Wielka Sobota, godzina Resurrekcyi.
Popołudniu tej samej soboty opadł mnie przedziwny smutek.
Przybyła do Badyoli poczta i ja i brat mój przeglądaliśmy w sali bilardowej dzienniki.
Przypadkiem nawinęło mi się przed oczy nazwisko Filipa Arborio, wymienione w kronice. Opanował mnie nagły niepokój. Takto lekkie wstrząśnienie wzburza osad wyklarowanej cieczy.
Przypominam sobie: było mgliste popołudnie, oświetlone jakby znużonym, białawym odblaskiem. Na dworze, pod oknem wychodzącem na trawniki, przechadzały się pod rękę Juliana i matka moja, gawędząc. Juliana miała książkę w ręku; szła z odcieniem znużenia.
Bez związku, jak obrazy marzeń sennych, przesuwały się w duszy mojej strzępy minionego życia: Juliana przed zwierciadłem owego dnia listopadowego, pęk białych chryzantemów; mój lęk, gdym usłyszał aryę z „Orfeusza“, słowa napisane na karcie tytułowej „Tajemnicy“; barwa sukni Juliany; moja walka wewnętrzna przy oknie; ociekająca potem twarz Filipa Arboria, scena w szatni w szkole szermierczej. Myślałem o tem z drżeniem trwogi, jak ktoś, kto pochyli się nagle nad krawędzią przepaści: „Czyżem więc zgubiony“.
Owładnięty strachem, czułem potrzebę samotności, by spojrzeć w siebie, spojrzeć w twarz swemu lękowi; pożegnałem brata swego i wyszedłszy z sali, udałem się do swego pokoju.
Niepokój mój zmieszany był z gniewną niecierpliwością. Byłem jak ktoś, który z powodu radości z ułudnego ozdrowienia, w pośród odzyskanej pewności życia uczuje nagle kolec dawnego cierpienia, spostrzega, że nosi jeszcze w swem ciele nieuleczalną chorobę i zmuszony jest badać się, czuwać nad sobą, by przekonać się o straszliwej prawdzie. „Czyżem więc zgubiony? I dlaczego?“
W dziwnem zapomnieniu, w którem zatonęła cała przeszłość moja, w tej ciemności, która zda się, zalała jakiś wewnętrzny pokład mej świadomości, zgasła też wątpliwość względem Juliany, znikło ohydne podejrzenie. Dusza ma czuła zbyt wielką potrzebę ukołysania się złudzeniem wierzenia i nadziei. Święta ręka mej matki, dotknąwszy pieszczotą włosów Juliany, zapaliła znów w oczach mych aureolę w koło jej głowy. W jednej z tych uczuciowych oślepień, częstych w okresie słabości, widząc te dwie kobiety oddychające w tem samem kole tak słodkiej zgody, postawiłem je w je-dnem współ nem świetle czystości.
Teraz drobny przypadek, proste nazwisko mimochodem przeczytane w dzienniku, przebudzenie mętnego wspomnienia, wystarczały, by wzburzyć mnie, przerazić, przepaść otworzyć przedemną; a ja nie śmiałem rzucić w nią stanowczo i głęboko okiem, ponieważ sen mój o szczęściu, którego trzymałem się silnie, wstrzymywał mnie, odciągał wstecz. W pierwszej chwili opętał mnie ciemny nieokreślony lęk, którego mrok przeszywały czasami błyski, napawając mnie przerażeniem. „Czyż możliwa, że nie jest czysta? A wówczas? — Filip Ar-borio lub kto inny... kto wie? — Mógłżebym jej przebaczyć, gdyby była winna? Jakto winna? Co przebaczyć? Nie masz prawa sądzenia jej, nie masz prawa zabierać głosu. Zbyt często milczała; teraz ty milczeć musisz. — A szczęście? — Czy śnisz o swojem szczęściu, czy o szczęściu was obojga? Rzecz jasna, że o szczęściu obojga, bo najzwyklejszy cień jej smutku zmąciłby wszelką twą radość. Przypuszczasz, że skoro ty zadowolony i ona także zadowoloną będzie: ty po swej przeszłości nieprzerwanego szaleństwa, a ona po przeszłości pełnej ustawicznej męki. Podwaliną szczęścia, o którem śnisz, jest wymazanie przeszłości. Czemuż byś więc nie miał, jeśliby ona naprawdę czystą nie była, rzucić zasłonę lub kamień grobowy na winę tak jej, jak i twoją? Czemuż byś więc nie miał zapomnieć, ty, który chcesz, by zapomniano? Czemuż więc ty, który chcesz człowiekiem stać się nowym, wyzwolonym zupełnie z przeszłości, nie mógłbyś patrzeć na nią, jako na kobietę nową pod tymi samymi warunkami? Taka nierówność miary byłaby może najgorszą z twych niesprawiedliwości. — Lecz Ideał? lecz Ideał? Szczęście moje byłoby wtedy możliwe, gdybym mógł widzieć w Julianie istotę bezwzględnie wyższą, nieskalaną, godną każdego uwielbienia; i właśnie w tajemnem poczuciu tej wyższości, w świadomem poczuciu tej swojej wysokości moralnej musiałaby znaleźć najwyższe swe szczęście. Nie mógłbym oderwać myśli ani od swojej ani od jej przeszłości, ponieważ szczególne to szczęście moje nie mogłoby istnieć bez występności mego dawnego życia i bez tego nieugiętego i prawie nadludz kiego heroizmu, przed którego obrazem dusza ma zawsze padała na kolana. — Czy wiesz jednak, ile w tym śnie twym jest egoizmu a ile idealnej wzniosłości? Może zasługujesz na szczęście, które najwyższą jest nagrodą? Jaki masz przywilej? Tak więc długotrwały twój błąd przywiódłby ciebie nie do pokuty lecz do nagrody...“
Wstrząsnąłem się, by przerwać tę walkę wnętrzną. „Ostatecznie chodzi tu jedynie o stare podejrzenie, dość nieokreślone, które teraz przypadkiem ożyło. Ten bez-rozumny niepokój uciszy się. Przypisuję byt rzeczywisty cieniowi. Dwa lub trzy dni po Wielkanocy poie-dziemy do Willi Bzów; a tam dowiem się, odczuję niewątpliwą prawdę. — Lecz ta głęboka, nieukojona melancholia, która w jej oczach drzemie, nie jest-że podejrzana? Ten wyraz niepokoju w twarzy, ta chmura ustawicznej zadumy zawieszona między jej brwiami, to bezmierne znużenie, które zdradzają niektóre jej ruchy, ten lęk, którego nie udaje jej się ukryć, kiedy się zbliżam, nie jest-że to wszystko podejrzane?“ Dwuznaczność tych objawów możnaby i w dodatni wyłożyć sposób. Nie mniej porwała mnie fala przemożnej boleści. Powstałem i podszedłem do okna z instynktownem pragnieniem zanurzenia się w widoku świata zewnętrznego, aby znaleźć tam coś, coby odpowiadała nastrojowi mej duszy: objawienie jakieś lub uspokojenie.
Niebo było zupełnie białe, podobne do kilku, jedna nad drugą rozpiętych zasłon, w których wiatr przelatujący wywoływał szerokie i ruchome fałdy. Czasami zdało się, że jakaś z zasłon tych odrywa się, zniża się ku dołowi, ociera się o wierzchołki drzew, drze się, zmienia w zwisające strzępy, drży na powierzchni ziemi i znika. Kontury wyżyn odcinały się niewyraźnie od tła nieba, zlewając i rozlewając się w ułudne oddalę, jak kraj jakiś senny, nierzeczywisty. Cień ołowiany zapełniał dolinę a Assoro, o niewidzialnych brzegach, ożywiał ją swemi blaskami. Ta wijąca się rzeka świecąca w tem jeziorze cienia, pod ustawicznem powolnem rozpływaniem się obłocznego nieba, przyciągała oczy i działała na duszę jak coś symbol zdając się kryć w sobie tajemne znaczente’łegć i określonego widowiska.
Powoli zanikała gorycz mego cierpienia; uspakajała się, uciszała. „Czemuż tęsknić tak szczęścia, nie będąc go godnym?. Pocóż budowlę życia przyszłego na złudzie? Pocóż’ ślepą wiarą w swój niewygasający przywilej? Być może, że wszyscy ludzie w ciągu swego życia spotykają tę chwilę stanowczą, kiedy najmędrszym danem jest zrozumieć, jakiem powinno było być ich życie. Znalazłeś się w takiej chwili. Przypomnij sobie ten dzień, kiedy biała i wierna dłoń, niosąca miłość, wyrozumiałość, pokój, sen, zapomnienie, wszystkie te piękne i dobre dary drżała w powietrzu, jakgdyby niosła ci ofiarę najwyższego szczęścia...“
Smutek wzbierał łzami w mem sercu. Oparłem łokcie o okno i czoło o dłonie; oczy moje ścigały skręty rzeki aż w głąb ołowianej doliny; zwały obłoków rozluźniały się w ruchu bezustannym. Przez chwil kilka czułem nad sobą ciężar nieochybnej pokuty, unoszące się nad mą głową nieznane nieszczęście.
Gdy z pokoju, położonego pod moim, doszedł mnie niespodziewanie dźwięk fortepianu, zniknął nagle ciężki ten ucisk; i ogarnął mnie lęk obłędny, w którym z nie pojętą szybkością, dech mi zapierając, mieszały się z sobą na nowo wszystkie marzenia, pragnienia, nadzieje, żale, wyrzuty i przerażenia.
Poznałem muzykę. Była to pieśń bez słów, którą Juliana szczególnie lubiła i którą Miss Edyta grywała często. Była to jedna z tych pieśni zamglonych, lecz głębokich, w których zda się, że dusza w ciągle nowych odmianach stawia życiu to samo pytanie: „Czemuś zawiodło nadzieję moją?“.
Idąc za instynktowną prawie pobudką, opuściłem pospiesznie pokój, przeszedłem kurytarz, zbiegłem ze schodów i zatrzymałem się przed drzwiami, z poza których dochodziły dźwięki. Drzwi były przymknięte; bez najmniejszego szelestu wsunąłem się, patrząc przez szczelinę między portyerami. Czy była tam Juliana? Z początku, oczy me, olśnione jeszcze światłem, nie widziały nic, zanim nie przywykły do półmroku; lecz uderzyła mnie woń białej tarniny, ta woń, mieszanina tymianu i gorżkich migdałów, świeża jak mleko zwierząt leśnych. Pokój był ledwo oświecony zielonawem światłem, przepuszczonem przez listwy żaluzyi. Miss Edyta siedziała sama przy klawiaturze; nie przestała grać, nie zauważywszy mnie. Pudło instrumentu lśniło w półmroku; gałęzie tarniny śnieżyły się białą plamą, W tym pięknym spokoju, w tej woni, którą tchnęły, gałęzie przypominające mi dobre upojenia poranne, uśmiech Juliany i moje drżenie, pieśń ta wydała mi się bardziej niż kiedykolwiek niepocieszoną.
Gdzie była Juliana? Czy wyszła? Czy była jeszcze poza domem? — Cofnąłem się, zszedłem innemi schodami, minąłem przedpokój, nie spotkawszy nikogo, Uczułem nieodpartą potrzebę wyszukania jej, ujrzenia jej; zdawało mi się, że sam jej widok przywróci mi spokój i zaufanie. Wyszedłszy przed dom, ujrzałem Julianę pod wiązami w towarzystwie Fryderyka.
Oboje uśmiechali się do mnie. Kiedym się zbliżył, rzekł brat mój do mnie z uśmiechem.
— Mówiliśmy o tobie. Juliana sądzi, że wkrótce sprzykrzy ci się życie w Badyoli. — Cóż będzie wówczas z naszymi zamiarami?
— Nie, Juliana nie wie — odrzekłem, usiłując odzyskać swą zwykłą swobodę. Ale zobaczysz. Przeciwnie, sprzykrzyłem sobie Rzym... i wszystko inne.
Spojrzałem na Julianę. I przedziwna zaszła we mnie zmiana. Wszystko, co mnie aż do tej chwili uciskało, wszystkie smutki zapadły się, zaciemniły się, zgasły, ustąpiły miejsca uczuciu zdrowemu, które wywołał we mnie sam widok jej i mego brata. Siedziała w bezsilnie rzuconej postawie trzymając na kolanach książkę, którąznałem, książkę, którą jej dałem przed kilku dopiero dniami: „Pokój i wojna“. Wszystko w niej, prawdziwie, wszystko w postawie jej i spojrzeniu, tchnęło słodyczą i dobrocią. 1 we mnie budziło się coś podobnego do uczucia, którego doznawałbym może, widząc w tem samem miejscu, pod temi zaufanemi wiązami, tracą-cemi liść swój uwiędły, dorosłą już, biedną siostrę Konstancyę, przy boku Fryderyka.
Za każdym powiewem padał z wiązów gęsty okwiat. W białem świetle dżdżyły nieustannie i zwolna przejrzyste, ledwo uchwytne płatki, które bujały w powietrzu, ociągliwe, drżące jak skrzydełka ważek, nieokreślonej barwy zielono-złocistej a widok ich nieustannego wirującego spadania, sprawiał rodzaj zawrotu oczom. Padały na kolana Juliany, na jej ramiona; kiedy niekiedy czyniła lekkie poruszenia, by otrząsnąć płatek jakiś, który zatrzymał się na włosach jej skroni.
— Gdy Tullio pozostanie w Badioli — rzekł Fryderyk zwracając się do niej — dokonamy wielkich rzeczy. Ogłosimy nowe ustawy rolne; położymy podwaliny pod nową konstytucyę agrarną... Śmiejesz się? I ty weźmiesz udział w naszej pracy. Powierzymy ci wykonanie dwuch albo trzech przykazań naszego dekalogu. I ty musisz pracować. A teraz, Tullio, kiedyż rozpoczniesz swój nowicyat? Masz zbyt białe ręce. Blizny po cierniach nie wystarczają...
Mówił wesoło, swym głosem jasnym i silnym, który przejmował każdego, kto go słuchał, uczuciem zaufania i pewności. Mówił o dawnych swoich i nowych zamysłach, o wykładzie pierwotnego prawa chrześcijańskiego co do pracy rolnej; mówił z powagą myśli i uczucia, łagodzoną przez pogodną wesołość, za którą jak za zasłoną skromności, ukrywał się przed podziwem i pochwałą swoich słuchaczy. Wszystko w nim zdało się pełne prostoty, jasne, samorzutne. Młodzieniec ten, jedynie mocą ducha — swego i wrodzonej serca dobroci, doszedł już przed laty do teoryi społecznej, którą mużyk Tymoteusz Bondarew natchnął Lwa Tołstoja. A wówczas nie znał on nawet „Wojny i pokoju“, wielkiego dzieła, które pojawiło się właśnie na Wschodzie.
— Oto książka dla ciebie — rzekłem i wziąłem książkę z rąk Juliany.
— Daj mi ją. Przeczytam.
— Podoba ci się — spytałem Juliany?
— Bardzo. Smuci i pociesza zarazem. Kocham już Maryę Bołkońską a także Piotra Bezuchowa...
Usiadłem przy niej na ławce. Zdawało mi się, jakbym nie myślał o niczem, nie miał żadnej określonej myśli; lecz dusza moja czuwała i dumała. Dziwna istniała sprzeczność między nastrojem tej chwili, tego otoczenia, a między uczuciami wywołanemi przez rozmowę Fryderyka, przez tę książkę i nazwiska osób, które Juliana kochała. Godzina upływała powolna, senna, jakby leniwa, w siwych nieokreślonych oparach, wśród których wiązy okwitały stopniowo. Z dali dolatywał dosłyszalny ledwo dźwięk fortepianu, zwiększając jeszcze melancholię oświetlenia i kołysząc senność powietrza.
Nie słuchając już, otworzyłem książkę, przerzuciłem kilka kartek, czytając tu i ówdzie początek jakiejś stronicy. Spostrzegłem, że gdzieniegdzie róg kartki był, jak gdyby dla zapamiętania, zagięty; inne miejsca, znanym czytelniczki zwyczajem, zaznaczone były na brzegu paznokciem. Chciałem czytać, ciekawy, prawie zalękniony. W scenie pomiędzy Piotrem Bezuchowem a nieznajomym starcem, na poczcie w Towiok, wiele zdań było zakreślonych.
„...Oczyma ducha spojrzyj w wnętrze swoje i spytaj się, czyś zadowolony z siebie. Powodując się tylko rozumem, cóż osiągnąłeś? Czem jesteś? — Jesteś rozumny, bogaty, wykształcony! Cóż jednak począłeś z temi wszystkiemi darami? Czyś zadowolony z siebie i z życia swojego?
— Nie, nienawidzę go.
— Jeśli go nienawidzisz, zmień je, oczyść się. I w miarę jak się oczyszczać będziesz, mądrość będziesz poznawał. Jak przepędziłeś życie swoje? W rozpuście i występkach, wszystko od społeczeństwa przyjmując, nic nie oddając. Jakże użyłeś darów, któremi cię los wyposażył? Coś uczynił dla bliźniego swego? Czyś myślał o tysiącach swoich poddanych? Czyś pomagał ich duszy i ciału? Nie; nieprawdaż? Korzysta łeś z ich żmudu, by wieść zepsucia pełne życie! Czyś starał się być użytecznym bliźniemu swemu? Nie; żyłeś w próżniactwie. Potem pojąłeś żonę; wziąłeś na się odpowiedzialność być przewodnikiem młodej kobiecie. I cóż? Miast pomódz jej znaleźć drogę prawdy, wtrąciłeś ją w przepaść kłamstwa i nieszczęścia...“
Na nowo ciężar nieznośny przygniótł mnie brzemieniem ołowiu i miażdżył; a męka sroższą była jeszcze, niż ta, którą przecierpiałem, ponieważ blizkość Juliany zwiększała szał mej boleści. Przytoczony ustęp zaznaczony był na karcie. Niewątpliwie zaznaczyła go Juliana myśląc o mnie i o błędach moich. Czyż jednak i wiersz ostatni odnosił się do mnie, do nas? Wtrąciłem-że ją, upadłaż ona w przepaść kłamstwa i nieszczęścia?“
Lękałem się, że ona i Fryderyk posłyszeć mogą bicie mego serca.
Inna stronica była zagięta i miała widoczną zaznakę; owa o śmierci księżniczki Lizy w Lisiej Górze.
„...Oczy zmarłej były zamknięte; lecz twarz jej wątła nie była zmieniona. Zdawała się ciągle jeszcze mówić: — Cóżeście ze mnie zrobili? — Książę Andrzej nie płakał; lecz czuł, jak mu się serce rozdzierało, gdy myślał, że popełnił błąd, którego nigdy naprawić, nigdy zapomnieć nie zdoła. Stary książę przystąpił także i ucałował jedną z jej woskowych dłoni, skrzyżowanych jedna na drugiej. I zdało się, że biedna wątła twarz powtarza i jemu: Cóżeście ze mnie zrobili?...“ To słodkie i straszne pytanie cierniem przeszyło mi duszę. „Cóżeście ze mnie zrobili?“ Wpiłem oczy w książkę, nie śmiejąc podnieść wzroku i spojrzeć na Julianę a jednak drżałem pragnieniem, by na nią spojrzeć. Lęk mnie przejmował, by brat mój i Juliana nie po słyszeli bicia mego serca, by nie zwrócili się ku mnie spojrzeniem i nie odkryli mego pomieszania. Pomieszanie me było tak wielkie, iż wyobraziłem sobie, że twarz mam zmienioną, że nie mógłbym powstać, ani jednego przemówić słowa. Rzuciłem jedno, nagłe, uboczne na Julianę spojrzenie; i profil jej tak wrył mi się w duszę, że zdało mi się, iż widzę go ciągle jeszcze na owej karcie, obok „biednego wątłego oblicza“ umarłej księżny. Była to twarz zamyślona, która przez wyraz skupionej uwagi jeszcze surowszą się zdała, ocieniona rzęsami długiemi; zaciśnięte wargi, opadające nieco w kątach ust, zdawały się mimowolnie spowiadać bezbrzeżne znużenie i smutek. Słuchała brata mego, którego głos niewyraźnie dochodził mego ucha; zdawało mi się, że gdzieś z daleka dolata, choć był tak blizki; i wszystkie te płatki kwietne wiązów, padając, padając bez przerwy, wszystkie te kwiaty umarłe, jakby nierzeczywiste, jakby bezistotne budziły we mnie nieokreślone uczucie, jak gdyby to zjawisko zewnętrzne przeistoczyło się w jakieś przedziwne, wewnętrzne zdarzenie i jakbym to ustawiczne mżenie niezliczonych, tajemniczych cieni na znanem niebie przeżywał właściwie w wnętrzu swojej duszy. — „Cóżeście ze mnie zrobili“ — powtarzały zmarła i żyjąca, nie poruszając obie wargami. — „Cóżeście ze mnie zrobili?“
— Ale cóż czytasz właściwie, Tullio — rzekła odwracając się Juliana, i odbierając mi książkę z ręki zamknęła ją i z jakąś jakby nerwową niecierpliwością na swych położyła kolanach.
I wkrótce potem, bez żadnego przejścia, jakgdyby chciała poruszeniu swemu wszelkie odebrać znaczenie, rzekła:
— Czemuż nie idziemy na górę, do miss Edyty, by pograć trochę? Nie słyszycie? Zdaje mi się, że gra marsz żałobny na śmierć bohatera, który tak lubisz, Fryderyku...
I nasłuchiwała. Słuchaliśmy wszyscy troje. Kilka akordów doszło aż do nas, wśród milczenia. Nie myliła się. Dodała wołając:
— Chodźmy więc. Idziecie?
Powstałem ostatni, by widzieć ją przed sobą. Zapomniała otrząsnąć zsukniokwiat wiązu: ścielił się on wkoło nas miękkim kobiercem, nieprzestając padać, bez przerwy. Przystanęła na chwilę z pochyloną głową przypatrując się kobiercowi kwietnemu, i wciskając weń ślady drobnym końcem swego trzewika, gdy tymczasem i na nią nowe kwiaty, nowe kwiaty nie przestawały padać, padać bez przerwy. Nie widziałem jej twarzy. Czy śledziła rzeczywiście z uwagą tę pustą igraszkę? Czy zatonęła w bezradnej zadumie?
Nazajutrz rano, wśród innych, którzy wielkanocne przynieśli dary, zjawił się w Badioli Kalikst, stary Kalikst, strażnik Willi Bzów, z ogromnym pękiem świeżego pachnącego puchu bzowych kwiatów. Pragnął sam własnoręcznie ofiarować go Julianie i przypomnieć jej piękne czasy naszego pobytu z prośbą o odwiedziny, o odwiedziny choćby na krótko. — Pani była tam tak wesoła, tak zadowolona! Czemu tam nie wróciła? Dom pozostał nietknięty, nic w nim niezmie-niono. Ogród rozrósł się tak gęsto. Krzewy bzu, las, las prawdziwy! w pełnym stoją kwiecie. Czyż zapach wieczorem nie dolata aż do Badioli? Dom, ogród oczekują zaiste odwiedzin. Wszystkie stare gniazda pod dachem pełne są jaskółek. Wedle życzenia pani, gniazda te pozostały nietknięte, jak świętość. Lecz, naprawdę, zawsze ich było za wiele. Co tygodnia łopatą czyścić trzeba balkony i gzemsy u okien. Co za świe-got od rana do wieczora! Kiedy więc pani przybędzie? Wkrótce?
Rzekłem do Juliany.
— Chcesz pojechać we wtorek?
Odpowiedziała z niejakiem wahaniem, zajęta olbrzymim pękiem kwiecia, który jej twarz prawie zakrywał.
— Pojedźmy więc, jeśli chcesz, we wtorek.
— Przyjedziemy więc we wtorek, Kalikście — rzekłem do starca, z tak żywym wyrazem radości, że sam się tem zdumiałem, tak silne i nagłe było wzruszenie mej duszy. — Oczekuj nas we wtorek rano. Przywieziemy z sobą śniadanie. Nie przygotowuj niczego; zrozumiałeś? Pozostaw dom zamkniętym. Ja sam chcę drzwi otworzyć; ja sam otwierać chcę okna, jedno po drugiem. Rozumiesz?
Dziwna, zupełnie mimowolna opanowała mnie radość, poddawała mi dziecinne, prawie szalone ruchy i słowa, które starałem się powstrzymać. Byłbym uściskał Kaliksta i pieścił jego piękną, białą brodę; byłbym go wziął pod rękę i mówił z nim o Willi Bzów, długo i wyczerpująco, o rzeczach minionych, o „naszych czasach“ — pod tem wspaniałem słońcem Wielkanocy. „Oto stoi przedemną jeszcze człowiek prostoty pełen, szczery, cały z jednej bryły: wierna dusza!“ — myślałem patrząc nań. I znowu czułem się upewniony, jak gdyby życzliwość tego starca była dla mnie talizmanem przeciwko losowi.
I znowu po przygnębieniu dnia poprzedniego podniosła się dusza moja, podniecona wielką radościął która złociła się w powietrzu, która świeciła z wszystkich oczu, z wszystkich promieniała przedmiotów. Ba-diola zdawała się tego ranka celem pielgrzymki. Nikt z okolicy nie zaniedbał przynieść daru i życzenia. Błogosławione ręce matki mej otrzymały tysiące po-całowań od mężczyzn, kobiet i dzieci. Na mszę w Kaplicy stawił się tłum zbity, który jak rzeka rozlewał się poza próg, po wolnej przestrzeni, pobożny pod niebios kościelnem sklepieniem. Srebrne dzwony śpiewały rozdzwonem szczęśliwym, jak gędźba, w nieru chomem powietrzu. Napis na wieżowym zegarze słonecznym powtarzał:
Hora est benefaciendi.
I te trzy słowa śpiewały, w ten pełen chwały ranek, w którym na drogi mój dom macierzyński zdawała się zlewać cała wdzięczność, należna jej za długoletnie dobrodziejstwo.
Jakże miałem zachować wówczas w swej duszy obłudę zwątpień, podejrzeń, obrazów nieczystych i mętnych przypomnień? Czego lękać się miałem widząc, jak matka ma wargi swe kilkakroć do czoła uśmiechniętej przyciskała Juliany? Widząc jak brat mój w dumnej swej i szlachetnej dłoni ściska piękną i bladą dłoń tej, która była dla niego jakgdyby drugiem wcieleniem Konstancyi?
Myśl o wycieczce do Willi Bzów wyłącznie mnie zajmowała dnia tego a także nazajutrz. Zda mi się, że nawet pierwsze spotkanie z kochanką nie napełniało mnie nigdy tak pełną oczekiwań tęsknotą. „Złe sny, złe sny, zwykły skutek halucyna-cyi!“ wyrokowałem o niepokojach posępnej soboty, z tak nadzwyczajną lekkomyślnością w duszy, z takiem poddaniem się zapomnieniu, owładnięty zupełnie przez owe uporczywe wyobrażenie, które właśnie wyparte powracało i zniszczone odradzało się znowu.
Ten zamęt zmysłowy przyczynił się do zaciemnienia mej świadomości, do jej przytępienia. Myślałem o zdobyciu na nowo nie tylko duszy Juliany, lecz także jej ciała; i w niepokój mój wmieszała się żądza cielesna. Nazwa Willi Bzów budziła we mnie rozkoszne wspomnienia: wspomnienia nie pogodnej sielanki, lecz płomiennej namiętności, nie westchnień, lecz krzyków. Nie spostrzegając tego zaostrzyłem być może obrazami urodzonemi z wątpliwości pożądanie swe i wsączyłem w nie jad zepsucia, którego ziarno drzemało we mnie ukryte. Rzeczywiście, aż dotąd przewagę miało we mnie wzruszenie duchowe i w oczekiwaniu wielkiego dnia podobałem sobie w snutych wyobraźnią rozmowach z kobietą, której przebaczenie otrzymać pragnąłem. Teraz zaś nie tyle widziałem patetyczną między mną a nią scenę, ile scenę rozkoszy, która miała być tamtej bezpośredniem następstwem. W marzeniu swem przebaczenie przeobraziło się w oddanie, trwożne pocałowanie czoła w lubieżny pocałunek w usta. Zmysły zwyciężyły ducha. I stopniowo, w wyłączności nagłej i niewstrzymanej, jeden obraz wypierał wszystkie inne, brał mnie w posiadanie i opanowywał, silny, wyrazisty i dokładny do najdrobniejszych szczegółów. — „Chwila po śniadaniu. Mały kieliszek Chablis wystarczył, by odurzyć Julianę, która nigdy prawie wina nie pija. Południe coraz gorętsze się staje, woń róż, kosaćców i bzu coraz silniejsza; jaskółki krążą tu i tam z ogłuszającym świegotem. Jesteśmy sami, oboje niewysło-wnem drżeniem wewnętrznem przejęci. I nagle mówię jej: — Jeśli chcesz, odwiedzimy nasz dawny pokój? Jestto nasza dawna małżeńska komnata, którą z umysłu omieszkałem otworzyć podczas naszego zwiedzania Willi. Wchodzimy. Wewnątrz jakiś głuchy szum — szum, jaki zda się nam słyszeć w głębi niektórych pustych muszli — a jestto tylko szept krwi w moich żyłach. I ona może też słyszy ten szum; a jestto tylko szept krwi w jej żyłach. Wszystko pozatem jest milczeniem: jaskółki zdają się nie świegotać. Chcę mówić; i przy pierwszym zachrypłym dźwięku, ona w ramiona mi pada, napół omdlała........
Urojenie to mej wyobraźni wzmagało się nieustannie, wzbogacało się w szczegóły, upodabniało się do rzeczywistości, osiągało wyrazistość nieprawdopodobną. Nie udało mi się pokonać bezwzględnej jego nad moim duchem przewagi. Dawny rozpustnik zdawał się budzić we mnie, tak głębokiem było upodobanie, którego doznawałem w rozpamiętywaniu rozkosznego obrazu i w pieszczeniu się nim. Wstrzemięźliwość, którą przez kilka zachowywałem tygodni wśród tej gorącej wiosny, wywoływała we wzmocnionem mem ciele swe skutki. Proste fizyologiczne zjawisko zmieniło zupełnie postać mej świadomości, nadało myślom moim zgoła odmienny kierunek, zmieniło mnie w innego człowieka.
Marya i Natalia objawiły chęć towarzyszenia nam w wycieczce. Juliana chciała przystać. Sprzeciwiłem się; użyłem całej swej zręczności, zdolności przymilenia się, by dopiąć swego celu.
Fryderyk zaproponował: We wtorek muszę jechać do Casal Caldore. Towarzyszyć wam będę w powozie do Willi Bzów: pozostaniecie tam, a ja pojadę dalej. Wieczorem wracając zabiorę was powozem; i powrócimy razem do Badioli. — Juliana przystała w mojej obecności.
Pomyślałem, że towarzystwo Fryderyka, przynajmniej w drodze tam, nie będzie mi nie na rękę, że nawet wybawi mnie z pewnego zakłopotania. W samej rzeczy: o czem byśmy mówili, będąc sami, ja i Juliana, podczas dwuch lub trzech godzin jazdy. Jakie zająć miałem względem niej stanowisko? Mógłbym był nawet popsuć sprawę, powodzenie na szwank narazić, lub conajmniej odebrać świeżość naszemu wzruszeniu. Czyż nie marzyłem, że znajdę się z nią w Willi Bzów nagle, jakby mocą czarodziejską i że tam powiem jej pierwsze słowo tkliwości i pokory? Obecność Fryderyka nastręczy mi możność uniknięcia wszelkiej niepewnej przedwstępności, długiego męczącego milczenia, zdań wymawianych przyciszonym gło sem ze względu na blizkość woźnicy, wszystkich tych drobnych przykrości, drobnych udręczeń. Wysiądziemy w Willi Bzów i tam, tam dopiero, znajdziemy się wreszcie jedno u boku drugiego, przed bramą utraconego raju.
Tak się stało. Nie możliwą jest mi rzeczą, oddać słowami wzruszenie moje, doznane na odgłos dzwonków i turkotu powozu, który oddalał się, uwożąc Fryderyka do Casal Caldoro. Biorąc z rąk Ka-liksta klucze, rzekłem doń z nietajoną niecierpliwością.
— Możesz odejść. Zawołam cię później.
I sam zamknąłem kratę za starcem, który zdał mi się nieco zdumiony i niezadowolony tą szorstką prawie odprawą.
— Jesteśmy, nareszcie! — zawołałem, gdym sam pozostał z Julianą. Fala przepełniającego mnie szczęścia brzmiała w mym głosie.
Byłem szczęśliwy, szczęśliwy, niewysłownie szczęśliwy. Owładnęło mną jakby odurzenie wielkiego, niespodzianego, nieoczekiwanego szczęścia, które przeo-obraziło całą mą istotę, zbudziło i zwielokrotniło wszystko, co dobrego i młodzieńczego we mnie pozostało jeszcze, wyodrębniło mnie od świata, skupiło nagle całe me życie w obrębie murów zamykających ten ogród. Słowa cisnęły mi się na usta, bez związku, niewymowne; rozum mój mącił się od błyskawicznych wybuchów myśli.
Jakże mogła Juliana nie zgadnąć tego, co się we mnie działo? Jakże mogła mnie nie rozumieć? Jakże mógł jej serca nie przeszyć gwałtowny promień mojej radości?
Patrzyliśmy na siebie. Widzę wciąż jeszcze zlękniony wyraz tej twarzy, po której błądził uśmiech niepewny. Rzekła głosem stłumionym, cichym, pełnym tego dziwnego ociągliwego wahania, które już nieraz zauważyłem, a które nadawało jej pozór, jak gdyby ustawicznie wytężała uwagę, by powstrzymać cisnące się jej na wargi słowo a inne wymówić; rzekła:
— Przejdźmy się nieco po ogrodzie, zanim dom otworzymy. Jak dawno nie widziałam go już w takim rozkwicie! Ostatni raz byliśmy tutaj przed trzema laty; pamiętasz? także w kwietniu, w dzień Wielkanocy...
Chciała może opanować swe pomieszanie, ale nie mogła; chciała może okiełzać wylew tkliwości, lecz nie umiała. Ona sama, pierwszemi słowy wymówio-nemi w tem miejscu, zaczęła wyczarowywać wspomnienia. Postąpiwszy kilka kroków, stanęliśmy; i pa-trzaliśmy na siebie. Nieopisane wzburzenie zwiercie-dliło się, pod wpływem zadawanego sobie przymusu, w jej czarnych oczach.
— Juliano — wyszeptałem z trudem, nie panując nad sobą, czując jak dławi mnie w głębi serca wezbrana fala słów pełnych namiętności i słodyczy, czując szaloną potrzebę, by uklęknąć przed nią na żwirze, objąć jej kolana i całować suknię, dłonie, ramiona, szalenie, bez końca.
Błagalnym ruchem dała mi znak, bym milczał. I szybszym krokiem ruszyła w głąb ogrodu. Miała na sobie suknię jasno-szarej barwy, zdobioną nieco ciemniejszą koronką, kapelusz szary pilśniowy i parasolkę z szarego jedwabiu w drobne białe koniczyny.
Wciąż jeszcze widzę jej postać wytworną, odzianą w tę wykwintną i skromną barwę, jak kroczy wśród zbitych gęstwi krzów bzowych, które pochylają się przed nią obciążone niezliczonemi kitami turkusowo-fioletowego kwiecia.
Brakło godziny do południa. Ranek był gorący, gorącem przedwczesnem, błękitny; po niebie nieliczne, miękkie żeglowały chmury. Rozkoszne krzewy, od których Willa wzięła imię, kwitły wszędzie, rozpanoszyły się w całym ogrodzie, tworząc gaj przetkany zaledwie tu i ówdzie krzakiem żółtych róż lub kępą ko-saćców. Tu i ówdzie pięły się róże po pniach, przeplatały się przez gałęzie i opadały zmieszane w łańcuchach i kitach, w splotach i wieńcach. U stóp pni, z pomiędzy liści, podobnych do długich mieczy zielonych, wznosiły kosaćce szlachetne i strzeliste kształty swych kwiatów; trzy wonie zlewały się w akord głęboki, który poznałem, ponieważ z tych dawnych czasów pozostał w pamięci mej, wyraźny, jak muzyczny zestrój trzech dźwięków. W głębokiem milczeniu słychać było jeno świegot jaskółek. Dom był ledwo widoczny wśród cyprysów, a niezliczone jaskółki okrążały go, jak pszczoły ul.
Stopniowo zwalniała Juliana kroku. Szedłem u jej boku tak blizko, że łokcie nasze dotykały się niekiedy. Patrzyła wkoło siebie wzrokiem żywym i uważnym, jakby bała się, że coś mogłoby ujść jej spojrzeniu. Kilkakroć pochwyciłem ruch jej warg, jak gdyby mówić chciała. Początek słowa rysował się na nich, bezdźwięcznie. Spytałem jej głosem cichym, trwożnym, jakby kochanek:
— O czem myślisz?
— Myślę, że nie powinniśmy byli stąd nigdy odchodzić...
— To prawda, Juliano.
Czasami jaskółki ocierały się prawie o nas wlocie z świegotem, szybkie i lśniące, jak strzały pierzaste.
— Jakże tęskniłem do tego dnia, Juliano! Ach, nie dowiesz się nigdy — jak bardzo do niego tęskniłem! — wyrzekłem wtedy z trudem, tak bardzo wzruszony, że głos mój musiał być nie do poznania. — Nigdy w życiu nie czułem takiej tęsknoty, widzisz, tak wielkiej tęsknoty, jaka pożera mnie od przedwczoraj, od chwili, gdyś się zgodziła tu przybyć. Pamiętasz, nasze pierwsze tajemne spotkanie, na tarasie Willi Oggeri i nasze pocałunki? Szalałem za tobą: przypominasz sobie. Otóż oczekiwanie owej nocy wydaje mi się niczem w porównaniu............Nie wierzysz mi; masz prawo nie wierzyć mi, nie ufać; lecz chcę ci powiedzieć wszystko, chcę opowiedzieć ci moje cierpienie, mój lęk, moją nadzieję. Ach, ja wiem: to co przecierpiałem jest może niczem w porównaniu z cierpieniem, które tobie zadałem. Wiem, wiem: wszystkie męki me nie warte może jednej twojej boleści, nie warte jednej łzy twojej. Nie odpokutowałem błędu swego, nie jestem godzien twego przebaczenia. Lecz ty mi powiedz, ty mi powiedz, co robić mam, byś mi przebaczyła! Nie wierzysz mi: lecz chcę ci powiedzieć wszystko. Ciebie jedyną kochałem prawdziwie w swem życiu; kocham ciebie jedyną. Wiem, wiem: są to rzeczy, które mężczyźni mówią, gdy chcą przebaczenie uzyskać; a ty masz prawo nie wierzyć mi. A jednak, widzisz, jeśli pomyślisz o naszej dawnej miłości, jeśli pomyślisz o tych trzech pierwszych latach nieprzerwanej czułości, jeśli przypomnisz sobie, widzisz, to niemożliwe, byś mi nie wierzyła. Nawet w moich najgłębszych upadkach nie śmiałem nigdy zapomnieć o tobie, i dusza moja musiała zwracać się do ciebie, musiała szukać ciebie i opłakiwać, zawsze, rozumiesz? zawsze! Ty sama, czyś nie zauważyła tego? Gdyś była siostrą dla mnie, czyś nie uważała czasem, że konam ze smutku? Przysięgam ci: zdała od ciebie nie doznałem nigdy szczerej radości, nie miałem nigdy chwili zupełnego zapomnienia; nigdy, nigdy; przysięgam. Tyś była mem uwielbieniem stałem, głębokiem, tajemnem. Lepsza część istoty mojej należała zawsze do ciebie; i zawsze płonęła we mnie nadzieja; nadzieja, że wyzwolę się z mych błędów i pierwszą jedyną swą miłość odnajdę nietkniętą... O, powiedz mi Juliano, że nie była próżną moja nadzieja!
Szła bardzo powoli, nie patrząc wkoło siebie, z pochyloną głową, niezmiernie blada. Nieznaczne bolesne drganie pojawiało się chwilami w kątach jej ust. A ponieważ milczała, począł budzić się w głębi mej duszy nieokreślony niepokój. Niepewne uczucie przygnębienia jęło spływać na mnie z tego słońca, z tych kwiatów, z tego świegotu jaskółek, z tego zbyt otwartego śmiechu tryumfującej wiosny.
— Nie odpowiadasz mi? — ciągnąłem dalej i ująłem jej rękę, którą zwiesiła bezwładnie wzdłuż swego boku. — Nie wierzysz mi: straciłaś wszelką do mnie ufność; boisz się, że znowu cię łudzę; nie śmiesz oddać mi się na nowo, ponieważ myślisz ciągle o tam-t ym razie... Tak, to prawda: był to najniegodziwszy z moich występków. Żałuję zań, jak za zbrodnię i nawet gdybyś mi ty przebaczyła, ja nigdy nie będę mógł sobie przebaczyć. Lecz czyś nie zauważyła, że byłem chory, że byłem obłąkany? Ścigała mnie klątwa. I od owego dnia nie miałem chwili spokoju, nie miałem jaśniejszego przebłysku. Nie przypominasz sobie? Nie przypominasz sobie? Musiałaś napewno widzieć, że nie wiedziałem co robię, że byłem w obłędzie; bo patrzałaś na mnie, jak się patrzy na waryata! Nieraz dostrzegałem w spojrzeniu twojem bolesne współczucie, ciekawość i obawę. Nie przypominasz sobie, jak byłem zmieniony? Nie do poznania... Teraz jestem wyleczony, ocalony, dla ciebie. Zdołałem przejrzeć. Wreszcie zajaśniało światło. Ciebie jedyną kochałem w życiu; ciebie jedyną kocham. Rozumiesz?
Wymawiałem słowa ostatnie głosem silniejszym i powolniejszym, jak gdybym chciał słowo za słowem wyryć w duszy tej kobiety i uścisnąłem silniej dłoń, którą trzymałem jeszcze w swojej. Dysząc przystanęła ruchem człowieka, który ma paść. Później, później dopiero, ’ w godzinach następnych zrozumiałem całą śmiertelną trwogę tej zatchniętej piersi. Teraz jednak nie rozumiałem nic nadto: „Wywołane przezemnie wspomnienie straszliwej zdrady wznawia jej cierpienie. Dotknąłem ran jeszcze otwartych. Ach, gdybym ją mógł nakłonić, by mi wierzyła! Gdybym mógł pokonać tę nieufność, która nią owładła! Nie czujeż ona prawdy w moim głosie?“
Byliśmy na rozstaju ścieżek. Tam stała ławka.
— Usiądźmy na chwilę.
Usiedliśmy. Nie wiem, czy prędko rozpoznała miejsce. Ja nie rozpoznałem go prędko, oszołomiony, jak ktoś, kto miał przez czas pewien na oczach przewiązkę. Oboje patrzaliśmy w koło; potem patrzaliśmy na siebie, mając tę samą myśl w oczach. Wiele czułych wspomnień wiązało się z tem starem kamiennem siedziskiem. Serce wzbierało mi nie cierpieniem, lecz niespokojną żądzą, niby szalonym głodem życia, który mi jak w błyskawicy ukazał fantastyczną i kuszącą wizyę przyszłości. „Ach, ona nie wie do jakich nowych pieszczot jestem zdolen! Mam raj dla niej w dus/y swojej!“ I rozmarzenie miłosne rozgorzało we mnie tak silnie, iż utonąłem w zachwycie.
— Ty cierpisz. Lecz któraż istota na ziemi tan. była kochana, jak ty kochana jesteś? Któraż kobieta mogła mieć dowód miłości równy temu, jaki ja d daję? Nie powinniśmy byli nigdy ztąd wyjeżdżać — rzekłaś pierwej. — I może bylibyśmy szczęśliwi. N>e byłabyś doznała męczeństwa, nie byłabyś wylała łez tylu, nie byłabyś straciła tyle życia; lecz nie byłabyś też poznała miłości mojej, całej mojej miłości...
Opuściła głowę na piersi i nawpół przymknęła powieki; słuchała nieruchoma. Rzęsy jej rzucały na górną część policzków cień, który dręczył mnie bardziej, niż spojrzenie.
— Ja, ja sam, nie znałem swojej miłości. Gdym cię poraź pierwszy opuścił, czyżem nie myślał wówczas, że wszystko skończone? Szukałem innej namiętności, innej gorączki, innego upojenia. Chciałem objąć życie jednym jedynym uściskiem. Nie wystarczałaś mi. I przez lata całe wyczerpywałem się w dzikiej męce, ach, tak dzikiej, że myślę o tem z przerażeniem, jak skazaniec z przerażeniem myśli o galerze, gdzie żył umierając co dzień po trosze. I musiałem z ciemności przechodzić w ciemność, przez lata całe, zanim rozbłysło to światło w mej duszy, zanim nie objawiła mi się ta wielka prawda. Kochałem jedną tylko kobietę: ciebie jedyną. Ty jedyna w świecie jesteś dobrocią i słodyczą. Tyś jest najlepszą i najsłodszą istotą, o jakiej śniłei., kiedykolwiek. Tyś jest Jedyna. I byłaś w domu moim gdym ja ciebie szukał w oddali... Rozumiesz teraz? Rozumiesz? Byłaś w domu moim, gdym ja cie~ bie szukał w oddali. Ach, powiedz mi: czy wyznanie to nie warte wszystkich łez twoich? Czy nie byłabyś ich więcej jeszcze wylała, więcej jeszcze dla takiego przeświadczenia?
— Tak, więcej jeszcze — rzekła, tak cicho, że ledwo posłyszałem.
Było to jak tchnienie na wargach bezkrwistych. I łzy jej z pod rzęs trysnęły, spłynęły po policzkach, skąpały usta kurczowo zaciśnięte i padły na pierś jej strwożoną.
— Juliano, moje kochanie, moje kochanie! — zawołałem z drżeniem największego szczęścia, padając przed nią na kolana.
I objąłem ją ramionami, złożyłem głowę na jej łonie, czując w całem swem ciele owo szalone napięcie, w którem wyzwala się daremny wysiłek, by jednym ruchem, jedną pieszczotą wyrazić niewysłowioną wewnętrzną namiętność. Łzy jej padały na moje policzki. Gdyby rzeczywiste działanie tych gorących, żywych kropli odpowiadało uczuciu, którem mnie one przejmowały, to byłyby na mej skórze pozostawiły ślad niezatarty.
— O, daj mi pić — błagałem.
I powstawszy przycisnąłem wargi swe do jej rzęs i kąpałem je w łzach a dłonie moje dotykały jej błędnie. Jakaś przedziwna gibkość, jakaś wnikliwość tajemna weszła w moje członki, dla których suknie zdawały się nie tworzyć żadnej przeszkody. Zdawało mi się, że mógłbym otoczyć, owinąć sobą całą ukochaną jej postać.
— Czyś marzyła — mówiłem czując w ustach słony posmak, który aż w serce mi spływał (później, w następnych godzinach dziwiłem się, że nie znalazłem w tych łzach nieznośnej goryczy) — czyś śniła, że tak jesteś kochana? Marzyłaś o takiem szczęściu? To ja, patrzaj, to ja tak mówię do ciebie; przypatrz mi się dobrze, to ja... Gdybyś wiedziała, jak dziwnem zda mi się to wszystko! Gdybym ci mógł to powiedzieć!... Wiem, że znałem cię przedtem i wiem, że cię odnalazłem. A jednak zdaje mi się, że znalazłem cię dopiero teraz, przed chwilą, gdyś rzekła: „Tak, jeszcze więcej...“ Tak rzekłaś; nie prawdaż? Trzy jedyne słowa... tchnienie... I ja odżyłem, i ty odżyłaś; i oto jesteśmy szczęśliwi, szczęśliwi na zawsze.
Wszystko to rzekłem owym głosem przerywanym, nieokreślonym, który zda się pochodzi z oddali, zda się dosięga tylko brzegu wargi, wygłoszony nie przez nasze narządy zmysłowe, lecz z najtajniejszej głębi naszej duszy wytchnięty. Ona zaś, która dotąd milcząc łzy wylewała, wybuchła łkaniem.
Łkała głośno, zbyt głośno, nie jak ktoś, którego opadła radość bez granic, lecz jak ktoś, kto ujście niepocieszonej daje rozpaczy. Łkała tak silnie, że trwałem chwil kilka w tem zdumieniu, które wywołują najgłębsze wynurzenia, wielkie wzruszeń ludzkich wybuchy. Mimowoli odsunąłem się nieco; lecz wkrótce potem zauważyłem jaki przedział utworzył się między nią i mną; wkrótce potem zauważyłem, że ustało nie tylko materyalne zetknięcie, lecz że w jednej chwili znikło poczucie duchowego węzła. Byliśmy znowu dwie odrębne, różne, obce istoty. Różnica w naszych postawach zwiększała nasz przedział. Ona wkulona w siebie, przyciskając dłońmi chustkę do ust łkała; a każde łkanie wstrząsało jej całą postacią, zdając się podnosić jej słabość. Ja klęczałem jeszcze przed nią, nie dotykając jej; i patrzałem w nią, osłupiały a jednak nie mniej dziwnie bystry; uważnie czujny na wszystko, co we mnie się dzieje, a jednak z otwartemi zmysłami na wszystko, co mnie otacza. Słyszałem łkanie jej i świegot jakółczy; miałem wyraźną świadomość czasu i miejsca. I te kwiaty i te wonie i ta wielka nieruchoma świetlistość powietrza i cały ten szczery śmiech wiosny przejmowały mnie przerażeniem, które rosło i rosło i w jakiś strach się zmieniło paniczny, w instynktowny i ślepy lęk, któremu oprzeć się nie mógł rozsądek. I jak grom bije w zwał chmur, tak zamęt trwogi mej przeszyła myśl: „Nie jest już czysta!“
Czemuż nie padłem wówczas od tego gromu? Czemuż nie pękła nić mego życia, bym pozostał na żwirze u stóp tej kobiety, która w przeciągu chwil kilku wzniosła mnie na szczyt szczęścia i strąciła w otchłań nędzy?
— Odpowiedz — (pochwyciłem jej dłonie, odkryłem jej twarz, mówiłem do niej z blizka, a głos mój tak był głuchy, że ja sam słyszałem go ledwo wśród szumu krwi w mym mózgu.) — odpowiedz: co znaczy ten płacz?
Przestała łkać i spojrzała na mnie; a oczy jej, choć zaróżowione od płaczu, rozszerzyły się, wyrażając niewymowną trwogę, jak gdyby widziały, że konam. Musiałem stracić zaiste, barwy życia.
— Czy może późno? Czy zapóźno? — rzuciłem, wyjawiając swą myśl straszliwą tem ciemnem pytaniem.
— Nie, nie, nie... Tullio, to... nic. Mogłeś przypuścić!... Nie, nie... Jestem tak słaba, widzisz; nie jestem taka jak dawniej... nie panuję nad sobą... wiesz, że jestem chora; jestem tak chora. Nie mogłam się oprzeć... temu, coś mi rzekł... Rozumiesz... Opadło mnie tak niespodzianie... To sprawa nerwów... jak kurcz... Człowiek mdleje; nie wie już czy płacze z radości czy z bolu... O, mój Boże... Widzisz, przechodzi już... Wstań Tullio; usiądź przy mnie...
Mówiła głosem ochrypłym jeszcze od płaczu, przerywanym od szlochu; patrzała na mnie z wyrazem, który poznałem, z wyrazem, który już nieraz miała na widok mego cierpienia. Przez pewien czas nie mogła patrzeć jak cierpiałem. Wrażliwość jej pod tym względem była tak przesadna, że mogłem wszystko od niej otrzymać okazując, że cierpię. Byłaby wszystko uczyniła, by oddalić odemnie boleść, najmniejszą boleść. Często wówczas udawałem, że jestem przybity, dla żartu, by ją wzruszyć, by być pocieszanym jak dziecko, by doznawać pewnych pieszczot, w których znajdowałem upodobanie, by zbudzić w niej pewne wdzięki, które uwielbiałem. I nie zjawiałże się teraz w oczach jej ten sam wyraz tkliwy i zaniepokojony?
— Chodź, usiądź koło mnie. Czy wolisz przechadzać się po ogrodzie? Nie widzieliśmy jeszcze nic... Chodźmy do stawu. Chcę obmyć sobie oczy... Czemu patrzysz tak na mnie? O czem myślisz? Nie jesteśmyż szczęśliwi? Widzisz, zaczynam czuć się dobrze, tak dobrze. Lecz muszę sobie obmyć oczy i twarz... Która godzina? Czy już będzie południe? Fryderyk przyjedzie o szóstej. Mamy czas. Chcesz pójść?
Mówiła przerywając, jeszcze nieco kurczowo, z wyraźnym wysiłkiem, chcąc sobą owładnąć, uzyskać panowanie nad sobą i swemi nerwami, wszelki cień we mnie rozprószyć, ukazać mi się pełną wiary, szczęśliwą. Lękliwy uśmiech w jej oczach wilgotnych i zaróżowionych od płaczu miał w sobie jakąś słodycz bolesną, która mnie roztkliwiła. W jej głosie, w jej ru chach, w jej całej postaci była ta słodycz, która mnie rozczulała i roztęskniała tęsknotą nieco zmysłową. Jest mi niemożliwością określić czarowną pokusę, która biła z postaci tej na moje zmysły i mego ducha, w tym chwiejnym i zmąconym stanie mej świadomości. Niema zdała mi się mówić: „Nie mogę być miększa. Weź mnie więc, jeżeli mnie kochasz; weź mnie w ramiona swoje, lecz łagodnie, by mi nie sprawić bólu, nie ściskając mnie zbyt silnie. Ach, tęsknię do twojej pieszczoty’ Lecz zda mi się, że mógłbyś mnie zabić!“ Wyobrażenie to jest mi nieco pomocne do oddania wrażenia, które na mnie wywierał jej uśmiech. Patrzałem na jej usta, gdy rzekła: — Czemu tak patrzysz na mnie? — Gdy rzekła: „Nie jesteśmyż szczęśliwi?“ doznałem głuchej potrzeby rozkoszy, by złagodzić przykrość, którą pozostawiło niedawne gwałtowne przejście. Gdy powstała, chwyciłem ją nagłym ruchem w ramiona i do ust jej przycisnąłem swe usta.
Pocałunek, który jej dałem, był pocałunkiem kochanka; ten długi i głęboki pocałunek, który wzburzył całą treść wnętrzną obu naszych dusz. Bezsilna opadła z powrotem na ławkę.
— Ach ne, nie, Tullio: proszę cię! Już nie, już nie! Pozwól ni wpierw do sił nieco wrócić — błagała wyciągając ręce, jakby chcąc mnie trzymać zdała — inaczej nie będę się mogła stąd ruszyć... Widzisz, jestem martwa.
Lecz we mnie niezwykłe zaszło zjawisko. Wrażenie owo oddziałało ra ducha mego jak na brzeg morski silna fala, która ktżdy ślad zaciera, pozostawiając gładki piasek. Było to jakby chwilowe znicestwienie: i wkrótce powstał nowy star pod bezpośrednim wpływem okoliczności, pod napcrem rozbudzonej krwi. Wiedziałem to tylko: — kobieta którą pożądałem, była tu, prze-demną, drżąca, pokonana mym pocałunkiem, słowem, moja bezgranicznie; wkoło nas rozkwitał ogród samotny, pełen wspomnień, pełen tajemnic; zaciszny dom oczekiwał nas tam, pod kwietnemi drzewami, pod strażą zaufanych jaskółek.
— Sądzisz, że nie jestem dość silny, aby cię zanieść? — rzekłem ujmując jej ręce i palce jej splatając ze swemi. — Dawniej byłaś lekką jak pióro. Dciś musisz być jeszcze lżejszą... Spróbujemy?
Jakiś cień przesunął się w jej oczach. Przeć chwilę zdawała się zgubioną w jakiejś myśli, jak ktoś, kto rozważa i nagle postanawia. Potem skinęła głową; i rzucając się w tył, z wyciągniętemi ramiony wieszając się na mnie, śmiejąc się (w śmiechu odkryła nieco blade swe dziąsła), rzekła:
— Podnieś mnie w górę.
I podniesiona rzuciła mi się na pierś; i tym razem ona pocałowała mnie pierwsza z jakąś namiętną wściekłością, jak gdyby nagłym szałem porwara, jak gdyby jednym haustem uciszyć chciała pragnienie, które ją boleśnie dręczyło.
— Ach, jestem martwa — powtórzyła oderwawszy swe usta od moich.
I rzeczywiście, te usta wilgotne, nie:o nabrzmiałe, półotwarte, te zaróżowione z lekka, oc2ekiwaniem roz-tęsknione usta, w tej tak bladej, tak wątłej twarzy, sprawiały na mnie nieokreślone wrażenie rzeczy, która w twarzy umarłej jedyna pozostała ¿ywa.
Podnosząc wpół zamknięte powitki (jej długie rzęsy drżały, jak gdyby nikły uśmiech wybiegał z za jej źrenic) rozmarzona szeptała:
— Jesteś szczęśliwy?
Przycisnąłem ją do swego serca.
— Więc chodźmy. Zanieś mnie gdzie chcesz. Podtrzymaj mnie trochę Tullio, bo kolana uginają się podemną...
— Do domu naszego, Juliano?
— Dokąd chcesz.
Podtrzymywałem ją silnie ramieniem wkoło biódr, popychając naprzód. Była jak lunatyczka. Zamilkliśmy nagle. Kiedy niekiedy zwracaliśmy się równocześnie ku sobie, by przyglądać się sobie wzajem. Prawdziwie zdała mi się nowa. Każdy szczegół zwracał na się moją uwagę, zajmował mnie: drobne ledwo widoczne znamię na jej skórze, małe wgłębienie w dolnej wardze, krzywizna brwi, żyłka na skroni, cień otaczający oczy, nieskończenie delikatny płatek ucha. Ciemne znamię na jej szyi do połowy było zakryte brzegiem koronki, lecz przy każdym ruchu, który Juliana głową czyniła, odsłaniało się całkiem i znowu znikało; i ta przemiana drażniła mą niecierpliwość. Byłem upojony a jednak zupełnie przytomny. Słyszałem świegot niezliczonych jaskółek i plusk wodotrysków w poblizkim stawie. Czułem, że życie ucieka, czas mija. 1 to słońce i te kwiaty i te wonie i te szmery i cały ten zbyt otwarty śmiech wiosny przejęły mnie po raz trzeci uczuciem niewytłumaczonego lęku.
— Moja wierzba — zawołała Juliana w pobliżu stawu, przestając wspierać się na mnie i przyspieszając kroku. — Patrz, patrz, jak wyrosła! Pamiętasz? Była gałęzią...
I dodała, po chwili zamyślenia, z innym wyrazem, głosem cichym:
— Odwiedzałam ją już... Może nie wiesz. Byłam tu w Willi Bzów tamtym razem.
Nie powstrzymała westchnienia; lecz nagle, gdyby chcąc rozprószyć cień, który słowa te rozpostarły między nami, jakby chcąc z ust swych obmyć gorycz, pochyliła się nad rurą wodociągu, wypiła kilka łyków i podniósłszy twarz, uczyniła ruch, jakby ofiarując mi pocałunek. Miała brodę zwilżoną i wargi zimne.
Milcząc w uścisku tym, postanowiliśmy przyspieszyć zdarzenie teraz już konieczne, połączenie się najwyższe, którego wszystkie nasze domagały się włókna. Oderwawszy się od siebie, powtarzaliśmy sobie oczyma tę samą upajającą tajemnicę. Uczucie, które wyrażała twarz Juliany, było przedziwne, wówczas jednak dla mnie niezrozumiałe. Dopiero później, w godzinach następnych zdołałem je zrozumieć; gdym się dowiedział, że obraz śmierci i obraz rozkoszy upajały równocześnie tę biedną istotę i że ślub uczyniła żałobny, poddając się naporowi swej krwi. Jak gdyby była przedemną, zawsze widzę i zawsze widzieć będę tę twarz, w cieniu padającym na nas z góry, od gęstego drzew listowia. Wodotryski, bijące w słońcu wśród długich gałęzi o liściach przejrzystych, rzucały na cienie ułudne drgania. Echo stapiało odgłosy w pustą monotonię i powtarzało pluski dźwięcznych wodotrysków. Wszystkie zjawiska zewnętrzne porywały istotę mą poza granicę rzeczywistości.’]
Bez słowa postępowaliśmy ku domowi. Żądza moja wezbrała tak niezmiernie, wizya blizkiej chwili wprawiała duszę moją w wir tak zawrotnej radości, tak silnie biły moje tętna, że myślałem: „Czy to gorączka? Nie czułem tego nawet w noc poślubną, gdym stopę postawił na progu...“ Kilkakroć pochwycił mnie dziki nieukój, jakby chwilowy napad szaleństwa, który cudem powstrzymałem: tak silną była żądza posiadania tej kobiety. I w niej musiała namiętność do nieznośnego dójść stopnia, bo stanęła wzdychając:
— O Boże mój, Boże mój! To za wiele.
Dysząca, zdławiona, ujęła mą rękę, kładąc ją sobie na serce.
— Czujesz?
Bardziej niż uderzenia jej serca, czułem miękkość jej piersi po przez tkaninę. I palce me skurczyły się instynktownie, by wyczuć drobny kształt, który tak dobrze znały. Widziałem w oczach Juliany, jak źrenica gubi się w białku pod opadającemi powiekami. Lękając się, że omdleć może, podtrzymywałem ją, potem wiodłem ją, nawpół niosąc, aż do cyprysów, aż do ławki, na której usiedliśmy oboje wyczerpani.
Przed nami stał dom jak we śnie.
Rzekła opierając głowę na mem ramieniu.
— Ach, Tullio, co za straszna rzecz! Czy nie myślisz i ty, że moglibyśmy umrzeć? 1 dodała, poważnie, głosem pochodzącym Bóg wie z jakiej głębi jej istoty.
— Chciałbyś, byśmy umarli?
Dziwny dreszcz, który mnie przebiegł, objawił mi, że w słowach tych leżało niezwykłe uczucie, może uczucie to samo, które przemieniło twarz Juliany pod wierzbą, po uścisku, po niemem postanowieniu. Lecz i tym razem nie mogłem zrozumieć. Pojąłem tylko, że oboje byliśmy owładnięci odtąd przez pewnego rodzaju obłęd i oddychali atmosferą snu.
Jak we śnie stał przed nami dom. Na wiejskiej fasadzie, na wszystkich gzemsach, na wszystkich występach muru, wzdłuż rynny dachu, nad architrawami, pod ramami okien, pod płytami balkonów, pod belkami wszędzie gnieździły się jaskółki. Niezliczone gniazda z gliny, stare i nowe, poprzyczepiane do siebie jak woskowe komórki w ulu, nie pozostawiły prawie wolnego miejsca. Na tych wolnych miejscach i na prętach żaluzyi i na żelazie balkonowych poręczy bieliły się ślady ptaków, jak białe chlapnięcia wapna. Choć zamknięty i niezamieszkany, dom żył. Źył życiem niespo-kojnem, wesołem i wdzięcznem. Wierne jaskółki otaczały go bez przerwy swoimi loty, swym świegotem, swemi połyskami, ” całym swym wdziękiem i powabem. Całe roje ścigały się w powietrzu z szybkością strzał, krzycząc naprzemian, oddalając i zbliżając się w okamgnieniu, ocierały się o drzewa, wzbijały się pod słońce, ciskając chwilami z białych piór błyskawice — nieznużone — a tymczasem wewnątrz gniazd i wkoło gniazd inne dokonywało się dzieło. Jedne z wysiadujących jaja jaskółek zawieszały się chwilowo u otworu gniazd; inne trwały prawie bez ruchu na skrzydłach błyszczących, inne wlatywały na poły do wnętrza, pozostawiając zewnątrz małe widełkowate ogonki, które drżały odbijając żywo bielą i czernią od żółtej gliny; inne na poły wysuwały się na zewnątrz, ukazując nieco lśniącej piersi i czerwone podgardle; inne wreszcie, dotąd niewidoczne, gotowały się do lotu, z ostrym krzykiem wypadając jak pocisk. I cały ten wesoły i hoży rozruch wkoło zamkniętego domu, całe to ożywienie gniazd wokół naszego starego gniazda, były widokiem tak słodkim, tak miłym cudem pełnym wdzięku, że przez chwil kilka, jakby w przerwie naszej gorączki, zapomnieliśmy o sobie, zatopieni w podziwie.
Przerwałem czar powstając. Rzekłem:
— Oto klucz. Czego czekamy?
— O Tullio, czekajmy jeszcze chwilę — prosiła przelękniona.
— Idę otworzyć.
I poszedłem ku drzwiom; wszedłem na trzy schody, które zdawały się stopniami ołtarza. I kiedym z drżeniem człowieka pobożnego, który relikwiarz otwiera, miał już obrócić klucz w zamku, uczułem za sobą Julianę, która szła za mną lekka, i lotna, jak cień. Drgnąłem.
— To ty?
— Tak, to ja — szepnęła pieszczotliwie, i oddech jej omusnął me ucho.
I stojąc po za mną otoczyła szyję mą tak, iż delikatne przeguby jej rąk, skrzyżowały się pod mą brodą.
Ukradkowy ruch, drżenie śmiechu, brzmiące w jej szepcie i zdradzające jej radość dziecinną, że zeszła mnie niespostrzeżenie; ten sposób objęcia, cały ten zwinny wdzięk przypomniały mi dawną Julianę, młodą i tkliwą towarzyszkę lat szczęśliwych, zachwycającą istotę o długich warkoczach, o świeżym śmiechu i powabie dziecka. Owionęło mnie to samo tchnienie szczęścia na progu tego domu, tak bogatego w wspomnienia.
— Otworzyć? — spytałem, trzymając ciągle rękę na kluczu, by go przekręcić.
— Otwórz — odpowiedziała, nie puszczając mnie, owiewając mi ciągle szyję swojem tchnieniem.
Na zgrzyt klucza w zamku objęła mnie silniej jeszcze ramionami, przyciągnęła mnie do siebie, udzielając mi swego drżenia. Jaskółki świegotały ponad naszemi głowami, a jednak lekki ten zgrzyt zdawał się nam wyraźny, jakby w głębokiem milczeniu.
— Wejdź — szepnęła, nie puszczając mnie. — Wejdź, wejdź.
Głos ten wychodzący z warg tak blizkich a niewidzialnych, rzeczywisty a jednak tajemniczy, tchnący mi ciepłem w ucho, a jednak tak głęboki, jakby pochodził z dna jej duszy, i kobiecy i słodki jak żaden głos inny na świecie — głos ten słyszę jeszcze, i zawsze słyszeć go będę.
— Wejdź, wejdź.
Pchnąłem drzwi. Przestąpiliśmy próg, powoli, jak gdyby w jedną stopieni istotę.
Przedsień oświecona była wysokiem krągłem oknem. Jedna z jaskółek trzepotała nad naszemi głowami. Podnieśliśmy oczy zdziwieni. Na arabeskach powały wisiało gniazdo. W oknie brakło szyby. Jaskółka z świegotem uciekła przez otwór.
— Teraz jestem twoja, twoja, twoja — szeptała Juliana nie puszczając mej szyi i przekręcając się gibko, by spocząć mi na piersi, znaleźć moje usta.
Długo trwaliśmy w pocałunkach. Rzekłem upojony:
— Chodź, wejdziemy na górę. Chcesz, bym cię zaniósł?
Choć upojony, czułem w mięśniach swych siłę, ponieść ją jednym pędem przez schody.
Odrzekła:
— Nie. Mogę wejść sama.
Lecz widząc ją i słysząc mogło się zdawać, że nie może.
Objąłem ją jak pierwej na ścieżce: i prowadziłem ją ze schodu na schód, wspierając ją w ten sam sposób. Zdało się rzeczywiście, że w domu tym słychać szum głuchy i daleki, który zachowują w sobie pewne głębokie muszle. Zdawało się rzeczywiście, że żaden inny szum z dworu tu nie dochodzi.
Gdyśmy stanęli na szczycie schodów, nie otwarłem drzwi przeciwległych; lecz zwróciłem się na prawo w ciemną sień, ciągnąc ją za rękę w milczeniu.
Dyszała tak ciężko że napawała mnie lękiem i udzielała swego zatchnięcia.
— Dokąd idziemy? — spytała.
Odrzekłem:
— Do naszej komnaty.
Nie było prawie nic widać. Zda się prowadził mnie instynkt. Znalazłem klamkę; otworzyłem. Weszliśmy.
Ciemność przedzierało światło wpadające przez mały otwór, a szum dolatywał tu jeszcze głuchszy. Chciałem pobiedz dc tych zwiastunów dnia, by rozjaśnić komnatę, jęcz nie mogłem opuścić Juliany; zdawało mi się że nie mogę oderwać się od niej, że nie mogę ani na chwilę przerwać zetknięcia naszych dłoni, jak gdyby po przez skórę naszą kończyny żywe nerwów naszych związane były z sobą magnetycznie. Postąpiliśmy oboje naprzód, ślepi. Przeszkoda zatrzymała nas w ciemności. Było to łóżko, wielkie łoże naszych nocy miłosnych!... Aż dokąd słychać było straszliwy krzyk?
Była druga popołudniu. Trzy godziny prawie minęły od chwili naszego przybycia do Willi bzów. Pozostawiłem Julianę na chwil kilka samą; wyszedłem zawołać Kaliksta. Starzec przyniósł kosz ze śniadaniem; i drugą dziwaczną odprawę przyjął już nie ze zdumieniem lecz z pewnego rodzaju dobroduszną złośliwością.
Siedzieliśmy teraz, ja i Juliana, przy stole, jak dwoje, kochanków, jedno naprzeciw drugiego uśmiechając się do siebie. Mieliśmy zimne mięsiwo, owocowe konserwy, ciasta, flaszkę Chablis. Sala o barokowo zdobionej powale, o jasnych ścianach, o malowidłach pasterskich nad drzwiami, posiadała pewną staroświecką wesołość, coś z ubiegłego stulecia. Przez otwarte okno wpadało przyćmione światło, gdyż niebo pokryło się dłu-giemi mlecznemi pasmami. W bladym czworoboku widniał „stary, czcigodny cyprys, mający u stóp swych krzak róży a w swym wierzchołku gniazdo słowicze“. Dalej poprzez kręte sztaby balkonu błękitniał blado las, Willi Bzów duma wiosenna. Potrójna woń, Willi Bzów dusza wiosenna, rozlewała w spokoju powolne, jednostajne swe fale.
Juliana rzekła:
— Pamiętasz?
Powtarzała, powtarzała:
— Pamiętasz?
Najodleglejsze wspomienia naszej młodości występowały jedno po drugiem na jej wargi, wyczarowane ledwo cichem napomknieniem, a jednak odżywające z przedziwną wyrazistością w tem miejscu swego urodzenia, wśród zaufanych przedmiotów. Lecz ów niepokój pospiechu, owa wściekła żądza życia, która mnie opadła w ogrodzie przy pierwszym przystanku, przejmowały mnie i teraz jakby niecierpliwością, poddawały mi wybujałe wizye przyszłości, które stawały obok zbyt uporczywych widm przeszłości.
— Musimy powrócić tu jutro, najpóźniej za dwa, trzy dni, by tu pozostać; lecz sami. Widzisz: niczego nam tu nie brak; niczego stąd nie zabrano. Gdybyś chciała moglibyśmy tu i dziś na noc pozostać... Lecz ty nie chcesz! Nie prawdaż, że nie chcesz?
Starałem się kusić ją głosem, gestem, spojrzeniem. Kolana me dotykały jej kolan. Patrzała we mnie nieruchomo, nie odpowiadając.
— Wyobrażasz sobie pierwszy wieczór tu w Willi Bzów? Wyjdziemy na pole, będziemy bawić tam poza „Anioł Pański“, będziemy widzieć oświetlone okna! Ach, rozumiesz mnie przecie... Światła zapalone w domu poraź pierwszy, w pierwszy wieczór! Wyobrażasz sobie? Dotychczas przypominałaś sobie tylko, przypominałaś. A jednak widzisz: wszystkie twe wspomnienia nie warte w moich oczach jednej chwili dzisiejszej, nie będą warte jednej jutrzejszej chwili. Czy wątpisz może w szczęście, które nas czeka? Nie kochałem cię nigdy tak, jak cię teraz kocham, Juliano; nigdy nigdy. Słyszysz? Nie byłem nigdy tak twój, jak teraz, Juliano... Opowiem, opowiem ci moje dnie, abyś poznała swoje cuda. Po tylu złych sprawach, któż mógł przypuszczać rzecz podobną? Opowiem ci... Zdawało mi się w pewnych godzinach, że wróciłem w czasy młodości, w czasy pierwszej młodości. Czułem się niewinny jak niegdyś: dobry, tkliwy, prostoty pełen. Niczego sobie już nie przypominałem. Wszystkie myśli moje należały do ciebie, wszystkie uczucia moje do ciebie się odnosiły. Nieraz widok kwiatu, drobnego listka, wystarczał do przelewu mej duszy, tak pełna była. A ty nic nie widziałaś; nic nie spostrzegłaś zapewne. Opowiem ci... Tu kiedyś, w sobotę, gdym wszedł z ową tarniną do twego pokoju! Byłem trwożny, jak świeżo zakochany i czułem, że w duszy ginę z pragnienia, by wziąć cię w swoje ramiona... Nie zauważyłaś? Opowiem ci wszystko i śmiać się będziesz. Owego dnia przez zasłony twej alkowy widać było twe łóżko. Nie mogłem oderwać od niego oczu i drżałem. Jak drżałem! Ty nie wiesz... Już kilka razy przedtem wchodziłem do twego pokoju, sam, by spojrzeć na twe łóżko, by dotknąć twojej pościeli, zanurzyć twarz w twą poduszkę, jak fanatyczny kochanek. I czasem nocą, gdy wszyscy już spali w Badioli, ważyłem się podchodzić, cicho cicho, aż pod twoje drzwi i zdało mi się, że słyszę twój oddech... Powiedz mi, powiedz: pozwolisz mi tej nocy przyjść do siebie? Chcesz mnie? Powiedz: będziesz mnie oczekiwać? Będziemyż mogli spać nocy tej zdała od siebie? To niemożliwe! Policzek twój spocznie tu na mojej piersi: pamiętasz? Jak lekka byłaś we śnie!
— Tullio, Tullio, milcz! — przerwała mi błagalnie, jakby jej słowa me ból sprawiały.
Dodała z uśmiechem:
— Nie śmiesz mnie tak odurzać... Mówiłam ci to przedtem. Jestem tak słaba; jestem biedna, chora... Sprawiasz mi zawrót głowy; nie panuję nad sobą. Widzisz, co się już ze mną stało? Zostawiłeś mnie napół bez duszy...
Uśmiechała się słabym, znużonym uśmiechem. Powieki jej były zlekka zaróżowione: lecz pod tem powiek znużeniem oczy jej płonęły ogniem gorączki i spoglądały na mnie nieustannie, z nieznośną prawie nieruchomością, acz złagodzoną cieniem rzęs. W całej postawie jej było coś nienaturalnego, czego wzrok mój nie mógł odgadnąć, ani umysł wyjaśnić. Kiedyż to twarz jej miała ten wyraz niepokojącej tajemnicy? Rys po rysie, wyraz jej twarzy bardziej się stawał złożony, ciemny, tajemniczy. A ja myślałem:,,Wir zawrotny pochwycił jej duszę. Nie widzi jeszcze jasno w sobie samej, co się przydarzyło. Wszystko jest może w niej do dna wzburzone. Czyż całe jej istnienie nie zmieniło się w jednej chwili?“ I głęboki ten wyraz pociągał mnie coraz bardziej i coraz bardziej roznamiętniał. Żar jej źrenic przenikał mnie do rdzenia, jak pożar trawiący. Chociaż widziałem jak jest zbiedzona, drżałem z niecierpliwości, by ją wziąć raz jeszcze, przycisnąć raz jeszcze do siebie, usłyszeć nowy jej krzyk, wypić całą jej duszę.
— Nie jesz nic — rzekłem czyniąc wysiłek, by rozwiać opar krwi, który mi nagle uderzył do głowy.
— Ty także.
— Przynajmniej wypij łyk wina. Nie poznajesz tego wina?
— O, poznaję je.
— Pamiętasz?
I spojrzeliśmy sobie w źrenice, wzburzeni wycza rowaniem miłosnego wspomnienia, nad którem unosiła się woń tego wybornego, cierpkiego, złotego ulubionego przez nią wina.
— Pijmy więc razem, na nasze szczęście!
Trąciliśmy się kieliszkami a ja piłem chciwie; ona jednak umaczała tylko wargę, jakby niepokonalnym przejęta wstrętem.
— Więc?
— Nie mogę, Tullio.
— Dlaczego?
— Nie mogę. Nie siłuj mnie. Sądzę, że nawet kropla zaszkodziłaby mi.
Pokryła się trupią bladością.
— Czujesz się niezdrowa, Juliano.
— Trochę; wstańmy. Wyjdźmy na balkon.
Obejmując ją, czułem żywą miękkość jej ciała, ponieważ w nieobecności mej zdjęła gorset. Rzekłem jej:
— Czy chcesz się położyć na łóżko? Będziesz odpoczywać, a ja pozostanę przy tobie...
— Nie, Tullio. Już mi lepiej, widzisz.
Zatrzymaliśmy się na progu balkonu, naprzeciw cyprysu. Oparła się o futrynę i położyła rękę na mem ramieniu.
Na gzemsie, u podkapia, wisiała grupa gniazd. Jaskółki wylatywały i wlatywały z nieznużoną skrzęt-nością. Lecz tak wielki był spokój leżącego pod nami ogrodu, tak nieruchomy przed nami wierzchołek cyprysu, że ten gwar, to latanie, ten świegot sprawiały mi uczucie przykrości, były mi niemiłe. Ponieważ w tem spokojnem świetle wszystko łagodniało, przysłaniało się, więc pragnąłem przerwy, długiej chwili milczenia, skupienia, by wyczerpać całą rozkoszną słodycz tej godziny i tej samotności.
— Byłyżby tu jeszcze słowiki? — rzekłem przypominając sobie namiętne pienie wieczorne.
— Kto wie! Może.
— Śpiewają pod wieczór. Nie byłoby ci miłem usłyszeć je znowu?
— Lecz o której godzinie przyjedzie Fryderyk?
— Późno, miejmy nadzieję.
— O tak, późno, późno! — zawołała z tak gorącą szczerością w tem życzeniu, że zadrżałem z radości.
— Jesteś szczęśliwa? — — zapytałem, szukając w jej oczach odpowiedzi.
— Tak, jestem szczęśliwa — odrzekła spuszczając powieki.
— Czy wiesz, że kocham ciebie jedyną, że jestem cały twój na zawsze?
— Wiem.
— A ty... jak mnie kochasz?
— Nigdy o tem wiedzieć nie będziesz, biedny Tullio.
I rzekłszy te słowa puściła futrynę i oparła się cała na mnie, jednym z tych właściwych jej, nieopisanych ruchów, w których było tyle słodkiego oddania jak tylko zdoła mężczyźnie najbardziej kobieca wyrazić istota.
— Piękna ty! Piękna!
Wyglądała przepięknie, roztęskniona, oddana, miękka, rzekłbym płynna; wyobrażałem sobie możliwość chłonąć ją potrosze potrosze, wypić ją całą. Rozluźnione brzemię jej włosów zdawało się spływać falami na twarz jej bladą. Rzęsy rzucały na górną część jej policzków cień, który odurzał mnie bardziej, niż spojrzenie.
— I ty nigdy o tem wiedzieć nie będziesz... Gdy bym ci powiedział te myśli szalone, co rodzą się we mnie! Jakie to wielkie szczęście, że wstaje we mnie lęk przed tem, jakby życzenie, by umrzeć.
— Umrzeć! — powtórzyła pokornie z słabym uśmiechem. Kto wie czy ci nie umrę... niedługo!
— Juliano!
Wyprostowała się, by spojrzeć na mnie; i dodała.
— Powiedz mi, co byś uczynił, gdybym ci umarła, nagle.
— Dziecko!
— Gdybym naprzykład jutro umarła?
— Ależ milcz!
I ująłem jej skronie i zacząłem całować jej usta, jej lica, oczy, czoło, włosy, pocałunkami szybkiemi, lekkiemi. Pozwalała się całować. Gdym przestał szepnęła:
— Jeszcze.
— Wróćmy do naszego pokoju — błagałem, pociągając ją.
Pozwoliła się wieść.
W naszym pokoju było okno otwarte. Wraz z światłem wpływała woń żółtych róż, kwitnących w pobliżu. Na tle jasnych obić drobne kwiaty błękitne tak zblakły, że ledwo były widoczne. Część ogrodu odbijała się w zwierciedle szafy, roztapiając się w zagadkowe oddalę. Rękawiczki, kapelusz, bransoleta Ju-liany leżąc.na stole zdawały się rozbudzać dawne życie miłosne, rozsiewać atmosferę poufności.
— Jutro, jutro musimy tu powrócić; nie później — rzekłem płonąc niecierpliwością, czując, że z wszystkich tych przedmiotów spływa ku mnie jakieś podrażnienie i pokusa. — Jutro tu spać musimy. Chcesz, nieprawdaż?
— Jutro!
— Rozpocząć miłość na nowo w tym domu, w tym ogrodzie, wśród tej wiosny... Rozpocząć miłość, jak-gdybyśmy nic o niej nie wiedzieli; odszukiwać pieszczoty nasze jedną po drugiej i znajdywać w każdej smak nowy, jakgdybyśmy nigdy jej nie kosztowali; mieć przed sobą tyle dni, tyle dni...
— Nie, nie Tullio; nie mówi się o przyszłości... Czy nie wiesz, żezły to znak? Dziś, dziś... Myśl o dniu dzisiejszym, o chwili, która mija...
I uścisnęła mnie nieprzytomnie, z ogniem nieprawdopodobnym i szalonemi pocałunkami zamknęła mi usta.
Zdało mi się, że słyszę dzwonki koni — rzekła Juliana, powstając. — Fryderyk przybywa. Nasłuchiwaliśmy. Musiała się mylić.
— Czy nie czas? — zapytała.
— Tak, jest około szóstej.
— O, mój Boże!
Nasłuchiwaliśmy znowu. Żaden turkot nie zapowiadał zbliżania się powozu.
— Lepiej byś wyszedł i popatrzał, Tullio.
— Wyszedłem z pokoju: zbiegłem ze schodów. Chwiałem się nieco, na oczach miałem mgłę; zdawało mi się jakby opar jakiś przysłaniał mi mózg. Przez małe boczne drzwi otaczającego muru zawołałem Ka-liksta, którego mieszkanie było w pobliżu. Spytałem go. — Powozu nie było widać jeszcze.
Stary miałby był ochotę pogadać ze mną.
— Wiesz, Kalikście, że wrócimy prawdopodobnie jutro, by tu zostać? — rzekłem.
Podniósł ramiona w górę na znak radości.
— Naprawdę?
— Naprawdę; będziemy mieli czas pogadać. Gdy zobaczysz powóz, przyjdź mnie uprzedzić. Bądź zdrów, Kalikście.
Pozostawiłem go, by wrócić. Z zamieraniem dnia wzmagał się krzyk jaskółek. Niebo było ogniste; przeszywały je tłumne, połyskujące roje.
— Cóż? — zapytała Juliana, odwracając się od zwierciadła, przed którem stała, ubierając kapelusz.
— Nic.
— Popatrz na mnie. Czym jeszcze bardzo rozburzona.
— Nie.
— Lecz moja twarz. Spojrzyj.
Zdawało się rzeczywiście jakby powstała z trumny tak była zmieniona.
— A jednak żyję — dodała, starając się uśmiechnąć.
— Cierpisz?
— Nie, Tullio. A jednak, nie wiem. Zdaje mi się jakbym cała była pusta, jakbym miała głowę pustą, żyły puste, serce puste... Możesz powiedzieć, że dałam ci to wszystko. Nie zostawiłam dla siebie, widzisz, nic prócz pozoru ledwo życia...
Uśmiechała się dziwnie wymawiając te słowa; uśmiech jej słaby i zagadkowy zmącił mi duszę, wzbudzając nieokreślony niepokój. Byłem zbyt oszołomiony rozkoszą, zbyt ogłuszony upojeniem; sprawność mego umysłu była ociężała, świadomość ma przytłumiona. Nie przenikało mnie jeszcze żadne złowieszcze podejrzenie. Jednak patrzałem na nią z uwagą, badałem ją zatrwożony nie wiedząc dla czego.
Zwróciła się znowu ku zwierciadłu i włożyła kapelusz; potem podeszła do stołu biorąc branzoletę i rękawiczki.
— Jestem gotowa — rzekła.
Zdawała się szukać jeszcze czegoś spojrzeniem. Dodała: fi ii
— Miałam parasolkę; nieprawdaż?
— Tak sądzę.
— Widzisz: musiałam ją zostawić na dole, na ławce przy stawie.
— Pójdziemy jej szukać?
— Jestem zbyt znużona.
— Więc pójdę sam.
— Nie. Zawołaj Kaliksta.
— Ja pójdę. Narwę ci kilka gałęzi bzu i pęk żółtych róż. Chcesz?
— Nie. Daj pokój kwiatom...
— Chodź. Usiądź tymczasem. Fryderyk spóźni się może.
Przysunąłem dla niej fotel ku balkonowi; opadła nań bezwładnie.
— Jeżeli jednak zejdziesz — rzekła — to popatrz, czy płaszcz mój jest u Kaliksta. Nie został przecie w powozie, nieprawdaż? Zimno mi trochę.
Wstrząsnęła się rzeczywiście.
— Czy mam zamknąć balkon?
— Nie, nie. Pozwól mi patrzeć na ogród. Jakże piękny jest o tej godzinie! Widzisz? Jak piękny!
Ogród złocił się niepewnie tu i tam. Kwitnące szczyty bzowych drzew przybierały barwę żywego fioletu; a reszta kwietnych gałęzi, falująca zbitą szaromo-drą gęstwą, zdawała się jak jedwab mieniący. Wierzby babilońskie pochylały nad stawem łagodne swe czoła; a woda przeświecała przez nie połyskiem perłowej macicy. Nieruchomy ten połysk i te skarżące się drzewa i ten las kwiecia miękkiego zestrajały się tej konającej godziny w bajeczną, czarodziejską, nierzeczywistą wizyę.
Oboje trwaliśmy przez chwil kilka w milczeniu, pod czarem tych cudów. Nieokreślony smętek wsączał się w mą duszę; pomroczna rozpacz utajona na dnie wszelkiej miłości człowieczej budziła się w mej głębi. W obliczu tego wymarzonego widowiska moje znużenie cielesne, przytępienie mych zmysłów obciążały mnie; opanowało mnie przygnębienie, niezadowolenie, niewyraźna skrucha, uczucia, które następują po ustaniu zbyt silnej, zbyt długiej rozkoszy. Cierpiałem.
Juliana rzekła jak we śnie.
— Oto teraz chciałabym zamknąć oczy i nie otworzyć ich więcej.
Dodała wstrząsnąwszy się dreszczem:
— Tullio, zimno mi. Chodź.
Rozpostarta w fotelu, wkuliła się w siebie, jak gdyby chcąc oprzeć się wstrząsającym ją dreszczom. Twarz jej, szczególnie wokoło nozdrzy posiadała przeźroczy-stość pewnych żółtawych alabastrów. Cierpiała.
— Czujesz się niezdrowa, biedna duszo — rzekłem stroskany, zmieszany nieco, patrząc na nią uważnie.
— Zimno mi. Chodź. Przynieś mi płaszcz, prędko... Proszę.
Zbiegłem do Kaliksta, kazałem dać sobie płaszcz. Wróciłem szybko.
— Dobrze mi, tak.
— Idę po parasolkę. Gdzieś ją zostawiła?
— Nie. Poco?
Miałem dziwną chęć by powrócić tam, do starego kamiennego siedziska, na miejsce naszego pierwszego odpoczynku, gdzie ona płakała, gdzie wymówiła trzy słowa: „Tak, jeszcze bardziej...“ Byłże to pociąg sentymentalny? Byłaż to ciekawość nowego wrażenia? Byłże to czar, który wywierał na mnie tajemniczy widok w tej ostatniej godzinie?
— Idę i wracam w tej chwili — rzekłem.
Wyszedłem. Gdym był pod balkonem, zawołałem:
— Juliano!
Ukazała się. Dotąd widzę oczyma duszy najwyraźniej to nieme zmierzchowe zjawisko; tę postać wysoką, którą jeszcze wyższą czyniła długość amarantowego płaszcza i na tle ciemnej barwy tę bladą twarz. (Słowa Jakóba do Amandy przylgnęły w duszy mej do tego niezatartego obrazu: „Jakżeś blada dziś wieczór, Amando! Rozprułażeś żyły swe, by szatę swoją ubarwić?“)
Cofnęła się; lub by rzec lepiej, by wyrazić uczucie, którego doznałem: zniknęła, ja zaś poszedłem szybko ścieżką, bez jasnej świadomości, co mnie gnało. Kroki moje dzwoniły mi w mózgu. Byłem tak nieprzytomny, że musiałem przystanąć, by rozpoznać ścieżki. Skąd pochodziło to ślepe wzburzenie? Może prosty fizyczny był tego powód: szczególny stan moich nerwów. Tak myślałem. Niezdolny do wysiłku zastanowienia się, do porządnego badania, do skupienia się byłem igraszką swych nerwów odzwierciedlających wrażenia, które wywoływały zjawiska o tak niesłychanej mocy, jak w ha-lucynacyi. Atoli niektóre myśli wybijały się ponad inne tak jasno, tak wyraźnie, że wzmagały jeszcze uczucie owego pomieszania, które wzbudziło się już we mnie z powodu niektórych nieprzewidzianych wydarzeń. — Juliana nie byłaby mi się dnia tego wydała taką, jaką musiałaby mi się wydać, gdyby była znaną mi istotą, „dawną Julianą“. W pewnych okolicznościach nie odnosiła się do mnie tak, jak tego oczekiwałem. Coś obcego, ciemnego, kurczowego, przesadnego zmieniło i zniekształciło jej istotę. Należałoż zmiany te przypisać chorobliwemu stanowi jej organizmu? „Jestem chora, jestem bardzo chora“, powtarzała kilkakroć jakby dla usprawiedliwienia. Niewątpliwie, choroba sprowadza zmiany głębokie, może istotę ludzką zmienić nie do poznania. Lecz jakaż była jej choroba? Czy dawna, której nie zniszczyło żelazo chirurga, może skomplikowana? Nieuleczalna? „Kto wie, czy nie umrę ci prędko!“ rzekła z dziwnym naciskiem, który mógł być proroczy. Kilkakroć mówiła o śmierci. Wiedziałaż, że nosi w sobie zaród śmierci? Byłaż opanowana zło-wieszczem przeczuciem? Może przeczucie to zażegło w niej ten żar posępny niby rozpaczy, szaleństwa w objęciach moich? Wielki i nagły blask szczęścia uczynił może prześladujące ją widmo bardziej wi-docznem, straszniejszem?...
„Więc mogłaby umrzeć! Śmierć może ją więc dopaść nawet w ramionach moich, pośród szczęścia! — myślałem w lodowatym strachu, który powstrzymał na chwil kilka me kroki, jakgdyby niebezpieczeństwo już czyhało, jakgdyby Juliana przeczuła prawię mówiąc: „Gdybym naprzykład jutro już nie żyła?“
Wilgotny zmierzch zapadał. Czasem powiew przeciągał przez krzewy, naśladując szelest, jakgdyby szybko-nogie przebiegały zwierzęta. Kilka rozproszonych jaskółek wydawało jeszcze krzyk, przecinając powietrze, jak kamienie z procy. Zachodni nieboskłon świecił jeszcze jak odblask wielkiej złowieszczej kuźni.
Doszedłem aż do siedziska, znalazłem parasolkę; nie zatrzymałem się, aczkolwiek świeże, tak żywe, gorące jeszcze wspomnienia poruszały mi duszę. Tu opadła słaba, zwyciężona. Tu rzekłem jej pełne znaczenia słowa, uczyniłem upajające wyznanie: „Byłaś w mym domu, gdy ja szukałem cię w dali;“ tu wypiłem z warg jej to westchnienie, które duszę mą wzniosło na szczyt radości; tu zcałowałem jej pierwsze łzy i słyszałem jej łkanie i wymówiłem ciemne pytanie: „Może późno? Zapóźno?“
Kilka upłynęło godzin, a już to wszystko tak było odległe! Kilka upłynęło godzin a zdało się, że szczęście już znikło! W innem mniej strasznem znaczeniu powtarzałem w duszy pytanie: „Może późno? Zapóźno?“ 1 niepokój mój wzrastał; i to światło zmierzchowe, to milczące zapadanie zmroku, te podejrzane szmery w zaćmionych już gąszczach i wszystkie te złudne majaki zmierzchu przybierały w mym duchu posępne znaczenie. „Gdyby naprawdę było zapóźno? Gdyby naprawdę czuła się skazaną, wiedziała, że śmierć nosi w sobie? Znużona życiem, znużona cierpieniem, niczego już nie spodziewając się odemnie, nie mając odwagi zabić się od razu bronią lub trucizną, pielęgnowała może, wspomagała swą chorobę tajemnie, by ją podsycić, pogłębić, nieuleczalną uczynić. Chciała zwolna, tajemnie dojść do wyzwolenia, do kresu. Pilnie bacząc na siebie, poznała swą chorobę dokładnie; i teraz wie, jest pewna, że musi uledz; wie może, że miłość, rozkosz, pocałunki moje przyspieszą dzieło. Powracam do niej na zawsze; szczęście niespodziewane otwiera się przed nią; kocha mnie i wie, że jest bezgranicznie kochana; pewnego dnia sen staje się nam rzeczywistością. I oto jedno słowo ciśnie jej się na wargi: umrzeć! — Pomieszane przeciągały przedemną okropne obrazy, które dręczyły mnie podczas owych dwuch oczekiwania pełnych godzin w dzień chirurgicznej operacyi, gdy mi się wydawało, że mam przed oczyma wszystkie owe przerażające spustoszenia, które szerzy choroba w kobiecem łonie, tak wyraźne, jak figury w moim anatomicznym atlasie. I jeszcze inne, dawniejsze wspomnienie wróciło mi z większą jeszcze dokładnością: — pokój w cieniu, okno szeroko otwarte drżące firanki, niespokojny płomyk świecy naprzeciw zwierciadła, złowróżbne widoki, i ona, Juliana, stoi o szafę oparta, wijąc się kurczowo, jakgdyby zażyła trucizny... I głos oskarżający, ten sam głos, znowu powtórzył: „Dla ciebie, dla ciebie chciała umrzeć. Ty, tyś ją popchnął do śmierci“.
Ślepem zdjęty przerażeniem, jakimś strachem panicznym, jakgdyby obrazy te niewątpliwą posiadały rzeczywistość, począłem biedź ku domowi.
Wzniosłem oczy i ujrzałem dom bez życia, otwory okien i balkonów pełne cienia.
— Juliano — zawołałem z najwyższym niepokojem wbiegając na schody, jakby w obawie, że nie zdążę jej już zobaczyć.
Co mi było? Co to był za obłęd?
Dysząc przybiegłem ciemne schody. Wpadłem do pokoju.
— Co się stało? — zapytała Juliana powstając.
— Nic, nic... Zdawało mi się, żeś wołała. Biegłem trochę. Jak ci jest?
— Tak mi zimno Tullio; tak zimno. Dotknij mych rąk.
Podała mi ręce. Były jak z lodu.
— Jestem cała tak zziębnięta...
— Mój Boże! Jakże mogło ci stać się tak zimno? Co mam uczynić, by cię rozgrzać?
— Nie troskaj się, Tullio. To nie pierwszy raz... To trwa całemi godzinami. Nic nie pomoże. Trzeba czekać aż minie... Lecz czemuż się Fryderyk tak spaźnia? Już prawie noc.
Opadła znowu na fotel, jakgdyby słowa te wyczerpały wszystkie jej siły.
— Teraz zamykam — rzekłem, zwracając się do balkonu.
— Nie, nie; zostaw otworem... To nie powietrze mnie tak ziębi. Potrzeba mi nawet powietrza... Chodź raczej tu, obok mnie. Siądź na tym stołku.
Ukląkłem. Febrycznym ruchem przesunęła po głowie mej lodową swą rękę, szepcąc.
— Biedny mój Tullio.
— Lecz powiedz mi Juliano, serce, duszo — wykrzyknąłem tracąc panowanie nad soba — powiedz mi prawdę. Ukrywasz coś przedemną. Coś jest, z pewnością, czego mi wyznać nie chcesz: jakaś myśl uporczywa tu, na czole twem, jakiś cień, który nie opuszcza cię, odkąd jesteśmy tu, odkąd jesteśmy... szczęśliwi. Jesteśmyż naprawdę szczęśliwi? Czy jesteś, możesz być szczęśliwa? Powiedz mi prawdę, Juliano! Pocóżbyś miała mnie łudzić? Tak, to prawda; byłaś chora, jesteś chora; to prawda. Lecz to nie to; nie. To coś innego, czego nie rozumiem, czego nie znam... Powiedz mi prawdę, choćby prawda nawet zmiażdżyć mnie miała... Dziś rano, gdy łkałaś, spytałem cię: „Czy za późno?“ A tyś mi odpowiedziała: „Nie, nie...“ I uwierzyłem ci. Lecz nie możeż być za późno z innego powodu? Coś nie pozwala ci rozkoszować się tem wielkiem szczęściem, które dziś nam się otwarło. To znaczy: coś, o czem wiesz, co masz na myśli... Powiedz mi prawdę!
I patrzałem w nią silnie; a gdy trwała w milczeniu, po chwili nie widziałem nic, jeno jej oczy rozszerzone, niezwykle rozszerzone, smutne i nieruchome. Wszystko wokoło znikło. 1 musiałem przymknąć powieki, by pozbyć się uczucia przerażenia, którem mnie przejmowały te oczy. Jak długo trwała ta przerwa? Godzinę? Chwilę?
— Jestem chora — rzekła w końcu, niepokojąco powoli.
— Lecz jak chora? — wyjąkałem nieprzytomny, sądząc, że słyszę w dźwięku tych dwuch słów wyznanie odpowiadające memu podejrzeniu. — Jak chora? Śmiertelnie?
Nie wiem w jaki sposób, nie wiem jakim głosem, z jakim gestem to ostateczne wymówiłem pytanie; nie wiem nawet, prawdziwie, czy całe z warg moich wyszło, czy je całe słyszała.
— Tullio, nie; nie chciałam rzec tego, nie, nie... Chciałam powiedzieć, że nie moją jest winą, że jestem taka, trochę dziwna... Nie moja to wina... Musisz być wyrozumiały dla mnie, musisz mnie znosić taką, jaką jestem... Niczego, sądzę, nie ukrywam... Mogę jeszcze wyzdrowieć; nieprawdaż? Będziesz dobry... Chodź tu. Tullio, duszo moja. I ty jesteś trochę dziwny, zda mi się, podejrzliwy... Przestraszasz się łatwo; bledniesz; kto wie, co sobie wyobrażasz... Chodź tu; pocałuj mnie... Jeszcze raz... jeszcze raz... Tak. Całuj mnie; rozgrzej mnie... Zaraz nadjedzie Fryderyk.
Mówiła przerywanie, nieco ochryple, z owym nie-wysłownym, pieszczotliwym, czułym, niespokojnym wyrazem, który miała już kilka godzin przedtem, na ławce, chcąc mnie uspokoić, pocieszyć. Całowałem ją. Ponieważ fotel był szeroki i nizki, ona zaś była szczupła, więc uczyniła mi miejsce u swego boku i tuliła się do mnie drżąca; ujęła jedną ręką skraj swego płaszcza i okryła mnie. Spoczywaliśmy jak na leżu, objęci uściskiem, pierś przy piersi, mieszając wzajem oddechy. 1 myślałem: „Gdybyż mój oddech, dotknięcie moje mogły w nią wlać całe me ciepło!“ I wysilałem złudnie wolę, aby w nią wpoić swe ciepło.
— Dziś wieczór — szepnąłem — dziś wieczór, w twem łóżku, ogrzeję cię lepiej. Nie będziesz już drżała...
— Tak, tak.
— Zobaczysz, jak trzymać cię będę. Uśpię cię. Będziesz noc całą spać na mojem sercu...
— Tak.
— Będę czuwał nad tobą, będę pił twój oddech, będę czytał ci z twarzy sny twoje. Może wymówisz me imię przez sen...
— Tak, tak.
— Wtedy, mówiłaś w nocy przez sen. Jakżeś była piękna! Ach, twój głos! Ty nie wiesz... Głos, którego nia mogłaś słyszeć i który ja sam znam tylko, ja sam... I usłyszę go znowu! Kto wie, co mi powie! Może wymówisz moje imię. Jakże kochane jest poruszenie twych warg, gdy wymawiasz u w mojem imieniu! Zda się, jak tchnienie pocałunku... Wiesz otem? A ja szepnę ci kilka słów w ucho, by wtargnąć w twoje marzenie. Pamiętasz, wtedy, gdym czasem rano odgadywał, co ci się śniło? O, zobaczysz, duszo moja: będę jeszcze tkliwszy niż wtedy. Zobaczysz do jakiej jestem zdolen czułości, by cię uleczyć. Będziesz tyle potrzebować czułości, biedna duszo...
— Tak, tak — powtarzała każdym razem bezsilnie, wzmagając moje ostatnie złudzenie i zwiększając to ociężałe upojenie, którem przejmował mnie własny mój głos i ułuda, żem ją nim uśpił, jak śpiewką roz koszną.
— Słyszałaś? — zapytałem powstając, by lepie; słyszeć.
— Co? Fryderyk?
— Nie. Słuchaj.
Ogród rozpłynął się w kłąb fioletu, przerywanego stłumionym odblaskiem stawu. Na skraju nieba świeciła trójbarwna smuga świetlna: krwawa u dołu, potem żółta, potem zielona zielenią wiednącej rośliny. W zmierzchowej ciszy rozbrzmiewał głos płynny i silny, podobny do preludyum fletu.
Słowik śpiewał.
— Jest na wierzbie — szepnęła Juliana.
Nasłuchiwaliśmy wpatrzeni w dal nieboskłonu blednącego pod martwym popiołem wieczoru. Dusza ma trwała w zawieszeniu, jakby oczekiwała od tego śpiewu jakiegoś objawienia miłości. Czego doświadczała w tej chwili oczekiwania u boku mego ta biedna istota? Jakiego szczytu bolu dosięgła ta biedna dusza?
Słowik śpiewał. Najpierw był to jakgdyby wybuch śpiewnej radości, wytrysk trylów lekkich, które opadały na ziemię z dźwiękiem pereł odbijających się od szkieł harmoniki. Nastąpiła przerwa. Potem wzbił się tryl zręczny, przedłużany przedziwnie, jakby miał być dowodem siły, napadem junactwa, wyzywem dla nieznanego współzawodnika. 1 druga przerwa. Temat trzy-nutowy, jak pytajnik uczucia, przebiegał łańcuch lekkich waryacyi, powtarzając drobne pytanie pięć czy sześć razy, modulując je jakby na fletni trzcinowej, jak na pastuszej fujarce. Śpiew stawał się elegijny, przechodził w tonacyę molową, łagodniał w westchnienie, słabnął w zew skargi, wyzdwaniał smutek samotnego kochanka, stroskaną tęsknotę, oczekiwanie daremne, wyrzucił dźwięk ostatni, nagły, niespodziany, jak trwogi krzyk i zgasł. Znów przerwa dłuższa. Potem dał się słyszeć ton, który nie z tej samej, zdało się, pochodził piersi, tak pokorny, lękliwy, błagalny, tak podobny do kwilenia nowonarodzonego pisklęcia, do ćwierkania wróbelka; potem z giętkością przedziwną przeszedł ten wyraz dziecinny w kolejność nut coraz szybszych, które skrzyły się w potokach trylów, drżały w kry-sztalnych spadkach, roztapiały się w zuchwałych pasażach, słabły, rosły, najwyższych dosięgając wyżyn. Śpiewak upajał się swą pieśnią, czyniąc przerwy tak krótkie, że ledwo dźwięków ustało zcichanie, a wytryskała już nowa upojność melodyi coraz innej, namiętnej i słodkiej, zgłuszonej i rozdzwonnej, lekkiej i ważkiej, przerywanej już to głuchym jękiem, lamentem prośby, już to nagłym wyskokiem liryzmu, najwyższej żarliwości. Zdało się, że i ogród słucha, że niebo schyla się ku smętnemu drzewu, w którego wierzchołku pieśniarz niewidzialny wylewał fale poezyi. Las kwiatów oddychał głęboko, lecz cicho. Żółta smuga trwała ociągliwie na skłonie zachodu; a to ostatnie spojrzenie dnia było smętne i groźne. Lecz w górze wzeszła gwiazda migocąca i żywa, jak kropla rosy wilgotna.
— Jutro? — szeptałem prawie bezwiednie, odpowiadając wewnętrznemu niepokojowi słowem, które zawierało dla mnie tyle obetnie.
Powstaliśmy nieco, by słuchać i przetrwaliśmy w tej postawie chwil kilka, zadumani. Nagle uczułem, że głowa Juliany opadła na me ramię, ciężko jak rzecz nieżywa.
— Juliano! — krzyknąłem przerażony — Ju-liano!
I wskutek poruszenia mego głowa ta ku tyłowi opadła, ciężko jak rzecz nieżywa.
— Juliano!
Nie słyszała. Gdym ujrzał trupią bladość tej twarzy, którą oświecały ostatnie żółtawe blaski z balkonu, pochwyciła mnie myśl przeraźliwa. Nieprzytomny, opu ściłem bezwładną Julianę na fotel, i wołając ją nieustannie po imieniu, zacząłem kurczowemi palcami rozpinać jej suknię na piersiach, by wyczuć bicie jej serca...
I wesoły głos brata mojego zawołał:
— Turkawki, gdzieście?
Odzyskała wkrótce przytomność. Mogąc zaledwie trzymać się na nogach, chciała zaraz wsiadać do powozu, by wracać do Badioli.
Teraz, okryta naszemi pledami, siedziała milcząca i skulona na swem miejscu. Ja i brat mój patrzaliśmy kiedy niekiedy na siebie, niespokojni. Woźnica popędzał konie. A ostry kłus brzmiał głośno w ulicy, ujętej tu i ówdzie kwietnemi ostrokołami. Był wieczór kwietniowy, przedziwnie łagodny, a niebo czyste.
Kiedy niekiedy pytaliśmy z Fryderykiem.
— Jak ci jest Juliano?
Odpowiadała: — — Ot, tak... nieco lepiej.
— Zimno ci?
— Tak... trochę.
Odpowiadała z widocznym wysiłkiem. Zdało się, że pytania nasze ją drażnią, tak, że gdy Fryderyk usiłował rozbudzić jakąś rozmowę, rzekła w końcu:
— Wybacz, Fryderyku... Mówienie sprawia mi przykrość.
Ponieważ powóz był osłonięty, więc siedziała w cieniu, nieruchoma pod nakryciem. Często pochylałem się ku niej, by ujrzeć jej twarz, w mniemaniu, że zasnęła lub w obawie, czy znowu nie omdlała. Każdym razem doznawałem nieoczekiwanego wrażenia przestrachu widząc, że oczy jej w cieniu są szeroko otwarte i nieruchome.
Zapadło drugie milczenie. Ja i Fryderyk umilkliśmy także. Kłus koni zdawał mi się nie dość szybki. Chciałem rozkazać woźnicy popędzić je cwałem.
— Popędzaj, Janie.
Była prawie godzina dziesiąta, gdyśmy wrócili do Badioli.
Matka moja oczekiwała nas, zaniepokojona spóźnieniem. Widząc Julianę w tym stanie rzekła:
— Myślałam sobie, że zmęczenie jej zaszkodzi...
Juliana chciała ją uspokoić:
— To nic, mamo... Zobaczysz, że rano będę zdrowa. Trochę znużenia...
Lecz ujrzawszy ją w świetle zawołała przerażona:
— Boże mój! Boże! Twarz twoja może przestraszyć... Nie możesz ustać na nogach... Edyto, Krystyno prędko, biegnijcie zagrzać jej łóżko. Chodź, Tullio, zanieśmy ją na górę...
— Ależ nie, nie, — opierała się Juliana — nie przestraszaj się, mamo, to przecie nic...
— Pojadę powozem do Tussi po lekarza — ofiarował się Fryderyk. — Za pół godziny będę z powrotem.
— Nie, Fryderyku, nie! — krzyknęła Juliana gwałtownie, prawie — nieprzytomna. Nie chcę. Lekarz nie może mi nic pomódz. Ja wiem, co mam zażyć. Mam wszystko u siebie. Chodźmy, mamo. Mój Boże! Jakże przestraszacie się łatwo! Chodźmy, chodźmy...
I zdało się, że nagle odzyskała wszystkie siły. Postąpiła sama kilka kroków. Na schodach podtrzymy wałem ją ja i matka. W pokoju chwyciły ją kurczowe, wymioty które trwały kilka minut. Kobiety poczęły ją rozbierać.
— Odejdź, Tullio, odejdź — prosiła mnie. — — Powrócisz później zobaczyć mnie. Mama zostanie tymczasem. Nie troskaj się...
Wyszedłem. Zatrzymałem się w jednym z przyległych pokoi i usiadłem na kanapie czekając. Słyszałem skrzętne kroki kobiet; trawiła mnie niecierpliwość. „Kiedyż będę mógł wejść? Kiedyż będę mógł sam z nią pozostać? Będę czuwał przy niej; całą noc pozostanę u jej łóżka. Może za kilka godzin uspokoi się, może czuć się będzie lepiej. Może uda mi się ją uśpić, gładząc jej włosy. Kto wie! Po chwili, między jawą i snem, powie mi: „Chodź!“ Wierzyłem dziwnie w potęgę mych pieszczot. Miałem jeszcze nadzieję, że noc ta słodko się skończy. I wciąż jeszcze w niepokój, którym mnie napełniało cierpienie Juliany, wciskał się obraz zmysłowy, zmieniając się w wizyę jasną i trwałą. „Biała jak jej koszula, przy świetle lampy palącej się poza zasłonami alkowy budzi się ona z pierwszego krótkiego snu, patrzy na mnie wpółotwartemi oczyma, stęskniona, szepcąc: „Chodź i ty spać“...
Wszedł Fryderyk.
— Więc? — rzekł ze współczuciem. — Zdaje się, że nic wielkiego. Mówiłem właśnie na schodach z miss Edytą. Może zejdziesz zjeść cokolwiek? Na dole nakryli do stołu...
— Nie, nie jestem teraz głodny. Może później... Czekam, aż mnie przywołają...
— Pójdę tymczasem, jeśli nie jestem potrzebny.
— Idź, Fryderyku. Zejdę później. Dziękuję.
— Ścigałem go wzrokiem, jak się oddalał. I znowu dobry brat wlał we mnie uczucie ufności; znowu wezbrało mi serce.
Minęło około trzech minut. Zegar wahadłowy, naprzeciw mnie na ścianie, odmierzał je tykaniem. Wskazówka znaczyła trzy na jedenastą. Gdym powstał niecierpliwy, by udać się do pokoju Juliany, weszła matka moja i rzekła cichym głosem.
— Uspokoiła się. Potrzebuje spoczynku. Biedna córeczka.
— Mogę pójść? — zapytałem.
— Tak, idź; lecz daj jej spocząć.
Gdym się ruszył, przywołała mnie z powrotem.
— Tullio!
— Co, mamo?
Rzekła z wahaniem.
— Powiedz mi... Czy rozmawiałeś od czasu ope-racyi z lekarzem?
— O tak, nieraz... Dlaczego?
— Czy uspokoił cię co do niebezpieczeństwa...
Zawahała się.
—...co do niebezpieczeństwa grożącego Julianie w razie nowego rozwiązania?
Nie rozmawiałem; nie wiedziałem co odpowiedzieć.
Zmieszany, powtórzyłem:
— Dlaczego?
Znowu zawahała się.
— Nie zauważyłeś, że Juliana jest przy nadziei?
Wstrząśnięty jakby ciosem obucha w pierś, nie pojąłem odrazu prawdy.
— Przy nadziei — jęknąłem.
Matka moja ujęła mnie za ręce.
— Więc, Tullio?
— Nie wiedziałem...
— Lecz przestraszasz mnie. Więc lekarz...
— Tak, lekarz...
— Chodź, Tullio, siadaj.
I pociągnęła mnie na kanapę. Patrzała na mnie zaniepokojona, czekając, bym mówił. Przez chwil kilka nie widziałem jej wcale, choć miałem ją przed oczyma, jaskrawe światło rozbłysło nagle w mym duchu; i ujrzałem dramat.
Kto dał mi siłę odporu? Kto ustrzegł rozumu mego? Może w samym nadmiarze bolu i przerażenia znalazłem moc bohaterską, która mnie ocaliła.
Zaledwo odzyskałem równowagę zmysłów i świadomość otoczenia, ujrzałem matkę, patrzącą na mnie z niepokojem; i zrozumiałem, że przedewszystkiem matkę uspokoić muszę.
Rzekłem jej.
— Nie wiedziałem... Juliana nic mi nie rzekła. Nie zauważyłem nic... To niespodzianka. Tak, lekarz mówił mi o pewnem niebezpieczeństwie... Dlatego wiadomość ta takie zrobiła na mnie wrażenie... Wiesz, Juliana jest teraz tak słaba... Lecz w rzeczywistości lekarz nie mówił o niczem zbyt groźnem; bo gdy się operacya udała... Zobaczymy. Wezwiemy go; poradzimy się...
— Tak, tak, to konieczne.
— Lecz ty, mamo, jesteśże swego pewna? Czy ci Juliana zwierzyła się może? Czy też...
— Zauważyłam to, wiesz, po zwykłych objawach. Niepodobna się mylić. Jeszcze przed dwoma trzema dniami Juliana zaprzeczała, lub twierdziła conajmniej, że nie jest pewna... Wiedząc jak łatwo cię zmartwić, prosiła, by nic ci na razie nie mówić. Lecz chciałam cię uwiadomić... Wiesz, jak lekkomyślną jest Juliana względem swego zdrowia! Widzisz: Zamiast się po lepszać, zdaje mi się, że pogarsza się jej tu z dnia na dzień; dawniej wystarczał tydzień na wsi, by ją do kwitnącego stanu zdrowia przywrócić. Pamiętasz?
— Tak, to prawda.
— Nie ma zbytniej przezorności w takich razach. Musisz natychmiast napisać do doktora Vebesti.
— Tak, natychmiast.
A czując, że nie mogę dłużej panować nad sobą, powstałem dodając:
— Idę do Juliany.
— Idź. Lecz daj jej dziś wieczór spocząć, nie budź jej. Idę na dół. Lecz później wrócę.
— Dziękuję, mamo.
I dotknąłem ustami jej czoła.
— Synu błogosławiony! — szeptała, odchodząc.
Na progu przeciwległych drzwi stanąłem i odwróciłem się; i widziałem jak znikała jej droga, prosto jeszcze trzymająca się postać, tak szlachetna w tej czarnej sukni.
Doznawałem nieopisanego wrażenia, jakiegobym może doświadczał, gdyby cały dom zawalił się z trzaskiem. Wszystko we mnie zawaliło się, runęło bezwładnie.
Któż nieraz nie słyszał takiego zdania ludzi nieszczęśliwych: „W godzinie tej przeżyłem lat dziesięć“. Wydaje się to nie do pojęcia. Lecz ja to rozumiem. Nie przeżyłemże więcej niż lat dziesięć podczas kilku minut tej prawie spokojnej rozmowy mej z matką? Przyspieszenie wewnętrznego życia ludzkiego jest naj-przedziwniejszem, najstraszniejszem na świecie zjawiskiem.
Cóż miałem teraz czynić? Opadały mnie szalone pomysły, uciec daleko w noc lub zamknąć się w swym pokoju, i w samotności dumać o swem nieszczęściu, pojąć cały jego ogrom. Lecz oparłem się temu. Wyż szość natury mojej objawiła się tej nocy. Udało mi się z tego dzikiego bolu wydźwignąć właśnie męstwo swoje. I myślałem: — „Żaden postępek mój nie śmie się wydać dziwnym ani matce mojej, ani bratu, ani komukolwiek w tym domu“.
Przed wejściem do pokoju Juliany zatrzymałem się, nie mogąc opanować fizycznego drżenia, które mną wstrząsało. Słysząc jednak w sieni odgłos zbliżających się kroków, wszedłem stanowczo.
Miss Edyta wyszła na palcach z alkowy. Dała mi znak milczenia. Rzekła cichym głosem:
— Zasypia.
Lampa wisząca na środku powały rzucała równe światło. Na jednem z krzeseł leżał płaszcz amarantowy; na drugiem gorset z czarnego atłasu, który Juliana zdjęła w Willi Bzów w chwili krótkiej mej nieobecności; na innem szara suknia, ta sama, w której z takim wdziękiem poruszała się wśród krzewów przepysznego bzu. Widok tych rzeczy wstrząsnął mną tak silnie, że znowu uczułem gwałtowną chęć ucieczki. Zwróciłem się ku alkowie, rozchyliłem zasłony; ujrzałem łóżko, ujrzałem na poduszce pyszną gęstwę włosów, nie twarz; ujrzałem kształt wyciągniętego pod nakryciem ciała. Ohydna prawda przedstawiła się duchowi memu w najstrętniejszej brutalności. „Posiadał ją inny, poczęła z nasienia innego, nosi w łonie płód innego“. I pasmo najobrzydliwszych cielesnych obrazów przedstawił się oczom mej duszy, których zamknąć nie mogłem. A nie były to tylko obrazy tego co się zdarzyło, lecz i tego, co siłą konieczności zdarzyć się miało. Musiałem widzieć jeszcze, z nieubłaganą dokładnością, przyszłą Julianę (mój sen, mój ideał!) zniekształconą olbrzymim brzuchem, brzemienną cudzołożnym płodem...
Któż mógłby okrutniejszą wymyślić karę? A wszystko było prawdą, wszystko było pewne!
Gdy boleść przewyższa siły, wówczas człowiek szuka mimowolnie w wątpieniu chwilowej ulgi w nie-znośnem cierpieniu; myśli: „Może się mylę, może nieszczęście nie jest tak wielkie, jak mi się wydaje, może cały ten ból jest niedorzeczny“. I gdy przedłuża tak przerwę w swej męce, zmącony duch jego dochodzi do dokładniejszego poznania rzeczywistości. Lecz mnie ani przez chwilę na myśl nie przyszło wąt pić; nie miałem ani chwili niepewności. Niemożliwem jest mi wyjaśnić zjawiska mej świadomości, która niezwykle jasną się stała. Zdawało się, jakgdyby drogą tajemnego spontanicznego procesu, odbywającego się w jakiejś wewnętrznej ciemniejszej dziedzinie, wszystkie niezauważone znaki, do tej strasznej odnoszące się sprawy, zszeregowały się razem, tworząc logiczną, zwartą, pełną związku, ostateczną, nieodpartą wiedzę, która nagle teraz jawną mi się stała, wstępując w moją świadomość z szybkością przedmiotu, który niewię-ziony już na dnie nieznanemi więzami, wypływa na wody powierzchnię, tam trwa i pozostaje nie mogąc już zatonąć. Wszystkie oznaki, wszystkie dowody zostały uporządkowane. Nie musiałem zadawać sobie żadnego wysiłku by szukać ich, wybierać i łączyć. Dalekie, nic nie znaczące fakty w nowem ukazywały się świetle, strzępy niedawnego życia nową przybierały barwę. Niezwykły wstręt Juliany do kwiatów, do woni, jej osobliwe zaniepokojenia, jej źle ukrywane nudności, jej nagłe blednięcia, ta chmura ustawicznej zadumy między brwiami, to niezmierne znużenie pewnych jej ruchów i paznokciem znaczone stronice w książce rosyjskiej, wyrzuty starego czynione hrabi Bezuchow, ostatnia prośba małej księżny Lizy i ów ruch, którym wzięła mi książkę z ręki; a potem sceny z Willi Bzów, łzy, westchnienia, zdania dwuznaczne, zagadkowe uśmiechy, i jakby złowieszcza płomienność, szaleńcza prawie zmienność uczuć, wywoływanie śmierci, wszystkie te oznaki ugrupowały się wokoło słów matki mojej, które wryły się w rdzeń mojej duszy.
Matka moja rzekła: „Niepodobna się mylić. Przed dwoma lub trzeba dniami Juliana zaprzeczała iub twierdziła conajmniej, że nie jest pewna.
Wiedząc jak łatwo cię zmartwić, prosiła, by ci nie mówić“... Prawda nie mogła być jasniejszą. Wszystko więc było teraz pewne!
Wszedłem do alkowy: zbliżyłem się do łóżka. Po-zamną zapadły zasłony; światło było stłumione. Niepokój zapierał mi odech, krew skrzepła w moich żyłach, gdym stanął u jej poduszki i pochylił się, by zblizka spojrzeć na głowę Juliany, nakrytą prawie zupełnie prześcieradłem. Nie wiem, coby się było stało, gdyby była w tej chwili podniosła twarz i przemówiła.
Czy spała? Jedynie czoło aż do brwi było odkryte.
Stałem chwil kilka czekając. Lecz czy spała? Nie ruszała się, leżąc na boku. Z ust prześcieradłem nakrytych nie dochodził do uszu mych żaden ślad oddechu. Jedynie czoło aż do brwi było odkryte.
Jak miałem się zachować, gdyby zauważyła mą obecność. Nie byłaż to chwila pytań, chwila rozmowy? Gdyby podejrzywała, że wszystko mi wiadomo, do jakiej ostateczności posunęłaby się tej nocy? Miałżebym udawać beztroską czułość, miałżebym okazywać zupełną nieświadomość, trwać w wyrazie uczucia, które przed czterema godzinami kazało mi w Willi Bzów wymawiać słodkie słowa: „Dziś wieczór, dziś wieczór w twem łóżku... Zobaczysz, jak trzymać cię będę. Uśpię cię. Będziesz noc całą spała na mem sercu“.
Błądząc pomieszanem spojrzeniem wokoło, ujrzałem na dywanie jej jasne drobne trzewiczki, na poręczy krzesła długie popielate jedwabne pończochy, podwiązki z mory, inny przedmiot tajemnej elegancyi, wszystkie te przedmioty, któremi rozkochane me oczy rozkoszowały się już, pośród niedawnej poufałości. I zazdrość zmysłowa żreć mnie poczęła tak wściekle, iż cudem powstrzymałem się, by się nie rzucić na Ju lianę budząc ją i krzycząc słowa szalone i okrutne, które poddawała mi nagła złość.
Cofnąłem się chwiejny i opuściłem alkowę. Myślałem w ślepem wzburzeniu: „Jak to skończymy?“
Zabierałem się do wyjścia. „Zejdę. Powiem matce, że Juliana śpi, że ma spokojny sen; powiem jej, że i ja potrzebuję spoczynku. Zamknę się w swoim pokoju. Jutro zaś“... Lecz pozostałem zmieszany, niezdolny przekroczyć progu, opadnięty przez tysiąc niepokojów. Zwróciłem się raz jeszcze ku alkowie w nagłem wzruszeniu, jakgdybym uczuł na sobie spojrzenie. Zdało mi się jakby zasłony zafalowały; lecz było to złudzenie. A jednak coś jak prąd magnetyczny wiało z za zasłon i przenikało mniej coś; czemu oprzeć nie mogłem. Dreszczem wstrząsany wszedłem drugi raz do alkowy.
Juliana leżała w tej samej postawie. Spała? Jedynie czoło aż do brwi było odkryte.
Usiadłem u głów łóżka; czekałem. Patrzałem na to czoło blade jak prześcieradło, delikatne i czyste jak hostya, siostrzane czoło, które tylekroć wargi me z czcią całowały pobożną, które tylekroć, całowały wargi mej matki.
Nie było na niem znaku skalania, dla oka było zawsze tem samem. A nic na świecie nie mogło już zmyć plamy, którą na bieli tej widziały oczy mej duszy.
Wróciło mi na pamięć słów kilka w najwyższem wymówionych upojeniu. „Będę czuwał nad tobą, będę sny twoje czytał z twej twarzy“. Odpowiedziałem: „Powtarzała każdym razem: — Tak, tak“. Spytałem samego siebie: „Co przyżywa ona w duszy? Jakie są jej zamysły? Co postanowiła?“ I patrzałem na jej czoło. I nie myślałem już o swej boleści, lecz cały oddałem się temu, by przedstawić sobie jej boleść, pojąć jej boleść.
Niewątpliwie, rozpacz jej musiała być nadludzka, bez przerwy, bez granic. Moja kara była zarazem jej karą, a dla niej była może karą jeszcze straszniejszą. Tam w Willi Bzów, na ścieżce, na ławce, w domu, czuła zapewne prawdę mych słów, czytała zapewne prawdę z mojej twarzy, wierzyła w mą niezmierną miłość.
„...Byłaś w domu moi m, gdy ja szukałem cię w dali. O powiedz mi: Czy wyznanie to nie warte wszystkich łez twoich. Nie chciałażbyś jeszcze więcej ich przelać za takie przeświadczenie?
„Tak, więcej jeszcze!...“
Tak odpowiedziała, tak odpowiedziała cała jej dusza, tchnieniem, które zaiste boskiem mi się wydało. „Tak więcej jeszcze!...“
Tak radaby była więcej łez przelać, większe wycierpieć męczarnie za to wyznanie. I gdy u stóp swoich widziała w większej niż kiedykolwiek namiętności męża, którego oddawna straciła i opłakiwała, gdy widziała otwierający się przed nią wielki raj nieznany, wtedy czuła się nieczystą, doznawała cielesnego wrażenia swej nieczystości, musiała znosić głowę mą na swem łonie, które zapłodnione było nasieniem innego. Zaprawdę, że też łzy jej nie zraniły oblicza mego! Że też mogłem pić je nie otruwszy się.
W jednej chwili przeżyłem na nowo cały dzień naszej miłości. Ujrzałem na nowo każdy wyraz, nawet najprzelotniejszy, na twarzy Juliany, w chwili naszego przyjazdu do Willi Bzów; i zrozumiałem wszystkie. Wielka światłość rozbłysła w mej duszy. „Ach, gdym jej mówił o jutrze, mówił o przyszłości! Jak strasznem dla niej słowem musiało być to jutro na moich wargach!“ I przyszła mi na myśl krótka rozmowa nasza na progu balkonu wobec cyprysu. Pokornie powtarzała z słabym uśmiechem: „Umrzeć!“ Mówiła o bli-zkim końcu. Zapytała: „Cobyś uczynił, gdybym ci nagle umarła? Gdybym na przykład jutro już nie żyła?“ Później w pokoju naszym tuląc się do mnie, zawołała: „Nie, nie, Tullio, nie mówi się o przyszłości... Myśl o dniu dzisiejszym, o chwili, która mija!“ Nie zdradzałożtyle postąpień, tyle słów — zamiaru śmierci, tragicznego postanowienia? Widocznem było, że postanowiła się zabić, że byłaby się zabiła może nawet tej nocy, przed jutrem nieuniknionem, nie mając żadnego innego wyjścia.
Gdy minęło przerażenie, którem przejęła mnie myśl o grożącem niebezpieczeństwie, spojrzałem w siebie samego: „Czy straszniejsze byłyby następstwa śmierci Juliany, czy dalszego jej życia. Ponieważ, co zburzone, naprawić się nie da, a przepaść jest bezdenna, to czyż nie lepiej wybrać natychmiastową katastrofę, niż niepewne przedłużenie strasznego dramatu?“ I w wyobraźni widziałem się obecnym przy wszystkich okresach macierzyństwa Juliany, widziałem nowonarodzoną istotę, intruza, który miał nosić moje nazwisko, który miał się stać moim dziedzicem, który przywłaszczać miał sobie pieszczoty mej matki, moich córek, mego brata. „Zaprawdę, jedynie śmierć przerwać może fatalny bieg tych wypadków; lecz pozostałożby samobójstwo tajemnicą? Jakim sposobem zabiłaby się Juliana? Dowiedziawszy się o dobrowolnej śmierci, co rzekłaby moja matka, mój brat? Jakim ciosem byłoby to dla mej matki? A Marya? A Natalia? I cóż wtedy począłbym z swem życiem?
Nie zdołałem rzeczywiście wyobrazić sobie życia swego bez Juliany. Kochałem tę biedną istotę nawet w jej nieczystości. Pomijając ów nagły napad gniewu, którym przejęła mnie zazdrość zmysłowa, nie odczuwałem jeszcze względem niej uczucia nienawiści, urazy czy pogardy. Nie przyszła mi żadna myśl zemsty. Przeciwnie, odczuwałem dla niej litość głęboką. Od początku brałem całą odpowiedzialność za jej upadek na siebie. Podtrzymywało mnie i wznosiło dumne uczucie wspaniałomyślności. „Umiała schylić głowę pod brzemię win moich, umiała cierpieć, milczeć. Dała mi przykład męskiej mocy, bohaterskiego wyrzeczenia się. Teraz na mnie przyszła kolej. Jam jej winien odpłatę. Winienem ją za wszelką ocalić cenę.“ 1 to podniesienie duszy, ta dobroć od niej mi się udzielała.
Patrzałem na nią z blizka. Pozostawała nieruchomo zawsze jeszcze w tej samej postawie, z odkrytem czołem. Myślałem: „Czy śpi? A jeśli udaje tylko, że śpi, by oddalić wszelkie podejrzenie, by wydać się spokojną, by ją zostawiono samą? Niewątpliwie, jeśli zamysłem jej jest nie dożyć jutra, więc używa dla wykonania go wszelkich sprzyjających sposobów. Udaje, że śpi. Gdyby sen był naturalny, nie byłby tak spokojny, tak silny wobec jej tak rozstrojonych nerwów. Teraz poruszę ją...“ Lecz zawahałem się. „A jeśli śpi rzeczywiście? Czasami po wielkim wydatku sił nerwowych, nawet wśród najsilniejszych niepokojów moralnych, sen przytłacza śpiącego ołowiem, jak omdlenie. O gdybyż ten sen trwał choć do jutra, by mogła jutro powstać wzmocniona, dość silna, by znieść nieuniknioną dla nas rozmowę!“ Patrzałem upornie na to czoło blade, jak prześcieradło; i pochylając się więcej nieco, przekonałem się, że jest wilgotne. Kropla potu wystąpiła nad brwią.
I ta kropla wzbudziła we mnie wyobrażenie zimnego potu, który oznajmia działanie narkotycznej trucizny. Rozbłysło mi nagle podejrzenie: „Morfina“. I instynktownie wzrok mój padł na stolik nocny, stąd na poduszkę, jakby szukając flaszeczki, oznaczonej małą czarną czaszką, tym znanym symbolem śmierci.
Na stoliku tym stała karafka z wodą, szklanka, lichtarz, leżała chusteczka, błyszczące nożyczki i nic więcej. Szybko zbadałem całą alkowę. Dławił mnie straszny niepokój. „Juliana posiada morfinę. Miała jej zawsze pewną ilość, w płynie, dla zastrzykiwania. Pewny jestem, że myślała otruć się nią. Gdzie ukrywa flasze-czkę?“ Miałem wyraźnie przed oczyma małą szklaną flaszeczkę, którą kilkakroć widziałem w rękach Juliany, oznaczoną tym znakiem złowieszczym, używanym przez aptekarzy dla odróżnienia trucizny. Podniecona wyobraźnia poddała mi: „A jeśli już wypiła?... Ten pot...“ Drżałem na krześle; a we mnie kłóciły się dwa głosy: „Lecz kiedy? Lecz jak? Nie zostawała wcale sama. — Wystarcza okamgnienie, by wypróżnić flaszeczkę. — Lecz musiałaby była dostać wymiotów... — A ten napad gwałtowny wymiotów, pierwej, że ledwo tu doszła? Jeśli przedtem obmyśliła samobójstwo, musiała nosić morfinę z sobą. Nie byłoż możliwem, że wypiła ją przed przyjazdem do Badioli w powozie, w mroku? Rzeczywiście, nie pozwoliła Fryderykowi wezwać lekarza...“ Nie znałem dobrze objawów zatrucia morfiną. W niepewności mej przestraszało mnie wilgne czoło i zupełna nieruchomość Juliany. Chciałem ją poruszyć. — „Lecz jeśli się mylę? Obudzi się, a ja cóż jej powiem?“ Zdawało mi się, że pierwsze jej słowo, że pierwsze nasze wymienione spojrzenie, że pierwsze bezpośrednie zetknięcie sprawi na mnie niezwykłe wrażenie, którego siły przewidzieć ani wyobrazić sobie nie mogę. Zdawało mi się, że nie będę mógł nad sobą panować, udawać, i że ona spojrzawszy na mnie, zgadnie od razu, iż wiem wszystko, a wtedy?
Nasłuchiwałem, pełen nadziei i lęku, że matka moja nadejdzie. Potem (nie byłbym drżał tak podnosząc brzeg śmiertelnego całunu, by widzieć twarz umarłego) odkryłem nieco twarz Juliany.
Otworzyła oczy.
— Ach, Tullio, to ty?
Głos jej miał zwykłe brzmienie. Rzecz niespodziana: mogłem mówić.
— Spałaś? — rzekłem, starając się nie patrzeć jej w oczy.
— Tak, zasnęłam.
— Więc obudziłem cię... Przebacz... Chciałem odkryć ci usta... Lękałem się, że nie możesz dobrze oddychać... że nakrycia cię duszą...
— Tak, to prawda. Teraz mi gorąco, za gorąco... Proszę cię, zabierz kilka z tych nakryć.
I powstałem, by zdjąć z niej kilka nakryć. Niepodobna mi określić stanu mej świadomości podczas tych usług, które wykonywałem, podczas tych słów, które mówiłem i słyszałem, podczas tych wydarzeń dziejących się naturalnie, jak gdyby nic nie zaszło, jakbyśmy byli, ja i Juliana, nieświadomi i niewinni, jak gdyby tu w tej spokojnej alkowie nie było wiarołomstwa, zawodu, skruchy, zazdrości, strachu, śmierci, całej nędzy człowieczej.
Zapytała mnie:
— Czy już późno?
— Nie, niema jeszcze dwunastej.
— Czy mama położyła się spać?
— Jeszcze nie.
Po przerwie:
— A ty... nie pójdziesz? Musisz być znużony...
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Miałżem odpowiedzieć, że zostanę? Prosić ją, bym mógł zostać? Powtórzyć jej czułe słowa, wymówione w fotelu, w naszym pokoju, w Willi Bzów? Lecz powstawszy, w jaki sposób noc miałem spędzić? Tu na krześle czuwając, czy w łóżku u jej boku? Jak miałem się zachować? Mógłżebym aż do końca udawać?
Dodała:
— Lepiej będzie, gdy odejdziesz, Tullio... na ten wieczór... Nie potrzeba mi już niczego; nie potrzeba mi niczego prócz spoczynku. Gdy zostaniesz... będzie gorzej... Lepiej będzie, gdy odejdziesz na ten wieczór, Tullio...
— Lecz możesz czego potrzebować...
— Nie. A zresztą pozostaje na wszelki wypadek Krystyna, która śpi w przyległym pokoju.
— Położę się tam, na kanapie, przykryję się.
— Po co masz się trudzić. Jesteś zmęczony, widać ci to z twarzy... A zresztą nie zasnę, wiedząc, że tu jesteś. Jesteś dobry, Tullio! Rano przyjdziesz wcześnie zobaczyć mnie. Teraz musimy spocząć, oboje; zupełnie wypocząć...
Mówiła głosem znużonym, pieszczotliwym, bez żadnego niezwykłego wyrazu. Prócz usilności, z jaką przekonywała mnie, bym odszedł, nic nie zdradzało jej złowieszczego zamysłu. Zdawała się osłabiona, lecz spokojna. Chwilami przymykała oczy, jak gdyby sen obciążał jej powieki. — Co czynić? Opuścić ją? Lecz właśnie spokój jej przerażał mnie. Spokojem takim przejmować ją mogła tylko niewzruszoność postano wienia. Co czynić? Rozważywszy wszystko, to i obecność ma przez noc całą byłaby daremna. Mogła doskonale wykonać swój zamiar, przygotowawszy się i mając środki pod ręką. Środkiem tym była niewątpliwie morfina? A gdzie ukrywała truciznę? Pod poduszką? W skrytce nocnego stolika? W jaki sposób ją znaleźć? Należało wszystko wyjawić, spytać znienacka: „Wiem, że chcesz się zabić.“ Lecz jaka nastąpiłaby potem scena? Niemożliwem byłoby ukrywać resztę. 1 co to za noc byłaby wtedy? — Niepewność ta wyczerpywała wszystkie me siły, rozpraszała je. Nerwy me stępiały. Znużenie cielesne stawało się coraz uciążliwsze. Cały organizm mój doszedł do stanu ostatecznego wyczerpania, w którym ustaje wszelka czynność woli, w którym akcya i reakcya nie odpowiadają sobie i nie dopełniają się. Czułem się niezdolen do stawiania dalszego oporu, do walki, do działania w jakikolwiek pożyteczny sposób. Uczucie mojej słabości, uczucie konieczności tego, co się stało i co stać się miało ubezwła-dniało mnie. Istota ma zdawała się nagłym dotknięta bezwładem. Uczuwałem ślepą potrzebę ucieczki nawet przed tą ostatnią, ciemną świadomością istnienia. I w końcu cały niepokój mój streścił się w myśl rozpaczliwą: „Niech się dzieje co chce, i dla mnie istnieje śmierć“.
— Tak, Juliano — rzekłem — zostawiam cię w spokoju. Śpij. Zobaczymy się jutro.
— Nie możesz ustać na nogach.
— Tak, to prawda; nie mogę ustać na nogach... Do widzenia. Dobranoc.
— Nie pocałujesz mnie, Tullio.
Przebiegł mnie dreszcz instynktownego wstrętu. Zawahałem się.
W tej chwili weszła moja matka.
— Co? Nie śpisz? — zawołała matka.
— Tak, lecz teraz zasnę znowu.
— Zachodziłam do dzieci. Natalia nie spała. Zapytała mnie zaraz: „Czy mama wróciła?“ Chciała przyjść...
— Czemuś nie powiedziała Edycie, by ją do mnie przyniosła? Czy Edyta już się położyła?
— Nie.
— Bądź zdrowa, Juliano — rzekłem.
Zbliżyłem się pochylając się, by pocałować ją w policzek, który podała mi podnosząc się na łokciu.
— Bądź zdrowa, mamo. Idę się położyć, bo sen mnie morzy.
— Nie zjesz nic? Fryderyk został na dole i czeka cię...
— Nie mamo, nie mam ochoty. Dobranoc.
Pocałowałem ją także w policzek. I wyszedłem bez zwłoki, nie rzuciwszy ani jednego na Julianę spojrzenia; zebrałem ostatek pozostałych mi sił i znalazłszy się ledwo za progiem zacząłem biedź do swego pokoju z obawy, że padnę, zanim do drzwi jego dojdę.
Rzuciłem się twarzą na łóżko. Wstrząsała mną jedna z tych burz wewnętrznych, poprzedzających wielkie wybuchy płaczu, gdy węzeł męczarni rozluźnić się pragnie a nadmierne napięcie ma zwolnieć. Lecz burza trwa ła a płacz nie nadchodził. Cierpienie było straszliwe. Ciężar niezmierny tłoczył me ciało, ciężar, który czułem nie na sobie, lecz w sobie, jak gdyby me koście i mięśnie stały się zbitym ołowiem. A mózg mój pracował jeszcze! I świadomość moja jeszcze czuwała.
„Nie, nie powinienem był jej opuścić, nie powinienem się był zgodzić tak odejść. Niewątpliwie, gdy matka ma odejdzie, ona się zabije. Dźwięk jej głosu, gdy wyraziła życzenie widzenia Natalii!...“ Opanowała mnie nagle halucynacya. — Matka moja wyszła z pokoju. Juliana podniosła się, usiadła na łóżku i zaczęła nasłuchiwać. Potem, pewna, że jest wreszcie sama, wyjęła ze skrytki nocnego stolika flaszeczkę z morfiną; nie wahała się ani chwili; ruchem pewnym wypróżniła ją jednym haustem; okryła się znowu i leżąc na wznak oczekiwała... — Wizya trupa przybrała w wyobraźni mej taką wyrazistość, że porwałem się jak opętany; kilka-kroć przebiegłem po pokoju potrącając meble, potykając się o dywany i strasznie giestykulując. Otwarłem okno.
Noc była spokojna pełna monotonnego, jednostajnego rechotu żab. Gwiazdy migały.
Niedźwiedzica skrzyła jasnym ogniem. Czas upływał.
Stałem chwil kilka przy oknie pełen oczekiwania, patrząc w wielką konstelacyę, która zdawała się przybliżać znużonym mym oczom. Nie wiedziałem, prawdziwie, czego oczekuję. Zmieszałem się. I nagle, jak gdyby pod tajemniczym wpływem działającym z głębin mej świadomości na mą istotę, błysło mi w tym niepewnym zastoju myśli pytanie, którego jeszcze dobrze nie rozumiałem. „Cóżeście ze mnie zrobili?“
I wizya trupa, usunięta na chwilę, powróciła znowu.
Przerażenie moje było tak wielkie, że nie wiedząc, co zamierzam, odwróciłem się i bez wahania wyszedłem kierując się ku pokojowi Juliany. Po drodze spotkałem miss Edytę.
— Skąd pani wraca, Edyto? — spytałem.
Spostrzegłem, że zdumiała się na mój widok.
— Zaniosłam Natalię do pokoju pani, która pragnęła ją widzieć, lecz musiałam ją tam zostawić. Niepodobna jej było namówić, by wróciła do łóżka. Tak płakała, że pani zgodziła się zatrzymać ją u siebie. Spodziewam się, że Marya nie zbudziła się teraz.
— Więc...
Serce biło mi tak gwałtownie, że nie mogłem mówić nie przerywając.
— Więc Natalia została w łóżku u matki.
— Tak.
— A Marya... Chodźmy zobaczyć Maryę.
Wzruszenie zapierało mi oddech. Juliana była na tę noc ocalona. Niepodobna, by myślała o śmierci tej nocy, mając dziecko przy sobie. Czuła zachcianka Natalii cudem ocaliła matkę. „Błogosławiona! Błogosławiona!“ — Zanim popatrzyłem na śpiącą Maryę, spojrzałem na puste łóżeczko, w którem pozostał jeszcze mały odcisk. Przyszła mi dziwna chęć ucałowania poduszki, dotknięcia, czy odcisk jeszcze ciepły. Powstrzymywała mnie obecność Edyty. Zwróciłem się ku Maryi, pochyliłem się nad nią wstrzymając oddech, patrzałem na nią długo, odszukując po szczególe znane podobieństwa jej ze mną, licząc niemal delikatne żyłki błękitniejące na jej skroni, na policzkach, na szyi. Spała na boku, z głową w tył podaną tak, że widać było odkrytą całą szyję pod wzniesionym podbródkiem. Zęby drobne, jak równe ziarnka ryżu, błyszczały w półotwartych ustach. Rzęsy długie jak u matki rzucały na twarz cień, który sięgał szczytu policzków. Kruchość drogiego kwiatu i wdzięk nieskończony cechowały ten kształt dziecięcy, w którym czułem, że płynie moja krew wysubtelniona.
Nigdy, odkąd żyły, te dwie istotki, nigdy nie czułem dla nich uczucia tak głębokiego, tak słodkiego i smutnego?
Z trudem oderwałem się od niej. Chętnie byłbym usiadł między temi dwoma łóżeczkami i oparł głowę na krawędzi pustego, czekając jutra.
Kiedym się zbudził z twardego, prawie zwierzęcego snu, który mimo mą zgryzotę późną zmorzył mnie nocą, musiałem wysilić się, by odzyskać dokładną świadomość rzeczywistości.
Po chwili duchowi memu, który otrząsnął się z nocnego wzburzenia, przedstawiła się rzeczywistość w zimnem świetle, naga, nieodmienna. Czem były niepokoje wczorajsze w porównaniu z przerażeniem, które mnie teraz opadło? — Musiałem żyć! I było mi jakby ktoś podawał mi kielich głęboki mówiąc: „Jeśli dziś pić pragniesz, jeśli chcesz żyć, musisz tu wlać do wnętrza krew swą serdeczną, aż do ostatniej kropli“. Wstręt, odraza, nieopisane obrzydzenie wynurzyły się z głębi mej istoty. A jednak musiałem żyć, musiałem tego rana przyjąć jeszcze życie! I musiałem przedewszystkiem, działać.
Porównanie, które czyniłem w swej duszy, porównanie tego rzeczywistego zbudzenia z tem, o którem śniłem i którego spodziewałem się w Willi Bzów dzień przedtem, zwiększyło moje wzburzenie. — Myślałem. „Niepodobna, bym przyjął taki stan rzeczy: niepodobna, bym wstawał, bym się ubierał, wychodził, znowu widział Julianę, z nią mówił, w dalszym ciągu udawał przed mą matką, oczekiwał godziny sposobnej’ do ostateczne] rozprawy, wśród tej rozprawy ustalił warunki naszego przyszłego współżycia. Niepodobna. A więc? Bezwzględne natychmiastowe zburzenie tego wszystkiego, przez co cierpię... Uwolnić się, uciec... Nie pozostaje nic innego.“ — I rozważając łatwość całej sprawy, wyobrażając sobie szybkość działania: pociśnięcie cyngla, bezpośredni skutek kuli, następującą ciemność, doznałem w całem ciele szczególnego napięcia, trwożnego a jednak zmieszanego z uczuciem ulgi, jakby słodyczy. — „Nie pozostaje nic innego.“ — I jakkolwiek dręczył mnie niepokój wiadomości, myślałem z ulgą, że nie będę już wiedział o niczem i że nawet ten niepokój ustanie odrazu i że wszystko ostatecznie się skończy.
Usłyszałem uderzenie drzwi i głos mego brata zawołał:
— Tullio, czy jeszcze nie wstałeś? Już dziewiąta. Wolno wejść?
— Wejdź, Fryderyku.
Fryderyk wszedł.
— Czy wiesz, jak już późno? Po dziewiątej...
— Zasnąłem późno i jestem strasznie zmęczony.
— Jak zdrowie?
— Ot tak...
— Mama wstała. Mówi, że Juliana ma się wcale dobrze. Czy otworzyć ci okno? Ranek zachwycający.
Otworzył okno. Fala świeżego powietrza wpłynęła do pokoju, firanki wzdymały się jak dwa żagle; przez okno otwarte widniało otwarte niebo.
— Widzisz?
Jasne światło ukazało zapewne na mej twarzy ślady męki duchowej, bo dodał:
— Lecz i ty byłeś chory tej nocy.
— — Zdaje mi się, że miałem nieco gorączki.
Fryderyk patrzał na mnie swemi jasnemi błękitnemi oczyma; i w tej chwili zdawało mi się, że na duszę mą pada cały ciężar przyszłego kłamstwa i udania. O, gdyby był wiedział!
Lecz jak zawsze, sama obecność jego rozprószyła przygnębienie, które mnie opanowało. Jak po wzmacniającym napoju, jakaś pozorna wskrzepiła mnie energia. Myślałem: „Jak zachowałby się w mojem położeniu?“ Moja przeszłość, moje wychowanie, sama treść mojej natury sprzeciwiały się wszelkiej możliwości porównania; atoli jedno przynajmniej było pewne: — w razie podobnego czy niepodobnego nieszczęścia, byłby się okazał mężem silnym i pełnym miłosierdzia, byłby bohatersko stawił czoło cierpieniu, byłby poświęcił samego siebie zamiast poświęcać drugiego.
— Pozwól zbadać — rzekł zbliżając się.
I dotknął mi czoła dłonią, ujął mnie za puls.
— Teraz nie masz, zdaje mi się, gorączki. Lecz jaki nierówny puls!
— Wstanę, Fryderyku, już późno.
— Dziś, popołudniu, jadę do lasu nad Assoro. Jeśli masz ochotę jechać, każę ci osiodłać Orlanda. Pamiętasz las? Szkoda, że Juliana niezdrowa! Inaczej, wzięlibyśmy i ją... Zobaczyłaby płonące węglarnie.
Gdy wymawiał imię Juliany, zdawało się że głos jego stał się czulszy, słodszy, rzekłbym bardziej braterski. O, gdyby był wiedział!
— Bądź zdrów, Tullio, idę do pracy. Kiedyż mi zaczniesz pomagać?
— Dziś jeszcze, jutro, kiedy zechcesz.
Zaczął się śmiać.
Gdy wyszedłem, była godzina dziesiąta. Pełne światło kwietniowego poranka zalewające Ba-diolę przez otwarte okna i balkony, niepokoiło mnie. Jak nosić maskę w tem świetle?
Odwiedziłem matkę, zanim wszedłem do pokoju Juliany.
— Późno wstałeś — rzekła, ujrzawszy mnie. — Jak się masz?
— Dobrze.
— Jesteś blady.
— Zdaje mi się, że miałem tej nocy trochę gorączki, lecz teraz już mi dobrze.
— Widziałeś Julianę?
— Jeszcze nie.
— Chciała wstać, najdroższa córeczka! Mówi, że nic już nie czuje; lecz wygląda...
— Idę do niej.
— Nie śmiesz zwlekać z listem do lekarza. Nie słuchaj Juliany. Napisz dziś jeszcze.
— Czy mówiłaś jej... że ja wiem.
— Tak powiedziałam jej, że wiesz.
— Idę mamo.
Zostawiłem ją przed jej ogromnemi wyprawnemi zafami, które pachty fiołkami i w które dwie kobiety-składały piękną białą bieliznę, dostatek Domu Her-milów. Marya odbywała wsali fortepianowej lekcyę z miss Edytą; gamy chromatyczne następowały po sobie szybkie i równe. Piotr, najwierniejszy sługa, siwy, nieco pochylony niósł tacę z szklankami, które dzwoniły, ponieważ ręce drżały mu ze starości. Cała Ba-diola tonęła w powietrzu i świetle i tchnęła radosnym spokojem. Wszędzie rozlane było jakieś dziwne uczucie dobroci: coś jakby cichy nieustanny uśmiech Bogów domowych.
Nigdy uczucie to, ten uśmiech nie przejmowały tak duszy mojej. Taki spokój, taka dobroć otaczała szpetną tajemnicę, którą ja i Juliana mieliśmy kryć w sobie, nie umarłszy z jej powodu.
„A teraz?“ — myślałem w nadmiarze niepokoju, krążąc po sieni, jak zabłąkany przybysz, nie mogąc zwrócić kroku swego ku miejscu, które mnie napawało lękiem, jakgdyby ciało me wzbraniało się iść za popędem mej woli. „A teraz? ona wie, że znam prawdę. Pomiędzy nami dwojgiem wszelkie udawanie jest odtąd zbyteczne. Koniecznie musimy spojrzeć sobie w twarz, mówić o rzeczy, której się lękamy. Lecz niepodobna, by walka ta dziś się odbyła. Przewiduję następstwa. I koniecznością jest, dziś bardziej niż kiedykolwiek, by żaden z postępków naszych nie wydał się osobliwym, niewytłumaczalnym mej matce, memu bratu lub komukolwiek w tym domu. Mój rozstrój wieczorny, mój niepokój, mój smutek mogą się tłumaczyć przewidywaniem niebezpieczeństwa, na jakie narażona jest Juliana w razie, gdyby była przy nadziei; lecz logicznie, w oczach drugich, przewidywanie winno mnie uczynić względem niej czulszym, uwa żniejszym, troskliwszym niż kiedykolwiek. Powinienem być dzić niezwykle ostrożny. Za wszelką cenę uniknąć dziś muszę sceny między mną i Julianą. Muszę wystrzegać się dziś sposobności pozostania z nią sam na sam. Lecz muszę też znaleść natychmiast sposób, by dać jej do poznania uczucie, które wyjaśnia moje zachowanie się względem niej, zamysł, który postępowaniem mem kieruje. A gdyby ona trwała w zamiarze, by się zabić? Gdyby wykonanie go odsun^a tylko na kilka godzin? Gdyby czekała już tylko sposobnej chwili? — Ten lęk przerwał moje zwlekanie i dał mi bodźca do działania. Podobny byłem do wschodnich żołnierzy, których popędzano do walki razami bicza.
Skierowałem się do sali fortepianowej. Gdy mnie Marya ujrzała, przerwała swoje ćwiczenia i przybiegła do mnie lekko i wesoło, jakgdyby do wybawiciela. Miała wdzięk, zgrabność, lekkość uskrzydlonego stworzenia. Wziąłem ją w ramiona, by ją ucałować.
— Weźmiesz mnie z sobą? — zapytała. — Jestem zmęczona. Miss Edyta trzyma mnie tu już od godziny... Nie mogę już dłużej. Weź mię z sobą! Let us take a walk before breakfast.
— Gdzie?
— Where you please, it is the same to me.
— Lecz chodźmy naprzód do mamy...
— Ach, wczoraj jeździliście do Willi Bzów, a my musiałyśmy zostać w Badyoli. To ty, naprawdę ty, nie chciałeś nas zabrać z sobą; bo mama chciała. Niedobry! We should like to go there. Tell me how you amused yourselves...
Śpiewała rozkosznie, jak ptaszek, w tym nie jej własnym języku. Ten świegot nieprzerwany towarzyszył memu niepokojowi, gdyśmy szli do pokoju Juliany.
Gdym się zawahał, Marya zapukała do drzwi i zawołała:
— Mamo!
Juliana otworzyła, ona sama, nie podejrzywając mej obecności. Ujrzała mnie. Drgnęła gwałtownie, jakby ujrzała widmo, marę, coś straszliwego.
— To ty? — wyszeptała tak cicho, żem ją ledwo słyszał, a jej poruszające się wargi zbladły; i nagle znieruchomiała jak posąg.
Patrzaliśmy na siebie tu na progu; przez chwilę dusze nasze patrzały w siebie przez nasze oczy. Wszystko na okół zniknęło. W jednej chwili powiedzieliśmy sobie, zrozumieli, rozstrzygnęli wszystko.
Co potem się stało? Nie wiem dobrze, nie przypominam sobie dobrze. Pamiętam, że przez chwilę posiadałem przerywaną świadomość tego co się działo, jakgdyby nawiedzaną przez kolejne zaćmienia. Było to, sądzę, zjawisko częściowo podobne do tego, które wywołuje dobrowolne osłabienie uwagi u pewnych chorych. Straciłem zdolność spostrzegania: nie widziałem, nie słyszałem, nie pojmowałem już znaczenia słów, nic nie rozumiałem. Potem, stopniowo odzyskiwałem tę zdolność, badałem wkoło siebie rzeczy i osoby, stawałem się znowu uważny i przytomny.
Juliana siedziała, trzymając na kolanach Natalię.
I ja siedziałem. Marya przechodziła odemnie do niej i od niej do mnie, nieustannie ruchliwa, mówiąc bez przerwy, drocząc siostrę i zwracając do nas szereg pytań, na które odpowiadaliśmy ledwo skinieniem głowy. Ta żywa paplanina wypełniała nasze milczenie. W jednym ze strzępów rozmowy, które słyszałem, rzekła Marya do siostry:
— Ach, ty spałaś u mamy tej nocy, nieprawdaż?
A Natalia:
— Tak, bo ja jestem mała.
— Wiesz ty, lecz dzisiejszej nocy na mnie kolej. Nieprawdaż, mamo? Weźmiesz mnie do twego łóżka dzisiejszej nocy.
Juliana milczała, nie uśmiechała się, zamyślona. Natalia siedziała na jej kolanach zwrócona do niej tyłem. Juliana trzymała ją wpół ramionami, a dłonie jej splecione spoczywały w podołku córki, bielsze niż biała sukienka, na której leżały, wątłe i bolejące, tak bolejące, że one same już mówiły o bezmiernym jej smutku. Głowa Natalii sięgała jej do podbródka a ona, opierając się o nią, zdawała się przyciskać usta do jej pukli tak, że gdym na nią rzucił spojrzenie, nie widziałem dolnej części jej twarzy, nie widziałem wyrazu ust. I nie spotykałem się wcale z jej oczyma. Lecz każdym razem widziałem spuszczone powieki, nieco zaróżowione, które mi zawsze wzburzały duszę, jak-gdyby przepuszczały spojrzenie ukrytych pod niemi źrenic.
Czekałaż, bym przemówił słowo? Cisnęłyż jej się w tej chwili na ukryte przedemną usta niewymowne słowa?
Gdy mi się wreszcie udało wysiłkiem wyrwać się z tego stanu bezwładności, w którym naprzemian następowała po sobie niezwykła jasność, to znowu ciemność myśli, rzekłem (zda mi się tonem, jakgdybym dalej prowadził rozpoczętą już rozmowę, dorzucając nowe do niej słowa) rzekłem cicho:
— Mama życzy sobie, bym zawezwał doktora Ve-besti. Obiecałem napisać. Napiszę.
Nie podniosła powiek. Milczała. Marya w zupełnej swej nieświadomości spojrzała zdumiona na nią, potem na mnie.
Powstałem, by odejść.
— Dziś popołudniu jadę z Fryderykiem do lasu nad Assoro. Zobaczymy się dziś wieczór po powrocie?
Ponieważ nie odpowiadała, powtórzyłem głosem, który zawierał w sobie wszystkie niewyznane rzeczy.
— Zobaczymy się dziś wieczór, po powrocie? Wargi jej tchnęły we włosy Natalii.
— Tak.
W wzburzeniu mych różnych i sprzecznych z sobą uczuć, w wirze pierwszej boleści, pod groźbą wiszącego niebezpieczeństwa, nie doszedłem jeszcze do tego, by myśleć o Innym. Lecz od początku nie miałem ani cienia wątpliwości co do słuszności mego dawnego podejrzenia. Nagle w duszy mej Inny przybrał postać Filipa Arborio; i w pierwszym szale zazdrości zmysłowej, który mnie opadł w alkowie, nienawistny obraz splótł się z obrazem Juliany w szereg wstrętnych wizyi.
Teraz, gdyśmy z Fryderykiem jechali konno do lasu, wzdłuż krętej rzeki, na którą patrzałem w posępne popołudnie Wielkiej Soboty, towarzyszył nam Inny. Pomiędzy mnie i Fryderyka wcisnęła się postać Filipa Arborio, wywołana mą nienawiścią i mą nienawiścią tak potężnie ożywiona, że patrząc na nią, doznawałem wrażenia rzeczywistości, doświadczałem wśród wzburzenia krwi czegoś, co było podobne do leśnego szumu, czego doświadczałem czasem na polu walki, wobec do połowy obnażonego przeciwnika, na znak do natarcia.
Blizkość brata mego wzmagała niezwykle moje cierpienie. W porównaniu z Fryderykiem postać tego człowieka tak szczupła, tak nerwowa, tak niewieścia kurczyła się, nędzniała, zdawała mi się licha i odrażająca. Pod wpływem nowego ideału siły i męskiej prostoty, którym przejmował mnie przykład brata, nie tylko nienawidziłem, lecz pogardzałem tą dwuznaczną i skomplikowaną istotą, która należała jednak ze mną do jednego rodzaju i która miała niektóre wspólne nam właściwości umysłowe, jak to wykazywały jego dzieła. Wystawiałem go sobie, na podobieństwo jednej z jego figur powieściowych, jako dotkniętego najsmu-tniejszemi chorobami ducha: nieprostego, dwuznacznego, szalenie ciekawego, opanowanego histeryą dzięki nawykowi analizy i ironicznej refleksyi, jako zajętego przemienianiem najgorętszych i najsamorzutniej-szych drgnień duszy w zimne i lodowate pojęcia, przyzwyczajonego do uważania każdej istoty ludzkiej za przedmiot czysto fizyologicznej spekulacyi, niezdolnego do miłości, niezdolnego do wspaniałego postępku, do wyrzeczenia się, do ofiary, zatwardziałego w kłamstwie, przytępionego przez wstręt, jako człowieka ślizkiego, cynicznego, pospolitego.
Takiemu człowiekowi dała się Juliana uwieść, posiąść: niewątpliwie, nie była przezeń kochana. Czyż rodzaj jego uczucia nie wyjawiał się już w dedykacyi wypisanej na tytułowej karcie „Tajemnicy“, w tej dedykacyi emfatycznej, która była jedynym znanym mi dokumentem, tyczącym się minionego stosunku powie-ściopisarza i mojej żony? Niewątpliwie była w rękach jego przedmiotem rozkoszy, niczem więcej. Zdobyć wieżę z kości słoniowej, skalać kobietę sławioną jawnie jako nieskalaną, doświadczyć sztuki uwodzicielskiej na tak wytwornym przedmiocie: — przedsięwzięcie śmiałe, lecz nęcące, godne artysty wyrafinowanego i głębo kiego psychologa, twórcy „Katoliczki“ i „Angeliki Do ni“.
Im bardzie] rozmyślałem, tem bardziej objawiały mi się fakty w swej nagiej brutalności. Niewątpliwie spotkał Filip Arborio Julianę w jednym z tych okresów, w których tak zwana „uduchowiona“ kobieta po długiej wstrzemięźliwości doświadcza wzburzenia pragnień poetycznych, nieokreślonych pożądań, niepokoju tęsknoty, co nie jest niczem innem, jeno maską nizkich pobudek zgłodniałych zmysłów. Doświadczony Filip Arborio odgadłszy osobliwe warunki fizyczne kobiety, którą posiąść pragnął, posłużył się sposobem najodpowiedniejszym i najpewniejszym, to jest: mówi się o ideałach, o wyżynach, o związku mistycznym i pozwala się w tym samym czasie rękom szukać innych misteryów; słowem, jednoczy się strzępy wymowy z ostrożną grą rąk. — A Juliana, Turris eburnea, dusza milcząca, istota z miękkiego złota i ze stali, Jedyna, oddała się starej grze, wzięła się na stare kłamstwo, posłuszna staremu prawu słabości kobiecej. I sentymentalny duet skończył się stosunkiem, nieszczęściem — owocnym...
Straszne szyderstwo gryzło mi duszę. Zdawało mi się, jakbym czuł nie na swych wargach, lecz w wnętrzu swojem kurcz, który wywołuje owo ziele, co zabija» zmuszając konającego do śmiechu.
Ubodłem konia i pomknąłem cwałem wzdłuż rzecznej grobli.
Grobla była pełna niebezpieczeństw, ciasna w zatokach, w niektórych miejscach pełna usypów, w innych zawalona gałęźmi jakiegoś skrzywionego drzewa, gdzieindziej przecięta na powierzchni ziem olbrzymiemi korzeniami drzew. Miałem zupełną świadomość niebez pieczeństwa na które się wystawiałem; i zamiast powściągnąć się, bodłem coraz bardziej konia, nie z zamiarem szukania śmierci, lecz pragnąc znaleść w niebezpieczeństwie przerwę w nieznośnej swojej udręce. Znałem już działanie takiego szaleństwa. Przed dziesięciu laty, gdym jeszcze bardzo był młody i gdym przydzielony został do ambasady w Konstantynopolu, pragnąc uciec przed napadami smutku, który wywoływały we mnie niedawne wspomnienia miłosne, jeździłem w noce księżycowe konno na jeden z cmentarzy muzułmańskich i pośród gęstych grobów, na gładkich kamieniach pochyłości, narażałem się tysiąc razy na niebezpieczeństwo zabicia się w upadku. Gdy śmierć mi siedziała na karku, płoszyła wszelką inną troskę.
— Tullio, Tullio, zatrzymaj się — wołał zdaleka Fryderyk. — Zatrzymaj się!
Nie słuchałem go. Kilkakroć, jakby cudem uniknąłem uderzenia czołem o jakąś poziomą gałąź. Kilkakroć jakby cudem ocaliłem konia od zabicia się o pień. Kilkakroć nawązkich przesmykach groziło mi runięcie w rzekę błyszczącą podemną. Lecz ułyszawszy za sobą drugi cwał i przekonawszy się, że Fryderyk pędzi za mną, co koń wyskoczy, zląkłem się o niego i gwałto-wnem szarpnięciem cugli osadziłem na miejscu biedne zwierzę, które wspięło się, stało przez chwilę dęba, jakgdyby chcąc rzucić się w rzekę i znowu na przednie nogi opadło. Wyszedłem bez szwanku.
— Czyś ty oszalał? — krzyknął Fryderyk, dości-gając mnie, śmiertelnie blady.
— Przestraszyłem cię? Wybacz. Sądziłem, że niema niebezpieczeństwa. Chciałem wypróbować konia... Potem nie mogłem go już wstrzymać... Jest trochę twardy w pysku...
— Orland twardy w pysku?
— Nie zdaje ci się?
Spojrzał na mnie uważnie niespokojnym wzrokiem. Starałem się uśmiechać. Niezwykła jego bladość zmartwiła mnie i wzruszyła.
— Nie pojmuję, że nie roztrzaskałeś sobie głowy 0 jedno z tych drzew; nie pojmuję, że nie runąłeś...
— A ty?
By za mną pogonić, naraził się na to samo niebezpieczeństwo, może na gorsze jeszcze, bo miał cięższego konia i musiał puścić go całym pędem, chcąc mnie na czas doścignąć.
— Cudem — rzekł. — Wyratować się z Assora jest prawie niemożliwością. Nie widzisz?
Obaj spoglądaliśmy na rzekę pod nami, grożącą śmiercią. Głęboka, lśniąca i bystra, pełna skłębień 1 wirów, płynęła rzeka wśród gliniastych grobli w milczeniu, które ją jeszcze czyniło groźniejszą. Krajobraz odpowiadał temu zdradnemu niebezpiecznemu widokowi. Popołudniowe niebo, przesiąknięte oparami, lśniło znużonym blaskiem, rozpraszając swe światło po przestrzeni pokrytej czerwonemi krzakami, których wiosna jeszcze nie zwyciężyła. Martwe liście mieszały się tam z nowemi żywemi, zeschłe pręty z nowemi latorózgami, trupy roślinne z noworodkami, w ciasnem alegorycznem splątaniu. Po nad wzburzeniem rzeki, po nad kontrastami gęstwin, bieliło się znużone rozpływające się niebo.
„Nieprzewidziany upadek a nie byłbym już myślał, nie byłbym już cierpiał, nie byłbym dźwigał brzemienia swego nędznego ciała. Lecz byłbym może brata swego porwał za sobą w przepaść: to szlachetne wcielenie życia, Człowieka. Cud mnie ocalił, jak i jego cud ocalił. Szaleństwo moje naraziło go na najwyższe niebezpie czenstwo. Wraz z nim byłby zniknął jeden świat piękna i dobroci. Jakaż fatalność sprawia, abym był tak zgubny dla tych, którzy mnie kochają?“
Spojrzałem na Fryderyka. Był zamyślony i poważny. Nie śmiałem go zapytać, ale doznawałem gorzkich wyrzutów, żem go zmartwił. — O czem myślał? Jaka myśl podsycała jego niepokój? Może odgadł, że ukrywam niewyznane cierpienie i że jedynie bodziec uporczywej myśli pobudził mnie do tej śmiertelnej jazdy?
Jechaliśmy wzdłuż drogi stępa, jeden za drugim. Potem skręciliśmy na ścieżkę, prowadzącą w gęstwinę i gdy ścieżka stała się dość szeroka, jechaliśmy znowu jeden obok drugiego; konie zaś, jak gdyby chcąc sobie zwierzyć tajemnicę, parskając, zbliżały ku sobie głowy i mieszały piany swych uździenic.
Rzucając kiedy niekiedy okiem na Fryderyka i widząc ciągle surową twarz jego, myślałem: „Niewątpliwie, gdybym wyznał mu prawdę, nie uwierzyłby mi. Nie uwierzyłby w upadek Juliany, w zniesławienie siostry. Nie umiem prawdziwie rozstrzygnąć, czy uczucie jego, czy matki mojej dla Juliany było głębsze. Nie miałże zawsze na stole swoim portretów naszej biednej Konstancyi i Juliany, złączonych jakby w dyptyku w czci wspólnej? Jeszcze dziś rano, jakże miękki był jego głos, gdy wymawiał jej imię.“ Nagle, mocą kontrastu, brud wydał mi się tem wstrętniejszy. Wizya przedstawiła mym oczom ciało, które widziałem w szatni sali szermierczej. A nienawiść ma działała na ten obraz, jak kwas żrący na płytę miedziorytu. Rysunek nabierał wyrazistości.
Jeszcze trwało wzburzenie krwi mojej, spowodowane cwałem, a już czułem, że z powodu bujności fizycznej odwagi, z powodu dziedzicznego instynktu walki, który budził się we mnie tak często w szorstkiem zetknięciu z innymi mężczyznami, nie mógłbym się wyrzec spotkania z Filipem Arborio. „Pojadę do Rzymu, odszukam go, sprowokuję w jakikolwiek sposób, zmuszę go bić się, uczynię wszystko, by go zabić lub uczynić kaleką“. Wyobrażałem go sobie jako tchórza. Przypomniał mi się pewien śmieszny nieco ruch, który mu się wymknął w sali szermierczej, gdy fechtmistrz wymierzył mu cios w samą pierś. Przypomniała mi się ciekawość jego, z jaką dowiadywał się o pojedynek; ciekawość człowieka, który nie znajdował się nigdy w niebezpieczeństwie i który szeroko otwiera oczy. Przypomniałem sobie, że w czasie mego assaut, nie spuszczał ze mnie oka. Świadomość mojej wyższości, pewność pokonania go, krzepiły mnie. W wyobraźni widziałem strugę czerwoną spływającą po bladem, odrażającem jego ciele. Strzępy wrażeń rzeczywistych, których doznawałem w różnych czasach względem innych mężczyzm, przyczyniały się do szczegółowego określenia mego urojonego obrazu. I widziałem go broczącego krwią i bezwładnego na sienniku, w jakiejś wsi dalekiej, a dwaj lekarze pochylali nad nim swe stroskane twarze.
Jakże często, ja ideolog, analityk i sofista z epoki upadku, lubowałem się tem, że jestem potomkiem owego Rajmunda Hermila z Penedo, który przed oczyma Karola V. dokonywał cudów waleczności i odwagi! Nadmierny rozwój mego umysłu i moja wielostronność nie mogły zmienić zasadniczej treści mej duszy, ukrytego podłoża, w którem ukryte były wszystkie dziedziczne cechy mego rodu. W bracie mym, naturze zrównoważonej, myśl zawsze w parze szła z czynem; we mnie myśl przeważała, nie niszcząc jednak mej zdolności do czynu, która nierzadko z niezwykłą nawet wybuchała mocą. W ogóle byłem świadomie gwałtownym i namiętnym człowiekiem, w którym przerost pewnych centrów mózgowych uniemożliwiał równowagę, konieczną do normalnego życia duchowego. Bystry badacz samego siebie, posiadałem wszystkie potężne popędy nieokiełzanej pierwotnej natury. Nieraz kusiły mnie nagle zbrodnicze podszepty. Nieraz chwytałem się na budzącym się we mnie instynkcie okrucieństwa.
— Oto węglarnie — rzekł brat mój, puszczając w kłus konia.
Słychać było ciosy siekiery w lesie i widać było kłęby dymu wznoszącego się między drzewami. Osada węglarzy pozdrowiła nas. Fryderyk wypytywał wkoło robotników o postęp pracy, udzielał im rad, upominał ich i oglądał okiem doświadczonem piece. Wszyscy stali przed nim w postawie pełnej poszanowania i słuchali z uwagą. Praca wokoło zdawała się gorliwsza, lżejsza, weselsza, trzask ognia groźniejszy. Robotnicy biegali tu i tam, narzucali ziemię, gdzie dym dobywał się zbyt gęsto, i zatykali darnią otwarte szczeliny wybuchowe; biegali i nawoływali się. Gardłowe krzyki drwali mieszały się z temi szostkiemi głosami. Głośno zadudnił upadek ściętego gdzieś drzewa. Czasami w przerwie gwizdały kosy. A las ogromny patrzał nieruchomy na stosy żywione jego życiem.
Gdy brat mój kończył badać postęp pracy, oddaliłem się, pozostawiając koniowi wybór wśród ścieżek, które rozgałęziały się w gęstwinie. Głosy pozamną słabły, echa konały. Głębokie milczenie spływało z wierzchołków drzew. Myślałem: „Co uczynić, by się znów podnieść? Czem od jutra będzie me życie w przyszłości? Czy będę mógł dalej żyć w domu mej matki z swą tajemnicą? Będęż mógł wieść wspólne życie z Fryderykiem? Kto lub co na świecie zdoła kiedykolwiek obudzić w duszy mej iskrę nadziei?“ Zgiełk pracy zamilkł pozamną. Zapadła niezmącona cisza. „Pracować, dobrze czynić, żyć dla drugich... Zdołamże teraz w rzeczach tych znaleźć prawdziwy sens życia?
I czy rzeczywiście sens życia nie tkwi w szczęściu oso-bistem, lecz w tych jedynie rzeczach? Niedawno, gdy brat mój mówił, sądziłem, że nauka prawdy objawia mi się przez jego usta. Nauka prawdy nie polega, wedle brata mego, na prawach, nie na przykazaniach, lecz poprostu i jedynie na sensie, jaki człowiek nadaje życiu. Zdawało mi się, że zrozumiałem. Naraz popadłem napowrót w ciemność; stałem się znowu ślepy. Nie rozumiem już nic. Kto lub co w świecie zdoła mnie kiedy pocieszyć, po stracie mego dobra?^ 1 przyszłość ukazała mi się w świetle strasznem, beznadziejnem. Nieokreślony obraz mającej się urodzić istoty rósł, rozszerzał się; jak jakaś rzecz straszna, bezkształtna, jaką widuje się często wśród zmory, zajmował całą przestrzeń. Nie chodziło o skargę, skruchę, o nieodparte wspomnienie, o jakieś bardziej gorżkie nawet, wewnętrzne uczucie, lecz o żywą istotę. Przyszłość moja związana była z istotą żyjącą, z życiem sła-bem i złośliwem; przywiązane było do obcego przybysza, do intruza, do wstrętnego stworzenia, względem którego nie tylko dusza moja, lecz moje ciało i cała krew moja i każdy nerw mój uczuwały wściekłą, dziką, nieprzejednaną odrazę aż do śmierci, aż po za próg śmierci. Myślałem: Któż zdołałby wymyśleć gorszą mękę, by katować zarazem duszę i ciało? Najsroższy z tyranów nie zdołałby wymyśleć pewnych okrucieństw ironii, które zna tylko przeznaczenie. Można było przypuścić, że choroba uczyniła Julianę bezpłodną. Otóż oddaje się mężczyźnie, popada w pierwszy błąd i zachodzi w ciążę, z łatwością owych gorących kobiet, które pa-robczaki gwałcą za płotem, na trawie, w chwili chuci.
I właśnie w chwili, gdy ona pełna jest obrzydliwości, ja pasę się marzeniem, upajam się ideałami, odnajduję niewinność swej młodości i zajmuję się jedynie zbieraniem kwiatów... (O, te kwiaty, wstręt budzące kwiaty, ofiarowane z taką lękliwością!) I po wielkiem uczucio-wem i zmysłowem upojeniu, otrzymuję słodką nowinę — od kogo? — od mojej matki! A po tej nowinie wpadam w wielkoduszną egzaltacyę, gram z dobrą wiarą szlachetną rolę, poświęcam się w milczeniu, jak bohater z Oktawiusza Feuillet! Co za bohater! Co za bohater! Sarkazm szarpał mi duszę, wprawiał w kurcz całą mą istotę. I na nowo opadł mnie teraz szalony pomysł ucieczki.
Patrzałem przed siebie. W pobliżu po przez pnie drzew przeświecała rzeka, jak złuda olśnionych oczu. „Dziwne“ myślałem wstrząsając się osobliwym dreszczem. Dopiero teraz spostrzegłem, że koń nie wiedziony zabłądził na ścieżkę wiodącą do rzeki. Zdało się, jakby mnie rzeka przyciągała.
Przez chwilę wahałem się, czy jechać aż do Assora, czy wrócić. Otrząsnąłem się z czarów rzeki i złej myśli. Zawróciłem konia.
Po walce wewnętrznej nastąpiło silne osłabienie. Zdawało mi się, że nagle dusza moja stała się jakąś rzeczą biedną, nizką, zwiędłą i nędzną. Zmilkłem; litowałem się nad sobą, litowałem się nad Julianą, litowałem się nad wszelkiem stworzeniem, na którem boleść wyryła swe ślady, nad wszelkiem stworzeniem, które drży w srogim uścisku życia, jak drży zwycię żony pod pięścią nieprzebłaganego zwycięzcy...Czem jesteśmy? Co wiemy? Czego chcemy? Nikt nie osiągnął nigdy tego, coby mógł kochać. Szukamy dobroci, cnoty, zachwytu, namiętności, które wypełnić mają duszę naszą; szukamy wiary, która uciszy nasze niepokoje, przewodniej myśli, której bronić chcemy całą odwagą swą, dzieła, któremubyśmy ślub złożyć mogli, sprawy, dla której skonalibyśmy z radością. A końcem wszystkich wysiłków jest daremne znużenie, poczucie zmarnowanej siły i straconego czasu...“ I życie wydało mi się w tej chwili, jak wizya daleka, poplątana i nieokreślenie potworna. Szaleństwo, głupota, bieda, ślepota, wszystkie choroby; ustawiczne ciemne działanie sił niewiadomych, dziedzicznych i zwierzęcych w głębi naszej istoty; najwyższe, niestałe, przelotne objawy ducha, poddane zawsze jakiemuś stanowi fizycznemu, przywiązane zawsze do funkcyi jakiegoś organu; chwilowe przemiany, wywołane przez nieznaczne przyczyny, przez jakieś nic, nieodłączna część egoizmu w najszlachetniejszych naszych czynach, bezużyteczność tylu sił moralnych, kierowanych do niepewnego celu, nietrwa-łość miłości uważanej za wieczną, słabość cnoty, którą się ma za niewzruszoną, kruchość najrzetelniejszej woli, wszelki wstyd, wszelka nędza ukazały mi się teraz. „Jakże żyć można? Jak można żyć?“
Ciosy siekier huczały po lesie; krótki, dziki krzyk towarzyszył każdemu uderzeniu. Tu i ówdzie dymiły na wolnych miejscach wielkie kłody w kształcie stożków lub czworobocznych piramid. Słupy dymu wzbijały się w nieruchomem powietrzu, gęste i proste, jak pnie drzew. Wszystko stawało się dla mnie w tej chwili symbolem.
Zwróciłem konia ku najbliższemu stosowi, poznawszy Fryderyka.
Zsiadł z konia i rozmawiał ze starcem o wysokiej postawie i twarzy bez zarostu.
— O, wreszcie — zawołał widząc mnie. — Bałem się, że może zbłądziłeś.
— Nie, nie jeździłem zbyt daleko...
— To Jan ze Scordio, człowiek — rzekł, kładąc rękę na ramieniu starca.
Spojrzałem na nazwanego. Dziwny, łagodny uśmiech zjawił się na jego zwiędłych ustach. Pod żadnem czołem ludzkiem nie widziałem nigdy tak smutnych oczu.
— Z Bogiem, Janie, odwagi! — dodał mój brat głosem, który zdawał się mieć czasem, jak pewne gorące napoje, moc pobudzania do życia. — Przed nami Tullio, powrót do Badioli. Już późno. Czekają nas.
Wsiadł na konia. Raz jeszcze pozdrowił starca. Przejeżdżając obok pieców, dał jeszcze kilka pouczeń węglarzom co do przygotowań na noc najbliższą, której miano palić wielki ogień. Oddaliliśmy się, jadąc jeden obok drugiego.
Niebo odsłaniało się zwolna po nad naszemi głowami. Zasłony mgieł strzępiły się, rozpraszały, zbierały się na nowo, że zdało się, iż błękit nieba blednie ustawicznie, jakby w przeźrocz jego wlewało się mleko i znowu znikało. Była to prawie ta sama godzina, o której dnia poprzedniego przyglądaliśmy się, ja i Juliana w Willi Bzów, ogrodowi tonącemu w idealnem świetle. Gęstwiny wkoło poczęły się złocić! Niewidzialne ptaki śpiewały.
— Przypatrzyłeś się dobrze Janowi ze Scordio, temu starcowi — zapytał Fryderyk.
— Tak — odpowiedziałem. — Zdaje mi się, że nie zapomnę jego uśmiechu i oczu.
— Ten starzec jest święty — dodał Fryderyk. —
Nikt nie pracował tyle i nie cierpiał, co ten starzec. Ma czternastu synów i wszyscy oderwali się od niego jak się dojrzały owoc odrywa od drzewa. Żona jego, zła kobieta, umarła. Synowie ograbili go i wyparli się ojca. Cała niewdzięczność ludzka zwaliła się na niego. Doświadczył przewrotności, nie obcych, lecz własnych dzieci. Pojmujesz? Jego własna krew zmieniła się w jad w tych stworzeniach, które kochał zawsze i którym pomagał, które kocha jeszcze, których przeklinać nie umie, którym niewątpliwie błogosławić będzie w godzinie śmierci, choć umierać będzie samotny. Czy nie jest przedziwna, wprost nieprawdopodobna ta wytrwała dobroć tego człowieka? Potem wszystkiem, co wycierpiał, zdołał zachować ten uśmiech, który widziałeś u niego! Dobrze zrobisz, Tuli i o, jeśli nie
XVI. odzina doświadczeń, której lękałem się i pragnąłem zarazem, nadeszła. Juliana była gotowa. Oparła się stanowczo zachciance Maryi; chciała pozostać sama w swym pokoju, by mnie czekać. „Co jej powiem? Co ona mi powie? Jak się zachowam wobec niej?“ Wszystkie zamysły moje, wszystkie zamiary rozwiały się. Nie pozostało mi nic prócz nieznośnego niepokoju. Któż mógł przewidzieć wynik rozmowy? Nie czułem się panem siebie, ani swych słów, ani postępków. Czułem tylko w sobie kłąb niejasnych, sprzecznych wrażeń, które wybuchnąć musiały za najmniejszą pobudką. Nigdy nie miałem tak jasnej i rozpaczliwej, jak w tej chwili, świadomości wewnętrznego rozdwojenia, które mnie dręczyło, niepojedna-nych żywiołów, które poruszały moją istotę i które się naprzemian niszczyły, burzyły w ustawicznej z sobą walce, oporne względem wszelkiego panowania. Do wzburzenia ducha mego przybył osobliwy zamęt zmysłów, nawiedzanych przez obrazy, które mi przez dzień cały nie dawały spokoju. Poznałem, zbyt dobrze poznałem tę rozterkę, która więcej niż cokolwiek innego zakłóca duszę ludzką najhaniebniejszemi mętami; poznałem zbyt dobrze ten nizki rodzaj chuci, przed którą nic nas nie może obronić, tę straszną gorączkę zmysłów, która przez kilka miesięcy wiązała mnie z kobietą znienawidzoną i pogardzaną, z Teresą Raffo. I teraz uczucia dobroci, litości i siły duszy, które mi były konieczne, by znieść spotkanie z Julianą i aby w pierwotnym wrytrwać planie, uczucia te poruszały się teraz we mnie, jak lotne opary nad bagnem zdra-dliwem, pełnem głuchych bulkotów.
Północ dochodziła, gdym opuścił swój pokój, by udać się do Juliany. Wszelki szmer ustał. Badiola pogrążyła się w głębokiem milczeniu. Nadsłuchiwałem i zdało mi się, że słyszę w tej ciszy spokojne oddechy mej matki, mego brata, moich córek, tych istot niewinnych i czystych. Znów stanęła mi w pamięci twarz uśpionej Maryi, jak ją widziałem nocy minionej. I twarze innych widziałem przed sobą, wszystkie z wyrazem ciszy, spokoju, dobroci. Opadło mnie nagłe wzruszenie. Szczęście, które wczoraj zjawiło mi się i znikło, rozbłysnęło mi w duchu w całym swym ogromie. Gdyby nic się nie było zdarzyło, gdyby wszystko było zostało mojem złudzeniem, jakążby była ta noc. Byłbym szedł do Juliany jak do bóstwa. I czegóż słodszego mogłem pragnąć dla siebie, nad to milczenie wokół mojej miłosnej tęsknoty.
Szedłem przez pokój, w którym wczoraj wieczór otrzymałem z ust mojej matki niespodziewaną wiadomość. Znowu słyszałem tykanie wahadłowego zegaru, który wybił godzinę. 1 nie wiem czemu, to jednostajne tykanie wzmagało moje wzburzenie. Nie wiem czemu, lecz zdawało mi się, że czuję poprzez dzielącą nas przestrzeń niepokój Juliany, podobny do mego i przyspieszone bicie jej serca. Szedłem prosto nie zatrzymując się już, nie głusząc odgłosu swych kroków. Nie zapukałem do drzwi, lecz otworzyłem je odrazu; wszedłem. Juliana stała przedemną, jedną ręką oparta o krawędź stołu, nieruchoma jak posąg.
Jeszcze widzę to wszystko. Nic nie uszło wówczas mej uwagi. Świat rzeczywisty zniknął zgoła. Pozostał tylko świat sztuczny, w którym oddychałem niespokojnie, ze ściśniętem sercem, niezdolny wymówić słowa, a jednak zupełnie przytomny, jakgdybym był widzem w teatrze. Na stole płonęła świeca, która temu pozorowi złudy scenicznej użyczała blasku rzeczywistości, ponieważ mały ruchliwy jej płomień wywoływał wokoło nieokreślone przerażenie, jak to czynią aktorzy wielkiemi swemi gestami rozpaczy lub groźby.
Osobliwe to wrażenie znikło, gdym pierwsze przemówił słowa, nie mogąc znieść dłużej milczenia i marmurowej nieruchomości Juliany. Dźwięk głosu mego był inny, niż sądziłem, poruszając wargi. Głos mój był mimowoli łagodny, drżący, jakby lękliwy.
— Czekałaś mnie?
Powieki jej były spuszczone. Nie podnosząc ich rzekła:
— Tak.
Patrzałem na jej ramię, ramię nieruchome, jak podpora, które zdawało się coraz sztywniejsze, aż do dłoni opartej o krawędź stołu. Co chwila lękałem się, że słaba ta podpora, całe podtrzymująca ciało, usunie się, a ona runie znienacka.
— Wiesz, dlaczego przyszedłem — dodałem, niezmiernie powoli, po jednemu wyrywając sobie słowa z serca.
Milczała.
— Czy to prawda — ciągnąłem — czy to prawda... co słyszałem od matki?
Milczała ciągle. Zdawała się zbierać wszystkie swe siły. Rzecz dziwna: w chwili tej nie uważałem za rzecz niemożliwą, że odpowie „nie“.
Odrzekła (raczej wyczytałem te słowa z poruszenia jej bezkrwistych warg, niż je słyszałem):
— Prawda.
Uczułem cios w serce, który był może silniejszy, niż podczas słów mej matki. Wiedziałem już wszystko; żyłem już przecie od dwudziestu czterech godzin w pewności; a jednak to potwierdzenie jasne i pewne przygniotło mnie, jak gdyby poraź pierwszy objawiła mi się ta prawda nieodmienna.
— Prawda — powtórzyłem, mechanicznie, mówiąc do siebie samego i czując jak gdybym żywy i przytomny znalazł się na dnie przepaści.
Wtedy Juliana podniosła powieki; patrzyła mi w oczy z jakąś kurczową mocą.
— Tullio — rzekła — posłuchaj mnie.
Lecz boleść zdławiła jej głos w gardle.
— Posłuchaj mnie. Wiem, co mam począć. Byłam gotowa na wszystko, by sobie oszczędzić tej chwili: lecz przeznaczenie chciało, bym żyła aż do tej chwili i przecierpiała straszliwie to wszystko, przed czem szalony czułam lęk (ach, ty mnie, mnie rozumiesz), czego się stokroć bardziej bałam, niż śmierci. Tullio, Tullio! Twój wzrok...
Znów głos uwiązł jej w gardle w chwili, gdy brzmiał tak rozdzierająco, że doznawałem fizycznego wrażenia, jakgdyby we mnie wszystkie rwały się nerwy. Opadłem na krzesło, obok stołu; i dłońmi ściskałem sobie głowę, oczekując dalszych jej słów.
— Winna byłam umrzeć przed tą godziną. Dawno już winna byłam umrzeć. Niewątpliwie, byłoby lepiej, gdybym nie była tu przybyła. Byłoby lepiej, gdybyś mnie nie był już znalazł wróciwszy z Wenecyi. Byłabym umarła, a ty nie byłbyś wiedział o tym wstydzie; byłbyś mnie opłakiwał, byłbyś mnie może zawsze kochał. Byłabym została może na zawsze twą wielką miłością, twą jedyną miłością, jak powiedziałeś wczoraj... Wiesz, nie boję się wcale śmierci; nie boję się. Lecz myśl o naszych dzieciach, o naszej matce, kazała mi odsuwać wykonanie z dnia na dzień. Było to, Tullio, konanie, nieludzkie konanie, w którem przeżyłam nie jeden, lecz tysiąc żywotów. I żyję jeszcze!
Po przerwie mówiła dalej:
— Jak to możliwe, że przy mem lichem zdrowiu miałam tyle siły odpornej względem cierpienia? I w tem jestem przeklęta. Widzisz, zgodziwszy się przyjechać tu z tobą, myślałam: „Niewątpliwie zachoruję; przybywszy tu, będę musiała położyć się do łóżka; i nie wstanę już. Będzie się zdawać, że umarłam śmiercią naturalną. Tullio nic nie dowie się nigdy, nie będzie nigdy nic podejrzewał. Wszystko się skończy.“ Tymczasem żyję jeszcze; i ty wiesz wszystko; i wszystko jest stracone nieodwołalnie.
Głos jej był pokorny, słaby i rozdzierający, jak ostry, przenikliwy, przeciągły krzyk. Ściskałem sobie skronie i czułem ich tętno tak silnie, jakgdyby żyły rozsadziły mi skórę i jakbym trzymał w swych dłoniach ich miękkie i gorące sieci.
— Jedyną myślą mą było ukryć prawdę, nie ze względu na mnie, lecz ze względu na ciebie, na twoje dobro. Nie dowiesz się nigdy, jakie przerażenia krew mi mroziły, jakie dławiły mnie lęki. Od dnia naszego przybycia do wczoraj, spodziewałeś się, marzyłeś, byłeś prawie szczęśliwy. Lecz wyobraź sobie moje życie tutaj, z mą tajemnicą, u boku matki, w tym błogosławionym domu! Powiedziałeś mi wczoraj w Willi Bzów, gdyśmy byli przy stole i gdyś mi mówił te słodkie słowa, które rozdzierały mi serce, — powiedziałeś: „Nie wiedziałaś nic, nie domyślałaś się niczego“. Ach, to nieprawda! Wszystko wiedziałam, wszystko odgadłam. I gdy w twych oczach czytałam czułość, czułam, że odwaga moja się chwieje. Posłuchaj mnie, Tullio. Usta me mówią prawdę, czystą prawdę. Stoję przed tobą jako umierająca. Nie mogłabym kłamać. Wierz moim słowom. Nie myślę zrzucić z siebie winy, nie myślę się bronić. Wszystko już skończone. Lecz chcę ci powiedzieć coś, ponieważ to prawda. Wiesz jak cię kochałam od pierwszego dnia naszego spotkania. Przez lata, przez lata byłam ci ślepo wierna i nie tylko w latach szczęścia, lecz i w latach nieszczęśliwych, gdyś się znużył mą miłością. Ty to wiesz, Tullio. Mogłeś zawsze czynić ze mną, co chciałeś. Znajdowałeś we mnie zawsze przyjaciółkę, siostrę, żonę, kochankę, gotową zawsze do wszelkiej ofiary dla twej radości. Nie myśl, Tullio, nie myśl, że przypominam ci długą swą wierność, by ciebie oskarżyć; nie, nie. Nie mam w duszy nawet kropli goryczy względem ciebie; rozumiesz, ani kropli. Lecz pozwól mi wspomnieć w tej godzinie moją wierność i czułość przez tyle lat i powiedzieć ci o mej miłości, o mej miłości nieprzerwanej, nieustannej, słyszysz? nieprzerwanej ani na chwilę. Zdaje mi się, że nie kochałam cię nigdy namiętniej, jak w tych ostatnich tygodniach. Opowiedziałeś mi wczoraj tak wiele... Ach, gdybym mogła opowiedzieć ci moje życie w tych dniach ostatnich! Wszystko wiedziałam, wszystko zgadłam; i musiałam unikać ciebie. Nieraz, w chwilach słabości i niezmiernego znużenia, chciałam już paść ci w ramiona, zamknąć oczy i oddać ci się. Niedawno, wsobotęrano, gdyś wszedł do mnie z tem kwieciem, patrzałam na ciebie; zdawałeś mi się tym dawnym, tak żywym jak byłeś, uśmiechniętym, przyjaznym, z blaskiem w oczach. I pokazywałeś mi blizny na rękach! Opadła mnie chęć, wziąć ręce twoje i całować... Kto dał mi moc oparcia się? Nie czułam się godną. 1 jakby w błyskawicy ujrzałam całe to szczęście, które mi ofiarowałeś w tych kwiatach, całe to szczęście, którego się wyrzec musiałam na zawsze. Ach, Tullio, serce moje jest silne, jeśli zdołało się oprzeć tej pokusie. Mam wytrwałe zdrowie.
Ostatnie zdanie wymówiła głosem głuchszym, z nieokreślonym odcieniem, jakby ironii i gniewu. Nie śmiałem podnieść na nią oczu. Słowa jej napawały mnie srogiem cierpieniem a jednak drżałem, gdy przestawała mówić. Bałem się, że lada chwila zabraknie jej sił i że nie będzie mogła mówić dalej. Czekałem innych wyznań z jej ust, innych wynurzeń duszy.
— Wielki to błąd — ciągnęła dalej — wielki to błąd, żem nie umarła przed twoim powrotem z We-necyi. Lecz biedna Marya, biedna Natalia, jakże je było zostawić?
Zawahała się nieco.
— Ciebie także ciężkoby mi było opuścić... Byłbyś miał wyrzuty z mego powodu. Ludzie byliby cię oskarżali. Nie moglibyśmy byli ukryć przed naszą matką... Byłaby cię pytała: „Czemu chciała umrzeć?“ Byłaby doszła prawdy, którą aż dotąd ukrywaliśmy przed nią... Biedna i święta!
Może gardło jej się ścisnęło; bo głos jej brzmiał ochryple i drżał wstrzymywanemi łzami. 1 mnie ból ściskał gardło.
— Myślałam o tem. Myślałam też, gdyś mnie chciał tu przywieźć, żem stała się je] niegodna, niegodna, by mnie całowała w czoło, by mnie nazywała córką. Lecz wiesz, jak słabi jesteśmy, jak łatwo oddajemy się biegowi wypadków. Nie spodziewałam się już niczego; wiedziałam, że poza śmiercią nie ma dla mnie ucieczki; wiedziałam, że koło zacieśnia się coraz bardzie], z dniem każdym. A jednak pozwalałam mijać dniowi za dniem, nie mogąc się zdecydować. A posiadałam pewny środek do śmierci.
Zamilkła. Posłuszny nagłemu poruszeniu, podniosłem twarz i patrzałem na nią. Wstrząsnęła się silnym dreszczem i ból, który sprawiło je] me spojrzenie, był tak widoczny, że znów spuściłem czoło. Przybrałem swą dawną postawę.
Stała dotychczas. Usiadła.
Nastąpiła chwila milczenia.
— Czy sądzisz — zapytana z bolesnym lękiem — czy sądzisz, że wina jest wielka, jeśli dusza nie godzi się na nią?
Wystarczyło napomknienie o winie, by wzburzyć nagle we mnie mętne dno, które się uspokoiło; i gorycz wypłynęła mi na usta. Mimowoli wargi me wyszeptały szyderstwo. Rzekłem usiłując się uśmiechnąć:
— Biedna dusza!
Na twarzy Juliany zjawił się wyraz boleści tak wielkiej, że natychmiast uczułem głęboki żal. Spostrzegłem, że nie mogłem zranić jej okrutniej i że ta ironia w tej chwili wobec tej pokornej istoty, była największą podłością.
— Wybacz mi — rzekła jak na śmierć zbita kobieta (i zdało mi się, że miała spojrzenie łagodne, smutne, jakby dziecięce, które widziałem niejednokro tnie u ranionych, kładzionych nanoszę) wybacz mi. I ty mówiłeś wczoraj o duszy. Teraz myślisz: „Wszystko to mówią kobiety, gdy chcą uzyskać przebaczenie“. Lecz ja nie szukam przebaczenia. Wiem, że niemożliwe jest przebaczenie ani zapomnienie. Wiem, że nie ma ucieczki. Rozumiesz? Chcę tylko uzyskać przebaczenie za pocałunki, które wzięłam od twej matki...
Głos jej był ciągle pokorny, słaby, rozdzierający, jak przenikliwy przeciągły krzyk.
— Na czole~mem leżało brzemię bólu tak wielkie, że nie dla siebie, Tullio, lecz dla tego bólu jedynie przyjmowało me czoło pocałunki twej matki. I jeśli ja byłam niegodna, ten ból był godny. Możesz mi przebaczyć.
Uczułem drgnienie dobroci litosnej, lecz nie poddałem się jej. Nie patrzałem jej w oczy. Spojrzenie me biegło mimowoli ku jej łonu, jakby chcąc odkryć ślady strasznego wypadku; i — czyniłem niesłychane wysiłki, by nie popaść w spazmy kurczowe, by nie popełnić czegoś szalonego.
— Niekiedy odsuwałam z godziny na godzinę wykonanie swego zamiaru; i myśl o domu tym, o tem, coby się potem zdarzyło w tym domu, odbierała mi odwagę. A zarazem znikała i nadzieja, że zdołam ukryć prawdę, oszczędzić ciebie; ponieważ od pierwszych dni matka odgadła mój stan. Przypominasz sobie ten dzień, gdym tam przy oknie dostała zawrotu głowy z powodu zapachu lewkonii? Wtedy już matka zauważyła. Wyobraź sobie moje przerażenie! Myślałam: „Jeśli się zabiję, Tullio dowie się o wszystkiem od matki. Kto wie jak daleko sięgałyby następstwa mego błędu!“ I dusza moja trawiła się dzień i noc myślą, jak cię ocalić.
Gdyś mnie pytał w niedzielę: „Czy pojedziemy we wtorek do Willi Bzów?“ przystałam bez namysłu, zdałam się na los, zaufałam biegowi rzeczy, przypadkowi. Byłam pewna, że to będzie mój ostatni dzień. Pewność ta podniecała mnie, przejmowała mnie jakiemś szaleństwem. Ach, Tullio, pomyśl o twoich słowach wczorajszych i powiedz mi, czy rozumiesz teraz moją męczarnię... Rozumiesz?
Pochyliła się ku mnie, jakby chcąc mi trwożne swe pytanie w głąb duszy wrazić; i splótłszy palce załamała ręce.
— Nigdy nie mówiłeś tak do mnie; nigdy nie mówiłeś takim głosem. Gdyś mnie tam na ławce zapytał: „Z a późno może?“ spojrzałam na ciebie i twarz twoja przejęła mnie strachem. Czyż mogłam odpowiedzieć: „Tak, zapóźno!“ Czyż mogłam jednym ciosem rozedrzeć ci serce? Co byłoby się z nami stało? I postanowiłam wówczas oddać się ostatniemu upojeniu, oszalałam; myślałam tylko o śmierci i o swem pragnieniu.
Głos jej stał się dziwnie szorstki. Spojrzałem na nią; zdawała mi się nie do poznania, tak była zmieniona. Jakiś skurcz wykrzywił rysy jej twarzy; warga niższa drżała silnie; oczy płonęły gorączkowym blaskiem.
— Potępiasz mnie? — zapytała szorstko i ostro. — Pogardzasz mną z powodu tego, com wczoraj uczyniła?
Ukryła twarz w dłoniach. Po chwili z odcieniem nieopisanego cierpienia, rozkoszy i przerażenia, który wypływał Bóg wie z jakiej głębiny jej istoty, dodała:
— Wczoraj wieczór ociągałam się zażyć truciznę, by nie zniszczyć tego, co mi zciebie wekrwi
Ręce jej opadły. Stanowczym ruchem otrząsnęła się z słabości. Głos jej stał się silniejszy.
— Przeznaczenie chciało, bym dożyła tej godziny. Przeznaczenie chciało, byś się dowiedział prawdy od twej matki: od twej matki! Wczoraj wieczór, gdyś tu wszedł, wiedziałeś wszystko. I milczałeś, i przed matką swoją pocałowałeś mnie w policzek, który ci podałam. Pozwól mi, zanim umrę, ucałować ci ręce. Nie proszę cię o nic więcej. Czekałam na ciebie, by być ci posłuszną. Jestem na wszystko gotowa. Mów.
Rzekłem:
— Musisz żyć.
— Niepodobna, Tullio; niepodobna! — zawołała. — Czy myślałeś o tem, co stanie się, jeśli żyć będę?
— Myślałem. Musisz żyć.
— Zgroza!
I wzdrygnęła się gwałtownie, w nagłem przerażeniu, może czując w wnętrznościach swych owo inne życie, które urodzić się miało.
— Posłuchaj mnie, Tullio. Teraz wiesz wszystko; teraz nie muszę się zabijać, by ukryć wstyd przed tobą, by uniknąć stawienia się przed tobą. Wiesz wszystko; i jesteśmy tu razem, możemy jeszcze patrzeć na siebie, możemy jeszcze mówić. Chodzi o coś innego. Nie myślę o zmyleniu twej czujności, by śmierć sobie zadać. Chcę nawet, byś mi pomógł zniknąć ze świata w sposób najbardziej naturalny, by nie budzić podejrzeń tu w domu. Mam dwie trucizny: morfinę i sublimat. Może nie przydadzą się nam. Śmierć moja musi wydawać się mimowolna, musi mieć pozór, jakby ją spowodował przypadek, nieszczęście. Rozumiesz? Tak osiągniemy swój cel. Tajemnica zostanie między nami dwojgiem.
Mówiła teraz szybko, z wyrazem spokojnej powagi, jakby chciała mnie przekonać i namówić do przyjęcia pożytecznego planu a nie do śmiertelnego układu, nie do uczestniczenia w niedorzecznym zamiarze, którego miałem być wspólnikiem. Jakiś dziwny czar przykuwał mnie do miejsca i zmuszał patrzeć i słuchać tej istoty tak słabej, tak bladej, tak chorej, do której przystęp miały fale tak potężnej duchowej energii.
— Posłuchaj mnie, Tullio. Przychodzi mi myśl. Fryderyk opowiadał mi o twojem dzisiejszem szaleństwie, 0 niebezpieczeństwie, z jakiem igrałeś dziś na grobli Assora, opowiadał mi wszystko. Myślałam z drżeniem: „Kto wie jaki nawał boleści gnał go do tego niebezpieczeństwa.“ I gdy rozmyślałam dalej, zdawało mi się, że rozumiem. I miałam jakby jasnowidzenie. Dusza moja ujrzała wszystkie twe przyszłe cierpienia, cierpienia od których nic cię obronić nie może, cierpienia, które wzmagałyby się z dnia na dzień, nieodparte, nie do zniesienia. Niewątpliwie, przewidziałeś je już, Tullio, 1 czujesz, że nie mógłbyś ich znieść. Istnieje jedyny środek, by ocalić ciebie, mnie, dusze nasze i naszą miłość; tak, pozwól mi powiedzieć: naszą miłość. Pozwól mi wierzyć jeszcze w twe słowa wczorajsze i pozwól mi powtórzyć jeszcze, że kocham cię teraz tak, jak nigdy jeszcze cię nie kochałam. I właśnie dlatego, właśnie, ponieważ się kochamy, muszę zniknąć ze świata, nie śmiesz widzieć mnie więcej.
Niezwykłe wzniesienie duchowe przepajało w tej chwili jej głos, całą jej postać. Opanowało mnie silne drżenie: przelotna złuda owładnęła mą duszą. Wierzyłem rzeczywiście w tej chwili, że miłość nasza znajdowała się na niesłychanie idealnej wyżynie, zdała od nędzy ludzkiej, niepokalana, nietknięta. Doznawałem przez chwil kilka tego samego uczucia, którego doświadczałem z początku, gdy świadomość ma straciła poczucie rzeczywistości. Potem nastąpiło, jak zawsze, nieuniknione zjawisko. Świadomość ta nie należała już do mnie, stała się czemś przedmiotowem, czemś o bcem.
— Posłuchaj mnie — ciągnęła dalej przyciszając głos, jakgdyby z obawy, by nikt jej nie słyszał. — Objawiłam Fryderykowi moje usilne życzenie, by odwiedzić las, węglarnie, wszystkie owe miejsca. Fryderyk nie będzie nam mógł jutro towarzyszyć, ponieważ wrócił do Casal Caldore. Pojedziemy sami we dwoje. Fryderyk powiedział, że mogę jechać na Favilli. Gdy będziemy na grobli... uczynię to, coś ty uczynił dzisiaj. Zdarzy się wypadek. Fryderyk mówi, że niepodobna wyratować się z Assora... Chcesz?
Jakkolwiek mówiła w związku, zdawała się być ofiarą gorączki. Niezwykłym rumieńcem płonęły jej policzki a oczy jej świeciły dziwnym blaskiem.
Szybko przemknęła mi przez myśl wizya złowieszczej rzeki.
Powtórzyła, pochylając się ku mnie.
— Chcesz?
Powstałem i ująłem ją za ręce. Chciałem uspokoić jej wzburzenie. Przytłoczyła mnie boleść niezmierna i litość. Głos mój był łagodny i dobry; drżałem wzruszony.
— Biedna Juliano! Nie dręcz się tak! Zbytnio cierpisz; boleść mąci ci zmysły, biedna duszo! Musisz zebrać odwagę; nie myśl o tem wszystkiem, coś powiedziała... Myśl o Maryi, o Natalii... Przyjąłem tę pokutę. Może zasłużyłem na tę pokutę, za wszystko złe, które popełniłem. Przyjąłem ją; zniosę. Lecz ty żyć musisz. Przyrzeknij mi, Juliano, zaklinam cię naMaryę, na matkę, którą tak kochasz, na wszystko, co rzekłem ci wczoraj, przyrzeknij mi, że w żaden sposób nie będziesz szukać śmierci.
Miała głowę schyloną. 1 nagle uwolniwszy swe ręce, pochwyciła moje i całowała je szalenie; i czułem na rękach swych ciepło jej ust, ciepło jej łez. I kiedym usiłował uwolnić się, rzuciła się z krzesła na kolana i nie puszczając mych rąk, łkając, ukazała mi twarz swą zalaną strumieniami łez, na której skurcz ust świadczył o niewymownej boleści, wstrząsającej całą jej istotą. 1 nie mogąc jej podnieść, nie mogąc mówić, z oddechem zapartym gwałtownem wzruszeniem, zmożony litością dla tych biednych ust bolejących, zapomniałem wszelkiej urazy, wszelkiej dumy, nie czując nic, prócz ślepego strachu przed życiem. Czułem w sobie i w leżącej przedemną kobiecie tylko cierpienie ludzkie, wielką nędzę ludzką, klątwę nieuniknionych grzechów, brzemię naszego zwierzęcego ciała, przerażające przeznaczenie, które już tkwi nieodmiennie w korzeniach naszej istoty i cały cielesny smutek naszej miłości. I upadłem też przed nią na kolana z instynktownej potrzeby upokorzenia się, zrównania się nawet w postawie z tem stworzeniem, które cierpiało i które mnie zadawało cierpienie. I ja też wybuchnąłem łkaniem. I znowu po tylu przejściach mieszały się łzy nasze, o Boże, które tak były palące, a nie mogły zmienić już naszego losu.
Któż zdoła kiedykolwiek słowami opisać uczucie niepocieszonej obojętności, i ogłuszenia, które powstaje w człowieku po daremnem przelaniu łez, po wybuchu bezużytecznej rozpaczy? Płacz przemija, wszelkie wzburzenie musi się przesilić, wszelkie wezbranie trwa krótko; i człowiek wraca do siebie wyczerpany, rzekłbym wyschnięty, bardziej niż kiedykolwiek przeświadczony o swej niemocy, przytępiony cieleśnie i smutny, w obliczu nieugiętej rzeczywistości.
Pierwszy stłumiłem płacz; ja pierwszy otworzyłem oczy na światło; zacząłem zdawać sobie sprawę z postawy swojej, z postawy Juliany, z otaczających nas przedmiotów. Zwróceni ku sobie, klęczeliśmy jeszcze oboje, na dywanie; jeszcze łkanie wstrząsało Julianą. Świeca płonęła na stole, a płomyk poruszał się kiedy niekiedy, jakgdyby pod tchnieniem powiewu. W milczeniu ucho moje chwytało ciche tykanie zegarka, który musiał gdzieś leżeć w pokoju. Życie upływało, czas mijał. Dusza ma była pusta r samotna.
Kiedy minęło wezbranie uczucia, gdy przeszła pierwsza gwałtowna boleść, postawa nasza nie miała żadnego znaczenia, żadnej racyi. Musiałem powstać, musiałem podnieść Julianę, musiałem coś rzec, aby zam knąć ostatecznie tę scenę; lecz czułem dziwną do tego wszystkiego odrazę. Zdało mi się, że nie jestem już zdolny do najmniejszego fizycznego, niż moralnego wysiłku. Mierziło mnie, że się tu znajduję, w tej konieczności wyjścia z trudnego położenia, w tym przymusie myślenia o jakimś dalszym ciągu. Jakiś głuchy gniew na Julianę począł się budzić niewyraźnie w mej duszy.
Powstałem i pomogłem jej powstać. Każdy szloch, który czasami wstrząsał nią jeszcze, wzmagał we mnie tę nieokreśloną gniewną urazę.
Więc prawdą jest, że na dnie każdego uczucia, łączącego dwie ludzkie istoty, zbliżającego ku sobie dwa egoizmy, drzemie ziarno nienawiści? Więc prawdą jest, że to nieodłączne ziarno gniewu poniża zawsze nasze najczulsze oddania się, nasze najlepsze wzruszenia? Wszelkie piękno duszy naszej skrywa utajone w sobie ziarno zepsucia i musi zniszczeć.
Rzekłem (a lękałem się, że głos mój mimowoli nie dość łagodnie brzmieć będzie):
— Uspokój się, Juliano. Musisz być teraz silna. Pójdź, usiądź tu. Uspokój się. Może napijesz się trochę wody? Nie chcesz orzeźwiających wonności? Powiedz mi.
— Tak, trochę wody. Znajdziesz ją w alkowie na nocnym stoliku.
Miała głos jeszcze spłakany; siedziała na nizkiej sofie, naprzeciw zwierciadlanych drzwi szafy. Ocierała sobie oczy chusteczką i łkała jeszcze kurczowo.
Wszedłem do alkowy po szklankę. W półmroku ujrzałem łóżko. Było już pościelone; róg kołdry był podniesiony, długa biała koszula leżała obok poduszki. Czuły i bystry mój węch pochwycił natychmiast nikłą woń batystu, woń lekką lilii i fiołków, którą znałem. Widok łóżka i zapach znany poruszyły mnie głęboko. Szybko nalałem wody i wyszedłem, niosąc szklankę czekającej Julianie.
Wypiła kilka łyków, powoli, podczas gdy ja stałem przed nią patrząc na nią i obserwując ruch jej ust. Rzekła:
— Dziękuję, Tullio.
I oddała mi szklankę wypróżnioną tylko do połowy. Ponieważ byłem spragniony, wypiłem resztę wody. Ten drobny fakt wystarczył, by zwiększyć moje wzburzenie. Usiadłem na sofie. I zagłębieni w myślach milczeliśmy oboje, małą tylko oddzieleni przestrzenią.
Sofa wraz z dwoma naszemi postaciami odbijała się w zwierciedle szafy. Mogliśmy nie patrząc na siebie widzieć swoje twarze; lecz niewyraźnie, ponieważ światło było słabe i ruchliwe. Wpatrywałem się nieruchomo w postać Juliany na nieokreślonem tle zwierciadła, która w ‘nieruchomości swej przybierała stopniowo wygląd tajemniczy, czar niesamowity pewnych portretów kobiecych, zaciemnionych przez czas; przybierała i pozór życia złudnego, jakie widzimy w halucynacyach. I oto, stopniowo ten obraz daleki wydawał mi się żywszy, niż rzeczywista osoba. Oto stopniowo począłem w obrazie tym widzieć kobietę nęcącą rozkoszami i pieszczotą, kochankę niewierną.
Zamknąłem oczy. Zjawił się Inny. Miałem znów wizyę.
Myślałem: „Aż do tej chwili nie napomknęła wprost o swoim upadku, o bliższych okolicznościach swojego upadku. Wypowiedziała jedyne znaczące zdanie: — Czy sądzisz, że wina jest ciężka, jeśli dusza nie godzi się na nią? — Jedno zdanie! I co przez to chciała powiedzieć? Było to jedno z tych zwykłych subtelnych rozróżnień, które służą do usprawiedliwienia i osłabienia wszelkiej zdrady i nikczemności. Lecz jakiego rodzaju stosunek mógł istnieć między nią a Filipem Arborio, poza owym niedającym się zaprzeczyć stosunkiem cielesnym? I w jakich oddała mu się okolicznościach?“ Dręczyła mnie ohydna ciekawość. Własne me doświadczenie podsuwało mi różne obrazy. Ze wspomnień mych wynurzyły się wyraźnie pewne szczególne warunki, wśród których oddały mi się różne moje kochanki. Obrazy napływały, zmieniały się, następowały po sobie szybko i jasno. Widziałem Julianę, jak ją widziałem zadni dawnych, samą we wnęce okna, z książką na kolanach, pełną tęsknoty, bardzo bladą, w postawie jakby była blizką omdlenia, a w czarnych jej oczach malowała się nieokreślona przemiana, jakby pod wpływem przytłumionych uczuć. — Czy zjawił się jej niespodziewanie w jednej z tych chwil tęsknoty, w moim własnym domu? Czy doznała gwałtu w chwili jakiejś nieprzytomności i ocknąwszy się uczuła przerażenie i wstręt do niecofnionego czynu i wypędziła tamtego, by nigdy go już nie zobaczyć? Czy też przystała na spotkanie w jakiemś tajemniczem miejscu, w małem odłegłem mieszkaniu, może w jednym ze zwykłych umeblowanych pokoi, które były miejscem stu wiarołomstw, może przyjmowała i oddawała wszystkie pieszczoty na tem samem miejscu nie raz, lecz wiele razy, przez wiele następujących po sobie dni, o oznaczonych godzinach, w pewności, którą zabezpieczała jej moja beztroskliwość? I ujrzałem znowu Julianę owego dnia listopadowego, gdy stała przed zwierciadłem upinając welon na kapeluszu, widziałem barwę jej sukni, a potem jej krok lekki „na chodniku po stronie słonecznej“. — Czy może owego dnia szła na schadzkę?
Cierpiałem niewymownie. Żądza dowiedzenia się wszystkiego torturowała mi duszę; obrazy cielesne doprowadzały mnie do rozpaczy. Gniew na Julianę stawał się coraz większy; a pamięć niedawnej rozkoszy, pamięć małżeńskiego łoża w Willi Bzów i tego, co mi jeszcze z niej w krwi pozostało, były żertwą dla tego posępnego ognia. Po wrażeniu, jakie na mnie sprawiała blizkość ciała Juliany, po pewnem osobliwem drżeniu, przekonałem się, że stałem się ofiarą dobrze znanej zmysłowej zazdrości i że winienem uciec, nie chcąc się dać porwać nienawistnemu wybuchowi. Lecz wola moja zdawała się tknięta bezwładem. Nie panowałem nad sobą. Owładnęły mną dwie moce przeciwne, cielesna odraza i cielesna żądza, pragnienie zmieszane ze wstrętem, ciemna waśń uczuć, której pokonać nie mogłem, ponieważ odbywała się w głębinach mej zwierzęcej natury.
Uwodziciel stał mi ustawicznie przed oczyma, od chwili, gdy mi się zjawił. Byłże nim Filip Arborio? Czyżbym zgadł rzeczywiście? Czy się nie mylę?
Zwróciłem się nagle do Juliany. Spojrzała na mnie. Niespodziane pytanie uwięzło mi w gardle. Spuściłem oczy, pochyliłem głowę. 1 z tem samem kurczowem napięciem, z jakiem odrywałbym od ciała swego strzęp żywego mięsa, odważyłem się zapytać:
— A imię tego człowieka?-
Głos mój był drżący i zachrypły i sprawiał mnie samemu ból.
Juliana drgnęła usłyszawszy nagłe pytanie, ale milczała.
— Nie odpowiadasz? — — napierałem na nią, usi łując pokonać wściekłość, która mnie opadała., która już nocy poprzedniej w alkowie porwała duszę mą, jak burza.
— O, Boże mój! — jęknęła z rozpaczą, rzucając się na bok i kryjąc twarz w poduszce. — Boże mój! Boże!
Lecz chciałem wiedzieć: chciałem z niej dobyć wyznanie za wszelką cenę.
— Pamiętasz — ciągnąłem — pamiętasz ten ranek gdym wszedł niespodzianie do twego pokoju, pierwszych dni listopada? Pamiętasz? Wszedłem nie wiem czemu: ponieważ śpiewałaś. Śpiewałaś aryę z Orfeusza. Byłaś prawie gotowa do wyjścia. Pamiętasz? Ujrzałem książkę na twojem biurku, otwarłem ją, przeczytałem na tytułowej karcie dedykacyę... Była to powieść: — Tajemnica... Pamiętasz?
Leżała przybita na poduszce nie odpowiadając. Pochyliłem się ku niej. Drżałem dreszczem, który poprzedza ziąb febry. Dodałem:
— Czy to może on?
Nie odpowiedziała, lecz porwała się ruchem zrozpaczonym. Zdawała się szalona. Uczyniła ruch, jakby się na mnie rzucić chciała, lecz powstrzymała się.
— Miej litość, miej litość! — krzyczała. — Daj mi umrzeć! Ból który mi zadajesz, jest gorszy niż wszelka śmierć. Wszystko zniosłam, wszystko byłabym zniosła; lecz tego nie mogę, nie mogę... Jeśli żyć będę, każda godzina będzie dla nas męczarnią, męczeństwem z każdym dniem straszniejszem. A ty nienawi-dzieć mnie będziesz: całą nienawiść swą na mnie zwalisz. Wiem, wiem. Czułam już nienawiść w twym głosie. Miej litość! Daj mi wpierw umrzeć!
Zdawała się obłąkana. Czuła szaloną potrzebę opleść się o mnie rękoma, pochwycić mnie; a nie śmiejąc łamała dłonie, by się powstrzymać, wiła się całem ciałem. Lecz pochwyciłem jej ramiona i przyciągnąłem ku sobie.
— Niczego więc się nie dowiem? — rzekłem jej prawie w usta, opanowany także jakby szałem, podniecony okrutnym instynktem, który dzikiemi czynił me dłonie.
— Kocham cię, kochałam cię zawsze, byłam zawsze twoją, piekłem tem płacę jedną chwilę słabości, rozumiesz? jedną chwilę słabości... Oto prawda. Nie czujesz, że to prawda?
Jeszcze chwila przytomności; a potem uległem ślepemu, dzikiemu, nieodpartemu popędowi.
Upadła na wznak na poduszki. Usta moje stłumiły jej krzyk.
Ileż wszystkiego nie zdusił ten uścisk gorący. „Tyś dziki! Tyś dziki!“ I widziałem znowu nieme łzy napełniające oczy Juliany; słyszałem znowu rzężenie, które wydawała w najwyższem wzburzeniu rozkoszy, rzężenie agonii. A duszę moją nawiedzał ów smutek, nie mający sobie równego, który po czynie przywalał mnie ołowiem. „Ach, prawdziwie dziki!“ Czy nie wówczas wynurzyła się we mnie pierwsza myśl o zbrodni? Czy nie podczas szału namiętności błysnął w mej świadomości zamiar morderczy?
I znów myślałem o gorzkich słowach Juliany: „Życie moje jest tak wytrwałe“. Nie wytrwałość jej życia zdawała mi się zdumiewająca, lecz wytrwałość owego drugiego życia, które nosiławłonie i przeciw któremu rozgoryczałem się, przeciw któremu zacząłem knuć.
Nie było jeszcze w postaci Juliany widać oznak zewnętrznych: rozszerzenia biódr, zwiększenia objętości brzucha. Była więc w pierwszych dopiero miesiącach; może w trzecim lub w początku czwartego. Węzeł łączący noworodka z matką musiał’ więc być jeszcze wątły. Jak łatwe mogło być poronienie! Jak to możliwe, że go nie spowodowały gwałtowne wzruszenia dnia w Willi Bzów i tej nocy wysiłki, spazmy i wstrzą-śnienia? Wszystkie okoliczności sprzysięgły się przeciw mnie. I wrogość moja rosła.
Przeszkodzić urodzeniu się syna było mym planem tajemnym. Cała straszliwość naszego położenia tkwiła w oczekiwaniu tych narodzin, w grożącem widmie intruza. Jakże stać się mogło, że Juliana za pierwszem podejrzeniem nie starała się wszelkimi środkami unicestwić haniebne poczęcie. Czy powstrzymywał ją może od tego przesąd, obawa, instynktowny opór matki? Czy żywiła uczucie macierzyńskie nawet dla cudzołożnego płodu? 1 z jakiemś jasnowidztwem przewidywałem nasze przyszłe życie. — Juliana wydaje na świat chłopca, jedynego dziedzica naszego starodawnego imienia. Syn, nie mój, rośnie zdrowo; przywłaszczył sobie nieprawnie miłość mej matki, mego brata; jest pieszczony, ubóstwiany, bardziej niż moje dzieci, Marya i Natalia. Siła przyzwyczajenia uspokoiła wyrzuty sumienia Ju-liany, która oddała się bezwzględnie macierzyńskiej miłości. A syn nie mój rośnie pod jej pieczą, otoczony nieustanną jej troskliwością; stał się kapryśny jak mały tyran; rozpanoszył się w moim domu. — Wizye te przybierały stopniowo szczegółowe kształty. Niektóre z tych obrazów fantastycznych osiągnęły wypukłość i ruch scen rzeczywistych; i niejeden rys tego urojonego życia wpijał się tak silnie w mą świadomość, że trwał w niej przez długi czas z wszystkiemi cechami rzeczywistości. Postać dziecka była coraz inna, jego miny, jego ruchy zmieniały się ciągle. Raz wyobrażałem go sobie wątłym, bladym, milczącym, z wielką głową, ciężko schyloną na piersi; to znów zjawiał mi się różowy cały, okrągły, wesoły, szczebiotliwy, pełen wdzięku i przymilenia i szczególnie dla mnia pełen dobroci i czułości; to znów bywał przeciwnie nerwowy, złośnik, trochę fałszywy, pełen roztropności i złych skłonności, szorstki względem sióstr, okrutny dla zwierząt, zgoła niezdolny do miłości, nie podatny wychowaniu. Stopniowo ostatnie wyobrażenie zyskiwało przewagę, wypierało inne. Ustaliło się w kształt wyraźny, ożywiło się silnem życiem urojenia, przybrało w końcu imię: imię już zdawien dawna przeznaczone dla męskiego potomka, imię mego ojca: Rajmund.
Małe złośliwe widmo było bezpośrednim wypływem* mej nienawiści: czuło względem mnie tę samą nieprzyjaźń, jak ja względem niego: było wrogiem, przeciwnikiem, z którym miałem stoczyć walkę. Było ono moją ofiarą, jak ja ofiarą jego. Ja nie mogłem uciec przed nim a ono uciec nie mogło przedemną. Byliśmy obaj zamknięci w żelaznym okolę.
Oczy jego były szare, jak oczy Filipa Arborio. Z po między różnych wyrazów jego spojrzenia jeden dobijał mnie najczęściej, wśród sceny, którą wyobraźnia ma ciągle powtarzała. A scena była taka: — nie po-dejrzywając niczego wchodzę do pokoju, tonącego w półmroku i w dziwnem drzemiącego milczeniu. Sądziłem, że sam tu jestem. Nagle, odwracając się, spostrzegam obecność Rajmunda, który wpatruje się we mnie złośliwemi oczyma. I nagle chwyta mnie myśl o zbrodni, pokusa tak silna, że uciekam, by się nie rzucić na to złośliwe stworzonko.
Układ między mną a Julianą zdawał się zawarty. Żyła. Oboje żyliśmy dalej wśród udania i obłudy. Żyliśmy podwójnem życiem. Jedno było spokojne, całe z miłych zewnętrzności złożone, z miłości dziecięcej, z uczuć czystych i czynów szlachetnych; drugie było wzburzone, gorączkowe, pomieszane, niepewne, beznadziejne, opanowane uporczywą myślą, zagrożone nieznaną katastrofą.
Miałem kilka rzadkich chwil, w których dusza moja wymykała się ze szponów tych wszystkich złych uczuć, uwalniała się od męki, ściskającej ją jakby tysiącem polipowych ramion i wzlatywała z płomiennem pożądaniem ku wysokiemu ideałowi dobroci, który nieraz ukazywał się jej oczom. Wracały mi na pamięć osobliwe słowa, które brat mój rzekł na skraju lasu nad Assoro, wskazując Jana ze Scordio: „Dobrze zrobisz, Tullio, jeśli nie zapomnisz tego uśmiechu“. A ten uśmiech na uwiędłych wargach starca przybierał jakieś dziwne znaczenie, stawał się dziwnie wyraźny i podnosił mego ducha, jak objawienie najwyższej mądrości.
Prawie zawsze zjawiał mi się w tych rzadkich chwilach inny uśmiech: uśmiech Juliany chorej jeszcze, leżącej na poduszce; uśmiech niespodziewany, który
„słabnął, słabnął nie gasnąc jednak“. I wspomnienie owego odległego spokojnego popołudnia, kiedy upoiłem upojeniem złudnem biedną chorą o tak białych dłoniach; pamięć tego poranku, kiedy wstała poraź pierwszy i na środku pokoju upadła mi w ramiona śmiejąca się i zdyszana; pamięć tego prawdziwie boskiego ruchu, którym ofiarowała mi miłość, wyrozumienie, spokój, sen, zapomnienie, wszelkie dobro i piękno — pamięć tego wszystkiego budziła we mnie bezgraniczny, rozpaczliwy smutek i wyrzuty sumienia. Słodkie i straszliwe pytanie, które Andrzej Bołkoński czytał z umarłej twarzy księżny Lizy — to samo pytanie czytałem ustawicznie na żywej jeszcze twarzy Juliany: „Cóżeście ze mnie zrobili?“ Wargi jej nie wyrzekły żadnego wyrzutu; nie wytknęła mi żadnej mojej nikczemności, aby umniejszyć ciężar swojej winy; stała pokorna przed swym katem, ani kropli goryczy nie kryły jej słowa; a jednak oczy jej powtarzały mi: „Cóżeś ze mną uczynił“.
Zapłonęła we mnie nagle przedziwna gorliwość ofiarna i popychała do uściśnięcia krzyża mego. Wielkość mojej pokuty zdawała mi się godna mej odwagi. Czułem w sobie nadmiar przelewny sił, duszę heroiczną, umysł światła pełny. Idąc ku siostrze boleściwej myślałem: „Znajdę słowo dobre, by ją pocieszyć, znajdę dźwięk bratni, by ułagodzić jej boleść, rozjaśnić jej czoło“. Lecz znalazłszy się przy niej, nie mogłem mówić. Wargi me zdawały się zamknięte nieprzełamaną pieczęcią; cała istota moja zdawała się urzeczona czarem. Wnętrzne światło me gasło nagle, jak od lodowego powiewu, którego źródło nieznane. A w ciemności poczynał budzić się niewyraźnie ów gniew i uraza, które zbyt dobrze znałem, a których stłumić nie mogłem.
Był to objaw napadu. Zmieszany, wyjąkawszy słów kilka, unikając spojrzenia Juliany wychodziłem, uciekałem.
Niejednokrotnie też zostawałem. Gdy szał namiętności nieznośnym się stawał, nieprzytomny szukałem ust Juliany; i przeciągałem pocałunki aż do tchu utraty; uściski stawały się wściekłe; byliśmy po nich bardziej przybici, bardziej smutni, oddzieleni jeszcze posępniejszą przepaścią, skalani jedną więcej plamą.
„Tyś dziki! Tyś dziki!“ Na dnie tych nieukojów namiętnych drzemał zamysł morderczy, zamysł, którego sam sobie wyznać nie śmiałem. Gdybyż raz wreszcie wśród takiego uścisku kurcze spazmu płód wyrzuciły z macicy! — Nie zastanawiałem się nad śmiertel-nem niebezpieczeństwem, na które wystawiałem Ju-lianę. Oczywistem było, że gdyby wypadek taki się zdarzył, życie matki narażone było na ciężki hazard. A jednak wśród mego szaleństwa myślałem tylko o możliwości unicestwienia dziecka. Później dopiero uświadomiłem sobie, że jedno istnienie było niewolnikiem drugiego i że szaleństwo moje byłozamachem na oba.
Rzeczywiście, Juliana, odgadując może nikczemne myśli, które pobudzały mą żądzę, nie opierała się. Nieme łzy deptanej duszy nie napełniały już jej oczu. Na żar mej namiętności odpowiadała jakby złowieszczym żarem. Prawdziwie, czasami przerażał mnie jej,,pot śmiertelny i wygląd trupi“.
A raz krzyknęła^nieprzytomna, głosem stłumionym:
— Tak tak, zabij mnie.
Zrozumiałem. Spodziewała się śmierci, oczekiwała jej odemnie.
— 205 —
Nie do pojęcia była jej siła udania w obecności tych, którzy nie wiedzieli. Udawało jej się nawet uśmiechać! Wiadoma troska ma o jej zdrowie usprawiedliwiała pewien smutek, którego ukryć nie mogłem. Troska ta, wspólna i matce mej i bratu, była też powodem, dlaczego nowego poczęcia nie święcono w domu jak inne i dlaczego omijano wróżb i wszelkich napomknień. Było to szczęście.
Wreszcie zjechał do Badioli doktor Vebesti.
Odwiedziny, jego uspokoiły nas. Znalazł Julianę mocno osłabioną i skonstatował nerwowe podrażnienie, niedokrewność i ogólne zaburzenia odżywcze organizmu; lecz zapewnił, że przebieg ciąży nie przedstawiał żadnych godnych uwagi nieprawidłowości i gdy się stan ogólny poprawi, to i poród odbędzie się prawidłowo. Pozatem kazał zaufać niezwykłej wytrwałości Juliany, która już dawniej dawała nam dowody odporności przedziwnej. Przepisał kuracyę hygieniczną i dyetę, zaaprobował pobyt w Badioli i zalecił prawidłowość życia, umiarkowaność ruchu i spokój ducha.
— Liczę szczególnie na pana — rzekł mi z naciskiem.
Byłem zawiedziony. Pokładałem w nim swoją nadzieję ocalenia; i oto ją straciłem. Przed jego przyja zdem spodziewałem się: „Gdyby dla ratowania matki, oświadczył konieczność poświęcenia dziecka niezdolnego jeszcze do życia! Gdyby oświadczył konieczność wywołania sztucznego poronienia celem uniknięcia pewnej katastrofy w chwili rozwiązania!... Juliana zostałaby ocalona, wyzdrowiałaby, a ja byłbym zbawiony, czułbym się urodzonym na nowo. Sądzę, że byłbym zapomniał, lub zniósł przynajmniej swój los. Czas zasklepia tyle ran, a praca leczy tyle smutków. Sądzę, że powoli mógłbym był zdobyć na nowo spokój, zmienić się, naśladować przykład swego brata, poprawić się, stać się człowiekiem, żyć dla innych, sercem o nową opleść się wiarę. Sądzę, że mógłbym był właśnie w swej boleści odnaleźć godność swoją. Człowiek, któremu dane jest cierpieć więcej niż inni, jest godny cierpieć więcej niż inni. — Nie jestże to wyimek z ewangelii brata mego? Są więc wybrani w boleści. Jan ze Scordio, naprzykład, jest takim wybrańcem; kto uśmiech ów posiada, posiada dar boski. Sądzę, że byłbym na dar ten zasłużył...“ Spodziewałem się, w sprzeczności ze swą pokutniczą gorliwością, spodziewałem się zmniejszenia kary! 1 rzeczywiście, chcąc odrodzić się w boleści, bałem się cierpienia: bałem się strasznie stawić czoło cierpieniu. Dusza moja była już wyczerpana; i chociaż widziała wzniosłą drogę, poruszona nadziejami chrze-ścijańskiemi, jednak stąpała po manowcu, na którego końcu drzemała przepaść nie do ominięcia.
W rozmowie z lekarzem, okazując pewną nieufność względem jego uspakajających przewidywań, nie tając pewnego niepokoju, znalazłem możność wyrażenia mu mej myśli. Dałem mu do zrozumienia, że pragnąłem za wszelką cenę oddalić od Juliany niebezpieczeństwo, i że raczej, jeśli to konieczne, wyrzeknę się bez żalu trzeciego dziecka. Prosiłem go, by nie ukrywał prze-demną niczego.
Uspokoił mnie na nowo, wyjaśnił mi, że nawet w wypadku rozpaczliwym, nie uciekałby się do poronienia, ponieważ w stanie, w jakim się Juliana znajduje, wszelki upływ krwi byłby zgubny. Powtórzył, że przedewszystkiem dbać trzeba, by jej przybyło krwi, by osłabiony organizm do sił wrócił, że trzeba wszelkiego środka próbować, by rozwiązanie zastało zapłodnioną w pełni sił, ufności i spokoju. Dodał:
— Sądzę, że pani potrzeba szczególnie pociechy moralnej. Jestem stary przyjaciel. Wiem, że wiele cierpiała, od pana zależy podnieść ją na duchu.
Matka moja znów pełna otuchy podwoiła swą dla Juliany czułość. Wyjawiła swój najdroższy sen, swoje przeczucie. Oczekiwała wnuka, małego Rajmunda. Była pewna tym razem.
Mój brat oczekiwał także Rajmunda.
Marya i Natalia zwracały się często do mnie, do matki, do babki z niewinnemi i pełnemi wdzięku pytaniami, co do swego przyszłego towarzysza. Tak więc miłość rodzinna otaczała już płód niewidzialny, istotę jeszcze niekształtną, przepowiedniami, wróżbami, nadziejami.
Kształty Juliany poczęły się zmieniać.
Pewnego dnia siedzieliśmy, ja i Juliana, pod wiązami. Matka moja opuściła nas dopiero co. W pełnych miłości rozmowach wymieniła Rajmunda. Nazwała go nawet imieniem zdrobniałem: Mondino, wywołując dawną pamięć mego zmarłego ojca. Ja i Juliana, uśmiechaliśmy się przytem. Matka myślała, że marzenie jej jest naszem marzeniem. Opuściła nas, byśmy marzenia swoje dalej snuli.
Była to godzina po zachodzie słońca, godzina jasna, spokojna. Liście nad głowami naszemi nie poruszały się. Kiedy niekiedy rój jaskółek przecinał szybko powietrze z trzepotem skrzydeł i przenikliwym świego-tem, jak w Willi Bzów.
Ścigaliśmy oczyma tę świętą kobietę, dopóki nie znikła. Wówczas spojrzeliśmy na siebie w milczeniu, pomieszani. Trwaliśmy tak przez czas jakiś, przytłoczeni bezmiarem naszego smutku. A ja w stra-sznem napięciu całej swej istoty, zapomniawszy o Julianie, czułem obok siebie żyjące stworzenie, jedynie i tylko ten płód, jak gdyby nic innego w tej chwili wokoło mnie nie żyło. Było to wyobrażenie złudne, jednak wrażenie było prawdziwe, głębokie. Dreszcz przebiegł wszystkie me nerwy. Wstrząsnąłem się silnie i podniosłem znowu spojrzenie na twarz mej towarzyszki, by rozprószyć to zgrozy pełne uczucie. Spojrzeliśmy na siebie, bezsilni, nie wiedząc, co rzec, co uczynić, by nie dać się przemódz boleści. Widziałem w twarzy jej odbicie mojej zgryzoty, zgadywałem z jej twarzy swą własną. A ponieważ spojrzenie moje mi-mowoli zwracało się ku jej łonu, więc gdy je wzniosłem, spostrzegłem w twarzy jej wyraz tak panicznego strachu, jaki mają cierpiący na potworną chorobę, gdy ktoś obserwuje członki ich zniekształcone nieuleczal-nem nieszczęściem.
Głosem cichym, rzekła po przerwie, w której oboje usiłowaliśmy przemierzyć swą mękę i nie znaleźli jej końca:
— Czy myślałeś o tem, że to mogłoby trwać przez całe nasze życie?
Nie otworzyłem ust. Lecz w głębi mej brzmiała stanowcza odpowiedź: „Nie, to trwać nie będzie.“
Dodała: — — Pomyśl, że możesz jednem słowem wszystkiemu kres uczynić, uwolnić się? Jestem gotowa. Pomyśl.
Milczałem ciągle; lecz myślałem: „Nie możesz umrzeć.“
Dodała głosem drżącym rozpaczną czułością:
— Nie mogę ciebie pocieszyć! Ani dla mnie, ani dla ciebie nie ma pociechy; mogłażby być kiedyś?... Czy myślałeś o tem, że ktoś zawsze będzie stał pomiędzy nami? Jeśli modlitwa twej matki wysłuchana zostanie... Pomyśl! Pomyśl!
Dusza moja drżała wśród złowrogiego błysku jedynej myśli. Rzekłem:
— Wszyscy go już kochają.
Zawahałem się. Spojrzałem szybko na Julianę. Spuszczając znów nagle powieki, pochylając głowę, spytałem jej głosem, który się zdawał konać na mych wargach:
— Ty go kochasz?
— Ach, czemuż mnie pytasz!
Napierałem, choć cierpiałem fizycznie, jakby mi kto paznokciem w otwartej grzebał ranie:
— Kochasz go?
— Nie, nie, czuję wstręt do niego!
Doznałem mimowolnej radości, jak gdyby wyznanie to przyzwoliło na myśl mą tajemną i stało się prawie jej współwinowajcą. Czy jednak powiedziała prawdę? Czy też skłamała z litości nademną?
Uczułem srogą chęć napierania na nią dalej, by zmusić ją do wyczerpującej dokładnej spowiedzi, by ją przeniknąć aż do dna. Lecz wygląd jej powstrzymał mnie. Zrzekłem się tego. Nie odczuwałem już goryczy względem niej, chociaż nosiła w łonie swem życie, nad którem zawisło me potępienie. Skłaniałem się teraz ku niej z uczuciem wdzięczności. Zdawało mi się, jakby wstręt, do którego się z drżeniem przyznała, odrywał ją od stworzenia, które żywiła i zbliżał ku mnie. I czułem potrzebę dać jej to do poznania, zwiększyć odrazę jej do nienarodzonego, jakby do nieprzejednanego wroga nas obojga.
Ująłem jej dłoń i rzekłem:
— Uspokoiłaś mnie nieco. Dziękuję. Rozumiesz...
I maskując chrześcijańską nadzieją mój morderczy zamysł, dodałem:
— Istnieje Opatrzność. Kto wie! Może istnieje jeszcze dla nas ratunek... Rozumiesz jaki. Kto wie! Proś Boga.
Była to modlitwa o śmierć dziecka. I skłaniając Julianę, by prosiła Boga o jej wysłuchanie, przygotowywałem ją na zdarzenie żałobne i wciągałem ją do pewnego rodzaju duchowego wspólnictwa. I myślałem: „Gdyby dzięki mym słowom znalazł dostęp do jej istoty podszept zbrodni, stając się stopniowo tak silny, żeby ją porwał!... Niewątpliwie mogłaby przekonać się: o strasznej konieczności, wznieść się do myśli oswobodzenia mnie i w dzikim napadzie energii spełnić najwyższą ofiarę. Czy nie powtórzyła dopiero co, że jest zawsze gotowa umrzeć? Śmierć jej jest śmiercią dziecka. Nie powstrzymuje jej więc wcale przesąd religijny, ani obawa grzechu, bo będąc gotowa umrzeć, jest gotowa spełnić zbrodnię podwójną, przeciw sobie i przeciw owocowi swego łona. Lecz jest przekonana, że życie jej potrzebne jest na ziemi, nawet konieczne osobom, które ją kochają i które ona kocha; i wie, że życie syna, nie mojego, uczyniłoby mi istnienie nieznośnem. Wie także, że możemy znów się połączyć, że możemy w przebaczeniu i zapomnieniu niejedną znaleźć słodycz, możemy mieć nadzieję, iż czas zagoi nasze rany, jeśli pomiędzy mną a nią nie będzie stał intruz. Wystar czyłoby jej więc rozważyć to wszystko, by bezpłodne życzenie, bezskuteczną modlitwę zmienić nagle w zamiar i czyn.“ Tak myślałem; i ona milcząc rozmyślała, z pochyloną głową, trzymając dłoń swoją w mojej, podczas gdy padał na nas cień wielkich nieruchomych wiązów.
O czem myślała? Czoło jej było wciąż jeszcze delikatne i blade, jak hostya. Czy padał może na nie, prócz tego cienia wieczoru, cień jeszcze inny?
Znowu ujrzałem Rajmunda: już nie w postaci przewrotnego i złośliwego dziecka o szarych oczach, lecz w postaci drobnego, różowego i miękkiego ciałka, ledwo ledwo dyszącego, które najlżejszy nacisk mógł zabić.
Dzwon Badioli zabrzmiał na „Anioł Pański“. Juliana wysunęła dłoń swą z mej dłoni i uczyniła znak krzyża. (rzeszedł czwarty miesiąc, przeszedł piąty, ciąża postępowała szybko. Wysoka smukła i giętka postać Juliany stała się gruba, jak gdyby zniekształcona przez wodną puchlinę. Czuła się tem wobec mnie upokorzona, jakgdyby haniebną chorobą. Na twarzy jej zjawiał się wyraz srogiego cierpienia, ilekroć uczuła na wzdętym swym brzuchu moje spojrzenie.
Czułem się przybity, niezdolny dźwigać dłużej ciężaru tego nędznego istnienia. Każdego ranka, gdym po śnie niespokojnym otworzył oczy, było mi, jakby ktoś mi podawał kielich głęboki mówiąc: „Jeśli chcesz dzisiaj pić, jeśli żyć pragniesz, musisz wlać tu do wnętrza krew swoją serdeczną aż do ostatniej kropli.“ Nieopisany wstręt, obrzydzenie, odraza wynurzały się z głębi mej istoty za każdem zbudzeniem. A jednak musiałem żyć!
Dnie mijały z okrutną powolnością. Czas nie upływał, lecz sączył się ciężkiemi, leniwemi kroplami.
A przedemną było jeszcze lato i część jesieni, wieczność! Zmuszałem się do naśladowania mego brata, do pomagania mu w wielkiem dziele rolniczem, które przedsięwziął, do zapalania się jego wiarą. Przez cały dzień nie zsiadałem z konia, jak pastuch stadniny; męczyłem się pracą fizyczną, jakiemś łatwem i jedno-stajnem zajęciem. Starałem się ostrze swej świadomości przytępić w obcowaniu z ludźmi prostymi i szczerymi, w których kilka formuł odziedziczonej moralności sprawowało czynności swoje z tą samą naturalnością, jak ich organy fizyczne. Kilkakroć odwiedziłem Jana ze Scordio, świętego samotnika; chciałem usłyszeć głos jego, zapytać o jego nieszczęście, chciałem zobaczyć znów oczy jego tak smutne i tak łagodny uśmiech. Lecz był wobec mnie milczący, nieco trwożliwy. Odpowiadał zaledwie kilku niepewnemi słowy, nie lubił mówić o sobie, nie lubił się skarżyć, nie przerywał pracy, którą był zajęty. Jego kościste, szorstkie, opalone ręce, jakgdyby z bronzu żywego odlane, nie spoczywały nigdy, nie znały zda się znużenia. Jednego dnia zawołałem:
— Lecz kiedyż odpoczywają twoje ręce!
Prawy człowiek spojrzał na nie z uśmiechem; przypatrywał się wierzchowi ręki i wnętrzu dłoni, zwracając je kolejno ku słońcu. Spojrzenie to, ten uśmiech, ten ruch, to słońce dawały tym grubym namulonym rękom jakieś królewskie szlachectwo. Mozołów pełne od narzędzi rolniczych, uświęcone dobrocią, którą rozsiewały, ogromną pracą, której dokonywały, ręce te godne były nosić palmę.
Starzec skrzyżował je na piersiach chrześciańskim sposobem umarłych i odpowiedział zawsze uśmiechnięty:
— Wkrótce, Panie, jeśli Bóg zechce. Kiedy mnie złożą tak w trumnie. Tak niech się stanie.
Wszystkie leki były daremne. Praca nie przynosiła mi ulgi, nie pocieszała mnie; ponieważ pracowałem nadmiernie, nierówno, bezładnie, gorączkowo, z częstemi przerwami nieprzezwyciężonego bezwładu, przybicia, zjałowienia.
Brat mój upominał mnie:
— To nie jest wedle przepisu. Zużywasz w jednym tygodniu sześciomiesięczną energię; potem popadasz na nowo w zobojętnienie; potem na nowo rzucasz się do pracy, bez odetchnienia. To nie jest wedle przepisu. Praca nasza musi być spokojna, jednolita, harmonijna, by mogła być wydatna. Rozumiesz? Musimy przypisać ci sposób postępowania. Lecz masz już narów wszystkich początkujących; nadmiar gorliwości. Uspokoisz się z biegiem czasu.
Brat mój rzekł:
— Nie znalazłeś jeszcze równowagi. Nie czujesz jeszcze pod nogami stałego gruntu. Nie bój się niczego. Prędzej czy później musisz uchwycić swe prawo. Stanie się to powoli, nieoczekiwanie, w swoim czasie.
Rzekł także:
— Juliana da ci tym razem niewątpliwie dziedzica:
Rajmunda. Myślałem już o chrzestnym ojcu. Syna twego będzie do chrztu trzymał Jan ze Scodrio. Nie można mieć godniejszego chrzestnego ojca. Jan przepoi go swoją dobrocią i siłą. Gdy Rajmund będzie już mógł rozumieć, będziemy mu opowiadać o tym wielkim starcu. I syn twój będzie tem, czem myśmy być nie mogli i nie umieli.
Powracał często do tego przedmiotu; mówił często o Rajmundzie. Prągnął, by dziecko stało się wcieleniem wyśnionego przezeń ideału człowieka, Wzorem. Nie przeczuwał, że każde jego słowo było dla mnie ukłuciem i pogarszało nienawiść moją, powiększało mą rozpacz.
Wszyscy sprzysięgli się nieświadomie przeciwko mnie, prześcigali się w zadawaniu mi ran. Zbliżając się do kogokolwiek ze swoich czułem lęk i trwogę, jak-gdybym był zmuszony znajdować się u boku osoby, która mając w rękach broń straszliwą, nie zna jej użytku i straszliwości. Żyłem ciągle w oczekiwaniu ciosu. Musiałem szukać samotności, uciekać zdała od wszystkich, chcąc mieć choćby chwilę spoczynku. Lecz w samotności stawałem oko w oko z najgorszym swym wrogiem, z samym sobą.
Czułem, że ginę tajemnie: zdawało mi się, że życie uchodzi ze mnie wszystkiemi porami. Czasami odtwarzały się we mnie bolesne stany, należące do najciemniejszej epoki mego minionego życia, tak dziś dalekiej odemnie. Czasami dusza moja opanowana była jednem tylko uczuciem osamotnienia pośród tych wszystkich jałowych urojeń. Przez długie lata nie czułem nic nad ciężkie tłoczące brzemię życia i równe bicie tętna w głowie.
Potem ironia moja i sarkazm zwracały się prze ćiwko mnie, opadały mnie nagłe wybuchy wściekłości, chęć burzenia i niszczenia, szyderstwo bezlitosne, dzika złość, zamęt najniższych popędów mej istoty. Zdawało mi się, że nie wiem już co to wyrozumienie, miłosierdzie, czułość, dobroć. Ws/ystkie lepsze źródła mego wnętrza zamknęły się, wyschły, jakby klątwę na nie rzucono. Wówczas nie widziałem w Julianie nic prócz brutalnego faktu, wzdęty brzuch, skutki stosunku z innym mężczyzną; widziałem w sobie tylko śmiesznego oszukanego męża, śmiesznego, sentymentalnego bohatera lichego romansu. Wewnętrzne szyderstwo nie oszczędzało żadnego z moich postępków, żad nego postępku Juliany. Dramat zmienił mi się w komedyę gorżką i drwiącą. Nic nie zatrzymywało mnie już; zerwały się wszystkie węzły, nastąpił rozłam gwałtowny. I myślałem: „Dlaczego miałbym zostać i grać tę znienawidzoną rolę? Odejdę stąd, powrócę do świata, do dawnego życia, do wolności. Będę się ogłuszał, zniszczeję. Cóż na tem zależy? Chcę być tylko tem czem jestem: błotem w bagnie! Tfu!
W jednym z takich przypadów postanowiłem opuścić Badiolę i wyjechać do Rzymu na los szczęścia.
Nastręczył mi się pozór. Nie przewidując tak długiej nieobecności, pozostawiliśmy dom w stanie prowizorycznym. Trzeba było uporządkować wiele rzeczy i urządzić wszystko w ten sposób, aby można było nieobecność naszą przedłużyć poza termin zakreślony.
Oznajmiłem swój odjazd. O konieczności jego przekonałem moją matkę, brata i Julianę. Obiecałem załatwić sprawę w kilku dniach i przygotowywałem się do drogi.
W przeddzień wyjazdu, późnym wieczorem, gdym zamykał walizę, usłyszałem pukanie do drzwi. Zawołałem:
— Proszę!
Zdumiony ujrzałem wchodzącą Julianę.
— To ty?
Postąpiłem naprzeciw niej. Była nieco zdyszana, może zmęczona schodami. Usadziłem ją w krześle. Podałem jej filiżankę zimnej herbaty z cienkim płatkiem cytryny, napój, który niegdyś lubiła a teraz przygotowany dla mnie. Umaczała ledwo usta i oddała mi filiżankę z powrotem. Oczy jej zdradzały niepokój. Rzekła w końcu trwożliwie:
— Więc jedziesz?
— Tak — odrzekłem — jutro rano, jak ci wiadomo.
Nastąpiła długa chwila milczenia. Przez otwarte okno wpływała świeżość rozkoszna. Wnękę okienną oświecał księżyc w pełni; zdali dolatał chóralny śpiew świerszczy, podobny do dźwięku ochrypłego nieco i nieskończenie dalekiego fletu.
Zapytała mnie głosem zmienionym:
— Kiedy powrócisz? Powiedz mi prawdę.
— Nie wiem — odrzekłem.
Znów pauza. Powiew łagodny przeciągał raz po raz i wzdymał firanki. Za każdym powiewem, który wlatał do pokoju, czułem rozkosz tej letniej nocy.
— Opuszczasz mnie?
Głos jej brzmiał przygnębieniem tak głębokiem, że nagle rozluźniły się twarde węzły mej duszy; i opanowała mnie skrucha i litość.
— Nie — odpowiedziałem — nie bój się Juliano. Lecz mi potrzeba spokoju. Nie mogę już. Potrzeba mi wytchnienia.
Rzekła:
— Masz słuszność.
— Sądzę, że powrócę niedługo, jak obiecałem. Napiszę do ciebie. I ty może nie widząc mego cierpienia, doznasz ulgi.
Rzekła:
— Nie ma mi już ulgi.
Tłumiony płacz drżał w jej słowach. I nagle dodała z wyrazem rozdzierającego lęku.
— Tullio, Tullio, powiedz mi prawdę. Nienawidzisz mnie? Powiedz mi prawdę.
I pytały mnie jej oczy, niespokojniejsze od jej słów. Przez chwilę zdawało się, jakby cała jej dusza wpić się we mnie chciała. I te biedne rozszerzone oczy, to czoło czyste, te drgające usta, ta zeszczuplała broda, cała ta wątła twarz bolejąca, w przeciwieństwie do jej haniebnie zniekształconej kibici i te ręce, tak wątłe boleściwe ręce, które z błagalnym ruchem wyciągały się ku mnie, sprawiały mi ból, jak nigdy, wzruszały mnie i przejmowały litością.
— Wierz mi, Juliano, wierz mi zawsze. Nie mam żadnej do ciebie urazy, nigdy mieć jej nie będę. Nie zapominam, że jestem twoim dłużnikiem; nie zapominam niczego. Czy nie dałem ci już dowodu? Bądź spokojna. Myśl teraz o twojem oswobodzeniu. A potem... Kto wie! Lecz cokolwiek się stanie, będę przy tobie, Juliano. Teraz mi pozwól odjechać. Może te dnie mej nieobecności wyjdą mi na dobre. Powrócę uspokojony. Potem będzie nam wiele potrzeba spokoju. Będziesz potrzebowała mojej pomocy...
Rzekła:
— Dziękuję; uczynisz ze mną, co chcesz...
Śpiew głosów ludzkich dolatał wśród nocy, przytłumiając zachrypły dźwięk fletniowy świerszczy: — może chór młócarzy śpiewających w świetle miesię-cznem na klepisku.
— Słyszysz? — rzekłem.
Nasłuchiwaliśmy. Przeciągał lekki wiew. Cała rozkosz nocy letniej wzbierała w mem sercu.
— Nie chciałabyś usiąść na dworze na tarasie? — zapytałem łagodnie Juliany.
Przystała powstając. Przeszliśmy do drugiego pokoju, gdzie nie było światła prócz srebra pełni miesięcznej. Wielka biała struga, jakby bezcielesnego mleka, zale wała podłogę. Szła przedemną w tej strudze, kierując się ku tarasowi; widziałem cień jej bezkształtny znaczący się ciemno na świetle podłogi.
Ach, gdzież była owa smukła i gibka postać, którą ściskałem w swych ramionach? Gdzież była kochanka, którą odnalazłem pod kwieciem bzów w południe kwietniowe? — W jednej chwili zbudziły się w mem sercu wszystkie żale, wszystkie pragnienia, wszystkie rozpacze.
Juliana usiadła i oparła głowę o żelazo poręczy. Twarz jej oświetlona pełnym blaskiem była bielsza, niż wszystko wokoło, bielsza od muru. Miała opuszczone powieki. Rzęsy jej rzucały na policzki Cień, który niepokoił mnie bardziej niż spojrzenie.
Jakże miałem mówić?
Patrzałem ku dolinie, przechyliłem się nad balustradą, ściskając w palcach zimne żelazo. Widziałem przed sobą niezmierny zwał pomieszanych zjawisk, wśród których rozróżniałem tylko lśnienie rzeki. Stosownie do ruchu wiatru, śpiew dolatywał, to niknął; a w przerwach było słychać fletniowy głos świerszczy, nieco zachrypły i nieskończenie daleki. Żadna noc nie wydała mi się tak pełną słodyczy i smutku. A z najgłębszego dna mej duszy wydzierał się głośny, acz niesłyszalny krzyk z powodu utraconego szczęścia.
Zaledwo przybyłem do Rzymu, żałowałem już swego przyjazdu. Miasto było rozpalone, gorące, prawie opustoszałe i przejmowało mnie strachem. Zastałem dom swój niemym, jak grobowiec, gdzie te same przedmioty, przedmioty dobrze mi znane, miały wygląd inny, obcy; i to przejmowało mnie strachem. Czułem się sam, w samotności przerażającej, lecz nie szukałem przyjaciół, nie chciałem przypominać ich sobie, ani ich widzieć. Polowałem jeno na jednego człowieka, ku któremu mnie gnała nieprzejednana nienawiść: polowałem na Filipa Arborio.
Spodziewałem się rychłego spotkania z nim w ja-kiemś miejscu publicznem. Poszedłem do restauracyi, do której jak mi było wiadomo, uczęszczał. Oczekiwałem go cały wieczór, obmyślając sposób obrażenia go. Krok każdego nowego przybysza wzburzał mi krew. Lecz on nie zjawiał się. Wypytywałem służbę. Nie widziała go od dawna.
Udałem się do sali szermierczej. Sala była pusta, tonęła w zielonawym cieniu spowodowanym zapuszczo-nemi żaluzyami, powietrze napełniał osobliwy zapach, jaki powstaje po skropieniu wodą drewnianej podłogi. Fechmistrz, którego opuścili jego uczniowie, przyjął mnie z nadzwyczajną życzliwością. Słuchałem uważnie obszernego opowiadania o tryumfach odniesionych w ostatnich zapasach. Potem dowiadywałem się o kilku przyjaciół, którzy tu stale bywali a w końcu zapytałem o Filipa Arborio.
— — Nie ma go już w Rzymie, od czterech lub pięciu miesięcy — odrzekł mistrz. — Słyszałem, że jest chory; jakieś bardzo ciężkie cierpienie nerwowe; trudno powróci do zdrowia: opowiadał to hrabia Califfa. Lecz nie wiem nic więcej.
Dodał:
— Był rzeczywiście bardzo wyczerpany. Wziął tu u mnie nie wiele lekcyi. Lękał się pchnięcia; nie mógł widzieć przed oczyma ostrza.
— Czy Califfa jest jeszcze w Rzymie? — zapytałem.
— Nie; jest w Rimini.
Po kilku chwilach pożegnałem się.
Niespodziana wiadomość uderzyła mnie w serce. Myślałem: „Gdyby to było prawdą!“ I miałem nadzieję, że chodzi tu o jedną z tych strasznych chorób rdzenia pacierzowego lub o rozmiękczenie mózgu, które sprowadzają człowieka do najniższego stanu, do idyotyzmu, do najsmutniejszych form szaleństwa a potem do śmierci. Wiadomości, których nabyłem z książek naukowych, wspomnienia pewnych odwiedzin w domu dla obłąkanych, jeszcze dokładniejsze wrażenia, które mi pozostawił szczególny wypadek jednego z moich przyjaciół, biednego Spinelli, wszystko to wróciło mi teraz na pamięć. I ujrzałem znowu biednego Spinelli siedzącego w wielkim fotelu z czerwonej skóry, jego twarz koloru ziemi, o nieruchomych rysach, z ustami otwar-temi pełnemi śliny, i niezrozumiałego bełkotu. I ujrzałem ruch, który wciąż czynił, by otrzeć chusteczką tę ustawiczną ślinę, ciekącą mu z kątów ust. I ujrzałem na nowo janowłosą, szczupłą i bolejącą postać jego siostry, która podwiązywała choremu serwetę pod brodę jak dziecku i za pomocą sondy wprowadzała mu do żołądka pokarmy, których już nie mógł połykać.
Myślałem: „Mogę tylko zyskać. Bo gdybym miał pojedynek z przeciwnikiem tak sławnym, gdybym go zranił ciężko lub go zabił, rzecz ta, niewątpliwie, nie zachowałaby się w tajemnicy; byłaby na wszystkich ustach, rozniosłaby się, omawiałyby ją wszystkie dzienniki. I mógłby jeszcze wyjść na jaw prawdziwy powód pojedynku! Natomiast przez opatrzność zesłana choroba wybawia mnie od wszelkiego niebezpieczeństwa, od wszelkiej troski, wszelkiej gadaniny. Mogę chętnie zrzec się krwawej rozkoszy, kary moją wymierzonej ręką (jestemże tak pewny wyniku?), wiedząc, że człowiek, którym pogardzam, ubezwładniony jest chorobą, bezsilny. Lecz czy wiadomość jest prawdziwa? A jeśli chodzi tylko o przejściowe zaburzenie?“ Przyszła mi dobra myśl. Wskoczyłem do powozu i kazałem się zawieść do księgarni jego wydawcy. Po drodze wyobrażałem sobie (ze szczerem życzeniem, aby tak było) dwie formy zaburzeń mózgowych, najstraszniejsze dla pisarza, dla mistrza słowa i stylisty: — bezwład organów mowy i pisma. I miałem fantastyczną wizyę sym-ptomatów.
Wszedłem do księgarni. W pierwszej chwili nie mogłem niczego rozróżnić, oślepiony jeszcze światłem ulicznem. Słyszałem nosowy głos o obcym akcencie, który mnie spytał:
— Czem mogę służyć?
Za ladą ujrzałem mężczyznę nieokreślonego wieku, jasnego blondyna, szczupłego, o spełzłej cerze, rodzaj albinosa. Zwróciłem się doń i wymieniłem tytuły kilku książek. Niektóre z nich kupiłem, potem spytałem o ostatnią powieść Filipa Arborio. Albinos podał mi „Tajemni cę“. Udawałem fanatycznego wielbiciela powieściopisarza.
— Czy to jego ostatnia powieść?
— Tak, panie. Księgarnia nasza zapowiedziała przed kilku miesiącami nową: „Turris Eburnea“.
— Ach, Turris Eburnea.
Serce me stanęło.
— Lecz zdaje mi się, że nie będziemy mogli jej wydać.
— Dlaczegóż to?
— Powieściopisarz jest ciężko chory.
— Chory? Cóż mu jest?
— Paraliż postępowy rdzenia pacierzowego — odrzekł albinos wymawiając te cztery straszne słowa, jedno po drugiem, z pewną affektacyą uczonego.
„Ach, choroba Juliusza Spinelli“.
— Więc ciężki wypadek choroby.
— Bardzo ciężki — zawyrokował albinos. Pan wie, że paraliż nie da się wstrzymać.
— Lecz teraz jest choroba w zaczątku.
— Tak, w zaczątku; lecz rodzaj choroby nie ulega wątpliwości. Gdy był tu ostatni raz, słyszałem go mówiącego. Wymawiał już z trudnością niektóre słowa.
— Ach, pan go słyszał?
— Tak, panie. Wymowa jego była już niewyraźna i chwiejna w niektórych słowach...
Podniecałem albinosa nadzwyczajnem zainteresowa-waniem, prawie podziwem, z jakim przyjmowałem jego słowa. Zdaje mi się, że z chęcią byłby mi wy mienił głoski, o które potykał się język znakomitego powieściopisarza.
— Gdzie bawi obecnie?
— W Neapolu. Lekarze umieścili go tam dla elektrycznej kuracyi.
— Ach, dla elektrycznej kuracyi! — powtórzyłem z naiwnem zdumieniem, jak człowiek, który nigdy czegoś podobnego nie słyszał, Chcąc pochlebić próżności albinosa i przedłużyć rozmowę.
Rzeczywiście w tej długiej i wąskiej, jakby kurytarz-księgarni przewiewał chłód świeżości, wśród którego mile się rozmawiało. Światło było stłumione. Jeden subjekt spał spokojnie w krześle, z brodą opartą na piersiach, w cieniu globusa. Nikt nie wchodził. Księgarz miał w sobie coś śmiesznego, co mnie bawiło, wraz z swą spełzłością cery i włosów, z temi ustami gryzonia i nosowym głosem. Przyjemnie mi było w tej bibliotecznej ciszy słuchać, w poczuciu własnego bezpieczeństwa, o nieuleczalnej chorobie znienawidzonego człowieka.
— Więc lekarze mają nadzieję ocalić go — rze kłem, by podniecić albinosa.
— To niemożliwe.
— Winniśmy mieć nadzieję, że to możliwe, dla chwały literatury.
— To niemożliwe...
— Lecz zdaje mi się, że przy paraliżu postępowym zdarzają się wypadki wyleczenia.
— Nie, panie, nie. Będzie mógł żyć jeszcze dwa, trzy, cztery lata; lecz nie wyleczy się.
— A jednak mam nadzieję...
Nie wiem skąd mi się wzięło to uczucie lekkości w sercu, gdym sobie żarty w duszy stroił z mego informatora, skąd ta szczególna przyjemność w doznawaniu okrutnego uczucia. Rzeczywiście cieszyłem się. A albinos podrażniony mojem sprzeciwianiem się, wstąpił, nie odpowiadając już, na drabinę drewnianą, opartą o półki z książkami. Zgrabnością swą podobny był do włóczących się kotów, które chude i z wyłysiałą siercią wychylają się z nad krawędzi dachów. Wchodząc na górę uderzył głową o wstążkę przeciągniętą od jednego rogu księgarni do drugiego i służącą muchom za miejsce wypoczynku. Cała chmura much okrążyła jego głowę z dzikim brzękiem. Zszedł niosąc jakiś tom w ręce: powagę, która oświad czała się za śmiercią. A z nim zleciały nieuniknione muchy.
Pokazał mi tytuł. Była to lekarska rozprawa z dziedziny patologii.
— Teraz pan usłyszy.
Przewracał kartki. Ponieważ książka była nie-rozcięta, rozdzielił palcem kilka kart i mrużąc blade swe, białawe oczy, czytał: „Prognoza postępowego paraliżu rdzenia pacierzowego jest ujemna.“
Dodał:
— Czy przekonałem pana?
— Tak. Lecz jaka szkoda. Tak niezwykły talent.
Muchy nie chciały się uspokoić. Wszystkie razem sprawiały brzęk denerwujący. Obsiadły mnie, albinosa, subjekta uśpionego pod globusem ziemskim.
— Ile miał lat? — zapytałem, zmieniwszy mimo-woli czasową formę słowa, jakbym mówił o nieboszczyku.
— Kto panie?
— Filip Arborio.
— Trzydzieści pięć lat, sądzę.
— Tak młody.
Miałem dziwną ochotę śmiać się, dziecinną ochotę, by rozśmiać się albinosowi w nos i opuścić osłupiałego. Było to podniecenie osobliwe, nieco spazmatyczne, jakiego nigdy nie doznałem, nieokreślone. Duszą moją miotało coś podobnego do owej dziwacznej i niepohamowanej wesołości, która nas czasem opada przy niespodziankach snu bez związku. Otwarta rozprawa leżała na ladzie; pochyliłem się by dokładniej przyjrzeć się winecie; była to twarz ludzka oszpecona strasznem groteskowem wykrzywieniem: H e m i t r o f i a lewej strony twarzy. A nieuniknione muchy brzęczały, brzęczały bez przerwy.
Jakaś wróciła mi troska. Spytałem:
— Czy nakładca nie otrzymał jeszcze rękopisu: Turris Eburnea?
— Nie, panie. Zapowiedziano ją, lecz istnieje tylko tytuł.
— Tylko tytuł?
— Tak, panie. Zapowiedź rzeczywiście została odwołana.
— Dzięki. Proszę mi przesłać te książki do domu w ciągu dnia.
Pozostawiłem adres i wyszedłem.
Na ulicy opadło mnie dziwne zmieszanie. Zdawało mi się, jakbym pozostawił za sobą część sztucznego, złudnego, fałszywego życia. Co uczyniłem, mówiłem, to czego doznawałam, postać albinosa i jego głos i jego ruchy: wszystko to zdało mi się sztuczne, nieprawdopodobne jak sen, nie pozostawiło mi wspomnienia rzeczywistości, lecz wrażenie niedawno czytanej książki.
Wsiadłem do powozu i wróciłem do domu. Uczu cie niepewności rozprószyło się. Zebrałem myśli i rozważałem. Upewniłem się, że wszystko było rzeczywiste, niewątpliwe. Mogłem sobie łatwo wytworzyć obraz chorego na podstawie wspomnienia cierpień biednego Spinelli. Ubodła mnie nowa ciekawość: „Gdybym pojechał do Neapolu zobaczyć go?“ I przedstawił mi się nędzny widok tego człowieka utalentowanego, a teraz tak poniżonego przez chorobę, paplającego jak idyota. Nie doznawałem już radości. Wszelka nienawiść zgasła. Przytłoczył mnie ciężki smutek. Ruina tego człowieka nie miała wpływu na mój stan, nie mogła odbudować mojej ruiny. Nic nie zmieniło się we mnie, w mojem istnieniu, w moich widokach na przyszłość.
I rozmyślałem nad tytułem zapowiedzianej książki Filipa Arboria: Turris Eburnea. W duszy mej piętrzyły się wątpliwości. Czy tytuł ten zbiegał się tylko przypadkowo ze znaną mi dedykacyą? Czy też poeta zamyślał stworzyć postać powieściową na wzór Juliany Hermil i opowiedzieć swoją niedawną przygodę? 1 na nowo zbudziło się w mej duszy dręczące pytanie: „Jaki przebieg miała ta przygoda od początku do końca?“
I usłyszałem na nowo krzyk Juliany owej niezapomnianej nocy: „Kocham cię, kochałam cię zawsze, zawsze byłam twoją, płacę tem piekłem za chwilę słabości, rozumiesz? za chwilę słabości... Oto prawda. Czy nie czujesz, że to prawda?“
O, Boże, ileż to razy zdawało nam się słyszeć prawdę w głosie, co kłamie! Nic nas nie może obronić przed złudą! Lecz jeśli to, co w głosie Juliany słyszałem, było prawdą, czy w takim raz rzeczywiście zaskoczoną została przez niego w chwili tęsknoty zmysłów, w moim domu i doznała gwałtu w stanie pewnej nieprzytomności i ocknąwszy się uczuła wstręt i odrazę do niecofnionego czynu i precz wygnała owego, by go już nigdy nie ujrzeć?
To wyobrażenie miało w rzeczy samej za sobą wszelkie prawdopodobieństwo; wszelkie pozory przemawiały za tem, że wszystkie węzły między Julianą a owym były oddawna ostatecznie zerwane.
„W mym własnym domu!“ powtarzałem. I w tym domu, cichym jak grobowiec, w pokojach pustych i dusznych, ścigały mnie nieuniknione obrazy.
Co czynić? Pozostać jeszcze w Rzymie i pośród ognia tego, pod tą kanikularną spiekotą oczekiwać wybuchu szaleństwa w swym mózgu? Wyjechać nad morze, w góry, pić zapomnienie pośród ludzi, na miejscach letniej schadzki wykwintnego świata? Mamże obudzić w sobie dawnego rozpustnika i wybrać się na poszukiwanie drugiej Teresy Raffo, jakiejkolwiek lekkomyślnej kochanki?
Kilkakroć zatrzymywałem się przy wspomnieniu „Biondissimy“, jakkolwiek znikła mi zupełnie z serca a od długiego czasu także z pamięci. „Gdzie ona być może? Jestże jeszcze związana z Eugeniuszem Egano? Czego doznałbym widząc ją znowu?“ Była to bardzo słaba ciekawość. Przekonałem się, że jedynem i głę-bokiem i nieprzemożonem pragnieniem mojem było powrócić tam, do domu mego, do męki.
Z największą starannością załatwiłem wszystkie konieczne sprawy; odwiedziłem doktora Vebesti, zatelegrafowałem do Badioli o swoim powrocie i wyjechałem.
Niecierpliwość pożerała mnie, dręczył mnie wielki niepokój, jak gdybym szedł na spotkanie nadzwyczajnej nowości. Podróż zdawała mi się bez końca. Leżałem wyciągnięty na poduszkach, upał obezwładniał mnie, kurz przenikający z zewnątrz dusił; monotonny hałas pociągu łączył się z monotonnym śpiewem świerszczy nie mogąc uśpić mego niepokoju; myślałem o najbliższych wypadkach, rozważałem przyszłe możliwości, starałem się przeniknąć wielki cień. — Ojciec był dotknięty palcem śmierci. Co czeka syna?
WBadioli nic nowego. Nieobecność ma trwała bardzo krótko. Powrót mój obchodzono uroczyście. Pierwsze spojrzenie Juliany wyrażało mi bezgraniczną wdzięczność.
— Dobrze uczyniłeś wracając prędko — rzekła mi moja matka z uśmiechem. — Juliana nie miała spokoju. Przypuszczamy, że już teraz nie ruszysz się stąd.
Dodała wskazując na kształt Juliany.
— Nie widzisz postępu? Lecz właśnie przychodzi mi na myśl, czy pamiętałeś o koronkach? Nie? Zapomniałeś!
Zaraz od pierwszej chwili męka rozpoczęła się na nowo.
Zaledwo sami zostaliśmy z Julianą, rzekła:
— Nie spodziewałam się, że wrócisz tak prędko. Jakże wdzięczna ci jestem!
W postawie jej, w jej głosie było tyle trwożliwości, pokory, czułości. Nigdy jeszcze nie uderzył mnie tak żywo kontrast jej twarzy z całą postacią. Widziałem ustawicznie na jej twarzy szczególny wyraz znękania, jak nieznośną dla niej była ta haniebna i zniekształcająca brzemienność. Wyraz ten nigdy nie znikał z jej twarzy, przebijał się nawet przez inne przejściowe wy razy, które, jakakolwiek moc ich była, nie zdołały go zakryć; był nieodłączny i stały; poruszał mnie, rozpraszał moją urazę i łagodził wrażenie brutalnej rzeczywistości nawet w chwilach ironicznej bystrości.
— Cóżeś czyniła temi dniami? — zapytałem.
— Czekałam ciebie. A ty?
— Nic. Pragnąłem powrotu.
— Dla mnie? — zapytała trwożna i pokorna.
— Dla ciebie.
Spuściła powieki i blask uśmiechu zadrżał na jej twarzy. Czułem, że nigdy nie byłem tak kochany jak w tej chwili.
Po przerwie rzekła patrząc na mnie wilgotnemi oczyma:
— Dziękuję ci.
Akcent, uczucie leżące wtem słowie, przypomniały mi inne dziękuję: z owego dawnego ranka rekon-walescencyi, owego ranka mej pierwszej zbrodni.
Itak zaczęła się moja męka w Badioli na nowo i ciągnęła się smutna, bez zajść godnych uwagi, podczas gdy wskazówka zegaru słonecznego posuwała się zwolna i granie świerszczów pod wiązami wzmagało melancholię. Hora est benefaciendi.
A w duszy mej trwał zwyczajny zamęt, następowały po sobie uczucia bezwładu, sarkazmu, próżne nadzieje, sprzeczne przesilenia: bujność i jałowość. I nieraz rozważając tę rzecz szarą, nijaką średnią, rozlewną i wszechmocną, która się życiem zowie, myślałem: „Kto wie! Człowiek jest przedewszystkiem zwierzęciem przystosowawczem. Nie ma szpetoty, ni boleści, do którejby nie mógł przywyknąć. Być może, że i ja w końcu przystosuję się. Kto wie!“
Wyczerpywałem się w szałach ironii: „Kto wie czy syn Filipa Arborio nie będzie, jak to mówią, zupełnie mojem odbiciem. Przystosowanie się będzie przez to tem łatwiejsze“. I przypomniała mi się smutna ochota do śmiechu, gdym raz słyszał, jak o dziecku (o któ-rem wiedziałem z całą pewnością, że jest owocem wiarołomstwa) mówiono w obecności prawowitego małżonka: — Wykapany ojciec! — A podobieństwo było nadzwyczajne i polegało na owem tajemniczem prawie, które fizyologowie zwą: „dziedzicznością przez wpływ duchowy“.
Dzięki temu wpływowi syn nieraz nie jest podobny ani do ojca ani do matki, lecz do człowieka, który miał z matką stosunek przed zapłodnieniem. Kobieta drugi raz zaślubiona, wydaje na świat w trzy lata po śmierci pierwszego męża dzieci, które mają rysy zmarłego małżonka i w niczem nie są podobne do tego, który je spłodził.
„Byłoby więc możliwe, że Rajmund mógłby mieć moje rysy i być podobnym do prawdziwego Hermila“ — myślałem. — „Mogłoby się zdarzyć, że winszowanoby mi szczególnie, żem tak wyraźne na Dziedzicu swym wycisnął piętno swojego rodu.“
„A gdyby zawiodły oczekiwania matki mej i mego brata? Gdyby Juliana wydała na świat trzecią dziewczynkę?“ Możliwość ta uspokajała mnie. Zdawało mi się, że czułbym mniej odrazy do nowonarodzonej i że mógłbym ją może nawet znosić. Opuściłaby kiedyś mój dom, przybrałaby inne nazwisko, żyłaby w pośród innej rodziny.
Im bardziej jednak zbliżał się termin, tembardziej rosła moja niecierpliwość. Byłem znużony już ciągłym widokiem zniekształconego ciała, którego objętość rosła ustawicznie. Byłem znużony już ciągłem miotaniem się wśród tych samych jałowych trosk i bezradności. Rad-bym był przyśpieszyć wypadki, niechby wreszcie zdarzyła się jakakolwiek katastrofa. Jakakolwiek katastofa była lepsza, od tej straszliwej agonii?
Jednego dnia brat mój zapytał Juliany:
— Więc, jak długo jeszcze?
Odrzekła:
— Jeszcze miesiąc.
Myślałem: „Jeśli historya o chwili słabości jest prawdą, to powinna znać dokładnie dzień poczęcia.“
Był wrzesień. Lato się kończyło. Niedługo nastąpić miało jesienne zrównanie dnia z nocą, najpiękniejsza pora roku, czas, w którym powietrze zdawało się pełne upojenia, wypływającego z dościgłych winogron. Czar ten przenikał mnie stopniowo, łagodził moją duszę. Czasami przejmował mnie jakiemś stęsknionem pragnieniem czułości i tkliwej pieszczoty. Marya i Natalia spędzały ze mną długie godziny, same wraz ze mną, w moim pokoju lub w polu. Kochałem je głębiej i czulej. Z oczu tych, z których ledwo świadome przemawiały myśli, spływał mi czasem w głąb ducha promień pokoju.
Pewnego dnia poszukiwałem w Badioli Juliany. Było to w pierwszych godzinach popołudnia. Nie znalazłszy jej w jej pokojach, nie znalazłszy jej nigdzie indziej, wszedłem do komnat mej matki. Drzwi były otwarte; nie było słychać głosu ni szmeru; lekkie firanki okien drżały; przez otwory ich widać było zieleń wiązów; lekki powiew przeciągał wśród tych jasnych ścian.
Ostrożnie zbliżyłem się do tego świętego miejsca. Szedłem cicho, by nie obudzić matki w razie gdyby spała. Podniosłem portyerę i wetknąłem głowę przez próg. Usłyszałem rzeczywiście oddech śpiącego. Ujrzałem matkę moją uśpioną w fotelu przy oknie; a nad oparciem drugiego fotelu ujrzałem włosy Juliany. Wszedłem.
Siedziały naprzeciw siebie a między niemi stał nizki stolik, na nim koszyk pełen małych ćzepeczków. Matka moja trzymała jeszcze w dłoniach czepeczek, w którym lśniła igła. Sen naszedł ją tak jak siedziała z pochyloną głową, w ruchu pracy. Z głową na piersi spała, śniła może. Biała nitka do połowy już była wyszyta, ona jednak snuła może we śnie nić drogo-cenniejszą.
Juliana spała także z głową opuszczoną na tył fotelu, z ramionami na bocznych jego poręczach. Rysy jej stały się miększe wśród słodyczy snu, lecz usta jej zachowały smutny fałd, cień smutku; z poza pół otwartych warg było widać nieco jej bezkrwiste dziąsła; u nasady nosa wśród brwi pozostała mała brózda, przez wielką boleść wyryta. A czoło jej było wilgotne; kropla potu perliła się na jej skroni. Ręce jej bielsze niż muślin, z którego wykwitały, zdawały się postawą swoją wyrażać niezmierne znużenie. Co jednak większe, od tych duchowych zjawisk, na mnie czyniło wrażenie, to łono jej, które kryło już skończoną istotę. I znowu, zapominając o Julianie i o otoczeniu, czułem tę istotę żywą, jakby była wyodrębniona, jakby nic innego w tej chwili obok mnie, wokoło mnie, nie żyło. I znowu nie było to złudne wrażenie, lecz rzeczywiste, głębokie uczucie; dreszcz przebiegł wszystkie moje nerwy.
Odwróciłem oczy i znów ujrzałem w rękach mej matki czepeczek, w którym lśniła igła; ujrzałem w koszyku wszystkie te lekkie koronki, wszystkie te wstążeczki różowe i modre, który drżały w powiewie. Serce moje ścisnęło się, zdawało mi się, że ginę. Ileż zdradzały czułości mej matki, śniącej nad tym białym przedmiotem, który miał pokrywać głowę syna nie mojego!
Pozostałem tam kilka minut. Miejsce to było rzeczywiście świątnicą domu, świętem świętych. Na jednej ze ścian wisiał portret mego ojca, podobny bardzo do Fryderyka; na innej portret Konstancyi, podobnej nieco do Maryi. Obie te postacie, żyjące istnieniem wyższem w pamięci, w której drodzy im pozostali swych drogich chowali umarłych, posiadały oczy magnetyczne i zwracające się wszędzie za patrzącym na nie, oczy wszechwidzące. Inne jeszcze relikwie po dwojgu tych zmarłych uświęcały to miejsce. W kącie, na cokole, leżała pod kloszem, czarną okryta krepą, maska pośmiertna człowieka, który kochał matkę moją miłością silniejszą nad śmierć. A jednak nic ponurego nie było w tej komnacie. Wzniosły panował tu spokój, zdając się rozlewać stąd po całym domu, podobnie jak z serca harmonijnie rozlewa się życie.
Przypominam sobie wycieczkę do Willi Bzów z Ma-ryą, Natalią i miss Edytą w nieco omglony poranek. I wspomnienie moje jest omglone, niewyraźne i zatarte, jakby po śnie długim rozdzierającym a słodkim.
W ogrodzie nie było już miryadów fioletowych kit, nie było już lasu wytwornego kwiecia, ni potrójnej woni harmonijnej, jak muzyka, ani otwartego uśmiechu, ani bezustannego świegotu jaskółek. Nie było nic wesołego, prócz głosów i biegań dwuch beztroskich dziewczynek. Wiele jaskółek już odleciało; inne miały się do odlotu. Przybyliśmy właśnie na czas, by rój ostatni pozdrowić.
Wszystkie gniazda były opuszczone, próżne, bez życia. Niektóre były zburzone a wśród glinianych resztek drżało gdzieniegdzie chwiejne pióro. Ostatni rój zgromadził się na dachu wzdłuż rynny i czekał jeszcze rozpierzchnionych towarzyszy. Małe wędrowniki siedziały rzędem na krawędzi rynny, jedne przodem do nas, drugie tyłem, tak że małe widełkowate ogonki przeplatały się z białemi podbrzuszami. I czekając tak rzucały w spokój powietrzny swe krzyki. I coraz, po dwóch, po trzech, nadciągali spóźnieni towarzysze. I na deszła godzina odlotu. Krzyki zamilkły. Tęskne spojrzenie słoneczne padło na dom zamknięty, na opustoszałe gniazda. Nie było nic smutniejszego nad te chwiejne umarłe pióra, które tu i tam przyczepione do gliny drżały. 1 jakby spłoszony nagłem uderzeniem burzliwego wichru, porwał się rój z głośnym trzepotem skrzydeł, zawirował w powietrzu i zawisnął na chwilę jak słup prostopadły nad domem; potem bez chwili wahania, jakby już przedtem miały szlak wyznaczony, zabrały się ptaki zbitą gęstwą w podróż, oddalały się coraz bardziej, rozpływały się, znikły.
Marya i Natalia, które stały na ławce, by jeszcze dłużej wzrokiem ścigać wychodźców, wyciągały ramiona wołając:
— Bądźcie zdrowe, bądźcie zdrowe, bądźcie zdrowe, jaskółki.
Z wszystkiego innego pozostało mi tylko niewyraźne wspomnienie, jak po śnie.
Marya chciała wejść do domu. Ja sam otworzyłem drzwi. Tu po tych trzech stopniach szła Juliana za mną ukradkiem, lekka jak cień, objęła mnie ramionami i szeptała: „Wejdź, wejdź“. W przedsieni wisiało jeszcze gniazdo wśród arabesek sklepienia. „Teraz jestem twoja, twoja, zupełnie twoja — szeptała mi, nie puszczając mej szyi, lecz okręcając się gibko, by przesunąć się na mą pierś i napotkać me usta. — Przed-sień była niema, schody nieme; milczenie wypełniało dom cały. Tam słyszałem głuchy daleki szum, podobny do szumu, który słychać we wnętrzu głębokich muszli. Lecz teraz milczenie podobne było do milczenia grobu. Tam pogrzebane było moje szczęście.
Marya i Natalia swawoliły bez przerwy, nie prze stając mnie pytać; były wszystkiego ciekawe, otwierały wszystkie skrzynie i szafy. Miss Edyta szła za niemi, by je hamować.
— Patrz, patrz, com odkryła — zawołała Marya biegnąc mi naprzeciw.
Znalazła w głębi szuflady bukiet lawendy i rękawiczkę. Była to rękawiczka Juliany, z czarnemi plamami na końcach palców; na odwrotnej stronie, obok brzegu był napis jeszcze czytelny: „Morwy 27 sierpnia 1880. Memento“! Jak błyskawica wynurzyło się w duszy mej jasne wspomnienie przygody z morwami, jedna z najweselszych naszego pierwszego szczęścia, fragment sielanki.
— Czy to nie rękawiczka mamy? — spytała Marya. — Daj mi ją, daj mi ją. Chcę ją zanieść mamie...
Z wszystkiego pozatem pozostało mi niewyraźne wspomnienie, jak po śnie.
Kalikst, stary ogrodnik, mówił mi o tylu rzeczach a ja nie rozumiałem nic prawie. Kilkakroć powtarzał życzenie:
— Chłopca, pięknego chłopca, i niech go Bóg błogosławi! Pięknego chłopca.
Gdyśmy na dwór wyszli, Kalikst zamknął dom.
— A te błogosławione gniazda? — rzekł potrząsając piękną siwą głową.
— Nie ruszać ich, Kalikście.
Wszystkie gniazda były opuszczone, próżne, bez życia. Ostatni goście odlecieli. Tęskne spojrzenie słońca padało na dom i opustoszałe gniazda. Nie było nic smutniejszego nad te chwiejne umarłe pióra, które tu i ówdzie przyczepione do gliny, drżały.
Zbliżał się kres. Minęła pierwsza połowa października. Zawiadomiono doktora Vebesti. Z dnia na dzień mogły pojawić się boleści.
Niepokój mój rósł z godziny na godzinę, stawał się nieznośny. Często chwytał mnie napad szaleństwa, podobny do tego, który wówczas mnie zagnał nad brzegi Assora. Uciekałem daleko od Badioli, spędzałem długie godziny na polu, i zmuszałem Ordanda przesadzać płoty i rowy, puszczałem go cwałem po niebezpiecznych ścieżkach. Wracaliśmy, ja i biedne zwierzę, spoceni, wyczerpani, zawsze bez szwanku.
Doktor Vebesti przybył. Wszyscy w Badioli odetchnęli lżej, nabrali otuchy i nadziei. Tylko Juliana nie ożywiła się. Nieraz czytałem w jej oczach myśl posępną, ciemny błysk przerażenia i przeczuć złowieszczych.
Bole porodowe zaczęły się; trwały dzień cały z ma-łemi przerwami, to silniejsze, to słabsze, to znośne, to rozdzierające. Stała oparta dłońmi o stół a plecyma o szafę, zaciskając zęby, by nie krzyczeć; lub siedziała na fotelu nieruchomo, z twarzą ukrytą w dłoniach, wydając co pewien czas głuchy jęk; lub ustawicznie zmieniała miejsce, chodziła z kąta w kąt, zatrzymując się tu i ówdzie, by kurczowo zaciskać palce wkoło jakiegoś przedmiotu. Widok jej cierpienia rozdzierał mi serce. Nie mogąc panować nad sobą, wychodziłem z pokoju, oddalałem się na chwil kilka; potem wracałem, prawie wbrew swej woli, jakby przyciągany; i zostawałem znów, by patrzeć na jej cierpienie, nie mogąc jej rzec słowa pociechy.
— Tullio, Tullio, co za straszna rzecz! Ach, co za straszna rzecz! Nigdy tak nie cierpiałam, nigdy, nigdy! «?-F Miało się ku wieczorowi. Matka moja, miss Edyta, lekarz zeszli się do sali na obiad. Ja i Juliana pozostaliśmy sami. Nie przyniesiono jeszcze świateł. Pokój zalewał błękitny październikowy zmierzch; kiedy niekiedy wiatr wstrząsał szybami.
— Ratuj mnie, Tullio! Ratuj! — wołała w nieprzytomnej boleści, wyciągając ku mnie ramiona i patrząc na mnie rozszerzonemi oczyma, których białko lśniło niesamowitą bielą w tym półcieniu czyniącym twarz szarą.
— Powiedz mi, powiedz! W czem mógłbym ci po-módz! — jąkałem zmieszany, nie wiedząc co czynić, i pieściłem jej włosy na skroniach ruchem, w który pragnąłem włożyć czułość nadludzką. — Powiedz mi, powiedz! Co mam czynić?
Nie skarżyła się już; patrzała na mnie; słuchała mnie, jakby zapomniawszy o swej boleści, jakby zdumiona, może wzruszona dźwiękiem mego głosu, wyrazem mej bezradności i mego niepokoju, drżeniem mych rąk na jej włosach, zrozpaczoną czułością mych pieszczotliwych ruchów.
— Kochasz mnie, nieprawdaż? — rzekła, nie przestając patrzeć na mnie, jakby nie chcąc utracić żadnej oznaki mego wzruszenia. — Przebaczasz mi wszystko?
Krzyknęła na nowo podniecona:
— Musisz mnie kochać, musisz mnie bardzo kochać teraz, bo mnie już jutro nie będzie, bo umrę tej nocy, może umrę dziś wieczór; i żałowałbyś, gdybyś mnie nie kochał, gdybyś mi nie był przebaczył, o na-pewnebyś żałował...
Zdawała się tak pewna swej śmierci, że zmroziło mnie nagłe przerażenie.
— Musisz mnie kochać. Widzisz, być może, żeś nie wierzył w to, co ci mówiłam owej nocy, być może, że mi i teraz nie wierzysz; lecz gdy mnie już nie będzie, będziesz pewno wierzył. Wtedy wzejdzie ci światło, wtedy poznasz prawdę; i będziesz żałował, żeś mnie nie kochał nadosyć, żeś mi nie przebaczył.
Łkanie zdławiło jej głos.
— Czy wiesz, czemu nierada umieram? Bo umrę a ty wiedzieć nie będziesz, jak cię kochałam... jak cię kochałam potem zwłaszcza... Ach, co za męka! Czyż zasłużyłam na taki koniec?
Zakryła sobie twarz rękoma, lecz wnet ją odkryła. Patrzała na mnie bardzo blada. Zdawało się, że błysła jej myśl straszniejsza jeszcze.
— A jeślibym umarła — — szeptała — jeślibym umarła, a ono pozostało przy życiu...
— Zamilcz!
— Rozumiesz!
— Zamilcz, Juliano!
Byłem słabszy od niej. Przerażenie zmogło mnie; nie miałem nawet siły wyrzec słowa pociechy, przeciwstawić temu wyobrażeniu śmierci jednego słowa życia. I ja pewny byłem smutnego końca. W błękitnym zmierzchu oczy me napotkały oczyjuliany; i zdawało mi się, że dostrzegam w tem biednem, strawionem obliczu znaki agonii, znaki zaczynającego się, niepowstrzy manego rozkładu. Ona zaś nie mogła stłumić pewnego rodzaju wycia, które nie miało w sobie nic ludzkiego; i wpiła się w moje ramię.
— Ratuj mnie, Tullio, ratuj!
Ściskała mnie mocno, bardzo mocno, a jednak nie dość; pragnąłbym był czuć jej paznokcie wpijające się w me ciało chciwie, czuć męczarnie fizyczne, by podzielać jej męki. I przyciskając czoło swe do mego ramienia, wyrzucała nieustanne jęki. Były to dźwięki, które do niepoznania zmieniają głos ludzki przez nadmiar cierpień fizycznych, te dźwięki, które równają cierpiącego człowieka z cierpiącem zwierzęciem: instynktowny krzyk bolejącego ciała, ludzkiego czy zwierzęcego.
Co chwila odzyskiwała głos, powtarzając:
— Pomóż!
I udzielały mi się gwałtowne drgawki jej męki. Czułem kurcze jej łona, gdzie małe złośliwe stworzenie walczyło nieubłaganie przeciw życiu matki, nie dając jej chwili wytchnienia. Fala nienawiści wezbrała na dnie mej istoty, zdawała się wpływać mi w ręce morderczym naporem. Był to popęd przedwczesny; lecz wizya zbrodni dokonała się już błyskawicznie w mej duszy. „Nie będzie żył!“
— Tullio, Tullio, uduś mnie, zabij! Nie mogę, nie mogę, rozumiesz? Nie mogę dłużej znieść tego; nie chcę już cierpieć.
Krzyczała rozpaczliwie, patrząc wokoło oczyma szalonej, jak gdyby szukała czegoś lub kogoś, ktoby jej przyniósł pomoc, której ja dać nie mogę.
— Uspokój się, uspokój, Juliano... Może nadeszła chwila. Odwagi! Usiądź tu. Odwagi, duszo! Jeszcze chwila. Jestem tu, z tobą. Nie lękaj się.
I pobiegłem pociągnąć za dzwonek.
— Lekarza! Niech lekarz przybywa natychmiast.
Juliana już nie jęczała. Zdawało się, że uderzona nową myślą, nagle przestała cierpieć, lub przynajmniej uświadamiać sobie ból. Widocznem było, że rozmyślała nad czemś, zadumana. Miałem zaledwo czas zauważyć nagłą zmianę.
— Słuchaj, Tullio. Gdybym zaczęła majaczyć...
— Co mówisz?
— Gdybym w gorączce zaczęła majaczyć i umarła w delirium...
— Więc?
Mówiła z wyrazem przerażenia, a jej urywanie zdań miało w sobie coś tak niepokojącego, że drżałem jak osika, pochwycony strachem panicznym, nie wiedząc jeszcze do czego zmierza.
— Więc?
— Wszyscy będą tu, wkoło mnie... Gdybym w gorączce mówiła, zdradziła się... Rozumiesz? Rozumiesz? Jedno słowo może wystarczyć. A w gorączce nie wie człowiek co mówi. Winienbyś...
W tej chwili weszła matka ma, lekarz i położna.
— Ach, doktorze — jęknęła Juliana — zdaje mi się, że umieram.
— Odwagi, odwagi! — rzekł lekarz głosem serdecznym. — Nie lękaj się pani, wszystko będzie dobrze. 1 popatrzył na mnie.
— Sądzę, — dodał z uśmiechem — że mąż pani ma się gorzej od niej.
I wskazał drzwi.
— Idź pan, idź pan. Nie potrzeba tu pana.
Napotkałem niespokojne, przybite, współczujące oczy mej matki.
— Tak, Tullio; lepie], gdy pójdziesz — rzekła. — Fryderyk czeka ciebie.
Spojrzałem na Julianę; nie troszcząc się o innych, patrzała na mnie silnie lśniącemi oczyma, pełnemi niezwykłego blasku. W oczach tych zwierciedlił się cały wysiłek zrozpaczonej duszy.
— Nie ruszę się z sąsiedniego pokoju — rzekłem stanowczo, nie spuszczając oczu z Juliany.
Wychodząc, zauważyłem, jak położna ścieliła poduszki na łożu boleści, na łożu nędzy; i wstrząsnąłem się, jakby pod wiewem śmierci.
Było między czwartą a piątą nad ranem. Aż dotąd ciągnęły się bole, z małemi przestankami. Około trzeciej zmorzył mnie nagle sen na sofie, gdzie siedziałem, w sąsiednim pokoju. Krystyna obudziła mnie; rzekła, że Juliana pragnie mnie widzieć.
W zamęcie przebudzenia, zerwałem się na nogi, jeszcze snem odurzony.
— Czy spałem? Co się stało? Juliana...
— Niech się pan nie przestrasza. Nic się nie stało. Bole uspokoiły się. Proszę zobaczyć.
Wszedłem i nagle ujrzałem Julianę.
Leżała podparta poduszkami, blada jak jej koszula, jakby bez życia. Spotkałem się z jej oczyma, utkwio-nemi w drzwi, pełnemi oczekiwania. Oczy jej zdawały się większe, głębsze, bardziej zapadłe, otoczone ciemniejsze mi kołami.
— Widzisz — rzekła głosem bezdźwięcznym — jeszcze tak samo.
Nie przestawała patrzeć na mnie. Oczy jej, jak owe oczy księżny Lizy, mówiły: „Spodziewałam się ratunku od ciebie, a ty mnie nie żałujesz, ty nawet!“
— A lekarz? — spytałem matki zgnębionej i zatroskanej.
Wskazała mi drzwi. Zwróciłem się ku nim. Wszedłem. Ujrzałem lekarza przy stole, na którym leżały różne lekarstwa, czarny futerał, ciepłomierz, przewiązki, kompresy, flaszki i rury osobliwego kształtu. Lekarz miał w rękach elastyczną rurę, u której umocowywał sondę; półgłosem dawał zlecenia Krystynie.
— Cóż? — zapytałem go niespokojnie. — Co się stało?
— Nic groźnego, na teraz.
— A te przygotowania?
— Ostrożność.
— Lecz jak długo trwać jeszcze będzie ta męka?
— Jesteśmy u kresu.
— Mów pan otwarcie; proszę. Przewiduje pan co złego? Mów pan otwarcie.
— Dotąd nie zapowiada się nic zbyt niebezpiecznego. Lękam się jednak krwiotoku i przedsiębiorę środki ostrożności. Wstrzymam go. Ufaj mi pan i bądź spokojny. Zauważyłem, że obecność pana silnie Julianę wzrusza. W tej ostatniej chwili potrzebuje ona wszystkich sił, które jej pozostały. Musisz się pan koniecznie oddalić. Przyrzeknij pan, że mnie posłuchasz. Wejdzie pan na moje wezwanie.
Doleciał nas krzyk.
— Zaczynają się bole — rzekł. — Jestemy u kresu. Więc spokój!
Zwrócił się ku drzwiom. Poszedłem za nim. Obaj zbliżyliśmy się do Juliany. Chwyciła mnie za rękę i ścisnęła ją jak w kleszczach. Więc zostało jej jeszcze tyle siły?
— Odwagi! Odwagi! Już nie długo. Wszystko będzie dobrze. Nie prawdaż doktorze? — jąkałem.
— Tak, tak. Nie ma czasu do stracenia. Juliano, pozwól pani mężowi odejść.
Szeroko otwartemi oczyma patrzała na doktora i na mnie. Puściła me ramię.
— Odwagi — szepnąłem zduszonym głosem.
Pocałowałem ją w czoło wilgotne od potu i zwróciłem się do wyjścia.
— Ach, Tullio! — zawołała za mną rozdzierającym głosem, który oznaczał: „Nie zobaczę cię już.“
Chciałem zawrócić.
— Odejdź pan, wyjdź! — rozkazał lekarz ruchem stanowczym.
Usłuchałem. Ktoś zamknął za mną drzwi. Stałem tam kilka minut nadsłuchując; lecz chwiały mi się kolana a bicie serca zagłuszało wszystkie inne szmery. Rzuciłem się na sofę; chwyciłem chustkę w zęby, zanurzyłem twarz w poduszki. I ja doznawałem cierpień fizycznych jak ktoś, kto wytrzymać ma amputacyę, wykonywaną niezręcznie i powolnie. Krzyki rodzącej dochodziły przez drzwi aż do mnie. 1 za każdym takim krzykiem myślałem: „To ostatni.“ W przerwach słyszałem pomruk kobiecych głosów: może słowa otuchy matki mej i położnej. Rozległ się krzyk jeszcze ostrzejszy i bardziej nieludzki, niż inne. „To ostatni.“ I przerażony skoczyłem na równe nogi.
Nie byłem zdolny postąpić kroku; minął czas zda się nieskończony. Przez mózg mój przebiegały myśli, obrazy, jak błyskawice. „Urodził się? A jeśli ona umarła? 1 jeśli oboje umarli? Matka i syn? Nie, nie. Ona napewne umarła; a on żyje. Lecz dlaczego nie słychać krzyku? Krwiotok, krew...“ Widziałem jezioro krwi i wśród niej walczącą ze śmiercią Julianę. Opanowałem zgrozę, która mnie obezwładniała i rzuciłem się ku drzwiom. Otwarłem, wszedłem.
W tej chwili usłyszałem surowy głos lekarza.
— Nie zbliżać się. Nie wzruszać jej. Chce ją pan zabić?
Juliana zdawała się nieżywa, bledsza niż jej poduszka, nieruchoma. Matka ma pochylona nad nią, przykładała jej kompres. Wielkie plamy krwi czerwieniły łóżko, plamy krwi barwiły podłogę. Lekarz czynił przygotowania ze spokojną i pewną siebie starannością — ręce mu’nie drżały, choć czoło było zmarszczone. W kącie buchało parą naczynie z gorącą wodą. Krystyna lała z dzbana wodę w inne naczynie, zanurzając w niem termometr. Inna kobieta niosła do sąsiedniego pokoju pakiet waty. Zapach salmiaku i octu wypełniał powietrze.
Najmniejsze szczegóły tej sceny, którą jednem objąłem spojrzeniem, wyryły się niezatarcie w mej pamięci.
— Do pięćdziesięciu stopni — rzekł lekarz zwracając się do Krystyny. — Uważać.
Nie słysząc krzyku, szukałem wkoło oczyma. W pokoju kogoś brakło.
— A dziecko? — spytałem drżąc.
— Jest tam w drugim pokoju. Idź pan je zobaczyć — odrzekł doktor. — I zostań pan tam.
Rozpaczliwym gestem wskazałem na Julianę.
— Nie bój się pan. Wody, Krystyno.
Wszedłem do drugiego pokoju. Posłyszałem słabe, ledwo słyszalne kwilenie. Ujrzałem na podłożu z waty różowe, z sinemi tu i ówdzie plamami, ciałko, któremu chude ręce położnej nacierały grzbiet i podeszwy.
— Chodź pan, chodź pan; chodź pan i zobacz — rzekła położna nie przerywając nacierania. — Zobacz pan co za ładny chłopak. Nie oddechał; lecz teraz niebezpieczeństwo już minęło. Niech pan spojrzy, co za. chłopak!
Odwróciła dziecko i położywszy je na plecach, wskazała jego płeć.
— Proszę spojrzeć!
Podniosła dziecko i bujała je w powietrzu. Dziecko poczęło głośniej płakać.
Lecz coś skrzyło się w mych oczach, przeszkadzając mi dobrze widzieć; całą istotę mą zbyt ogarnęło dziwne odrętwienie, bym mógł pojąć tę straszną rzecz, która rzeczywistością się stała.
— Patrz pan! — powtarzała ciągle położna, kładąc znowu na watę krzyczące dziecko.
Teraz krzyczało silnie. Oddychało, żyło! Pochyliłem się nad tem drżącem ciałkiem, które woniało licopo-dyum; pochyliłem się, by mu się przypatrzeć i rozpoznać nienawistne podobieństwo. Ale drobna, nabrzmiała jeszcze, nieco sina twarz, z wystającemi gałkami ocznemi, opuchniętemi wargami, cofniętą brodą, to niekształtne stworzenie, nie miało prawie podobieństwa ludzkiego i przejmowało mnie odrazą.
— Kiedy się ledwo urodziło — wyjąkałem — gdy się urodziło, to nie oddechało...
— Nie, panie, było prawie uduszone...
— Jak to?
— Miało pępowinę okręconą naokoło szyi...
Mówiła, krzątając się starannie około dziecka; a ja patrzałem na suche ręce, które mu ocaliły życie i teraz zawijały mu troskliwie pępęk płótnem nasmarowa-nem maścią.
— Julio, daj mi bandaż.
I bandażując brzuch dziecka dodała:
— Nie grozi mu już niebezpieczeństwo. Bóg go błogosław!
A doświadczone jej ręce ujęły miękką główkę, jakby ją chcąc kształtować. Dziecko krzyczało coraz silniej; krzyczało z pewnego rodzaju wściekłością, trzęsąc się całe, zachowując swój apoplektyczny wygląd, fioletową czerwoność i budząc we mnie wstręt. Krzyczało coraz głośniej, jak gdyby chcąc mi dać dowód swej żywotności, jakby mnie chciało wyzywać i drażnić.
Żył, żył! A matka?
Nieprzytomny wszedłem szybko do drugiego pokoju.
— Tullio!
Był to głos Juliany, słaby jak głos konającej.
Nieprzerwany strumień gorącej wody powstrzymał krwotok w ciągu dziesięciu minut. Położnica leżała teraz na swem łóżku w alkowie. Był już biały dzień.
Siedziałem u głów łóżka patrząc na nią w bole-snem milczeniu. Może nie spała. Lecz niesłychane osłabienie uniemożliwiało jej wszelki ruch, wszelki znak życia; zdała się bez życia. Patrząc na jej śmiertelnie woskową bladość, widziałem wciąż w myśli te plamy krwi, wszystką tę biedną przelaną krew, która zalała prześcieradło, przeniknęła materace, zaczerwieniła dłonie chirurga. „Kto odda ci tę wszystką krew“? Uczyniłem mimowolny ruch, by ją poruszyć, bo zdało mi się, że musi być jak lód zimna. Lecz wstrzymałem się z obawy, by jej nie zakłócić spokoju. Patrząc na nią nieustannie doznawałem chwilami nagłej trwogi i chciałem już kilkakroć powstać, by zawołać lekarza. Rozmyślając, miąłem w palcach strzępek wełny i starannie rozskubywałem ją; i co pewien czas, w nieprzezwyciężonym niepokoju i lęku, zbliżałem ją z nieopisaną ostrożnością do warg Juliany i po drżeniu wiotkich włókien mierzyłem siłę jej oddechu...
Leżała na wznak, z głową na nizkiej poduszce. Jej kasztanowate, nieco rozluźnione włosy okalały jej twarz, przydając rysom jej jeszcze więcej delikatności i wo-skowości. Miała na sobie koszulę zapiętą wokół szyi i rąk; a szczupłe jej, na posłaniu leżące ręce były tak blade, że tylko po żyłach błękitnych odróżnić je było można od płótna. Jakaś nadludzka dobroć promieniała z tej biednej, bezkrwistej i nieruchomej istoty; dobroć, która przenikała mą duszę, uspakajała me serce. A ona zdawała się powtarzać: „Cóżeście ze mnie zrobili?“ Zwiędłe jej usta z opuszczonemi kątami, oznakami śmiertelnego znużenia, suche jej usta strawione tylu mękami, usta, które tyle wyrzuciły jęków, zdawały się ciągle powtarzać: „Cóżeście ze mnie zro bili“.
Patrzałem na jej wątłą postać, której kształty zaledwie uwypuklały się pod powierzchnią łóżka. Ponieważ zdarzenie dokonało się, ponieważ uwolniła się od straszliwego ciężaru, ponieważ to drugie życie wyodrębniło się na zawsze od jej życia, więc i owe instynktowne odruchy wstrętu, owe nagle wynurzające się cienie urazy nie mąciły już mej tkliwości i litości. Czułem dla niej teraz jedynie niezmierną tkliwość, niezmierną litość, jako dla najlepszego i najnieszczęśliwszego stworzenia na ziemi. Cała dusza moja zawieszona była teraz u tych biednych warg, które lada chwila wydać mogły ostatnie tchnienie. Patrząc na jej bladość myślałem z głęboką szczerością: „Jakże byłbym szczęśliwy, gdybym mógł przelać połowę krwi swojej w jej żyły!“
Słysząc tykanie lekkie zegarka, leżącego na stole, czując, że czas mija wśród biegu tych równych sekund, myślałem: „Lecz on żyje!“ I bieg czasu przejmował mnie dziwnym, innym niż dawniej, nieokreślonym niepokojem.
Myślałem: „On żyje, a życie jego jest wytrwałe. Gdy się urodził, nie oddychał. Gdym go widział, miał jeszcze na ciele wszystkie oznaki uduszenia. Gdyby go nie były ocaliły starania położnej, byłby już teraz tylko małym sinym trupkiem, rzeczą nieszkodliwą, 0 którą się troszczyć nie trzeba, o której można zapomnieć. Nie zajmowałbym się niczem, prócz wyzdrowienia Juliany. Nie ruszałbym się stąd, byłbym najgorliwszym i najłagodniejszym opiekunem chorej, udałoby mi się przelać w nią życie, udałoby mi się dokonać największego cudu miłości. Nie mogłaby nie wyzdrowieć. Zmartwychwstawałaby stopniowo, odrodzona i zasilona krwią nową. Zdałaby się nową istotą, wolną od wszelkiej nieczystości. Oboje czulibyśmy się oczyszczeni, godni siebie, po pokucie tak długiej i bolesnej. Choroba, powrót do zdrowia odsunęłyby smutne wspomnienie w dal nieokreśloną. A ja zatarłbym w duszy jej nawet cień wspomnienia; dałbym jej zapomnienie zupełne w miłości. Po tej wielkiej próbie każda inna miłość na świecie zdawałaby się nam marną w porównaniu z naszą“. Nurzałem się w tem wyobrażeniu miłości jawiącej się w świetle prawie mistycznem a tymczasem twarz Juliany przybierała pod mojem uporczywem spojrzeniem wyraz jakby bezcielesności, blask dobroci nadprzyrodzonej, jakgdyby oderwała się już od tego świata, jakgdyby wraz z upływem jej krwi znikła z niej ostatnia kropla goryczy i nieczystości 1 jakgdyby w obliczu śmierci pozostała w niej tylko jej duchowa istota. Już mnie nie raniło, już mi się nie zdawało strasznem nieme pytanie: „Cóżeście ze mnie zrobili?“ Odpowiadałem: „Czyż nie stałaś się przezemnie siostrą Boleści? Czyż dusza twoja w cierpieniu nie wzniosła się do zawrotnej wyżyny, z której widzieć może świat w świetle niezwykłem? Czyż nie miałaś dzięki mnie objawienia prawdy najwyższej? Cóż znaczą wszystkie nasze błędy, nasze upadki, nasze winy, jeśliśmy zdołali zerwać z oczy swych niejedną łuskę, jeśliśmy zdołali wyzwolić to, co jest mniej nizkie w naszej nędznej istocie? Nam dana będzie radość najwyższa, jaką zdobyć mogą wybrani na ziemi: odradzać się świadomie“.
Zapalałem się w duszy. W alkowie panowało milczenie i cień tajemniczy; twarz Juliany zdawała mi się niezwykle uduchowiona; a rozmyślania me miały wsobie coś uroczystego, ponieważ czułem w powietrzu obecność niewidzialnej śmierci. Cała dusza ma zawieszona była u tych warg bladych, które lada chwila wydać mogły ostatnie tchnienie. A usta te ściągnęły się i wybiegło z nich westchnienie. Bolesny ten skurcz zmienił rysy twarzy i trwał chwil kilka. Zmarszczki czoła pogłębiły się, powieki poczęły drzeć lekko i nieco białka ukazało się wśród rzęs.
Pochyliłem się nad cierpiącą. Otworzyła oczy i znów je zamknęła. Zdało się, że mnie nie widziała. Oczy jej zdały się bez spojrzenia, jakby dotknięte ślepotą. Czy nastąpiło anemiczne porażenie wzroku? Czy nagle oślepła?
Słyszałem, jak ktoś wchodził do pokoju: „Gdyby to był lekarz!“ Wyszedłem z alkowy. Ujrzałem rzeczywiście lekarza, matkę moją i położną, wchodzących cicho. Za nimi szła Krystyna.
— Spokojna? — zapytał lekarz stłumionym głosem.
— Jęczy. Kto wie, jak jeszcze cierpi!
— Mówiła?
— Nie.
— Za żadną cenę nie rozdrażniać jej. Pamiętaj pan.
— Dopiero co otworzyła oczy, na chwilę. Zdawała się nie widzieć.
Lekarz wszedł do alkowy, wstrzymując nas skinieniem ręki. Matka ma rzekła:
— Chodź. Trzeba ją teraz pozostawić lekarzowi. Chodź. Chodźmy zobaczyć Mondina. Jest tam Fryderyk.
Wzięła mnie za rękę. Pozwoliłem się prowadzić.
— Zasnęło — dodała. — Śpi spokojnie. Dziś popołudniu przybędzie mamka.
Chociaż była smutna i niespokojna z powodu stanu Juliany, oczy jej uśmiechały się, gdy mówiła 0 dziecku; cała jej twarz promieniała tkliwością.
Z rozporządzenia lekarza dano dziecku pokój daleko leżący od pokoju położnicy: był to pokój wielki, powietrzny, który chował wiele wspomnień naszego dzieciństwa. Wchodząc ujrzałem wokoło kołyski Fryderyka, Maryę i Natalię, którzy pochyleni przypatrywali się śpiącemu dziecku. Fryderyk odwrócił się i zapytał przedewszystkiem:
— Jak się ma Juliana?
— Źle.
— Nie śpi?
— Cierpi.
Odpowiadałem twardo mimowoli. Jakaś suchość opanowała nagle mą duszę, nie czułem nic prócz niezwyciężonego i nieukrywanego wstrętu do tego intruza 1 niechęci, niecierpliwości z powodu tej męki, którą mi ludzie ci mimowiednie zadawali. Jakkolwiek starałem się, nie mogłem udawać. Staliśmy więc, ja, matka moja, Fryderyk, Marya i Natalia wkoło kołyski, przypatrując się snu Rajmunda.
Leżał owinięty w pieluszki i miał na głowie cze-peczek ozdobiony koronką i wstążkami. Twarz zdała się mniej wzdęta, lecz jeszcze czerwona, a policzki świeciły się jak świeża skóra na niedawno zabliźnionej ranie. Trochę śliny sączyło się z kątów zamkniętych ust; powieki bez rzęs, zapalone na brzegach pokrywały wystające gałki oczne; u nasady bezkształtnego jeszcze nosa widniała ciągle niebieska plama.
— Lecz do kogo podobny? — rzekła moja matka. — Nie mogę jeszcze znaleść podobieństwa...
— Jest zbyt mały — rzekł Fryderyk. — Trzeba zaczekać dni kilka.
Matka moja kilkakroć spojrzała na mnie i na dziecko, jakby chcąc lepiej porównać rysy.
— Nie — rzekła. — Raczej podobny do Ju-liany.
— Dotąd nie podobny do nikogo — przerwałem. Jest straszny. Nie widzisz?
— Straszny? Jest prześliczny! Popatrz ile włosów.
I ostrożnie podniosła palcem czepek i odkryła miękką czaszkę, do której przylepione były kilka włosów’.
— Pozwól mi dotknąć, babciu — prosiła Marya wyciągając rękę ku głowie braciszka.
— Nie, nie. Chcesz go obudzić?
Czaszka ta zdawała się być ze zmiękczonego gorącem, tłustego, czarniawego wosku; i zdawało się, że najmniejsze dotknięcie zostawiłoby na niej ślady.
Matka moja znów ją nakryła. Potem pochyliła się, by pocałować go w czoło z nieskończoną czułością.
— I ja, babciu — prosiła Marya.
— Lecz lekko, na miłość boską!
Kołyska była za wysoka.
— Podnieś mnie — rzekła Marya do Fryderyka.
Fryderyk wziął ją na ręce; i widziałem jak piękne różowe wargi mojej córki wyciągały się do pocałunku, zanim dotknęły owego czoła i jak jej długie pukle spływały po białych powijakach.
I Fryderyk pocałował go i spojrzał potem na mnie. Nie uśmiechnąłem się.
— A ja? A ja?
To Natalia wspinała się ku krawędzi kołyski.
— Lekko, na miłość boską!
Fryderyk podniósł ją także. I znowu ujrzałem długie pukle spływające na białe powijaki, w podobnym jak przedtem pochyleniu. Stałem tam jak skamieniały: a wzrok mój musiał niewątpliwie wyrażać ciemne uczucie, które mnie opanowało. Te pocałunki warg drogich mi ponad wszystko nie odjęły intruzowi nic z tak wstrętnego mi wyglądu, lecz uczyniły mi go jeszcze wstrętniejszym. Czułem, że byłoby mi niemożliwe, dotknąć tego obcego ciała, zmusić się do jakiegokolwiek zewnętrznego aktu ojcowskiej miłości. Matka patrzała na mnie zaniepokojona.
— Nie pocałujesz go? — zapytała mnie.
— Nie, mamo. Zbyt wiele sprawił cierpienia Julianie. Nie mogę mu przebaczyć...
I cofnąłem się z odruchem instynktownym, z odruchem nietajonej odrazy. Matka ma stała przez chwilę zdumiona, bez słów.
— Lecz co mówisz, Tullio. Jakąż winę ponosi to biedne dziecko? Bądź sprawiedliwy!
Matka moja zauważyła napewno szczerość mojej odrazy. Nie udało mi się zapanować nad sobą. Wszystkie me nerwy burzyły się.
— Nie mogę teraz, nie mogę... Daj mi pokój, mamo. To przejdzie.
Głos mój był szorstki i stanowczy. Drżałem na całem ciele. Dławiło mnie w gardle, mięśnie mej twarzy ściągnęły się. Po tylu godzinach szalonego wzburzenia cała istota ma czuła potrzebę folgi. Sądzę, że wielki wybuch płaczu byłby mi przyniósł ulgę; nie mogłem jednak.
— Sprawiasz mi wielką przykrość, Tullio, — rzekła moja matka.
— Chcesz, bym go pocałował? — wykrztusiłem nieprzytomny.
Zbliżyłem się do kołyski i schyliwszy się pocałowałem go.
Dziecko obudziło się; zaczęło krzyczeć, z początku cicho, potem coraz głośniej z rosnącą wściekłością. Widziałem, że skóra jego twarzy stawała się coraz czerwieńsza i fałdowała się z natężenia a białawy język drżał mu w szeroko otwartych ustach. Jakkolwiek byłem u szczytu rozpaczy, spostrzegłem jakie popełniłem błędy. Czułem nieznośne, utkwione we mnie spojrzenia Fryderyka, Maryi i Natalii.
— Przebacz mi, mamo, — jąkałem. — Nie wiem już co robię. Jestem nierozumny. Przebacz mi.
Wyjęła dziecko z kołyski i trzymała na rękach, nie mogąc go uspokoić. Krzyki te raniły mnie, targały mi nerwy.
— Chodźmy, Fryderyku.
Przez kilka dni Juliana walczyła między życiem a śmiercią. Słabość jej była tego rodzaju, że każdy najmniejszy wysiłek powodował omdlenie. Musiała nieustannie leżeć na wznak, zupełnie nieruchomo. Każde usiłowanie podniesienia się wywoływało objawy mózgowej anemii. Nic nie mogło jej uwolnić od opadającego ją wstrętu, zdjąć z piersi gniotącej ją zmory, usunąć szumu, który wciąż słyszała.
Dzień i noc czuwałem przy jej łóżku, podtrzymywany nieznużoną energią, której się sam dziwiłem. Wszystkiemi żywotnemi siłami podtrzymywałem to życie, które zdawało się gasnąć. Miałem wrażenie, że z drugiej strony łóżka stoi śmierć na czatach, gotowa każdej chwili sposobnej porwać zdobycz. Czasami zdawało mi się rzeczywiście, jakbym przelewał moc swą w ciało bezsilnej chorej, jakbym udzielał jej swych soków, pobudzając jej znużone serce. Nędze choroby nie przejmowały mnie wcale wstrętem, ni obrzydzeniem. Żadna materyalna rzecznie obrażała wrażliwości mych zmysłów. Cała bystrość ich wytężona była jedynie, by pochwycić choć najmniejszą zmianę w stanie chorej. Zanim wymówiła słowo, zanim uczyniła ruch, odgadywałem jej życzenie, jej potrzebę, stopień jej cierpienia. Bez wskazówki le karskiej, mocą natchnienia, zdołałem wynaleśc nowe i przemyślne sposoby przynoszenia jej ulgi w cierpieniu, uspokajaniu jej męki. Ja sam umiałem nakłonić ją do posiłku, lub do snu. Uciekałem się do wszystkich sposobów prośby i przymilenia, by zachęcić ją do zażycia kilku kropel lekarstwa. Nalegałem tak, że nie mogąc się oprzeć, musiała zdobyć się na wysiłek zbawienny, pokonać obrzydzenie. I nie było nic słodszego nad słaby uśmiech, z którym poddawała się mej woli. Każda najmniejsza oznaka jej posłuszeństwa przejmowała me serce głębokiem wzruszeniem. Gdy mówiła swym tak słabym głosem: — Czy dobrze tak? Czym posłuszna? — ściskało mi się gardło i oczy się mgliły.
Często skarżyła się na bolesne pukanie w skroniach, które jej nie dawało spokoju. Przesuwałem palce wzdłuż jej skroni, by zamagnetyzować jej boleść. Lekko pieściłem jej włosy, aby ją uśpić. Gdy po oddechu jej poznałem, że śpi, to i ja czułem się pokrzepiony, jakgdyby dobrodziejstwo snu zlewało się i na mnie. Wobec tego snu stawałem się pobożny, przejęty jakąś dziwną żarliwością, czułem potrzebę wiary w jakąś wyższą, wszechwiedzącą, wszechpotężną Istotę, do której mógłbym zwracać swe modły. Z głębi mej duszy wstawały samorzutne preludya modlitw chrze-ściańskiego rytuału. Czasami moja wymowa wewnętrzna wznosiła się do wyżyn prawdziwej Wiary. Budziły się we mnie wszystkie mistyczne skłonności, które odziedziczyłem po długim szeregu przodków-katolików.
Rodziły się we mnie modlitwy, a ja patrzałem na śpiącą. Była wciąż jeszcze blada jak koszula. Przez przeźroczystość jej skóry można było policzyć żyły jej policzków, jej brody, jej szyi. Przypatrywałem się jej jakby w nadziei, że dostrzegę w niej dobroczynne skutki snu, powolne rozpływanie się posiłków w odradzającej się na nowo krwi, pierwsze objawy początku zdrowia. Chciałbym był mocą jakiejś naturalnej zdolności być obecnym tajemniczej pracy odno-wicielskiej, która dokonywała się w tem wyczerpanem ciele. I ciągle miałem nadzieję: „Zbudziwszy się, bę dzie się czuć silniejszą“.
Zdawało się, że doświadczała wielkiej ulgi, trzymając w swych zimnych dłoniach moją rękę. Czasami kładła moją dłoń na poduszkę, i przytulała do niej policzek, jak czynią dzieci; i tak leżąc, powoli usypiała. Byłem zdolny długo długo trzymać tak nieruchomo ramię zdrętwiałe, by jej nie zbudzić.
Czasami mówiła:
— Czemu nie śpisz i ty tu, ze mną? Nie śpisz nigdy.
I chciała, bym położył głowę na poduszce.
— Śpijmy więc.
Udawałem, że zasypiam, by dać jej dobry przykład. Otworzywszy oczy napotkałem jej oczy otwarte, patrzące na mnie.
— Więc? — wołałem. — Co robisz?
— A ty? — odrzekła.
W oczach jej był wyraz takiej czułości i dobroci, że uczułem głębokie wzruszenie. Pocałowałem ją w powieki. Chciała mi uczynić to samo. Potem powtórzyła.
— Więc śpimy.
Tak spadała często zasłona zapomnienia na nasze nieszczęście.
Często były biedne jej nogi zimne jak lód. Dotknąłem ich pod przykryciem; zdawały się z marmuru. A ona rzekła:
— Są martwe.
Były chude, cienkie i tak drobne, że obejmowałem je prawie dłonią. Czułem wielką dla nich litość. — Ja sam grzałem dla nich na kominku wełniane sukno i nie ustawałem w trosce o nie. Chciałbym był ogrzać je oddechem, okryć pocałunkami. Z nowem tem uczuciem litości mieszały się wspomnienia dawnej miłości, szczęśliwych czasów, gdym pobożnym prawie zwyczajem, klęcząc przed nią, nie zaniedbywał nigdy ubierać jej z rana pończoch i zdejmować ich wieczorem wła-snemi rękoma.
Pewnego dnia, po długiem czuwaniu, byłem tak znużony, że zmógł mnie sen nieodparty właśnie w chwili, gdym, z rękoma pod przykryciem, otulał ciepłem suknem jej biedne nieżywe nogi. Pochyliłem głowę i zasnąłem tej w postawie.
Gdym się obudził, ujrzałem w alkowie swą matkę, brata i doktora, którzy patrzyli na mnie z uśmiechem. Zmieszałem się.
— Biedny synu! Nie masz już sił — rzekła matka gładząc mi włosy jednym z swych czułych ruchów.
A Juliana:
— Mamo, zabierz go. Fryderyku, zabierz go.
— Nie, nie, nie jestem znużony — powtarzałem, — nie jestem znużony.
Doktor zapowiedział swój odjazd. Uznał, że położnica wyszła z niebezpieczeństwa i jest na pewnej drodze do zdrowia. — Należy dalej starać się wszel-kiemi środkami o nabytek krwi. Kolega jego Jemma z Tussi, z którym konferował i do zgodnego doszedł zdania, miał dalej prowadzić kuracyę zresżtą bardzo prostą. Więcej, niż w lekarstwa, ufa on surowemu prze strzeganiu różnych hygienicznych i dyetetycznych zarządzeń przez niego przepisanych.
— Rzeczywiście — rzekł wskazując na mnie — nie mógłbym życzyć sobie inteligentniejszego, czujniejszego troskliwszego opiekuna. Dokonał cudów i dokona ich jeszcze. Odjeżdżam spokojny.
Zdawało mi się, że serce prze mi się do gardła i dusi mnie. Nieoczekiwana pochwała z tych surowych ust w obecności mej matki i mego brata poruszyła mnie głęboko; była to dla mnie nadzwyczajna nagroda. Spojrzałem na Juiianę i widziałem, że oczy jej są pełne łez. I pod spojrzeniem mojem wybuchła nagle łkaniem. Uczyniłem nadludzki wysiłek, by się pohamować, lecz nie zdołałem. Zdawało mi się, że dusza ma roztapia się w łzach. Cała dobroć ziemi zebrała się w mej piersi w tej niewysłowionej chwili.
Juliana odzyskiwała siły zwolna, z dnia na dzień. Wytrwałość ma nie malała. Oświadczenie doktora Vebesti przyczyniło się nawet do tego, że podwo-łem swe starania, nie pozwalając zastąpić się nikomu, stawiąc opór mej matce i bratu, ilekroć doradzali mi spoczynek. Ciało me przyzwyczaiło się zresztą do wardej karności i nie nużyło się już prawie. Całe życie ne zamykało się wśród tych czterech ścian, w poufa-ości albowy, w obrębie koła, w którem oddychała droga chora.
Ponieważ potrzebowała bezwzględnego spokoju i nie śmiała mówić wiele, by się nie nużyć, więc starałem ię od łoża jej oddalić nawet najbliższych członków rodziny. W ten sposób została alkowa odcięta od reszty domu. Całemi godzinami ja i Juliana zostawaliśmy sami. A ponieważ ją pętała choroba, ja zaś pochło-lięty byłem świętością swego obowiązku, więc zdarzało się często, że zapominaliśmy o naszem nieszczęściu, raciliśmy poczucie rzeczywistości i żyliśmy tylko świadomością naszej niezmiernej miłości. Chwilami zdawało ni się, że tam poza firankami nic już nie istnieje, tak potężnem było uczucie moje dla cierpiącej. Nic nie przypominało mi strasznego zdarzenia. Widziałem przed sobą tylko siostrę, która cierpiała i nie miałem innej troski prócz ulżenia jej męce.
Nierzadko jakaś rzecz rozdzierała gwałtownie tę zasłonę zapomnienia. Matka moja mówiła o Rajmundzie. Zasłony rozchylały się, by wpuścić intruza.
Matka ma trzymała go na rękach. A ja byłem obecny. Czułem, że bladłem, ponieważ cała krew zbiegała mi do serca. Czego doznawała Juliana?
Patrzałem na tę różową twarz, wielką jak pięść męzka, ukrytą do połowy pod wyszywanym Czepkiem; i z nienawiścią tak dziką, że zatłumiała we mnie każde inne uczucie, myślałem: „Co uczynić, bym się uwolnił od ciebie? Czemu się nie udusiłeś?“ Nienawiść moja nie znała granic; była instynktowna, ślepa, niepohamowana, rzekłbym prawie cielesna; zdawała się rzeczywiście tkwić w mem ciele, wstawać z każdego mego włókna, z każdego nerwu, z każdej żyły. Nic nie mogło jej zagłuszyć ani zniweczyć. Wystarczała obecność intruza, w jakiejbądź chwili, wjakichbądź okolicznościach, by we mnie wszystko zniszczyć i wydać mnie na łup jedynego uczucia: nienawiści ku niemu.
Matka ma rzekła do Juliany:
— Patrz, jak się w kilku dniach zmienił! Podobny bardziej do ciebie, niż do Tullia; lecz bardzo do nikogo z was. Jest jeszcze zbyt mały. Zobaczymy z czasem... Chcesz go pocałować?
Przybliżyła czoło dziecka do ust chorej. Co czuła Juliana?
Lecz dziecko zaczęło płakać. I zdołałem rzec matce mej bez goryczy:
— Wynieś go, proszę cię. Juliana potrzebuje spokoju. Te wstrząśnienia szkodzą jej bardzo.
Matka ma wyszła z alkowy. Krzyk rósł i przejmował mnie zawsze tem samem uczuciem bolesnego rozdarcia i chęcią, by wybiedz i udusić go, by go nie słyszeć już. Słuchaliśmy chwil kilka oddalającego się płaczu. Gdy wreszcie ucichł, nastało ogromne milczenie; kamieniem padło mi na piersi i gniotło. Lecz nie poddałem się tej boleści, ponieważ pomyślałem, że Juliana potrzebuje mej pomocy.
— Ach, Tullio, Tullio. To niemożliwe.
— Milcz, milcz, jeśli mnie kochasz, Juliano. Milcz, proszę cię o to.
Prosiłem ją głosem i ruchem. Szał nienawiści mej przeminął; i nie czułem żadnegu bolu, prócz jej cierpienia i lękałem się jedynie niebezpieczeństwa, które grozi chorej ze stykania się z ową drobną istotą.
— Jeśli mnie kochasz, nie śmiesz myśleć o niczem innem, tylko o wyzdrowieniu. Widzisz? Myślę tylko 0 tobie, cierpię tylko dla ciebie. Nie śmiesz się dręczyć; musisz oddać się cała mej trosce, abyś wyzdrowiała.
Rzekła cichym, drżącym głosem:
— Lecz któż wie, co czujesz w sobie. Biedna duszo!
— Nie, nie, Juliano, nie dręcz się! Cierpię tylko dla ciebie, bo widzę twoje cierpienie. Zapominam o wszyst-kiem, jeśli się uśmiechasz. Jeśli się dobrze czujesz, jestem szczęśliwy. Jeśli mnie więc kochasz, musisz wyzdrowieć, musisz być spokojna, posłuszna, cierpliwa. Gdy będziesz zdrowa, gdy będziesz silna, wówczas... Kto wie! Bóg jest dobry.
Szeptała:
— Boże zlituj się nad nami.
„W jaki sposób?“ myślałem. „Zsyłając śmierć intruzowi.“ Oboje więc żywiliśmy życzenie śmierci, więc 1 ona nie widziała innego wyjścia, tylko zgon dziecka. Nie było innego wyjścia. I przypomniała mi się krótka rozmowa, którą prowadziliśmy raz dawno o zachodzie pod wiązami, i przypomniało mi się bolesne wyznanie. „Lecz teraz gdy on się urodził; czyż go ona jeszcze nienawidzi? Czy może ona czuć szczery wstręt do krwi z swojej krwi? Czy szczerze prosi Boga, by zabrał jej twór?“ I wróciła szalona nadzieja, która mi błysnęła owego tragicznego wieczoru: „Gdyby myśl o zbrodni znalazła dostęp do jej serca i gdyby stopniowo stała się tak silna, żeby ją porwała!...“ Czyż nie myślałem przez chwilę o nieudałej zamierzonej zbrodni, widząc położną nacierającą grzbiet i podeszwy zsiniałego, nieżywego ciałka dziecka? A to była szalona myśl. Juliana nie ważyłaby się nigdy...
I patrzałem na jej szczupłe na posłaniu leżące ręce tak blade, że jedynie po żyłach błękitnych odróżnić je było można od bieli płótna.
Teraz, gdy chora z dnia na dzień miała się lepiej, dręczyła mnie dziwna troska. Na dnie mego serca budził się nieokreślony żal za szaremi, smutnemi dniami spędzonemi w alkowie, podczas gdy z pól jesiennych dochodziła głucha monotonia deszczu. Niektóre poranki, niektóre wieczory, niektóre noce męczące, kryły w sobie cichą słodycz. Moje dzieło miłosierdzia zdawało mi się z dnia na dzień piękniejsze. Ogrom miłości przelewał się w mej duszy i zatapiał czasem ciemne myśli, pozwalał mi nieraz zapomnieć o strasznem wydarzeniu, użyczał mi niejednej pocieszającej iluzyi, niejednego nieokreślonego marzenia. Tu w alkowie doznawałem czasem wrażenia, jakiego się doświadcza w cieniu tajemniczych kaplic: czułem się w ostoi, chroniącej od gwałtownych mocy życia, od sposobności do grzechu. Zdawało mi się nieraz, że te lekkie firanki oddzielają mnie od jakiejś przepaści. Opanowywała mnie nagła trwoga przed Nieznanem. W nocy słuchałem milczenia całego domu wokół siebie; i widziałem oczyma ducha w głębi dalekiej komnaty, w świetle lampy, kołyskę, w której spał intruz, pieszczota mej matki, mój dziedzic. Wstrząsał mną dreszcz przerażenia; i złowróżbny błysk tej jedynej myśli przejmował mnie na długo przerażeniem. Zasłony oddzielały mnie od przepaści.
Lecz teraz, gdy Juliana z dnia na dzień miała się lepiej, brakło powodów do odosobniania się, i stopniowo wspólne życie rodzinne wciskało się do spokojnej komnaty. Matka moja, brat, Marya, Natalia, miss Edyta wchodzili częściej i zatrzymywali się dłużej. Rajmund narzucał się czułości macierzyńskiej. Ani mnie ani Julianie niemożliwem było unikać go dłużej. Trzeba go było obdzielać pocałunkami i uśmiechami. Musieliśmy sztucznie kryć się i udawać, znosić wszystkie rafinowane okrucieństwa, które przypadek sprowadzał i ginąć powolnie.
Żywiony mlekiem zdrowem i pożywnem, otoczony niezmierną troskliwością, tracił Rajmund zwolna swój odrażający wygląd, zaczynał nabierać ciała, stawał się delikatniejszy, foremniejszy i mógł szeroko otwierać siwe swe oczy. Lecz wszystkie poruszenia jego były mi nienawistne, od ruchu warg przy ssaniu piersi aż do bezmyślnego wymachiwania małemi rękoma. Nigdy nie mogłem zauważyć w nim gracyi wdzięku; nigdy nie myślałem o nim inaczej, niż z nienawiścią. Gdy zmuszony go byłem dotknąć, gdy mi go matka moja podawała do pocałunku, to po skórze mojej przebiegał taki sam dreszcz, jakiego doznawałem przy dotknięciu obrzydliwego zwierzęcia. Wszystkie moje nerwy burzyły się; a wysiłki me były rozpaczne.
Każdy dzień przynosił mi nową męczarnię; a matka moja była największym katem. Pewnego dnia wszedłszy nagle do pokoju i rozchyliwszy zasłony alkowy, ujrzałem na łóżku dziecko u boku Juliany. Nie było więcej nikogo, prócz nas trojga. Dziecko otulone w białe powijaki, spało spokojnie.
— Mama zostawiła je tutaj — wyjąkała Juliana.
Uciekłem jak szaleniec.
Innym razem Krystyna przyszła mnie zawołać. Poszedłem za nią do pokoju, gdzie stała kołyska. Matka moja siedziała tam, trzymając na kolanach nagie dziecko.
— Chciałam ci go pokazać, zanim go zawinę — rzekła. — Patrz!
Dziecko, czując się wolnem, machało rękami i nogami, rzucało oczyma tu i ówdzie i pchało palec do zaślinionych ust. U przegubów rąk, u kostek pod kolanami, w pachwinach, ciało zaokrąglało się w pierścienie pokryte pudrem; na wzdętym brzuchu pępek wystawał jeszcze, niekształtny, biały od pudru. Ręce mej matki dotykały z lubością drobnych członków, pokazywały mi po kolei wszystkie osobliwości i rozkoszowały się szczególniej skórą lśniącą i miękką po niedawnej kąpieli. Dziecko zdawało się cieszyć z tego.
— Dotknij, jaki już jędrny — rzekła, zachęcając mnie, bym go dotknął.
I musiałem go dotknąć.
— Patrz, jaki ciężki. 1 musiałem go podnieść i czuć, jak to małe, miękkie, ciepłe ciało rusza się w moich rękach, drżących ale nie z tkliwości.
— Patrz!
I matka moja, śmiejąc się, uszczypnęła go lekko dwoma palcami w delikatną pierś, która mieściła w sobie trwałe życie, właściwe istotom złoczynnym.
— Rozkosz, rozkosz, rozkosz babcina! — powtarzała, łaskocząc palcem brodę dziecka, które nie umiało się nawet uśmiechać.
Ta droga siwa głowa, która w takim samym ruchu pochylała się już nad dwoma błogosławionemi kołyskami, pochylała się, nieco siwsza, nieświadomie, nad synem innego, nad intruzem. Zdawało mi się, że nie okazywała tyle tkliwości Maryi ani Natalii, które były prawdziwemi dziećmi mej krwi.
Sama chciała go spowić. Uczyniła mu na brzuchu znak krzyża.
— Nie jesteś jeszcze chrześcijaninem.
A zwracając się do mnie:
— Trzebaby raz oznaczyć dzień chrztu.
Doktor Jemma, kawaler Świętego Grobu Jerozolimskiego, piękny jowialny starzec, przyniósł Julianie w darze bukiet białych chryzantemów.
— Ach, moje ulubione kwiaty! — rzekła Juliana. — Dziękuję.
Wzięła bukiet, przyglądała mu się długo, zanurzywszy w nim swe wychudłe ręce; i smutne podobieństwo zachodziło między jej bladością i bladością jesiennych kwiatów! Były to chryzantemy pełne, jak rozkwitłe róże, wielolistne, ciężkie; miały w sobie coś chorego, bezkrwistego, prawie nieżywego; błękitna białość ich przypominała policzki małych żebraków ska-czaniałych z mrozu. Jedne pokryte były leciuchnemi niebieskiemi żyłkami, inne wpadały w delikatną żółtość.
— Weź — rzekła mi. — Włóż je do wody.
Był to ranek listopadowy; niedawno upłynął rok od owego złowieszczego dnia, który mi przypomniały te kwiaty.
Cóż pocznę bez Eurydyki?...
W pamięci brzmiała mi arya z Orfeusza, gdym wstawiał w wazę białe chryzantemy. W duszy mej malowały się niektóre fragmenty sceny, która zdarzyła się przed rokiem; i ujrzałem Julianę w tem świetle złotem i ciepłem, wśród tej miękkiej woni, wśród tych przedmiotów przepojonych wdziękiem kobiecym, gdzie widmo starej melodyi zdawało się wnosić tchnienie nieznanego życia, rozsiewać cień nie wiem jakiej tajemnicy. — Czy i w niej wywołały te kwiaty jakie wspomnienie?
Śmiertelny smutek ciężył mi na duszy, smutek beznadziejnego kochanka. Inny zjawił mi się znowu. Oczy jego były szare, jak oczy intruza.
Doktór wołał do mnie z alkowy:
— Może pan otworzyć okno. Dobrze jest, jeśli jak najwięcej światła i powietrza wpływa do pokoju.
— Ach, tak, tak, otwórz — rzekła chora.
Otwarłem. W tej chwili weszła ma matka z mamką niosąca na rękach Rajmunda. Pozostałem wśród firanek, oparłem się o okno i patrzałem na pole. Poza sobą słyszałem zaufane głosy.
Było to pod koniec listopada, już nawet po ba-biem lecie. Wielka jasność zlewała się na wilgotne pola, na szlachetne i spokojne zarysy pagórków. Zdawało się jak gdyby nad szczytami drzew oliwnych unosił się niewyraźny srebrny obłok. Tu i ówdzie słup dymu bielił się w słońcu. Kiedy niekiedy wiatr donosił szmer uschłych liści. Reszta była milczeniem i spokojem.
Myślałem: „Dlaczego śpiewała owego ranka? Dlaczego słysząc ją doznałem tego zamętu i niepokoju? Zdawała mi się inną kobietą. Kochała więc tamtego? Z jakiego nastroju duszy wypływał u niej ten śpiew niezwykły? Śpiewała, ponieważ kochała. Może się mylę. Lecz nigdy nie będę wiedział prawdy!“ Nie była to już burzliwa zazdrość zmysłowa, lecz żal wyższy płynący z głębi mej duszy. Myślałem: „Jakie ma ona po nim wspomnienie? Jak często dręczy ją wspomnienie? Syn jest żywym węzłem. Odnajduje w Rajmundzie coś z człowieka, który ją posiadał; znajdzie pewniejsze podobieństwa. Niepodobna, by zapomniała ojca Rajmunda. Może ma go ciągle przed oczyma. Coby czuła wiedząc, że jest skazany?“
I przedstawiałem sobie w wyobraźni postępy paraliżu, tworząc sobie obrazy choroby na podobieństwo wspomnień mych o biednym Spinelli. I wyobrażałem go sobie siedzącego na wielkim fotelu z czerwonej skóry, szarego jak ziemia, z nieruchomemi rysami twarzy, z szeroko otwartemi ustami pełnemi śliny i niezrozumiałego bełkotu. I widziałem, jak ciągle powtarzał ten sam gest, by zetrzeć chusteczką ustawiczną ślinę, która ciekła mu z kątów ust...
— Tullio!
Był to głos mej matki. Odwróciłem się i poszedłem do alkowy.
Juliana leżała na wznak, bardzo przybita, milcząca. Lekarz badał na głowie dziecka zaczynający się ogniopiór.
— Urządzimy więc chrzciny jutro — rzekła moja matka. — Doktor sądzi, że Juliana powinna jeszcze czas jakiś poleżeć w łóżku.
— Jak pan ją znajduje, doktorze? — spytałem starca, wskazując na chorą.
— Zdaje mi się, nastąpiła mała przerwa w postępie rekonwalescencyi — odpowiedział wstrząsając piękną siwą głową. — Znajduję ją słabą, bardzo słabą. Trzeba się lepiej odżywiać, przymusić się...
Juliana przerwała patrząc na mnie ze znużonym uśmiechem:
— Badał mi serce.
— Cóż — zapytałem zwracając się szybko do starca.
Zdawało mi się, że cień przemknął po jego czole.
— Serce jest zupełnie zdrowe, — rzekł bez wahania. — Potrzeba mu tylko więcej krwi i spokoju. Odwagi! Jakże tam dziś z apetytem.
Niedokrewna uczyniła wargami ruch jakby odrazy. Patrzała na otwarte okno, przez które widać było blade niebo.
— Musi być zimny dzień dzisiaj? — zapytała jakby lękliwie, chowając ręce pod nakrycie.
I wstrząsnęła się widocznie.
Nazajutrz ja i Fryderyk udaliśmy się w odwiedziny do Jana ze Scordio. Było to w ostatnie popołudnie listopada. Poszliśmy pieszo przez zorane pola.
Szliśmy w milczeniu zamyśleni. Słońce zniżało się zwolna na nieboskłonie. Złoty pył unosił się w spo-kojnem powietrzu ponad głowami naszemi. Wilgotna ziemia miała żywą barwę brunatną; czuć w niej było spokojną potęgę, rzekłbym cichą świadomość własnej płodności. Ze skiby unosił się widoczny opar, podobny do oddechu wolich nozdrzy. Przedmioty białe lśniły w łagodnem świetle nadzwyczajną bielą, nieskalanością śniegu. Krowa w oddali, koszula robotnika, rozścielone płótno, mur folwarku lśniły, jak w pełni miesięcznej.
— Jesteś smutny — rzekł Fryderyk łagodnie.
— Tak, przyjacielu: bardzo smutny. Zrozpaczony.
Znowu długie zapadło milczenie. Z żywopłotów zrywały się z trzepotem roje ptactwa. Z dali dźwięczały stłumione dzwonki trzody.
— Czemu rozpaczasz? — zapytał mnie brat z tą samą dobrocią.
— Zwątpiłem w ocalenie Juliany i siebie.
Milczał; nie wyrzekł żadnego słowa pociechy. Może boleść ścisnęła mu serce.
— Mam przeczucie — dodałem. — Juliana już nie wyzdrowieje.
Milczał. Szliśmy ścieżką wysadzaną drzewami; opadłe liście szeleściły pod naszemi stopami; gdzie zaś nie było liści, tam grunt dudnił głucho, jakby odgłosem pieczar podziemnych.
— Gdy umrze, — dodałem — cóż ja pocznę?
Opadł mnie nagły lęk, strach paniczny; i spojrzałem na swego brata, który milczał zmarszczywszy brwi; rozglądałem się wkoło w zrozpaczeniu tej chwili; i nigdy może tak jak w tej chwili nie czułem przerażającej pustki życia.
— Nie, nie, Tullio — rzekł mój brat. — Juliana nie może umrzeć.
Słowa jego były puste, bezwartościowe wobec wyroku Przeznaczenia. A jednak wymówił je z prostotą, która mną wstrząsnęła, tak mi się zdała nadzwyczajna. Tak czasem dzieci wymawiają nagle nieoczekiwane i pełne wagi słowa, które padają nam na dno duszy; i zda się, że głos proroczy mówi przez nieświadome usta.
— Czytasz w księdze przyszłości? — zapytałem go bez cienia ironii.
— Nie. Lecz to jest moje przeczucie; i wierzę w nie.
I znowu dobry brat rzucił mi promień nadziei; i znowu dzięki niemu rozluźniła się obręcz żelazna ściskająca mi serce. Krótka była ulga. Przez resztę drogi mówił mi o Rajmundzie.
Gdyśmy dochodzili do siedziby Jana ze Scordio, ujrzał brat mój w polu wysoką postać starca.
— Patrz! Sieje tam. Przychodzimy z zaproszeniem w uroczystej godzinie.
Zbliżyliśmy się. Drżałem silnie wewnątrz, jak gdybym dopuścić się miał profanacyi. I rzeczywiście szedłem zbezcześcić rzecz piękną i wielką; szedłem prosić tego czcigodnego starca o duchowe ojcowstwo, dla syna zrodzonego z wiarołomstwa.
— Patrz na tę postać! — zawołał Fryderyk, zatrzymując się i wskazując siewcę. — Jest wysokości ludzkiej a zda się olbrzymem.
Stanęliśmy za drzewem, na skraju pola, aby mu się przypatrzeć. Jan pochłonięty pracą nie widział nas jeszcze.
Kroczył polem prosto z miarową powolnością. Na głowie miał czapkę z zielonej i czarnej wełny, z dwoma skrzydłami zwieszonymi u uszu, wedle dawnego frygijskiego wzoru. Biały worek, pełen ziarna, zwisał na skórzanym rzemieniu od szyi jego do pasa. Lewą ręką odchylał worek, prawą nabierał ziarna i rozsiewał je. Ruch jego był szeroki, silny i mądry, miarkowany jednostajnym rytmem. Ziarno padające z dłoni lśniło czasem w powietrzu złotemi iskrami i padało w wilgotne bruzdy równomiernym posiewem. Siewca kroczył powoli naprzód, zanurzając nagie stopy w podatnej ziemi, z głową wzniesioną ku świętości światła. Ruch jego był szeroki, silny i mądry; postać pełna prostoty, uświęcenia, wzniosłości.
Weszliśmy na pole.
— Szczęść Boże, Janie! — zawołał Fryderyk podchodząc do starca. — Błogosławiony twój siew. Błogosławiony chleb przyszły.
— Szczęść Boże — powtórzyłem.
Starzec przerwał pracę; odkrył głowę.
— Nakryj głowę Janie, jeśli nie chcesz, abyśmy głowy odkryli — rzekł Fryderyk.
Starzec nakrył głowę, zmieszany, prawie trwożny, uśmiechnięty. Spytał pokornie:
— Skąd mi taki zaszczyt?
Odpowiedziałem głosem, któremu starałem się nadać pewność:
— Przyszedłem prosić cię, byś trzymał do chrztu mego syna.
Starzec spojrzał na mnie zdumiony, potem spojrzał na mego brata. Zmieszanie jego rosło. Mruczał:
— Tyle zaszczytu, mnie?
— Cóż mi odpowiesz?
— Jestem twym sługą. Niech Bóg ci nagrodzi ten zaszczyt, który mi dzisiaj czynisz i niech Bóg będzie pochwalon za tę radość, którą zgotował mojej starości! Niech wszystkie błogosławieństwa ziemi spłyną na syna twego.
— Dziękuję ci, Janie.
I podałem mu rękę. Widziałem, że te smutne głębokie oczy zwilżyły się czułością. Serce wezbrało mi niezmiernym niepokojem.
Starzec zapytał mnie:
— Jak go nazwiesz?
— Rajmund.
— jak ojciec twój, świętej pamięci. Oto był człowiek! I wyście do niego podobni.
Brat mój rzekł:
— Sam siejesz ziarno?
— Sam. Ja sieję i ja je pokrywam.
I wskazał na bronę i dwuzębne widły lśniące na ziemi brunatnej. Wkoło widać było ziarno jeszcze nie pokryte, dobry zaród przyszłych kłosów.
Brat mój rzekł:
— Więc siej dalej. Pozostawiamy cię twej pracy. Jutro przyjdziesz do Badioli. Bóg z tobą, Janie. Błogosławiony twój siew.
Obaj uścisnęliśmy te nieznużone dłonie, uświęcone ziarnem, które rozrzucały i dobrem, które siały. Starzec chciał nas odprowadzić do skraju pola. Zatrzymał się jednak z wahaniem. Rzekł.
— Proszę was o łaskę.
— Mów, Janie.
Otworzył worek, który mu wisiał u szyi.
— Weźcie garść zboża i rzućcie je w skibę.
Zanurzyłem pierwszy dłoń w zbożu, wziąłem zeń, ile zmieścić mogłem i rozsiałem. Brat mój uczynił to samo.
— Oto mówię wam — dodał Jan ze Scordio głosem wzruszonym, patrząc na ziemię zasianą, — daj Bóg, by mój pochrzestnik był dobry jak chleb i wzrósł jak ten zasiew. Niech się stanie.
Nazajutrz rano odbył się obrzęd chrztu bez wy-stawności i uroczystości, ze względu na stan zdrowia Juliany. Zaniesiono dziecko do kaplicy wewnętrznem przejściem. Matka moja, mój brat, Marya Natalja, miss Edyta, położna, mamka, kawaler Jemma byli obecni. Ja pozostałem przy łożu chorej.
Pogrążona była w głębokim śnie. Półotwarte usta oddychały ciężko; blade wargi bledsze były od róż kwitnących w cieniu. Półmrok napełniał alkowę. Myślałem: „Więc nie ocalę cię? Wydarłem cię śmierci i oto śmierć powraca. Niezawodnie, jeśli nie nastąpi nagła zmiana, ona umrze. Z początku, gdy mi się udawało trzymać Rajmunda od niej zdała, gdy tkliwa troska moja dawała jej przynajmniej złudzenie i zapomnienie, zdawało się, że wraca do zdrowia. Lecz odkąd widuje syna, odkąd na nowo rozpoczęła się męka, ginie z dnia na dzień, traci więcej krwi, niż przy bezustannym krwotoku. Jestem świadkiem jej konania. Nie słyszy mnie już, nie słucha mnie już, jak pierwej. Kto przyniesie jej śmierć? O n. On ją zabije napewne...“ Fala nienawiści wezbrała na dnie mej duszy, zdawała się wpływać w me ręce z morderczym naporem. Widziałem małe złoczynne stworzenie, jak pęcznieje od mleka, jak rośnie w spokoju, bez niebezpieczeństwa, otoczone nieskończoną troskliwością. „Matka moja kocha go bardziej, niż Julianę! Matka moja zajmuje się nim więcej, niż biedną konającą! Ach muszę go usunąć z drogi, za wszelką cenę.“ I błysła mi w myśli wizya już dokonanej zbrodni: wizya małego umarłego w powijakach, nieszkodliwego trupka na marach. „Chrzest jest jego ostatniem pomazaniem. A Jan trzyma go na rękach...“
Ubodła mnie nagła ciekawość. Bolesne widowisko pociągało mnie. Juliana jeszcze spała. Wyszedłem cicho z alkowy; wyszedłem z pokoju; zawołałem Krystynę, polecając jej czuwać przy chorej; potem szybkim krokiem poszedłem na chór a niepokój zapierał mi oddech.
Drzwi były otwarte. Spostrzegłem człowieka klęczącego przed kratą. Poznałem Piotra, starego wiernego sługę, który mnie znał od urodzenia i był przy mym chrzcie obecny. Podniósł się z niejakim trudem.
— Zostań, zostań, Piotrze — rzekłem doń cicho, kładąc mu dłoń na ramieniu, i zmuszając go w ten sposób, by znów uklęknął.
I ukląkłem obok niego, oparłem czoło o kratę, patrząc na leżącą podemną kaplicę. Widziałem wszystko z zupełną dokładnością; słyszałem formuły obrzędowe.
Ceremonia się zaczęła. Od Piotra dowiedziałem się, że dziecko otrzymało już sól. Obrzęd odprawiał proboszcz z Tussi, don Gregorio Artese. On i ojciec chrzestny odmawiali Credo: pierwszy głośno, drugi powtarzał głosem cichym. Jan trzymał dziecko na prawej ręce, na ręce, którą dzień przedtem siał ziarno. Lewa spoczywała na wstążkach i białych koronkach.
I te kościste, suche, brunatne ręce, które zdawały się ulane z żywego bronzu, te ręce pełne mozołów od narzędzi rolniczych, uświęcone dobrem, które rozsiewały, wielką pracą, której dokonywały, posiadały teraz, trzymając dziecko, tyle delikatności i wdzięcznej lękliwości, że nie mogłem od nich oderwać oczu. Rajmund nie płakał; poruszał nieustannie ustami, peł-nemi śliny płynnej, ściekającej mu po brodzie na haftowany podbródek.
Po egzorcyzmach, zwilżył proboszcz palec śliną i dotknął drobnych różowych uszu, wymawiając tajemnicze słowo:
— Ephpheta.
Potem dotknął nozdrzy mówiąc:
— In odorem suavitatis.
Potem umaczał wielki palec w oleju katechumenów i podczas gdy Jan dziecko odwrócił, pomazał mu plecy między łopatkami znakiem krzyża, mówiąc:
— Ego te linio oleo salutis in Christo Jesu Domino nostro...
I kłębkiem waty wytarł pomazane części.
Potem odłożył fioletową stułę, barwę smutku i troski; i wdział stułę białą na znak radości, by obwieścić, że zmaza pierworodna została obmyta. I zawołał Rajmunda po imieniu i zwrócił doń trzy uroczyste pytania. A chrzestny ojciec odparł:
— Credo, credo, credo.
Kaplica była dziwnie rozdźwięczna. Przez jedno z górnych okrągłych okien wpadała smuga słoneczna na marmurowy kamień podłogi, pod którym leżały głębokie grobowce a w nich przodkowie moi spali w spokoju. Matka moja i brat stali obok siebie, za Janem; Marya i Natalia wspinały się ciekawie na pal cach, by zobaczyć małego, kiedy niekiedy uśmiechając się i szepcąc do siebie. Jan odwracał się kilkakroć w kierunku ich szeptów ruchem dobrotliwym, w którym malowała się cała niewysłowiona czułość starca dla dzieci, przepełniająca wielkie serce opuszczonego dziadka.
— Raymunde, vis baptizari? — zapytał kapłan.
— Volo — odpowiedział ojciec chrzestny, powtarzając podszepnięte słowo.
Chłopak kościelny trzymał w pogotowiu srebrne naczynie, w którem lśniła święcona woda. Matka moja zdjęła chrzczonemu czepek, podczas gdy chrzestny ojciec poddawał je polaniu. Okrągła głowa, na której rozróżnić mogłem białawe plamy ogniopióru, zwieszała się przed naczyniem. A proboszcz, zaczerpnąwszy wody dzbanuszbiem, polał nią trzykrotnie głowę, czyniąc zawsze znak krzyża.
— Ego te baptizo in nomine Patris, et Filii, et Spiritus sancti...
Rajmund począł głośno krzyczeć i jeszcze głośniej, gdy mu obcierano głowę. I gdy go Jan znów podniósł, ujrzałem twarz zaczerwienioną napływem krwi i wysiłkiem i, z powodu ruchów ust, pełną białych plam nawet na czole. A krzyk przejmował mnie jak zawsze tem samem uczuciem bolesnego rozdarcia i rozpa-cznego gniewu. Nic nie rozdrażniało mnie tak, jak ten głos, to natarczywe skomlenie, które mnie poraź pierwszy o świcie owego posępnego październikowego dnia tak okrutnie dotknęło. Wycie to było dla mych nerwów nieznośne.
Kapłan umaczał palec w Świętym Oleju i namaścił czoło chrzczonego, wymawiając formułę obrzędową, którą zagłuszał krzyk. Potem włożył nań białą szatę, symbol niewinności.
— Accipe vestam candidam...
Potem podał ojcu chrzestnemu gromnicę.
— Accipe lampadem ardentem.
Niewinny uspokoił się. Utkwił oczy w płomieniu, który drżał na szczycie malowanej świecy. Jan ze Scordio trzymał na prawej ręce nowego Chrześcijanina a w lewej symbol boskiego światła, w postawie poważnej i pełnej prostoty, patrząc w kapłana wymawiającego formułę. Przewyższał obecnych o całą głowę. Nic wokoło nie było tak białe, jak jego siwizna, nawet szata Niewinnego.
— Vade in pace, et Dominus sit tecum.
— Amen.
Matka wzięła Niewinnego z rąk starca, przycisnęła go do piersi, ucałowała. Brat mój pocałował go także. Wszyscy obecni, jeden po drugim, ucałowali go.
Piotr, klęczący dotąd obok mnie, płakał. Wzburzony porwałem się na nogi, wyszedłem, szybkim krokiem przebiegłem kurytarze i wszedłem niespodzianie do pokoju Juliany.
Przestraszona Krystyna zapytała mnie cicho:
— Co się stało, panie?
— Nic, nic. Zbudziła się?
— Nie, panie. Zdaje się, że śpi.
Rozsunąłem zasłony i wszedłem cicho do alkowy. W pierwszej chwili w ciemności zobaczyłem tylko biel poduszki. Zbliżyłem się do łóżka i pochyliłem się nad niem. Juliana miała oczy szeroko otwarte i patrzała na mnie nieruchomo. Może ze wzroku mego odgadła wszystkie me niepokoje; lecz nie przemówiła. Zamknęła znów oczy, jakby ich więcej nie miała otworzyć.
XL.
Dnia tego rozpoczął się ostatni, ku rozwiązaniu pędzący okres tego trzeźwego obłędu, który mnie miał doprowadzić do zbrodni. Od dnia tego zacząłem przemyśliwać nad najprostszemi i naj-pewniejszemi środkami celem uśmiercenia Niewinnego.
Rozmysł mój był zimny, bystry, wytrwały i pochłaniał wszystkie me siły wewnętrzne. Myśl nieodparta opanowała mnie całego z nieprawdopodobną mocą i potęgą. Podczas gdy cała istota moja miotała się w szale najwyższym, myśl ma przewodnia zdążała do celu, prosto, bez zboczenia, jakby po ostrzu stalowej szpady. Bystrość moja potroiła się. Nic we mnie, ni wkoło mnie nie uchodziło mej uwagi. Przezorność moja nie opuściła mnie ani na chwilę. Nie rzekłem, nie uczyniłem niczego, coby mogło wzbudzić podejrzenie lub wprawić w zdumienie. Udawałem bez przerwy, nie tylko wobec mej matki, brata i innych nieświadomych, lecz także wobec Juliany.
Wobec Juliany okazywałem zgodę z losem, spokój, często nawet niepamięć. Unikałem troskliwie wszelkiego napomknienia o intruzie. Starałem się wszelkim sposobem ożywić ją, natchnąć otuchą, nakłonić do przestrzegania przepisów, które miały powrócić jej zdrowie — Podwajałem swą gorliwość. Chciałem okazać jej czułość tak głęboką i tak zapomnieniem darzącą, by mogła odczuć, że życie ma dla niej jeszcze czystsze, jeszcze cenniejsze rozkosze. I znowu doznałem wrażenia jakgdybym mógł w słabe ciało chorej przelać swe siły, jakgdybym udzielał jej części mej krwi, by pobudzić wątłe jej serce. Zdawało się, jakgdybym ja z dnia na dzień dawał jej podnietę do życia, jakgdybym wlewał w nią sztuczną siłę, w oczekiwaniu tragicznej godziny wyzwolenia. Powtarzałem w sercu swem: „Jutro“! A jutro nadchodziło, przemijało i znikało a owa godzina nie biła. Powtarzałem: „Jutro“!
Byłem przekonany, że ocalenie matki zależy od śmierci dziecka. Byłem przekonany, że ona wyzdrowieje, skoro intruz zniknie. Myślałem: „Nie możliwe, by nie wyzdrowiała. Stopniowo będzie wracać do sił, odradzać się przez krew nową. Będzie się zdawać nową istotą, wolną od wszelkiej nieczystości. Oboje czuć się będziemy oczyszczeni, godni siebie, po tej pokucie, tak długiej i bolesnej. Choroba, rekonwalescencya usuną smutne wspomnienie w dal nieokreśloną. A ja będę się starał zatrzeć w jej duszy nawet cień tego wspomnienia; miłość moja obdarzy iązupełnem zapomnieniem. Wszelka inna miłość na ziemi zdawać się będzie marną w porównaniu z naszą, po tej ciężkiej próbie“. Wizya przyszłości przejmowała mnie palącą niecierpliwością. Niepewność stawała się dla mnie nieznośna. Zbrodnia zdawała się nie kryć w sobie żadnej grozy. Czyniłem sobie gorzkie wyrzuty z powodu mego niezdecydowania, którego powodem był zbytek ostrożności; lecz żadna myśl nie błysła jeszcze w mym mózgu, nie udało mi się jeszcze znaleźć pewnego środka.
Koniecznem było, by śmierć Rajmunda zdawała się naturalną. Koniecznem też było, by lekarz nie powziął żadnego podejrzenia. Z różnych metod, które rozważałem, żadna nie wydawała mi się możliwą, wykonalną. A jednak czekając na nagłe objawienie, na jasny wynalazek, czułem, że jakiś dziwny czar pociąga mnie ku ofierze.
Często wchodziłem niespodzianie do pokoju mamki a serce me biło tak silnie, że lękałem się, by nie posłyszała jego tętna. Nazywała się Anna; pochodziła z Montegorgo Pansula, z wielkiego rodu potężnych kobiet alpejskich. Robiła czasem wrażenie miedzianej Cybeli, której brakło korony z wieżami. Chodziła w swym krajowym stroju: miała spódnicę karbowaną w tysiące prostych i symetrycznych fałdów, czarny złotem wyszywany gorset, u którego wisiały dwa długie rękawy, bo rzadko wkładała w nie ramiona. Głowa jej odbijała ciemno od śnieżnej koszuli, lecz białko jej oczu i biel zębów przewyższały jeszcze białość płótna. Oczy jej, jakby z emalii, były zawsze nieruchome, bez wyrazu, bez marzenia, bez myśli. Wielkie półotwarte usta milczały zawsze, ozdobione dwoma rzędami silnych, równych-zębów. Włosy tak czarne, że rzucały błękitne refleksy, rozdzielone nad nizkiem czołem, kończyły się dwoma warkoczami, które poza uszami zwinięte były jak rogi barana. Siedziała ustawicznie trzymając na ręku niemowlę, w postawie posągowej, ani smutna, ani wesoła.
Wszedłem. Pokój nurzał się zazwyczaj w półcieniu. Ujrzałem bielejące pieluszki Rajmunda na ręku silnej kobiety, która patrzała na mnie oczyma bezdusznego bożka, bez słowa i uśmiechu.
Pozostawałem tam niekiedy patrząc na ssące niemowlę zawieszone u okrągłej piersi, przedziwnie białej w porównaniu z twarzą, poznaczonej błękitnemi żyłami. Ssało łagodnie, to znów mocno, to leniwo, to z na-głem łakomstwem. Miękki policzek stosował się do ruchu warg, szyja drgała za każdem łyknięciem, nos znikał prawie spłaszczony przez wezbraną pierś. Zdawało mi się, że za każdym nowym łykiem żywotność intruza staje się wytrwalsza, odporniejsza, bardziej zło-czynna. Czułem gniew głuchy widząc, że rósł, że rozwijał się, że nie zdradza żadnego znaku choroby, poza lekkim nieszkodliwym ogniopiórem: „Więc wszystkie wzruszenia, wszystkie cierpienia matki, gdy go jeszcze nosiła w łonie, nic mu nie zaszkodziły? Czy nie może mieć jakiejś wady organicznej, która się jeszcze nie objawiła, która się mogła dopiero rozwinąć i zabić go?“
Pewnego dnia znalazłszy go rozpowitym w kołysce przezwyciężyłem wstręt i dotykiem począłem go badać od stóp do głów; przyłożyłem ucho do piersi słuchając bicia serca. Skurczył swoje małe nogi i znów wyrzucił je silnie; machał rękoma pełnemi dołków i fałdów; wetknął w usta palce zakończone maluchnemi paznokciami, które odcinały się jasnemi krążkami. A u przegubów u rąk, u kostek, pod kolanami, wkoło ud, w pachwinach tworzyły się mięsne pierścienie.
Często też patrzałem na niego, gdy spał; patrzałem długo, ważąc i obmyślając środki; lecz od myśli tych odciągała mnie wizya małego trupka w pieluszkach, leżącego na marach wśród wieńców białych chryzan-temów, wśród czterech świec płonących. Spał spokojnym snem. Leżał na wznak z dłoniami zwiniętemi w piąstki, z wielkim palcem we środku. Kiedy niekiedy wilgotne wargi jego poruszały się jak przy ssaniu. Gdy niewinność snu tego poruszała mi serce, gdy nieświadomy ruch warg przejmował mnie litością, wów czas mówiłem sobie, jakby chcąc się utwierdzić w swym zamiarze: „Musi umrzeć“. I uprzytamniałem sobie, com już przez niego przecierpiał, męki przeszłe i przyszłe; wyobrażałem sobie, ile to miłości przywłaszczał sobie ze szkodą moich własnych dzieci, udrękę Juliany i wszystkie katusze, wszystkie groźby, które kryła w sobie chmura nieznana nad naszemi głowami. W ten sposób rozdmuchiwałem na nowo swą żądzę morderczą, odnawiałem wyrok na śpiącego. W kącie, w cieniu, siedziała na straży kobieta z Mon-tegorgo, milcząca, nieruchoma, jak bożyszcze. A białko jej oczu i biel zębów lśniły nie mniej, niż wielkie, złote pierścienie w jej uszach.
XLI.
Pewnego wieczoru (było to 14 grudnia), gdyśmy z Fryderykiem wracali do Badioli, spostrzegliśmy przed sobą w alei człowieka, w którym rozpoznaliśmy Jana ze Scordio.
— Janie — zawołał mój brat.
Starzec stanął, zbliżyliśmy się do niego.
— Dobry wieczór, Janie. Cóż nowego?
Starzec uśmiechnął się nieśmiało, zakłopotany, jakbyśmy go chwycili na gorącym uczynku.
— Przyszedłem — jąkał — przyszedłem... z powodu mego pochrzestnika.
Był zalękniony. Zdawało się, że chciał za tę śmiałość prosić o przebaczenie.
— Chciałbyś go zobaczyć? — zapytał go Fryderyk cicho, jakgdyby mu chciał w tajemnicy uczynić propo-zycyę, zrozumiawszy to słodkie i smutne uczucie, które drżało w sercu tego opuszczonego dziadka.
— Nie, nie... Przyszedłem tylko zapytać...
— Więc nie chcesz go widzieć?
— Nie... tak... może zbyt wiele kłopotu... o tej godzinie.
— Chodźmy — rzekł Fryderyk, biorąc go, jak dziecko, za rękę. — Pójdź go zobaczyć.
Weszliśmy do domu a potem po wschodach do pokoju mamki.
Była tam moja matka. Uśmiechnęła się przyjaźnie do Jana. Skinęła, by nie czynić hałasu.
— Śpi — rzekła.
I zwracając się do mnie, rzekła z niepokojem:
— Dziś pod wieczór kaszlał trochę.
Wiadomość ta wzburzyła mnie; a wzruszenie me tak było widoczne, że matka moja pragnąc mnie uspokoić dodała:
— Lecz trochę tylko, wiesz? ledwo ledwo; nic groźnego.
Fryderyk i starzec zbliżyli się już do kołyski i przypatrywali się małemu śpiochowi przy świetle lampy. Starzec stał pochylony. I nic wkoło nie było tak białe, jak jego siwizna.
— Pocałuj go — szepnął Fryderyk.
Podniósł się, spojrzał na mnie i na moją matkę z zakłopotaną miną. Potem przesunął rękę po ustach i po źle ogolonej brodzie.
Rzekł półgłosem do brata mego, do którego miał większe zaufanie:
— Gdy pocałuję, ukłuję go. Pewno się zbudzi. Brat mój widząc, jak biedny opuszczony starzec pragnie pocałować dziecko, zachęcił go gestem. Wówczas ciężka siwa głowa pochyliła się nad kołyską lekko, lekko, lekkuchno.
Gdyśmy zostali, ja i matka moja, sami w pokoju, u kołyski, w której Rajmund spał jeszcze z pocałunkiem na czole, rzekła wzruszona:
— Biedny starzec. Czy wiesz, że przychodzi prawie co wieczoru? Lecz ukradkiem. Mówił mi to Piotr, który widział go krążącego wkoło domu. W dzień chrztu prosił, by mu pokazano z zewnątrz okno pokoju, zapewne, by patrzeć w nie, ilekroć przychodzi... Biedny starzec! Jak mi go żal!
Nasłuchiwałem oddechu Rajmunda. Nie zdawał mi się zmieniony. Sen jego był spokojny.
Rzekłem:
— Więc kaszlał dziś?...
— Tak, Tullio, trochę. Lecz nie trap się.
— Zaziębił się może.
— Nie zdaje mi się możliwem, by się przyziębił; przy takiej ostrożności.
Myśl rozbłysła mi w mózgu. Pochwyciło mnie nagle silne wewnętrzne drżenie. Blizkość mej matki wydała mi się nagle nieznośną. Zmieszałem się, straciłem panowanie nad sobą, bałem się, by się nie zdradzić. Tak jasno myśl mi błysnęła w głowie, z taką siłą, że zląkłem się: „Coś musi przeświecać mi w twarzy“. Była to próżna obawa, lecz nie mogłem odzyskać równowagi. Postąpiłem krok naprzód i pochyliłem się nad kołyską.
Matka moja zauważyła coś, lecz na moją korzyść, bo dodała:
— Jakiś ty trwożny! Nie słyszysz, jak spokojnie oddycha? Nie widzisz, że śpi dobrze?
Lecz mimo, że tak mówiła, głos jej zdradzał niepokój; nie umiała ukryć swej trwogi.
— Tak, to prawda; nic groźnego — odrzekłem opanowując się. — Zostaniesz tu?
— Zanim Anna nie wróci.
— Wychodzę.
Wyszedłem. Udałem się do Juliany. Oczekiwała mnie. Wszystko było gotowe do jej wieczornego posiłku, w którym zwykłem był uczestniczyć, odkąd mały stolik stał się jej mniej niemiły a mój dobry przykład i troska moja skłaniały ją do jedzenia. W moich ruchach, w moich słowach było coś niezwykłego, podnieconego, nierównego. Opanowało mnie dziwne wzburzenie, którego miałem zupełną świadomość, i mogłem obserwować się, ale nie miarkować. Wypiłem wbrew swemu zwyczajowi dwa czy trzy, kieliszki wina burgundzkiego, zapisanego Julianie. Chciałem też, by i ona wypiła kilka łyków więcej.
— Czujesz się zdrowsza; nieprawdaż?
— Tak, tak.
— Jeśli będziesz posłuszna, obiecuję ci, że będziesz mogła wstać na Boże Narodzenie. Jeszcze tylko dziesięć dni; jeśli zechcesz, wyzdrowiejesz. Pij jeszcze trochę, Juliano!
Patrzała na mnie nieco zdumiona, trochę zaciekawiona, wytężając całą swoją uwagę. Być może, że była już zmęczona; może powieki zaczynały jej ciężyć. Ta siedząca postawa wywoływała w niej czasem wciąż jeszcze objawy mózgowej anemii.
Umoczyła wargi w kieliszku, który jej podałem.
— Powiedz mi — ciągnąłem, — gdzie chciałabyś spędzić czas rekonwalescencyi?
Uśmiechnęła się słabo.
— Na Rivierze? Czy napisać do Augusta Arici, by nam wynajął jaką willę? Gdyby Willa Ginosa była wolna! Pamiętasz?
Uśmiechnęła się jeszcze słabiej.
— Jesteś znużona? Męczy cię może mój głos?
Widziałem, że jest blizka omdlenia. Podtrzymałem ją, usunąłem poduszki, które ją podpierały, ułożyłem ją na wznak, umieszczając głowę jej nieco niżej i wskrze-piłem zwykłemi środkami. Po chwili zdawała się odzyskiwać zmysły. Szeptała jak przez sen:
— Tak, tak, wyjedźmy stąd...
Opanował mnie dziwny niepokój. Czasami była to jakby wesołość, wybuch nieokreślonej radości. Czasami jakby rozpaczna niecierpliwość, nieznośne szaleństwo. Czasem opadała mnie potrzeba widzenia kogoś, szukania, mówienia z kimś i wynurzenia się. Czasami potrzeba samotności, ucieczki i zamknięcia się w miejscu pewnem, by pozostać sam na sam z sobą, badać swą duszę, rozwijać myśl swoją, rozważać i obmyślać każdy szczegół niedalekiego zdarzenia, przygotować się. Wszystkie te sprzeczne popędy i jeszcze liczniejsze inne nieokreślone, niewysłowe uczucia zmieniały się w mym duchu szybko, z nadzwyczajnie przyspieszonem tempie.
Zdawało się, że myśl, która rozbłysła w mym mózgu, ten promień niesamowitej światłości, oświecił nagle już dawniej istniejący, choć zanurzony w mroku, stan świadomości, że obudził pamięć moją z głębokiego snu. Czułem, że przypominam sobie, lecz mimo wszystkie wysiłki, nie mogłem doszukać się źródła przypomnienia ni odkryć jego natury. Niewątpliwie przypominałem sobie coś. Czy było to wspomnienie dawnej lektury? Czy znalazłem w jakiej książce opisanie analogicznego wypadku? Czy też ktoś opowiadał mi kiedyś taki wypadek, jako zdarzenie rzeczywiste? Czy też uczucie wspomnienia było złudne, było skutkiem tajemniczego kojarzenia wyobrażeń? Niewątpliwie jednak czułem, że środek był mi z zewnątrz poddany. Zdawało mi się, jakby ktoś nagle przystąpił do mnie, wyrwał mnie z niepewności, mówiąc: „Musisz uczynić to, co uczynił ów inny w twojem położeniu.“ Lecz kto to był ów inny? Musiałem go przecież znać. Lecz mimo wszystkie wysiłki, nie mogłem oderwać go od siebie, przedstawić go sobie przedmiotowo. Niemożliwością jest dla mnie określić dokładnie dziwny swój stan duchowy, w którym się znajdowałem. Miałem zupełną świadomość zdarzenia, we wszystkich fazach jego rozwoju, to jest miałem świadomość pewnej liczby czynów, których dokonał jakiś człowiek, by doprowadzić do skutku dany zamiar. Lecz człowiek ten, mój poprzednik, był mi nieznany i nie mogłem z świadomością tą powiązać odnoszących się do niej obrazów, bez postawienia samego siebie w jego miejsce. Widziałem więc samego siebie jako wykonującego te poszczególne czynności już dokonane przez innego, naśladującego postępowanie kogoś innego w takim samym wypadku. Brakło mi uczucia osobistej odpowiedzialności.
Wyszedłszy z pokoju Juliany, spędziłem kilka chwil w niepewności, krążąc na chybił trafił po kurytarzach. Nie spotkałem nikogo. Zwróciłem się do pokoju mamki. Podsłuchiwałem u drzwi; usłyszałem stłumiony głos mojej matki; oddaliłem się.
Może nie wychodziła stąd? Może dziecko miało silniejszy napad kaszlu? Znałem bardzo dobrze bron-chitis u nowonarodzonych dzieci, chorobę straszną o złudnych pozorach. Przypomniałem sobie niebezpie czeństwo, które groziło Maryi, w trzecim miesiącu jej życia, przypomniałem sobie objawy. I Marya kichała z początku kilka razy i lekko kaszlała; okazywała silną skłonność do snu. Myślałem: „Kto wie! Jeśli zaczekam, jeśli się nie dam porwać, może Bóg dobry tymczasem pomoże i będę ocalony.“ Wróciłem raz jeszcze i podsłuchiwałem znowu; słyszałem znowu głos mej matki; wszedłem.
— Jak się ma Rajmund? — zapytałem, nie ukrywając drżenia.
— Dobrze. Jest spokojny; nie kaszlał już; ma oddech prawidłowy, rumieniec naturalny. Popatrz. Ssie.
Matka moja zdawała mi się rzeczywiście uspokojona, bez troski.
Anna siedziała na łóżku karmiąc dziecko, które piło chciwie, czyniąc kiedy niekiedy szmer cichy ssą-cemi ustami. Anna miała twarz schyloną, oczy utkwione w podłogę, i nieruchomość bronzu. Chwiejący się płomień rzucał światła i cienie na czerwoną spódnicę.
— Czy nie za ciepło tu w pokoju? — zapytałem czując nieco duszności.
W pokoju było rzeczywiście gorąco. W kącie na okapie kominka grzało się kilka pieluszek i powijaków. Słychać też było bełkot gotującej się wody. Słychać było kiedy niekiedy dzwonienie szyb pod uderzeniami gwiżdżącego lub huczącego wiatru.
— Słyszysz, jaki wichr szaleje? — szepnęła moja matka.
Nie dochodził już do mnie żaden szmer. Słuchałem wiatru z niespokojnem napięciem. Jakiś dreszcz przebiegał mi po kościach, jakby przenikał mnie prąd tego zimna. Podszedłem do okna. Gdym odchylał wewnętrzną okiennicę, palce mi drżały. Oparłem czoło o lo dową szybę i patrzałem na pole, lecz szyby spotniały wnet od mego oddechu i nie mogłem nic widzieć. Podniosłem oczy i ujrzałem przez wyższe szyby lśniące gwiaździste niebo.
— Niebo pogodne — rzekłem, wychodząc z wnęki okiennej.
Miałem w duszy obraz roziskrzonej morderczej nocy, a oczy moje biegły ku Rajmundowi wiszącemu jeszcze u piersi.
— Czy Juliana jadła co dziś wieczór? — spytała moja matka głosem pełnym miłości.
— Tak — odrzekłem sucho; i myślałem: „Przez cały wieczór nie znalazłaś ani chwili, by ją zobaczyć! Nie pierwszy to raz ją zaniedbujesz. Oddałaś serce Rajmundowi.“
XLIV.
Nazajutrz doktor Jemma zbadał dziecko i orzekł, że jest zupełnie zdrowe. Nie przywiązywał żadnej wagi do kaszlu, o którym powiadomiła go moja matka. Jakkolwiek śmiał się ze zbytku troskliwości, polecił przezorność na ten dzień mroźny, polecił najwyższą ostrożność przy myciu i kąpieli.
Byłem obecny, gdy mówił te rzeczy przed Julianą. Kilkakroć spotkały się oczy nasze szybką błyskawicą. Więc Opatrzność nie przychodziła z pomocą. Trzeba było działać, trzeba było korzystać ze sposobnej chwili, przyspieszyć zdarzenie. Powziąłem postanowienie. Czekałem do wieczora, postanowiwszy spełnić zbrodnię. Zebrałem całą pozostałą mi jeszcze energię; zaostrzyłem swą bystrość, czuwałem nad każdem swem słowem, każdym ruchem. Nie powiedziałem nic, nie uczyniłem nic, coby mogło wywołać zdumienie. Przezorność nie opuściła mnie ani na chwilę. Nie miałem ani chwili czułostkowej słabości. Przytłumiłem swą duchową wrażliwość. Duch mój skupił wszystkie swe pożyteczne zdolności w przygotowaniu do osiągnięcia pozytywnego rozwiązania problematu. Koniecznem było, by mnie tego wieczoru pozostawiono sam na sam z intruzem, i to w warunkach pewnego bezpieczeństwa.
W ciągu dnia wchodziłem kilkakrotnie do pokoju mamki. Anna siedziała zawsze na swem miejscu, jak niewzruszona strażniczka. Gdym zwrócił się do niej z jakiemś pytaniem, odpowiadała mi monosylabami. Miała głos szorstki o osobliwym dźwięku. Milczenie jej i obojętność drażniły mnie.
Przeważnie wydalała się tylko w godzinach swych posiłków, lecz zastępowała ją najczęściej matka moja lub miss Edyta, lub Krystyna, lub jakaś inna z kobiet służebnych. W ostatnim wypadku mogłem łatwo uwolnić się od świadka, wydając jakiś rozkaz, lecz pozostawało zawsze niebezpieczeństwo, że w ciągu tego czasu ktoś mógłby wejść niespodzianie. Pozatem zdany byłem na ślepy traf, nie mogąc wybrać zastępczyni. Prawdo-podobnem było, że tak dziś wieczór, jak i jutro wieczór zastępstwo obejmie moja matka. Z drugiej strony wydało mi się niemożliwem przeciągać w nieskończoność mą czujność i mój niepokój, stać na czatach niewiadomo jak długo, żyć w bezustannem oczekiwaniu złowieszczej godziny.
Kiedym tak stał tam niepewny, weszła miss Edyta z Maryą i Natalią. Dwie małe Gracye ożywione biegiem na świeżem powietrzu, miały na sobie sobolowe płaszcze, czapeczki z tego samego futerka na głowie, rękawiczki na rękach; policzki ich zarumienione były od zimna. Ledwo mnie ujrzały, rzuciły się ku mnie wesołe i wdzięczne i przez kilka minut pokój był pełny ich świegotu.
— Wiesz, przyszli górale — obwieściła mi Marya. — Dziś wieczór zaczyna się w kaplicy Nowenna Bożego Narodzenia. Gdybyś widział szopkę, którą Piotr zrobił!.
Wiesz, babcia obiecała nam drzewko? Prawda, miss Edyto? Trzeba umieścić je w pokoju mamy... Do Bożego Narodzenia mama będzie zdrowa; nieprawdaż? Ach, uzdrów ją.
Natalia zatrzymała się przy Rajmundzie, patrząc na niego; czasem śmiała się z jego min; dziecko rzucało nieustannie nogami, jakgdyby chciało uwolnić się z powijaków. Nagle przyszedł jej kaprys.
— Chcę go wziąć na ręce.
Upierała się przy swej chęci. Zebrała wszystkie swe siły, by nieść ciężar; a twarz jej stała się poważna, jak wówczas, gdy bawiła się w matkę swej lalki.
— Teraz ja — wołała Marya.
I brat przechodził od jednej do drugiej nie płacząc. Lecz gdy Marya obnosiła go w koło poi dozorem miss Edyty, była chwila niebezpieczeństwa, że dziecko o mało co nie wypadło jej z ramion. Edyta zatrzymała je, oddała mamce zgoła nieprzytomnej, jakby była gdzieś bardzo daleko od otaczających ją ludzi i przedmiotów.
Idąc za swą tajemną myślą, rzekłem:
— Więc dziś wieczór zaczyna się Nowenna.
— Tak, tak, dziś wieczór.
Spojrzałem na Annę, która jak się zdało, otrząsnęła się z odrętwienia i z niezwykłą uwagą przysłuchiwała się rozmowie.
— Ile przyszło górali?
— Pięciu — odpowiedziała Marya, która zdawała się być o wszystkiem dokładnie powiadomiona. Dwuch z kobzą, dwóch trębaczy i jeden fleciarz.
Zaczęła się śmiać i powtarzała ostatnie słowo niezliczone razy, chcąc pobudzić do śmiechu siostrę,
— Czy przychodzą z twoich gór — zapytałem, zwracając się do Anny. — Czy jest może między nimi kto z Montegorgo?...
Oczy jej straciły twardy blask emalii, ożywiły się, lśniły wilgotne i smutne. Cała twarz zmieniła się, wyrażając niezwykłe wzruszenie. I zrozumiałem, że cierpiała, że chorobą jej była tęsknota za domem.
XLV.
Nadchodził wieczór. Zszedłem do kaplicy, widziałem przygotowania do Nowenny: szopkę, kwiaty, świece z czystego wosku. Wyszedłem nie wiedząc dlaczego; spojrzałem na okno pokoju Rajmunda. Szybkiemi krokami chodziłem tu i tam po dziedzińcu, spodziewając się opanować drżenie, ostre zimno, które mnie przenikało do kości, kurcze, które ściskały mój pusty żołądek.
W zmierzchającem powietrzu panował lodowy, ostry, rzekłbym kłujący chłód. Zielonawo — szary opar zalegał daleki widnokrąg i głąb ołowianej doliny, którą wił się Assoro. Samotna rzeka lśniła.
Opanowała mnie nagła trwoga. Myślałem: „Boję się?“ Zdawało mi się, jakby ktoś niewidzialny patrzał na mą duszę. Doznawałem tego samego przykrego uczucia, jakie sprawia często zbyt silnie utkwiony w człowieka magnetyczny wzrok. Myślałem: „Boję się?“ Czego? Dokonać czynu czy też, że ktoś odkryć mnie może? Przestraszały mnie cienie drzew, nie-zmierzoność nieba, połyski rzeki, wszystkie nieokreślone głosy pól. Dzwoniono na Anioł Pański. Wszedłem do domu lub raczej uciekłem, jakby mnie ktoś ścigał.
W nieoświetlonej jeszczesieni spotkałem swoją matkę.
— Skąd wracasz, Tullio?
— Z dworu. Przechadzałem się trochę.
— Juliana czeka ciebie.
— O które] zaczyna się Nowenna?
— O szóste].
Było kwadrans na szóstą. Jeszcze trzy kwadranse. Trzeba było czatować.
— Idę, mamo.
Postąpiwszy kilka kroków zawołałem ku niej.
— Fryderyk nie wrócił?
— Nie.
Udałem się do pokoju Juliany. Oczekiwała mnie. Krystyna nakrywała do stołu.
— Gdzie byłeś aż dotąd? — zapytała mnie biedna chora z lekkim wyrzutem.
— Byłem na dole z Maryą i Natalią... Poszedłem popatrzeć na kaplicę.
— Tak, dziś zaczyna się Nowenna — szeptała smutna, zgnębiona.
— Może będziesz mogła słyszeć stąd śpiewy.
Trwała chwil kilka w zadumie. Zdała mi się bardzo smutna, jednym z tych smutków miękkich, które świadczą o sercu wezbranem łzami, o potrzebie płaczu.
— O czem myślisz? — spytałem.
— Przypominam sobie pierwsze Boże Narodzenie w Badioli. Pamiętasz?
Była rozczulona i wzruszona; wywoływała moją czułość, oddawała mi się, bym ją pieścił, kołysał, bym ją przycisnął do serca i spijał jej łzy. Znałem tę bolesną tęsknotę, ten nieokreślony smętek. Myślałem z niepokojem: „Nie śmiem uledz jej. Nie śmiem dać się spętać. Czas mija. Jeśli mnie zatrzyma, trudno mi będzie oderwać się od niej. Jeśli będzie płakać, nie zdołam się oddalić. Muszę się opanować. Chwila napiera. Kto zostanie na straży przy Rajmundzie? Nie moja matka, to pewne. Prawdopodobnie mamka. Wszyscy inni zgromadzą się w kaplicy. Krystynę przyślę tutaj. Będę bezpieczny. Nie mogło być dla mnie lepszej sposobności. Za dwadzieścia minut muszę być wolny.“
Wystrzegałem się, by nie wzruszać chorej, udawałem, że jej nie rozumiem, nie odwzajemniałem jej wylewów serdecznych, starałem się rozerwać ją zewnę-trznemi rzeczami; urządziłem tak wszystko, by nas Krystyna nie zostawiła samych, jak innych wieczorów, zająłem się wieczerzą z przesadną gorliwością.
— Dlaczego nie jesz dziś razem ze mną? — zapytała mnie.
— Nie mogę nic jeść teraz; nie czuję się zupełnie zdrów. Zjedz co; proszę cię!
Mimo wszystkie wysiłki nie udało mi się zdusić wewnętrznego niepokoju, który mnie pożerał. Kilka-kroć spojrzała na mnie z widocznym zamiarem przeniknięcia mnie. Potem zasępiła się nagle, stała się milcząca. Ledwo tknęła jedzenia, umaczała ledwo usta w kieliszku. Wówczas skupiłem swą całą odwagę, by odejść. Udałem, że słyszę turkot powozu. Zacząłem nasłuchiwać i rzekłem:
— Może Fryderyk wrócił. Muszę się zaraz z nim widzieć... Pozwolisz, że zejdę na chwilę. Krystyna zostanie tutaj.
Widziałem, że twarz jej się zmieniła, jakby miała wybuchnąć płaczem. Nie czekałem jej przyzwolenia, wyszedłem szybko; nie omieszkałem powtórzyć Krystynie, by pozostała tam aż do mego powrotu.
Ledwo wyszedłem, musiałem zatrzymać się, by oprzeć się dławiącemu mnie niepokojowi. Myślałem:
„Jeśli nie zdołam opanować swych nerwów wszystko stracone.“ Wytężyłem słuch, lecz nie słyszałem nic nad szum krwi w swych żyłach. Przeszedłem kurytarz aż do wschodów. Nie napotkałem nikogo. Dom pogrążony był w milczeniu. Myślałem: „Wszyscy już są w kaplicy, nawet służba. Nie ma się czego bać.“ Przeczekałem jeszcze kilka minut, by skupić władze. Podczas tych kilku minut napięcie ducha mego opadło. Ogarnął mnie dziwny zamęt. Przez mózg przebiegały mi nieokreślone, nic nie znaczące myśli, obce czynności, którą spełnić miałem. Machinalnie liczyłem pręty u wschodowej poręczy.
„Napewne Anna została. Pokój Rajmunda nie leży daleko od kaplicy. Dźwięki oznajmią początek Nowenny“. Skierowałem się ku drzwiom. Zanim do nich doszedłem, usłyszałem przygrywkę kobz. Wszedłem bez wahania. Nie myliłem się.
Anna stała obok krzesła i to w tak żywej postawie, że zgadłem natychmiast, iż dopiero co właśnie porwała się na nogi na odgłos górskiej kobzy, na dźwięk starodawnej pieśni pasterskiej.
— Śpi? — spytałem.
Skinęła głową.
Dźwięki rozbrzmiewały, przytłumione oddalą, słodkie jak we śnie, nieco szorstkie, przeciągłe, powolne. Jasne głosy trąb modulowały prostą i niezapomnianą melodyę przy wtórze kobz.
— Idź i ty na Nowennę — rzekłem. Zostanę tu. Kiedy zasnął?
— Teraz.
— Idź więc, idź na Nowennę.
Oczy jej lśniły.
— Tak, zostanę tu.
Ja sam otwarłem jej drzwi i zamknąłem je za nią. Na palcach pobiegłem ku kołysce; spojrzałem zblizka. Niewinny spał w powijakach na wznak, mając dłonie zwinięte w piąstki, z wielkim palcem we środku. Między powiekami mogłem dojrzeć jego szare źrenice. Lecz w duszy mej nie budził się ani ślepy gniew, ani nienawiść. Wstręt mój do niego był słabszy, niż dawniej. Brakło mi instynktownego wzburzenia, które nieraz czułem, jak wpływa w końce mych palców, gotowych do wszelkiej dzikiej zbrodni. Teraz posłuszny byłem tylko pobudce zimnej i jasnej woli; posiadałem zupełną świadomość.
Powróciłem do drzwi i otwarłem je; upewniłem się, że kurytarz pusty. Potem pobiegłem do okna. Wróciły mi na pamięć niektóre słowa mej matki; błysło mi w głowie podejrzenie, że Jan ze Scordio mógłby być na dole, na dworze. Z niezmierną ostrożnością otworzyłem okno. Ogarnęło mnie lodowe tchnienie. Wychyliłem się przez okno, by wyjrzeć. Nie dojrzałem żadnego podejrzanego kształtu, nie słyszałem nic prócz rozlewnych dźwięków Nowenny. Cofnąłem się, zbliżyłem się do kołyski, jednym wysiłkiem przezwyciężyłem ostatnią odrazę; lekko wziąłem dziecko, tłumiąc niepokój; trzymając je zdała od mego serca, które biło gwałtownie, poniosłem ku oknu; wystawiłem je na powietrze, które je miało zabić. Nie czułem zamętu; żaden z mych zmysłów nie był przyćmiony. Widziałem na niebie gwiazdy drżące, jakby niemi jakiś niebieski wichr wstrząsał; widziałem niesamowite, choć nie nadziemskie poruszenia, które wywoływały firanki chwiejące się w świetle lampy; słyszałem wyraźnie powtarzane dźwięki pieśni pasterskiej i szczekanie psa w dali. Drgnienie dziecka wstrząsnęło mną. Zbudziło się.
Myślałem: „Teraz będzie płakać. Ile czasu upłynęło? Może minuta, może nawet nie minuta. Czy krótki ten czas wystarczy, by je zabić? Czy mogło się już zaziębić?“ Dziecko machało przed sobą ramionami, wykrzywiło usta, otwarło je; ociągało się chwilę, nim wybuchnęło płaczem, który mi się zdawał zmieniony, słabszy, bardziej drżący, może dlatego tylko, że słyszałem go zawsze dotąd w zamkniętej przestrzeni. Słaby ten drżący płacz napełnił mnie zgrozą, przejął mnie nagle dzikim strachem. Pobiegłem do kołyski, położyłem dziecko. Wróciłem do okna, by je zamknąć; lecz nim je zamknąłem, wychyliłem się rzucając w ciemność spojrzenie; nie widziałem nic prócz gwiazd. Zamknąłem okno. Choć bodła mnie trwoga, nie uczyniłem hałasu. A poza mną dziecko płakało, płakało coraz silniej. „Czy jestem ocalony?“ Pobiegłem do drzwi, wyjrzałem na kurytarz, nadsłuchiwałem. Sień była pusta; słychać było tylko rozlewną falę muzyki.
„Więc jestem ocalony. Któż mógł mnie widzieć?“ Pomyślałem znowu, spojrzawszy na okno, o Janie ze Scordio; i znowu zaniepokoiłem się. „Lecz nie; na dole nie było nikogo; patrzałem dwukrotnie.“ Zbliżyłem się do kołyski, ułożyłem lepiej dziecko, przykryłem je starannie, upewniłem się, że wszystko było na swem miejscu. Teraz jednak za każdem dotknięciem doznawałem nieprzezwyciężonej odrazy. Dziecko płakało, płakało. Cóż mogłem uczynić, by je uspokoić? Czekałem.
Lecz ten nieustanny krzyk, w wielkiej samotnej przestrzeni, ta nieartykułowana skarga niewinnej ofiary dręczyła mnie tak okrutnie, że nie mogąc już znieść tego, wstałem, by w jakikolwiek sposób pozbyć się katuszy. Wyszedłem do sieni, zamknąłem nawpół drzwi za sobą; czekałem na straży. Głos dziecka dolatał tu ledwo, mieszając się z falą rozlewnej muzyki. Dźwięki rozbrzmiewały, przytłumione oddalą, słodkie jak sen, nieco szorstkie, przewlekłe, leniwe. Jasne głosy trąb modulowały prostą i niezapomnianą melodyę przy wtórze trąb. Pieśń pasterska rozlewała się po wielkim spokojnym domu, dochodziła może do najodleglejszych komnat. — Czy słyszała ją Juliana? Co myślała, co czuła Juliana? Czy płakała?
Nie wiem czemu, w sercu czułem jakąś pewność: „Ona płacze“. A z pewności tej urodziła się żywa wi-zya, która sprawiła na mnie rzeczywiste i głębokie wrażenie. Myśli i obrazy przeciągające przez mój mózg były bez związku, ułamkowe, niedorzeczne, złożone z pierwiastków nie odpowiadajacych sobie wzajemnie, niepochwytne, zagadkowe. Przejął mnie lęk przed szaleństwem. Zapytałem się: „Ile czasu upłynęło?“ I przekonałem się, że zmąciło mi się zupełnie poczucie czasu.
Muzyka ustała. Myślałem: „Nabożeństwo się skończyło. Anna wnet wróci. Może wróci moja matka. Rajmund nie płacze już.“ Wszedłem do pokoju, rzuciłem spojrzenie wkoło, by upewnić się raz jeszcze, że nie pozostał nawet ślad zbrodni. Zbliżyłem się do kołyski, nie bez tajemnej obawy, że znajdę dziecko bez życia. Spało na wznak mając ręce zwinięte w piąstki, z wielkim palcem we środku. „Śpi. To nie do wiary. Zdawałoby się, że nic się niestało.“ To co uczyniłem, przybrało dla mnie pozór jakiejś nierzeczywistości snu. Czekając, czułem w myślach swych jakąś lukę,, przerwę, próżnię.
Zaledwo rozpoznałem w sieni ciężki krok mamki, wyszedłem jej naprzeciw. Matki mej nie było. Nie patrząc jej w twarz rzekłem.
— Śpi ciągle.
I oddaliłem się szybko: ocalony.
XLVI.
Od tej chwili opanowała mą duszę jakaś tępa odrętwiałość, może dlatego, że byłem wyczerpany, wycieńczony, niezdolny do dalszych wysiłków. Świadomość ma utraciła swą straszliwą jasność, uwaga ma osłabła, ciekawość moja nie dorównywała ważności rozwijających się wypadków. W rzeczy samej, wspomnienia moje są zatarte, skąpe, złożone z niedość wyraźnych obrazów.
Owego wieczoru wróciłem do alkowy, ujrzałem Julianę i czas jakiś bawiłem przy jej łożu. Mówienie sprawiało mi wiele trudu. Zapytałem patrząc jej w oczy:
— Płakałaś?
Odrzekła:
— Nie.
Lecz była smutniejsza, niż pierwej. Była blada, jak jej koszula. Zapytałem:
— Co ci jest?
Odrzekła:
— Nic. A tobie?
— Czuję się niezupełnie zdrów. Głowa mnie bardzo boli...
Przygniatało mnie niezmierne znużenie; wszystkie członki mi ciążyły. Położyłem głowę na kraju poduszki; kilka chwil trwałem w tym ruchu przytłoczony niezmierną męką. Porwałem się usłyszawszy głos Ju-liany, która rzekła:
— Ukrywasz coś przedemną.
— Nie, nie. Dlaczego?
— Bo czuję, że ukrywasz coś przedemną.
— Nie, nie. Mylisz się.
— Mylę się.
Zamilkła. Oparłem znów głowę o poduszkę. Po kilku chwilach rzekła nagle;
— Widujesz go często?
Zmieszany podniosłem się, by spojrzeć na nią.
— Z własnej woli chodzisz patrzeć na niego, od wiedzasz go — dodała. — Wiem o tem. Dziś także...
— Więc?
— Boję się tego, boję się ze względu na ciebie. Znam cię. Dręczysz się, chodzisz się dręczyć, by krwawić sobie serce... Znam cię. Boję się. Nie pogodziłeś się z losem, nie, nie; nie możesz pogodzić się z losem. Nie łudzę się, Tullio. I dziś wieczór, przed chwilą, byłeś tam...
— Skąd wiesz?
— Wiem to, czuję.
Krew ścięła mi się w żyłach.
— Chciałabyś, by matka powzięła podejrzenie? Chciałabyś, aby zauważyła moją odrazę?
Mówiliśmy półgłosem. I ona była pomieszana. Myślałem! „Oto teraz wpadnie matka moja z szalonym krzykiem: — Rajmund umiera!“
Weszła Marya i Natalia z miss Edytą. I alkowa rozweseliła się ich szczebiotem. Mówiły szczegółowo o kaplicy, o szopce, o świecach, o kobzach.
Opuściłem Julianę i odszedłem do swego pokoju pod pozorem bolu głowy. Gdym się położył do łóżka, znużenie zmogło mnie prawie w jednej chwili. Spałem głęboko przez długie godziny.
Dzień zastał mnie spokojnym; byłem dziwnie obojętny, niewytłómaczenie niczego nieciekawy. Nikt nie przerwał mego snu, nic tedy nie zaszło niezwykłego. Wypadki dnia poprzedzającego wydały mi się nierzeczywiste i odległe. Czułem niezmierną przepaść między sobą i swoją dawną istotą, między tem, czem jestem a tem, czem byłem. Nie było żadnego związku pomiędzy minionym i obecnym okresem mego duchowego życia. 1 nie czyniłem żadnego wysiłku, by się skupić, by zrozumieć to osobliwe zjawisko. Czułem odrazę do jakiejkolwiek czynności; starałem się zachować w sobie ten rodzaj pozornej apatyi, pod którą drzemał ciemny zamęt wszystkich przebytych wzruszeń; unikałem badania siebie, by nie zbudzić tych rzeczy, które zdawały się martwe, które zdawały się nie należeć już do mego rzeczywistego istnienia. Podobny byłem nieco do tych chorych, którzy straciwszy czucie w połowie ciała mają wrażenie, jakby mieli w łóżku, u boku swego, trupa.
Lecz nadszedł Fryderyk i zapukał w moje drzwi. Wszedł. Co mi przynosił nowego? Obecność jego ocuciła mnie.
— Nie widzieliśmy się wczoraj wieczór — rzekł. — Wróciłem późno. Jak się masz?
— Ani dobrze, ani źle.
— Wczoraj wieczór bolała cię głowa, nieprawdaż?
— Tak: dlatego położyłem się wcześnie do łóżka.
— Jesteś dziś nieco blady. O, mój Boże, kiedyż skończy się to nieszczęście? Tyś nie zdrów, Juliana ciągle leży, a teraz spotkałem mamę całą wzburzoną, bo Rajmund kaszlał dziś w nocy!
— Kaszlał?
— Tak. Chodzi zdaje się o nieznaczne zaziębienie; lecz mama, jak zwykle, przesadza...
— Jest lekarz?
— Jeszcze nie. Lecz zdaje mi się, żeś ty gorszy jeszcze od mamy.
— Wiesz, jeśli chodzi o dzieci, każda troska jest usprawiedliwiona. Drobnostka wystarcza...
Spojrzał na mnie swemi jasnemi, błękitnemi oczyma i uczułem lęk i wstyd...
Gdy wyszedł, wyskoczyłem z łóżka. Myślałem: „Więc już są pierwsze skutki; więc nie ma już wątpliwości. Jak długo jednak jeszcze żyć będzie? Możliwe też, że nie umrze... Ach nie, niemożliwe, by nie umarł. Powietrze było lodowe, zapierało oddech“. I ujrzałem w duszy oddychające dziecko, usta półotwarte i dołek na szyi.
XLVII.
Lekarz rzekł:
— Nie ma zgoła powodu do obawy. Chodzi o zupełne lekkie zaziębienie. Oskrzela nie zajęte. Pochylił się na nowo nad obnażoną piersią Rajmunda i nadsłuchiwał.
— Nie ma najmniejszego szmeru. Może się pan 0 tem przekonać, własnem uchem — dodał zwracając się do mnie.
I ja przytknąłem ucho do słabej piersi i uczułem jej delikatne ciepło.
— Rzeczywiście...
I patrzałem na swą matkę, która drżała z drugiej strony kołyski.
Brakło zwykłych objawów bronchitis. Dziecko było spokojne, miało w długich odstępach czasu kilka napadów kaszlu, przyjmowało pokarm w zwyczajnej ilości, spało snem głębokim i równym. Ja sam, pozorami złudzony, wątpiłem: „Więc zamach mój był bezużyteczny. Zdaje się, że nieznaczone mu umrzeć. Co za wytrwałe życie!“ I dawniejszy gniew mój na niego powrócił, jeszcze wzmożony. Jego spokojny 1 różowy wygląd oburzał mnie. Więc przecierpiałem tyle niepokojów, wystawiłem się na niebezpieczeństwo za nic! Do mego głuchego gniewu przyłączało się zabobonne zdumienie nadzwyczajną wytrzymałością tego życia: „Sądzę, że nie miałbym odwagi zacząć na nowo. A wtedy? Stanę się jego ofiarą i nie będę mógł mu się wymknąć.“ I na nowo zjawiło mi się małe przewrotne widmo, kocio złośliwe dziecko, pełne inte-ligencyi i nizkich instynktów; i znowu wlepiało we mnie swe twarde, siwe oczy, z wyrazem nieufności. I znowu przedstawiły mi się straszliwe sceny w cieniu opustoszałych pokojów, sceny, które niegdyś stworzyła moja wroga wyobraźnia; znowu przybrały wyrazistość, ruch, wszystkie cechy rzeczywistości.
Był to dzień blady, grożący śniegiem. Alkowa Ju-liany wydawała mi się znowu schroną. Intruz nie śmiał opuścić swego pokoju, nie mógł mnie ścigać aż tutaj. I cały oddałem się swemu smutkowi, nie ukrywając go.
Patrząc na biedną chorą myślałem: „Nie wyzdro wieje, nie podniesie się“. Dziwne słowa poprzedniego wieczoru wróciły mi na pamięć i dręczyły mnie. Niewątpliwie, intruz był jej katem, jak i moim. Niewątpliwie, nie mogła myśleć o niczem innem, tylko o nim i konała z tego stopniowo. Całe to brzemię na tem tak słabem sercu.
Z takim samym brakiem związku, z jakim się zmieniają obrazy senne, wynurzały się w duchu mym niektóre ułamki minionego życia: wspomnienia innej, choroby i dawnej rekonwalescencyi. Starałem się złożyć te ułamki, odtworzyć ów okres tak słodki i tak bolesny, w którym zasiałem ziarno swego nieszczęścia. Rozlewna białość światła przypomniała mi owo leniwe popołudnie, które przepędziliśmy z Julianą czytając książkę poezyi, pochyleni społem nad tą samą kartką, przechodząc oczami ten sam wiersz. I ujrzałem na nowo jej smukły palec czyniący na brzegu znak paznokciem.
„Accueillez la voix qui persiste Dans son naïf épithalame.
Allez, rien n’est meilleur à l’âme Que de fair une âme moins triste!“
Ująłem ją za przegub ręki; i pochylając zwolna głowę tak, aż dotknąłem wargami zagłębienia jej dłoni, szepnąłem:
— Czy zdołasz zapomnieć?
Zamknęła mi usta i rzekła wielkie słowo:
— Zamilcz.
Przeżywałem raz jeszcze ten strzęp życia, z rzeczy-wistem i głębokiem wrażeniem; i przeżywałem dalej i dalej, doszedłem do poranku, gdy powstała pierwszy raz, do tego strasznego poranku. Słyszałem znowu głos śmiejący się i przerywany; ujrzałem znowu ruch, którym ofiarowywała mi szczęście i ją samą siedzącą w fotelu po niespodziewanym ciosie i wszystko inne. Dlaczego dusza moja nie mogła oderwać się od tych obrazów? Daremną była skarga, daremną. „Zapóźno“.
— O czem myślisz — spytała mnie Juliana, która podczas mego milczenia, aż dotąd może, cierpiała tylko z powodu mego smutku.
Nie ukrywałem przed nią swych myśli. Rzekła głosem, który zdał się wychodzić z najtajniejszej głębi jej serca, cichym lecz przenikliwszym od krzyku:
— Ach! miałam niebo dla ciebie w mej duszy!
Dodała po długiej przerwie, w której może serce jej trawiło łzy niewyjawione:
— Teraz, nie mogę ciebie pocieszyć! Nie ma pociechy dla mnie ani dla ciebie; nigdy jej nie będzie... Wszystko stracone.
Rzekłem.
— Kto wie!
I spojrzeliśmy na siebie; i było widoczne, że oboje myśleliśmy w tej chwili o tem samem: o możliwej śmierci Rajmunda.
Wahałem się chwilę; a potem postanowiłem ją zapytać, czyniąc aluzyę do rozmowy, którą wiedliśmy pewnego wieczoru pod wiązami:
— Prosiłaś Boga?
Głos mój drżał silnie.
Odrzekła (dosłyszałem ledwo):
— Tak.
I zamknęła oczy, odwróciła się na bok, kryjąc głowę w poduszkach, wkuliła się w siebie pod przykryciem, jakby ją opanowało wielkie zimno.
Pod wieczór poszedłem zobaczyć Rajmunda. Zastałem go u mej matki na rękach. Zdał mi się nieco bledszy; lecz był jeszcze wcale spokojny, oddychał swobodnie, nie zdradzał żadnego podejrzanego objawu.
— Spał aż dotychczas! — rzekła mi matka.
— Niepokoi cię to?
— Tak, bo nigdy nie sypiał tak wiele.
Spojrzałem uważnie na dziecko. Siwe oczy jego pod czołem pokrytem lekkim ogniopiórem nie posiadały żywości. Poruszało ustawicznie wargami, jakby żuło. Nagle oddało nieco zsiadłego mleka na podbródek.
— Ach, nie, nie, to dziecko nie jest zdrowe — zawołała matka moja wstrząsając głową.
— Ale czyż kaszlało?
Jakby w odpowiedzi Rajmund zaczął kaszleć.
— Słyszysz?
Był to lekki słaby kaszel, któremu nie towarzyszyły żadne szmery wewnętrznych organów. Trwał bardzo krótko.
Myślałem: „Trzeba czekać“. Lecz skoro tylko zbudziło się we mnie posępne przewidywanie, wstręt mój do intruza się zmniejszył, uspakajało się moje roz goryczenie. Zauważyłem, że serce me stało się ciasne i nędzne, niezdolne do radości.
Wspominam ten wieczór jako najsmutniejszy, jaki przeżyłem w ciągu mego nieszczęścia.
W niepewności, czy nie ma gdzieś w pobliżu Jana ze Scordio, wyszedłem z domu i kierowałem się na ścieżkę, na której spotkaliśmy go niedawno z bratem. W jaśnieniu zmierzchu unosiła się zapowiedź pierwszego śniegu. Wzdłuż alei drzew ścielił się kobierzec suchych liści. Nagie uschłe gałęzie odcinały się ostro od nieba.
Patrzałem wkoło siebie, spodziewając się dostrzedz postać starca. Myślałem o czułości jego dla pochrze-stnika, o tej niepocieszonej starczej miłości, o tych grubych namulonych i zmarszczonych dłoniach, które drżąc, tak pieszczotliwie spoczywały na białych powijakach. Myślałem: „Jakżeby płakał!“ Widziałem trupka w pieluszkach leżącego na marach wśród wieńców białych chryzantemów, wśród czterech płonących świec; i Jana płaczącego na klęczkach. „Matka ma będzie płakać, będzie rozpaczać. Cały dom pogrąży się w żałobie. Boże Narodzenie będzie żałobne. Co uczyni Juliana, gdy zjawię się na progu alkowy, u nóg łóżka i oznajmię jej: — Umarł —?“
Doszedłem do końca ścieżki. Spojrzałem w koło; nie było nikogo. Milczące pole nurzało się w cieniu; w dali na wzgórku czerwienił się ogień. Powróciłem sam. Nagle coś białego zadrżało przed memi oczyma, rozpłynęło się. Był to pierwszy śnieg.
A potem, gdym siedzał przy łóżku Juliany, usłyszałem znów kobzy, które dalej grały Nowennę o tej samej godzi nie.
XLIX.
Minął wieczór, minęła noc, następny minął poranek. Nie zaszło nic niezwykłego. Lecz odwiedziwszy dziecko, lekarz nie ukrywał, że katar zajął nos i oskrzela; wypadek lekki bez znaczenia. Zauważyłem jednak, że chce ukryć pewne zaniepokojenie. Wydał kilka poleceń, nakazał najwyższą troskliwość obiecując wrócić w ciągu dnia. Lecz matka nie miała spokoju.
Wszedłszy do alkowy, rzekłem Julianie półgłosem nie patrząc jej w twarz:
— Jest gorzej.
Nie mówiliśmy już, przez długi czas. Kiedy niekiedy wstawałem i podchodziłem do okna patrzeć na śnieg. Krążyłem po pokoju opanowany nieznośnym lękiem. Juliana leżała z twarzą zanurzoną w poduszkach, cała prawie schowana pod nakryciem. Gdym się zbliżał, otwierała oczy i rzucała na mnie szybkie spojrzenie, którego zrozumieć nie mogłem.
— Zimno ci?
— Tak.
Lecz w pokoju było ciepło. Wracałem ciągle do okna, by patrzeć na śnieg, na obielone pole, gdzie nieustannie padały powolne płatki. Była druga popo łudniu. Co działo się w pokoju dziecka? Nic niezwykłego, zapewne, ponieważ nikt mnie nie wzywał. Jednak niepokój mój rósł tak, że postanowiłem zobaczyć. Otwarłem drzwi.
— Gdzie idziesz? — zawołała Juliana podnosząc się na łokciu.
— Idę tam na chwilę. Wrócę wnet.
Blada, trwała w tej samej postawie.
— Nie chcesz? — zapytałem.
— Nie: zostań ze mną.
Pozostała, jakby zastygła w tym ruchu, nie kładąc się. Dziwne przerażenie zmieniło jej twarz; oczy jej błądziły niespokojnie, jakby za jakimś ruchomym cieniem. Zbliżyłem się, sam ułożyłem ją na wznak, dotknąłem jej czoła, pytając łagodnie:
— Co ci jest, Juliano?
— Nie wiem. Boję się...
— Czego?
— Nie wiem. Nie winnam temu; jestem chora; taka już jestem.
Oczy jej błądziły, zamiast patrzeć na mnie.
— Czego szukasz? Czy widzisz co?
— Nie, nic.
Znowu dotknąłem jej czoła. Miało naturalną ciepłotę. Lecz wyobraźnia moja poczęła się mącić.
— Widzisz nie opuszczam ciebie; zostaję przy tobie.
Usiadłem oczekując. Dusza moja była w pełnem niepokoju zawieszeniu, w oczekiwaniu najbliższego wypadku. Byłem pewny, że ktoś przyjdzie mnie wezwać. Wytężałem słuch za najlżejszym szelestem. Chwilami słyszałem głos dzwonków w domu. Słyszałem głuchy turkot wozu po śniegu. Rzekłem:
— Może to lekarz.
Juliana nie poruszyła się nawet. Czekałem. Przeminął czas nieokreślony. Nagle usłyszałem skrzyp otwieranych drzwi, odgłos zbliżających się kroków. Porwałem się na nogi. Juliana podniosła się w tej samej chwili.
— Co to?
Lecz ja wiedziałem już co to, wiedziałem nawet dokładnie słowa, które mi powie wchodząca osoba.
Weszła Krystyna. Zdawała się wzburzona, starała się jednak ukryć swe pomieszanie. Nie podchodząc ku nam, zwracając ku mnie spojrzenie, wykrztusiła:
— Proszę pana, na słowo.
Wyszedłem z alkowy.
Półgłosem rzekła:
— Z dzieckiem źle. Proszę spieszyć.
— Juliano, wychodzę na chwilę. Pozostawiam ci Krystynę. Wrócę natychmiast.
— Wyszedłem. W biegu dopadłem pokoju Rajmunda.
— Ach, Tullio, dziecko umiera! — krzyczała matka moja, zgięta nad kołyską. — Patrz na nie! Patrz!
Pochyliłem się także nad kołyską. Zaszła zmiana nagła, nieoczekiwana, niewytłómaczona na pozór, straszna. Mała twarz stała się szara, jak popiół, wargi sine, oczy obumarłe, mętne, zgaszone. Biedne stworzenie zdawało się być pod działaniem silnej trucizny.
Matka moja opowiadała mi głosem przerywanym.
— Przed godziną było prawie dobrze. Kaszlał, lecz nic ponadto. Oddaliłam się, zostawiwszy tu Annę. Myślałam, że znajdę go śpiącego. Zdawało się, że jest śpiący... Wracam i zastaję go w tym stanie. Dotknij go, jest prawie zimny.
Dotknąłem jego czoła i policzka. Ciepłota skóry zmniejszyła się rzeczywiście.
— A lekarz?
— Nie przybył jeszcze! Kazałam go wezwać.
— Trzeba było posłać konie.
— Tak, pojechał Cyryak.
— Końmi? Jesteś pewna? Nie ma czasu do stracenia. Nie było to z mojej strony udaniem. Byłem szczery.
Nie mogłem pozwolić niewinnemu tak umrzeć, bez pomocy, bez usiłowania, by go uratować. Wobec tego widoku prawie trupa, gdy zbrodnia moja spełnić się miała, opadła duszę mą litość, wyrzut sumienia, ból. Oczekując lekarza, byłem niemniej nieprzytomny, niż moja matka. Zadzwoniłem. Wszedł służący.
— Cyryak ruszył?
— Tak, panie.
— Pieszo?
— Nie, panie. Powozem.
Fryderyk nadbiegł zdyszany.
— Co się stało?
Matka moja krzyczała, wciąż pochylona nad kołyską:
— Dziecko umiera!
Fryderyk pospieszył, spojrzał.
— Dusi się — rzekł. — Nie widzicie? Nie oddycha już.
I chwycił dziecko, wyjął je z kołyski, podniósł, wstrząsnął nim.
— Nie, nie! Co czynisz? Zabijesz go! — krzyczała matka.
W tej chwili otwarły się drzwi i czyjś głos oznajmił.
— Lekarz.
Wszedł doktor Jemma.
— Właśnie jechałem. Spotkałem powóz. Co się stało? Nie czekając odpowiedzi zbliżył się do mego brata, który trzymał jeszcze na rękach Rajmunda, wziął go, spojrzał badawczo; twarz mu się zachmurzyła. Rzekł:
— Spokój! spokój! Trzeba go rozpowić.
I położył go na łóżko mamki i pomagał mej matce wyjąć go z powijaków.
Ukazało się nagie ciałko. Było tej samej popielatej barwy, co twarz. Kończyny wisiały bezsilne, zwiotczałe. Tłusta ręka lekarza dotykała tu i ówdzie skóry.
— Poradź pan co, doktorze! — błagała moja matka. — Ocal go.
Lecz lekarz zdawał się niezdecydowany. Dotknął tętna, przyłożył ucho do piersi, mruczał:
— Wada serca... Niepodobna.
Zapytał:
— Lecz jakże nastąpiła ta zmiana? Nagle?
Matka ma chciała mu opowiedzieć, lecz nim zaczęła, wybuchnęła płaczem. Lekarz postanowił uczynić ostatni wysiłek. Starał się otrząsnąć dziecko z odrętwienia, w które wpadło, pobudzić je do krzyku, wywołać wymioty, zmusić je silnemi poruszeniami do od-dechania. Matka moja patrzyła nań szeroko otwartemi oczyma, z których ciekły łzy.
— Juliana wie? — zapytał mój brat.
— Nie, może nie... może odgadła... może Krystyna... Zostań tu. Biegnę zobaczyć; potem wrócę.
Widziałem dziecko na rękach lekarza, widziałem mą matkę; wyszedłem z pokoju; pobiegłem do Juliany. Przed drzwiami stanąłem: „Co jej powiedzieć? Powiedzieć jej prawdę?“ Wszedłem; ujrzałem Krystynę we wnęce okna. Zjawiłem się w alkowie oddzielonej teraz zasłonami. Leżała jeszcze skulona pod przykryciem. Zbliżywszy się, zauważyłem, że drży jakby w napadzie febry.
— Juliano, patrz: jestem tu.
Odkryła twarz i zwróciła się ku mnie. Zapytała mnie półgłosem:
— Wracasz stamtąd?
— Tak.
— Powiedz mi wszystko.
Pochyliłem się ku niej i szeptaliśmy z sobą, całkiem zblizka.
— Źle z nim.
— Bardzo?
— Tak, bardzo.
— Umrze?
— Kto wie! Może.
Nagłym ruchem wyciągnęła ramiona i oplotła mą szyję. Policzek mój przylgnął do jej policzka; czułemt jak drży, czułem wątłość tej biednej chorej piersi; i gdy mnie tak przyciskała, w duszy mej przeganiały się błyskawicznie wizye dalekiej komnaty; widziałem oczy dziecka obumarłe, mętne, zgaszone, usta sine; widziałem płynące łzy mojej matki. Nie było żadnej radości w tem rozwiązaniu. Serce me było ściśnięte; dusza ma, pochylona nad ciemną przepaścią drugiej duszy, była zrozpaczona i samotna.
Gdy zapadł wieczór, Rajmund już nie żył. Wszystkie objawy silnego zatrucia kwasem węglowym widoczne były na tem małem, trupiem ciałku. Drobna twarz była sina, jakby ołowiana, nos zaostrzony, wargi były ciemno niebieskie; widać było nieco mętnego białka między wpółzamkniętemi powiekami; na jednem udzie, koło pachwiny, zjawił się czerwonawy wyrzut. Zdało się, że już się rozpoczął rozkład, tak opłakany był widok tego dziecięcego ciała, które przed kilku godzinami było różowe i delikatne pod pieszczotą rąk mojej matki.
W uszach mych huczały krzyki i jęki, niedorzeczne słowa mej matki, gdy ją wynosił Fryderyk i kobiety.
— Niech go nikt nie dotyka, niech go nikt nie dotyka! Ja chcę go umyć, chcę go spowić... Ja...
Nic więcej. Krzyki ustały. Kiedy niekiedy słychać było uderzenie drzwiami. Byłem tam samotny. I lekarz był w pokoju; lecz byłem samotny. Coś niezwykłego działo się we mnie; lecz nie rozumiałem tego jeszcze.
— Idź pan — rzekł mi lekarz, dotykając łagodnie mego ramienia — idź pan stąd. Idź pan.
Byłem posłuszny, usłuchałem. Oddalałem się znowu kurytarzem, gdym nowe uczuł dotknięcie. Był to Fry deryk; uścisnął mnie. Lecz nie płakałem, nie doznawałem silniejszego wrażenia, nie rozumiałem słów, które mówił do mnie. Słyszałem jednak, że wymówił imię Juliany.
— Zaprowadź mnie do Juliany — rzekłem do niego.
Wziąłem go pod ramię, dałem się wieść, jak ślepiec.
Gdyśmy byli przed drzwiami, rzekłem doń:
— Opuść mnie.
Uścisnął mi silnie rękę; opuścił mnie. Wszedłem sam. nocy zapanowało w domu grobowe milczenie. W sieni paliło się światło. Szedłem ku temu światłu, jak lunatyk. Coś dziwnego działo się we mnie; lecz nie rozumiałem tego jeszcze.
Zatrzymałem się, jakgdyby ostrzeżony instynktem. Jedne drzwi stały otworem; światło przeciskało się przez spuszczone zasłony. Przekroczyłem próg; odsunąłem zasłonę; wszedłem.
Kołyska, obwieszona bielą, stała na środku pokoju, między czterema płonącemi świecami. Brat mój siedział z jednej strony, z drugiej Jan ze Scordio; czuwali. Obecność starca nie wprawiła mnie w zdumienie. Zdawało mi się naturalną rzeczą, że tu był; nie spytałem go o nic; nie rzekłem nic. Zdaje mi się, że uśmiechnąłem się, gdy na mnie spojrzeli. Nie wiem prawdziwie, czy uśmiechały się moje wargi; lecz chciałem, by uśmiech ten znaczył: „Nie troszczcie się o mnie, nie starajcie się mnie pocieszyć. Widzicie: Jestem spokojny. Możemy milczeć“.
Postąpiłem kilka kroków; usiadłem u nóg kołyski, pomiędzy dwoma świecami; niosłem do stóp kołyski swą duszę trwożną, pokorną, słabą, pozbawioną zupełnie swej dawnej siły. Brat mój i starzec byli jeszcze obecni, ale ja byłem samotny.
Trupek ubrany był biało: w tę samą szatę chrzestną; lub tak mi się może zdawało. Tylko twarz jego i ręce były odsłonięte. Drobne usta, których krzyk tylekroć drażnił mą nienawiść, były nieruchome pod tajemniczą pieczęcią. To samo milczenie, które mieszkało w tych ustach, było wewnątrz mnie i wokoło. A ja patrzałem, patrzałem.
Wówczas, wśród milczenia, wzeszło w głębi mej duszy wielkie światło. Zrozumiałem. Słowo brata mego, uśmiech tego starca nie zdołały mi objawić tego, co mi w tej chwili objawiły drobne nieme usta Niewinnego. Zrozumiałem. I chwyciła mnie straszliwa potrzeba wyznania swej zbrodni, wyjawienia swej tajemnicy, wynurzenia się wobec tych dwóch ludzi: — Ja go zabiłem.
Obaj patrzyli na mnie; i zauważyłem, że obaj byli mną zaniepokojeni, mojem zachowaniem się wobec trupa, że obaj oczekiwali w lęku końca mego odrętwienia. Wtedy rzekłem:
— Czy wiecie, kto zabił tego Niewinnego?
Głos mój miał wśród milczenia dźwięk tak dziwny, że ja sam poznać go nie mogłem; zdawał się nie mój. I strach nagły zmroził mi krew, ubezwładnił mi język, zaciemnił wzrok. I zacząłem drżeć. Czułem, że brat mnie podtrzymuje, że dotyka mego czoła. W uszach miałem szum tak silny, że słowa jego dochodziły mnie niewyraźne, poprzerywane. Rozumiałem, że uważa umysł mój za zmącony gorączką i chce mnie wyprowadzić. Pozwoliłem się wieść.
Podtrzymując mnie, zaprowadził do mego pokoju. Trwoga nie opuściła mnie. Ujrzawszy świecę płonącą samotnie na stole, zadrżałem. Nie pamiętałem, żem ją zostawił płonącą.
— Rozbierz się, połóż się do łóżka — rzekł mi Fryderyk, pociągając mnie łagodnie za ręce.
Posadził mnie na łóżku, dotknął znów mego czoła.
— Czujesz? Gorączka twa rośnie. Zacznij się rozbierać. Prędko.
Z czułością, która przypomniała mi troskliwość mej matki, pomagał mi rozodziać się, pomógł mi położyć się. Siedząc u głów mego łóżka, dotykał co pewien czas mego czoła badając gorączkę; czując, że wciąż drżę, zapytał:
— Bardzo ci zimno? Nie opuściły cię dreszcze? Czy okryć cię lepiej? Jesteś spragniony?
Rozmyślałem, wstrząsany dreszczem: „Gdybym był mówił! Gdybym był mógł dalej ciągnąć! Czy to ja sam własnemi ustami wypowiedziałem te słowa? Czy to ja byłem! A gdyby Fryderyk, rozmyślając, rozważając, powziął jakie podejrzenie? Zapytałem: — Czy wiecie, kto zabił tego Niewinnego? —; nic nadto. Lecz czy nie wyglądałem, jak przyznający się morderca? Rozmyślając, może Fryderyk niewątpliwie zapytać siebie: Co chciał przez to powiedzieć? Przeciw komu zwracało się jego dziwne oskarżenie? — I moje wzburzenie musiałoby mu się zdawać niejasnem. Lekarz!... Trzeba, by myślał: — Może chciał uczynić aluzyę do lekarza? — Trzeba, by miał inny jeszcze dowód mego wzburzenia, by uważał umysł mój za zmącony przerywaną gorączką“.
Gdym tak rozmyślał, w duszy mej przeganiały się szybkie i wyraźne obrazy, o dokładności prawie rzeczywiste], dotykalnej: „Mam gorączkę i to silną. Gdy bym rzeczywiście zaczął majaczyć i nieprzytomny odkrył tajemnicę!“ Czuwałem nad sobą z trwożnym lękiem. Rzekłem:
— Lekarz, lekarz... wiedział...
Brat mój pochylił się nademną, dotknął mego czoła, niespokojnie wzdychając.
— Nie dręcz się, Tullio. Uspokój się.
I umaczawszy chustkę w zimnej wodzie położył mi ją na płonące czoło.
Przebieg obrazów szybkich i wyraźnych trwał dalej. Widziałem konanie dziecka. — Leżało umierające w kołysce. Twarz jego była szara, jak popiół, barwy tak zgaszonej, że ogniopiór nad brwiami wydawał się żółty. Jego zapadła warga dolna nie była już widoczna. Co pewien czas podnosiło zbłękitniałe powieki; i zdało się, jakby źrenice były do nich przytwierdzone, gdyż poruszały się wraz z podnoszeniem się powiek, gubiąc się pod niemi; ukazywało się zaś tylko nieprzeźrocze białko. Zachrypłe rzężenie ustawało czasem. W pewnej chwili rzekł lekarz, jakby czyniąc ostatnią próbę ratunku.
— W górę, w górę! Przenieśmy kołyskę ku oknu, na światło. Miejsca, miejsca! Dziecku potrzeba powietrza! Miejsca!
Ja i brat mój nieśliśmy kołyskę, która była jak mary. Lecz w świetle widok stał się jeszcze bardziej opłakany: w tem zimnem białem świetle śnieżnego całunu.
— Oto umiera! Patrzcie, patrzcie: umiera. Dotknijcie: nie czuć tętna.
A lekarz:
— Nie, nie. Oddycha. Dopóki oddycha jest nadzieja. Odwagi!
I wlał w sine usta umierającego łyżeczkę eteru. Po kilku chwilach konający otworzył oczy, przewrócił w górę źrenice i lekko zakwilił. Twarz jego zmieniła nieznacznie barwę. Nodrza jego drżały.
A lekarz:
— Nie widzicie? Oddycha. Aż do końca nie należy rozpaczać.
I powiewał nad kołyską wachlarzem: potem pocisnął palcem brodę dziecka, by ściągnąć mu wargę, otworzyć usta. Język przylepiony do podniebienia, opadł, jakby odrzucony sprężyną; i ujrzałem nitki ciągliwego śluzu między podniebieniem a językiem, i białawy szlam zebrany w głębi jamy ustnej. Kurczowy ruch podrzucał ku twarzy małe maluchne rączki, posiniałe zwłaszcza na dłoniach, w przegubach i na paznokciach, te trupie już rączki, których matka ma dotykała co chwila. Mały palec lewej ręki odstawał ciągle od reszty dłoni i drżał lekko w powietrzu; i nic bardziej nie rozdzierało serca.
Fryderyk starał się skłonić mą matkę do opuszczenia pokoju. Lecz ona pochyliła się nad twarzą Rajmunda, że jej prawie dotykała; zważała na każdy objaw. Jedna z jej łez upadła na ubóstwianą głowę. Otarła ją szybko chustką, lecz zauważyła, że cie-miączko na czaszce zagłębiło się, wgrążyło.
— Patrz pan, doktorze — zawołała przerażona.
I moje oczy wpatrzyły się w tę czaszkę miękką, żółtawą, pokrytą ogniopiórem, podobną do kawałka wosku, w którego środku wygnieciony był dołek. Wszystkie szwy były widoczne. Błękitna żyła skroniowa gubiła się pod strupem.
— Patrz pan, patrz pan.
Lekkie sztuczne ożywienie, wywołane eterem za gasło. Rzężenie miało teraz dźwięk osobliwy. Bezwładne rączki opadły wzdłuż boków; broda cofnęła się jeszcze bardziej; ciemiączko pogłębiło się jeszcze bardziej; nie tętniło zupełnie. Nagle dały się do strzedz w umierającym oznaki wysiłku; lekarz podniósł mu natychmiast głowę. I z fioletowych ust wypłynęła biaława ciecz. Lecz w natężeniu wymiotów napięła się skóra na czole i przebiły się przez nią ciemne plamy zdradzające zatamowanie krwi. Matka ma wydała krzyk.
— Chodźmy, chodźmy. Wyjdź ze mną — powtarzał mój brat starając się ją wyprowadzić.
— Nie, nie, nie!
A lekarz zadał mu nową łyżeczkę eteru. Agonia przedłużała się i przedłużała się męka. Rączki podnosiły się jeszcze, palce poruszały się lekko; pomiędzy wpółzamkniętemi powiekami ukazały się źrenice i znikły, podobne dwom zwiędłym kwiatom, dwom drobnym kielichom kwietnym, które, skurczywszy się, zamykają się znużone.
Zapadał wieczór nad konaniem Niewinnego. Szyby okna powlekała jakby światłość świtu; a był to blask bijący od śniegu w zmroku.
— Czyż umarł? Czyż umarł?-nie słysząc już rzężenia, widz? nosa siność.
— Nie, nie; oddycha.
Zaświecono świecę; trzyr a żółte światło drżało u nć kryła nagie ciałko, by go <
— Jest zimny, całkierr
Nogi były bezwładne, bardziej opłakanego nac* moja matka, pującą wkoło jedna z kobiet; Matka ma od oletowe. Nie było nic nienie martwego ciała, u tego okna, na które padał zmierzch przy świetle świecy.
I znowu głos nieopisany, który nie był ani kwileniem, ani krzykiem, ani rzężeniem, wyszedł, wraz z odrobiną białawej śliny, z tych błękitnych prawie ust. A matka moja, jak szalona, rzuciła się na małego trupa.
Tak to widziałem wszystko na nowo, z zamknię-temi oczyma; otwarłem je i wciąż widziałem to wszystko, z wyrazistością nie do wiary.
— Ta świeca! weź tę świecę! — zawołałem do Fryderyka, podnosząc się na łóżku, przestraszony ruchomością bladego światła. — Weź tę świecę.
Fryderyk wziął ją i postawił za parawanem. Potem powrócił do mego łóżka; ułożył mnie; zmienił mi chustkę na czole.
Kiedy niekiedy słyszałem w milczeniu jego westchnienie.
LII.
Nazajutrz, jakkolwiek w stanie ostatecznej słabości i ogłuszenia, postanowiłem być obecnym przy pokropieniu zwłok przez proboszcza, i przy całym obrzędzie pogrzebowym.
Trupek był już zamknięty w białej trumnie, pokrytej szkłem. Miał na czole wieniec z białych chryzante-mów, biały chryzantem w splecionych dłoniach; lecz nic nie dorównywało białości woskowej tych drobnych rąk, gdzie tylko paznokcie zachowały fioletową barwę.
Byłem obecny ja, Fryderyk, Jan ze Scordio i kilku domowników. Cztery świece płonęły płacząc wosko-wemi łzami. Wszedł ksiądz z białą stułą, za nim klerycy, niosący kropidło i krucyfiks. Wszyscy uklękli. Ksiądz pokropił katafalk święconą wodą, mówiąc:
— Sit nomen Domini...
Potem odmawiał psalm:
— Laudate pueri Dominum...
Fryderyk i Jan ze Scordio powstali i wzięli mary. Piotr otwierał im drzwi. Postępowałem za nimi. Za mną szedł ksiądz, klerycy, czterech służących z pło-nącemi świecami. Przechodząc nieme kurytarze, doszliśmy do kaplicy, a ksiądz odmawiał psalm:
— Beati immaculati...
Gdy ustawiono mary w kaplicy, ksiądz rzekł:
— Hic accipiet benedictionem a Domino...
Fryderyk i Jan ustawili mary na małym katafalku, na środku kaplicy. Wszyscy uklękli. Kapłan odmawiał inne psalmy. Potem błagał Boga, by duszę Niewinnego powołał do nieba. Potem pokropił na nowo mary wodą święconą. Wyszedł, a za nim klerycy.
Wówczss powstaliśmy. Wszystko gotowe już było do pogrzebu. Jan ze Scordio wziął lekką trumnę w ramiona; oczy jego utkwione były w szklanem wieku. Fryderyk zstąpił pierwszy do podziemnego sklepienia; za nim wszedł starzec niosący trumnę; potem ja i domownicy. Nikt nie mówił.
Grobowiec był przestronny, cały z szarego głazu. W ścianach wykute były wnęki, niektóre zamurowane już kamieniem, inne otwarte, głębokie, pełne cienia: oczekiwały. Ze stropu zwieszały się trzy lampy, żywione oliwą; paliły się spokojnie, w powietrzu wilgo-tnem i ciężkiem, słabemi i niegasnącemi płomieniami.
Brat mój rzekł:
— Tu.
I wskazał otwartą wnękę, leżącą pod inną, już zamkniętą kamieniem. Na tym kamieniu wyryte było imię Konstancyi; litery lśniły niewyraźnie.
Wówczas Jan ze Scordio wyciągnął ramiona, w których spoczywała trumna, byśmy raz jeszcze spojrzeć mogli na umarłego. Spojrzeliśmy. Poprzez szkło, ta drobna blada twarz, te małe splecione dłonie i ta szata i te chryzantemy i cała ta biel — wszystko to wydało się nieokreślenie dalekie, niedosięgłe, jakgdyby przeźrocza pokrywa trumny, spoczywającej na rękach starca, pozwalała widzieć, jak przez szczelinę, drobną część nadprzyrodzone], straszliwej a słodkiej Tajemnicy.
Nikt nie mówił. Zdało się prawie, że nikt już nie oddycha.
Starzec zwrócił się do niszy grobowe], schylił się, postawił trumnę i zwolna posunął ją w głąb. Potem uklęknął i przez chwil kilka trwał w nieporuszeniu.
Nieokreślenie bieliła się w głębi złożona trumna. Pod światłem lamp jaśniała siwizna starca pochylonego na progu Cienia.
Klasztor Santa Maria Maggiore:
Francavilla al Mare: Kwiecień-Lipiec 1891.
GABRIELE D’ANNUNZIO
ROMANSE LILII Przełożył z włoskiego LEOPOLD STAFF DZIEWICE SKAŁ Cena Koron 3. —
W rozwoju indywidualności i talentu d’Annunzia, utwór powyższy wybitnie się zaznaczył. Poprzednim bohaterom swoim, ich wewnętrznemu rozprzężeniu, przeciwstawia d’Annunzio w „Dziewicach skał“ ład wewnętrzny“, „muzykę duszy“, rozwijającej swe życie bogatym i różnolitym, lecz karnym rytmem. Swoją „muzykę duszy“ rozwija wprawdzie bohater „Dziewic skał“ na tle kobiecości, rozważając rozmaite jej wcielenia i przymioty, wszelkie czary, ponęty i tajemnice. Robi to jednak nie jak udręczony niepokojem zmysłów niewolnik, lecz jak człowiek, który potrafił ducha swego poddać surowej dyscyplinie. Ideał życia występuje tu w postaci całkowitszej, niż w początkowych utworach powieściopisarza włoskiego. Dużo tu znajdziemy akcentów spiżowych, męskich, nie mało poczucia duszy i wartości osobistej.
Wszystko to jest przysłonięte gazą uroczej tęsknoty za ideałem nieśmiertelnego piękna, wyrażone słowem pełnem barwy, jasności i mocy.
Treść: Dzwony — Episcopo i sp. — Bohater — Męczennik — Skrzynia — Cekiny
Zebrano tu kilka wybitnych utworów włoskiego autora z wczesnego okresu jego twórczości. Motywy zaczerpnięte tu z życia prostego ludu, z najniższych sfer społeczeństwa, wśród ulicznego motłochu, w atmosferze ostatecznej hańby i znikcze-mnienia. Na tle żywiołowych wybuchów namiętności, pierwotnych, instynktowych porywów występku i zbrodni, surowych pobudek przesądu i ciemnoty, kreśli d’An-nunzio jakrawe obrazy, skwarem południowego słońca oświetlone, stylem pełnym plastyki, wyrazistym jak giestykulacya włoskiego temperamentu, lapidarnie oszczędnym, wolnym od balastu refleksyi i metafory.
ROMANSE RÓŻY — s* s — a-
ROZKOSZ Kor. 4. — NIEWINNY Kor. 4. — mm tryumf Śmierci Kor. 4. — mm
Cykl „Romansów Róży“ opiewa dzieje miłości w współczesnym świecie wytwornej nudy, arystokratycznego zbytku, skomplikowanych uczuć i wyrafinowanych zmysłów. Bohaterowie tych dziejów, zapalni i namiętni, wiecznie niesyci rozkoszy i wiecznie rozczarowani, skupiają w sobie znamienne rysy jednego typu. Są brutalni i tkliwi, czujni i sensytywni, okrutni i subtelni zarazem, o wyostrzonej pobudliwości zmysłów, płomiennej wyobraźni i ruchliwej przenikliwości umysłu. Wrażliwi na piękno kobiece, udręczeni pożerającą żądzą rozkoszy, poszukują ideału, swych pożądań, tęsknią za absolutem miłości i trwałego szczęścia, odnajdując na dnie wszystkich zapałów miłosnych cierpkie przeświadczenie o ich ostatecznej nicości.
Przejścia i przełomy duchowe tych bohaterów przedstawia autor z niebywałą świetnością stylu, z plastyką, kształconą na wzorach łacińskiego odrodzenia, pełną natężonej siły, barwy i blasku. „Romanse Róży“ z całą swą dosadną realistyką i fa umen-
Y
NOWELE W PRZEKŁADZIE Z. KLOŚNlKA Cena Koron 1.50
GUY DE MAUPASSANT
MIŁOSC
NOWELE, PRZEŁ. ZYGMUNT NIEDŹWIECKI o o o o Cena Koron 1.50 o o o o
Jest w tych zbiorach niedużych kilka nowel, których tak niewiele Maupassant stworzył, a wszystkie one są pisane z właściwą temu wielkiemu talentowi zwięzłością wysłowienia, dosadnością charakterystyki, niezwykłem poczuciem rzeczywistości i brakiem wysiłku. Brak sztuczności, tworzenie naturalne, jakby od niechcenia, nigdzie pogoni za pomysłem, prostota, siła, prawda: oto główne przymioty tego pisarza.
Maupassant dziś jeszcze, pomimo iż dużo się zmieniło w upodobaniach estetycznych czytelników współczesnych, zasługuje na większe względy, niż niejeden z tych pisarzy modnych chwili obecnej, których skwapliwie się tłumaczy, a nawet czci się iczy, przedwcześnie. Wl. Jabłonowski
ZYGMUNT NIEDŹWIECKI EROTYKI
ZBIÓR NOWEL & Cena Kor. 2.50.
Treść: Zwierzenia — Posag — Pies — Kłopot — Wybór — Opiekunowie — Krzyk — Pierwszy maja — Nowa era — Wyrodne dziecko — Sposób na dyabła — Pogrzeb — Propaganda czystości — Wdowiec — Rozżalony — Kubuś — Diana — Karyera.
Autor wymienionego wyżej zbiorku nowel, pan Zygmunt Niedźwiecki należy bezsprzecznie do najzdolniejszych nowelistów polskich z młodszej generacyi piszących, a są nawet tacy, którzy zestawiają go z autorem „Une vie“ nazywając go „polskim Maupassantem“. Bądź co bądź, pomiędzy rodzajem twórczości Maupassanta a p. Niedźwieckiego istnieje pokrewieństwo niezaprzeczone. Malarz nędznej, próżnej, małostkowej i podłostkowej natury ludzkiej, piętnuje codzienną walkę egoizmów całą siłą swego oburzenia, chłoszcze zajadłem szyderstwem i policzkuje bliźnich. Nowele jego to przeważnie dokumenty smutnej duszy ludzkiej, to wyraz gorżkiej filozofii, czerpanej wprost z rzeczywistości, to obelgi ciskane życiu, które spadla ludzi i ludziom spadlającym życie. Są przepyszne nieraz zwięzłością i prostotą stylu. Szyderczy, ironiczny dowcip, drwi w nich nielitościwie z nikczemności i słabości ludzkiej a nieśmiertelna nędza odbija się w nich z bezlitosną prawdą.
PROF. WITOLD SCHREIBER
TWÓRCY BOGÓW
Z TAJEMNIC WIERZEŃ LUDÓW PIERWOTNYCH Z około 100 rycinami. Cena Koron 6. —, w oprawie Koron 7. —.
Praca ta oparta na nadzwyczaj rozległych studyach, odsłania tajniki wierzeń ludowych, okazując w najgrubszych przynajmniej zarysach ten surowy materyał, na którym myśl ludzka, przygarbiona pracą długich wieków, rzeźbiła swoje religijne ideały. Kuryer Warszawski.
Jesteśmy wdzięczni autorowi za to, że w książce swej podał nam proste, rzeczowe i wierne zwierciadełko, — przedstawiające straszne skutki nelogiczności, jakie popełnia zwykle umysł ludzki, gdy się nie wesprze na prawdach wiedzy, lecz da folgę swej chorobliwej wyobraźni, swej dziecinnej łatwowierności i zwyrodniałej obawie śmierci.
Autor zebrał i zestawił szereg mylnych wyobrażeń, fałszywych skojarzeń myśli odziedziczonych i stanowiących szczątkowe organy naszego intellektu. Książka jego ułatwić nam może pozbycie się wielu szczątkowych organów myśli pracą własnego rozumu i jako taka, jako „Psychoskop“ ułatwiający nam poznanie własnej duszy, jest wielce potrzebną i pożyteczną. Prof. dr.ß. Dybowski. d‘Annunzio. Romanse lilii I. Dziewice skał, K. 3. —
— Dzwony — Nowele, K. 1.50
— Rozkosz, K. 4. —
— Tryumf śmierci, K. 4. —
Brandes J. Rosya, K. 5. —
— Henryk Ibsen, K. 2. —
On nas. Historya dziadka do orzechów, wydanie ilustrowane, K. 3. — (iąs? owski W. Pani Walewska, powieść historyczna z epoki Napoleońskiej, 2 tomy K. 8. —, w opr. kart, kor. 9. — Orlęta. Wybór powieści wojskowych Napoleońskich K. 2.60 Irzykowski K. Pałuba. Sny Maryi Dunin, K. 5.50 Jabłonowski Wł. Wśród obcych. Szkice literackie, Kor. 3. —
Jeż T. T. (Z. Miłkowski). Za gwiazdą przewodnią. 2 tomy, K. 6. — Kierkegaard. Dziennik uwodziciela.
Ko7 jvski W. M. Wykłady o filozofii współczesnej, K. 5. — LagcrlSf Selma. Legendy Chrystusowe. Cena K. 3. —. W opr. kart.
K. 3.50. W opr. płóciennej K. 4. —
Lejkin N. A. W gościnie u Turków. Humorystyczny opis podróży jrzez ziemie słowiańskie do Konstantynopola. Z rosyjskiego przełożył KI. K. 4.50 Lorimer. Listy Grahama do syna, K. 2.60 Mac linek M. Skarb pokornych, K. 1.60 Maupt ssant Guy de. Przy świetle księżyca, K. 1.50
— Aiłość, Nowele, K. 1.50
Morris W. Wieści z nikąd. Powieść utopijna, K. 2. —
Niedźwiecki Z. Erotyki, K. 2.50
Mowaczyński A. N. Siedm dramatów jednoaktowych, K. 4. —
— Małpie zwierciadło, K. 5. — Skotopaski sowizdrzalskie, K. 2. —
T oe E. A. Morderstwo na rue Morgue i inne nowele, K. 3. — Przewodnik do Tatr z 3 mapami opracował J. Chmielowski. Przewodnik artystyczno — informacyjny po Rzymie z planem miasta. Przewodnik artystyczno — informacyjny po Wenecyi z planem miasta, zewodnik po Włoszech południowych i Sycylii z planami miast. ¿y by szewski St. Złote runo, K. 1.40 Goście, K. —.80
— Na rozstaju, K. 3.60 l o drodze, K. 3.60
Przybyszewski St. W malstromie, K. 3.60
— Na tym padole płaczu, K. 2. —
— Dzieci szatana, K. 4.
— Matka, K. 1.50
— Requiem aeternam, K. 2. —
— Synowie ziemi, Powieść, K. 4. —
— Taniec miłości i śmierci, K. 2. —
— Dla szczęścia, K. 2. —
Ruffer J. Posłanie do dusz, K. 2. —
Schreiber W. Twórcy bogów. Z tajemnic wierzeń ludów pierwotnych. Z 78 illustracyami w tekście, K. 6. —, w ozdobnej opr. K. 7.-
Sclavus. Królobójcy, K. 5.50
— Anarchiści, Kor. 4. —
— Nihiliści (Powieść).
Schwob Marceli. Księga Monelli, K. 1.20 Staff L. Dzień duszy, K. 2.60
— Mistrz Twardowski. Z ilustracyami E. Okunia, K. 6. —, w opr. Kor. 8. —
— Najmłodsza pieśń polska (antologia), K. 3. —, w ozdobnej opr. K. 5.-
— Skarb, tragedya w trzech aktach, K. 4. —, w opr. K. 5. —
— Ptakom niebieskim, K. 3.50, w opr. 4.50
— Sny o potędze. Wydanie drugie. Poezye, K. 2.60, w oprawie Kor. 3.60
— Godiwa, dramat, K. 2.60, w opr. 3.60 Stef any k W. Klonowe liście, K. 1.20 Szarska H. Dyletanci grzechu, K. 1. —
Szuman J. N. Fryderyk Nietzsche jako człowiek i myśliciel, K. 2. — — Willy. Klaudyna w szkole. Tłumaczyła W. Dalecka, K — 3. —
— Klaudyna w Paryżu, K. 3. —
Zapolska G. Fin-de-siecle’istka, K. 4. —
— Jak tęcza, powieść, K. 4 —
— Przedpiekle, K. 3.50
— Menażerya ludzka
Zbierzchowski H. Na złotej przełęczy, scherzo powieściowe, K. 2. —