Przejdź do zawartości

Dziki człowiek

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Kaden-Bandrowski
Tytuł Dziki człowiek
Pochodzenie Przymierze serc i inne nowele
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis“
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIKI CZŁOWIEK
Zauważyłem, że od kilku dni był w kompanji nowy powód do zabawy. Podczas marszu na „odtrąbiono“ wybuchały nieartykułowane ryki. W czasie odpoczynku wszyscy żołnierze skupiali się na jednem miejscu, rechocząc wraz z szarżami, jakby w środku zbitego półkola ucieszny błazen pokazywał wyjątkowe łamańce. Nie wypadało dowiadywać się, a tem bardziej przeszkadzać, zwłaszcza, że żaden z podoficerów o niczem zdrożnem nie meldował.

Zabawa skupiała się koło nazwiska Rostowicz. Słyszało się je coraz częściej, na coraz rozmaitsze nuty. Czy to był nowy rekrut (bo nie mieliśmy starego żołnierza tego nazwiska), czy też miano fiktywnego człowieka, niedołęstwa, wypadku, okoliczności czy wreszcie jakiś nowy dowcip zbiorowy?
— Rostowicz! — nęcili jedni niecierpliwie.
— Rostowicz! — wyły niskie basy kompanii, rozsiadłe pod sosnami.
— Rostowicz! — stękało kilku nygusów na trawie.
Po ciężkim marszu przez gorące piachy odpoczywaliśmy na wydmie leśnej tuż przy brzegu Narwi. Żeby nie wrzaski o głupiego Rostowicza, możnaby istotnie odetchnąć.
Niebo się rozpina nad okolicą, — jak tylko oglądać je można u zbiegu tych dwu rzek, Narwi i Bugu chyba tylko w owym czasie młodości naszej, gdy dniom niewola towarzyszyła, a lata wydawały się na zawsze przyobiecane wolności!
Niebo błękitno-złote, u roziskrzonych brzegów z ziemią połączone, na środku aż przetarte od blasku. Po prawej stronie za półkolem bladych piasków nadbrzeżnych szeleści lekko rzeka i garsteczkami fali odmierza ciszę dnia. Po lewej w cieniach lasu wilgotny głos ptactwa nawołuje stokrotnie.
Prócz żołnierzy, jak sine osty rozłożonych na wzgórku, nikogo nie widać w lśnieniu drzew i łąk. Tylko małe, bystre owady świecą swą pracą w słońcu.
— Dawać tu Rostowicza — ryczy znowu gromada.
Spytałem siedzącego obok mnie sierżanta Trepkę, co to za nowy okaz ten Rostowicz!
Trepka uniósł się z pnia i huknął w rurkę zwiniętych dłoni: Rostowicz!
Głos poszedł szparko lasem, skupiska żołnierzy przycichły. Z głębi zagajnika dał się słyszeć łomot, jakby spłoszone zwierzę dążyło gwałtownie przez gąszcz. Po chwili wyszarpnął się z pomiędzy sosenek niski, krępy żołnierz. Szedł pod słońce, twarz miał zmarszczoną od blasku.
Spieszył się i ociągał zarazem. Miało się wrażenie, że łydki osiadają mu w kostkach, uda w kolanach, cały korpus w nadmiernie szerokich biodrach, a czarna głowa na nieobrotnej szyi ciągnie naprzód, lecz nie może wydołać.
W połowie drogi przystanął.
Zauważyłem, że mundur na piersiach Rostowicza wypręża się pod niespokojnym oddechem, a dolną naprzód wysuniętą wargę powleka błyszcząca ślina.
Parę kroków za nim formował się już przygodny półkrąg rozbawionych żołnierzy. Sierżant Trepka krzyknął raz jeszcze: Rostowicz!
Rekrut drgnął, złapał się rękami za szwy od spodni i nagle, jakby samemu sobie wymykając się z rąk, ruszył przez piach, rude igliwie, w trzasku gniecionych szyszek. Szparki jego zmrużonych oczu drżały w poszukiwaniu przepisanej odległości, na której wypadnie się zatrzymać. Drewniany ruch ramion sterował odętym korpusem, stopy padały pracowicie, jakby na ściółce leśnej odrabiały napis ważny i trudny.
Półkrąg żołnierzy wybuchnął głośnym śmiechem.
Rostowicz zdawał się nic nie słyszeć, pochłonięty wykonaniem marszu, rażony słońcem prosto w twarz.
— Rekrut Rostowicz, — objaśnił mnie sierżant.
— Spocznijcie! — rzekłem.
Odrzucił w bok nogę, ręce puścił wzdłuż, czekając aż ustaną. Gdy się przestały wahać i gdy wciąż nic nie mówiłem, twarz jego w nagle zapadłej ciszy zelżyła wszystkim zmarszczkom, rozprowadzając na właściwe miejsca niezwykłą brzydotę rysów.
Pogięte czoło, pełne dołów i wzgórków, zlane było potem, który spływał na szczecinowate brwi. Trudno było dojrzeć pod niemi oczy, osadzone w wąskich, szeroko rozstawionych, a ciasnych oczodołach. Nos bynajmniej nie regulował rozłożenia cieni, tworząc razem z policzkowemi kośćmi trójkątny system niesamowitych błysków. Dziurki nosa nie miały łukowatego wycięcia, podobne raczej do czarnych rozporków, z których na dolną wywiniętą wargę zionął mozolny oddech. Brody nie było, a tylko ścięty występ, zgubiony niespodzianie w krótkiej, grubej szyi.
— Czemu tak dyszycie? — spytałem życzliwie. — Czemu się pan tak pocisz, panie Rostowicz? Nie dojada się w wojsku, co?
Powieki rekruta rozwarły się, malutka, czarna źrenica stanęła czujnie w pośrodku białka.
— Powiedzcie prawdę, — głodni jesteście?
Ciepły fiołkowy blask przepełnił oczy Rostowicza:
— Jem dobrze, — odpowiedział, ciągnąc z ukraińska obcą „stepową“ intonacją.
— Jesz, ale przecie nie tak, jak u mamy, — nawiązywałem „zbliżenie“.
Z półkola żołnierzy wysupłały się szydliwe śmiechy. — Ten ci musi mieć mamę, cholera mnie bierze!
Pytałem dalej: — No, powiedz, w domu u mamy było lepiej?
Przestąpił z nogi na nogę i podając ku przodowi twarz, na której się przechylał uśmiech radosnej beztroski: — Niema domu, — niema mamy. Teraz sitwa.
Chcąc jak najprędzej nauczyć rekrutów solidarności, zwracaliśmy baczną uwagę na dobre urządzenie „kapralstw“ i zsolidaryzowanie rekruta z sitwą, to jest z tym przyjacielem w szeregu, z którym żołnierz razem chodzi, razem czyści broń, dzieli jedzenie, naprawia mundur i t. p.
— A któż jest twoim sitwesem?
Rostowicz zmarszczył czoło, odął się, poczem wrzasnął „wiernie“: — Legionista Bylewski!
Półkolem żołnierzy wstrząsnęła rykliwa wesołość.
Moi panowie, — odezwałem się, — płoszycie go.
Zwrócił się ku kolegom, potem ku mnie. Jął znów osiadać na samym sobie ostrożnie i wygodnie. Gdy zwały krępej postaci pewnie już wzajem na sobie poległy, wysunął naprzód roześmianą twarz. Ze ściśniętych zębów błysnęła żuta w ustach słomka.
— Nie boim się. — Nie płoszą.
Sierżant Trepka powstał i zawołał daleko w głąb zagajnika: Bylewski!
Z pod czarnych krzaków jałowca wygramolił się długi blondyn i rutynowanym krokiem przywędrował przed majestat Trepki i mój. Trudno było o lepszy wybór sitwy dla Rostowicza. „Napamięć umieliśmy“ wszyscy tego Bylewskiego, który od początku wojny, mimo, iż nie był tchórzem i doskonale znał służbę i uczestniczył w wielu ogniach, niczego się nie dosłużył, zawsze sentymentalny, zmęczony, piszący moc listów, wiecznie żegnający się z jakimiś znajomymi, których miał wszędzie bez liku, biednych, ugniecionych, spalonych, czy wygnanych.
Obecność jego wprawiła Rostowicza w widoczne zakłopotanie. Napoły trwał sztywno przed nami, przed swą władzą, napoły wyciągał się serdecznym miękkim poruchem kanciastych boków w stronę swego sitwesa.
Gdy Bylewski zrównał się z rekrutem, któryś z żołnierzy nie wytrzymał i wrzasnął: — Morowa z nich para, panie poruczniku!
Para była w całem tego słowa znaczeniu morowa. Jeden krępy, przysadkowaty i zjeżony, jak oset, — drugi, niby kłos wysmukły, chwiejny i gibki.
— Nie dogadywać, łajdaki! — rzuciłem przypochlebnie szydercom i do sitwesów: — Więc wy jesteście sitwa?
— Tak jest, panie poruczniku, — odpowiedział Bylewski, utwierdzając w moich oczach powolne spojrzenie blado-niebieskich źrenic. Był tak spokojny i nudny, że nikomu nie chciało się z nim długo gadać.
— Dziękuję wam.
Gdy rutynowanemi krokami odchodził w cień swego jałowca, Rostowicz zaciskiem kosmatych palców potwierdzał kroki swego urzędowego przyjaciela, kiedy zaś Bylewski wyciągnął się w krótkim cieniu krzaków, ruch palców rekruta ustał.
— Powiedzcież mi, Rostowicz, — pytałem dalej, skąd jesteście?
Nie odpowiadał.
— Jaki wasz kraj? Gdzieście się rodzili?
Źrenice zawahały się, poczem, utkwione wgórę, łagodnym ruchem spływać jęły po ogromnym stropie nieba.
— Nie wiemy, — westchnął wreszcie, skubiąc szeroką wargą niepewne brzegi słowa. — Nie wiemy.
— Nie masz rodziców?
— Nie.
— I nie wiesz kto cię rodził? My byli w Wilnie ostatni czas, — pod germańcem.
— No więc, któż ty jesteś? Katolik, prawosławny, tatar, żyd?
Ciężkie ramiona ruszyły pod górę.
— On nie ma żadnej wiary, — odezwał się wzgardliwie ktoś z szeregu, nie wie jeszcze po jakiemu mówi!
Barki podeszły wyżej i właśnie, jakby to ich ruch wypchnął z szeroko uśmiechniętej gęby rekruta cieniutką, przeżutą słomkę.
— Więc nie wiesz, kto jesteś?
Słomka kiwała się niepewnie to wgórę, to wdół, to jeszcze kółeczko opisywała, podczas gdy oczy szukały między drzewami i wśród nas, i w piachu i w granatowych garsteczkach fali rzecznej, i na wietrze. Wyglądało, — że Rostowicz zadumał się, zamyślił, oddany niespamiętanej przeszłości.
Pośpieszył mi z pomocą sierżant Trepka. — Rostowicz, gdzie służysz?!
— Służę, — w piątym pułku piechoty Legionów...
— Kto jest dowódcą pułku?
— Dowódca pułku jest, — szło coraz głośniej, mechaniczniej, — pan pułkownik...
Trepka machnął ręką; — Skądeście się wzięli w pułku?
— W pułku wział sia, — szczekał Rostowicz, — bo jeść nie było co.
Żołnierze tarzali się na trawie ze śmiechu.
— Tak jest, panie poruczniku, — tłumaczył sierżant, — on nic innego nie powie. Nie zna rodziców, trudno zrozumieć, po jakiemu mówi, skąd jest; dostaliśmy go z wileńskim transportem rekrutów.
Pogięte czoło Rostowicza zaległy cienie. W oczach jęła się odbywać mętna praca świateł, nakoniec wystrzelił nieoczekiwany okrzyk: Bagatyrskie Legjony!!!
— Niech ci będzie na zdrowie. — Odprawiłem go.
Oblizał dolną wargę, wykonał ukłon i zaczął odchodzić. Była to czynność bardzo złożona, pomieszana z osobliwem napięciem pleców, na których czuł spojrzenie władz, pełna dumy z samego siebie, a wraz pokornej chęci przypodobania się kolegom.
Wzięli go między siebie, oklepali ciężkiemi łapskami, dali papierosa. Długą chwilę cieszył się, ciągnął dym „po kawalersku“, udawał psa, kota, osła, różne zwierzęta i ptaki. Wtem, jakby sobie przypomniał, że został dziś wyróżniony szczególnie ważną rozmową z władzami. Podniósł się szybko, wprost na głowy kolegów otrzepał z igliwia mundur i stanął zbożnie obok kozła z karabinami.
— Rostowicz, — wołały znowu wygi kompanijne.
Nie słuchał, otrząsał się skromnie z niesfornych głosów, wodząc za władzą szparkami wiernego spojrzenia.
Czuło się jego wzrok na rękach, na mundurze, na butach, — jak psie lizanie.
— Do cholery mnie doprowadzi ten rekrut, — żachnął się Trepka.
— Bo co?
— Bo to, panie podporuczniku, nie jest człowiek — a zwierzę. Przyszło to do pułku nędzne, gołe, z głodu zdychające. Taka przecie u nas ciężka służba, a ten cieszy się ze wszystkiego i tyje. Tyje w oczach! Po każdem żarciu mu przybywa. Jak dziś na obiad zje, to już popołudniu ma to żarcie na gębie nowem sadłem wypisane. I wszystko zrobi, co mu zadasz. Każdą orkę. Posłuszne toto, jak zwierzę. To nie jest człowiek, panie podporuczniku, — to jest masło!
Nie miałem czasu słuchać, odpoczynek się skończył. Jeszcze przed obiadem musieliśmy przerobić rzucanie ręcznemi granatami.
Było to ulubione ćwiczenie kompanji. Wśród dużej polany zagajnika dzieliło się żołnierzy na dwie partje. Każda z nich zajmowała wykopaną przez saperów pozycję i drewnianemi pociskami obrzucała stronę przeciwną. Ryku, wrzasków, harmideru było przy tem coniemiara. Żołnierze przenosili ogień, prowadzony drewnianemi butlami, ze skrzydła okopów na skrzydło, wykonywali ataki, salwy, skombinowaną napaść i obronę. Dochodzili przy tem do takiej zręczności, że mogli przez kilka minut pozostawać w ukryciu, podczas gdy nad głowami od jednej strony walczącej do drugiej utrzymywał się, niby półkoliste sklepienie, nieustanny lot rozpędzonych „granatów“.
Dziś ciągłość rzutu rwała się. Białe butle przelatywały wciąż ku jednemu skrzydłu, bijąc w to samo miejsce tak silnie, że aż się kurzawa nad niem unosiła, podobna do kurzu prawdziwej bitwy.
Trepka przerywał ćwiczenie, obydwu stronom rozdzielał „po równości“ drewniane maczugi, znów otwierał ogień i znowu kończyło się tem samem. Ciężki bieg rzutów kołysał się zpoczątku miarowo nad walczącymi, po chwili jednak tracono równowagę i wszystkie pałuby rżnęły w to samo miejsce ciężkim rozmachem.
— Bij! Bij! — huczało wzdłuż okopów.
Z kąta, w który godziły pociski, nikt się już nie bronił. Na błysk sekundy wychyliły się jeszcze rozczapierzone palce, i ostatni raz trysnął niesamowity wrzask.
Żołnierzom zabrakło granatów.
— Co jest?! — wołał Trepka.
Z rozbitego okopu, odwalając na boki całe kupy pałub, wyłonił się powyżej piersi — Rostowicz. Jego skrzekliwy śmiech wprawił w zdumienie całą kompanję, Śmiał się, ręce mając pokrwawione, wargę rozciętą, oczy straszliwie podbite.
Zakurzony, utytłany w piachu, podobny był do ziemnego bałwana o śliskiej twarzy, zagniecionej z gliny, mułu i krwi.
— Co się tam dzieje?! — krzyczałem, zbiegając pośpiesznie.
Rostowicz wylazł z dołu i między „wrogiemi“ okopami okręcał się wolno dokoła. Już się nie śmiał, a tylko, jak ludzie prości, gdy szukają czegoś w pamięci, mruczał donośnie.
— A moja sitwa?! — ryknął nagle. — Też pobita?!
Z przeciwległego okopu wychyliła się roztargniona twarz Bylewskiego.
— Znaczy zdrów, — moja sitwa!!
Więcej Rostowicz nie mógł gadać, bośmy wkroczyli „jako władza“ i zaczęli „raz na zawsze“ „robić porządek“.
Wypadek z granatami ręcznemi uporządkował stosunek kompanji do Rostowicza. Żołnierze uznali go oficjalnie za dobrego kolegę, wyręczając się poczciwym dzikusem przy każdej sposobności.
Zastępował wszystkich na dyżurze, roznosił raporty do podpisu, zamiatał, cerował, szedł do skrobania ziemniaków, pompowania wody. Nie można powiedzieć, by zastępstwa, których się podejmował, trudziły go nadmiernie. Znał się na każdem rzemiośle jako tako, po drugie — otaczał zabobonną czcią wszystko, co się tyczyło służby. Każdą czynność wypełniał z żarliwem natchnieniem.
Gdy czyścił buty swoich kaprali, można było widzieć, jak ślina puszcza mu się z otwartych ust na widok glancu, który wreszcie puszczały stare przyszwy. Gdy w kuchni szorował miedziane garnki, można go było złapać, jak się przegląda w wypucowanej pokrywie i, głaszcząc polerowane brzegi, nadaje pokracznej gębie srogi wyraz twarzy sierżantów.
Gdy roznosił książkę raportów, ściskał ją w ręku, że kałuże potu zostawały na ceratowej okładce. Wręczając koperty z napisem „tajne“, zamykał oczy i robił wtył zwrot, by oko jego nie padło przypadkiem na zakazane pismo.
Skrycie oddawał honory oficerskim koniom. Cóż mówić o samych oficerach!
Gdy rozmawiał ze smukłym dowódcą kompanji, jak stęsknione zwierzę zdawał się obwąchiwać postać „wyższego człowieka“. Gdy rozmawiał z dowódcą plutonu, wybierał między „murowaną postawą zasadniczą“, a krótkim porykiem najwierniejszego śmiechu. Przed kapelanem pułkowym mało brakowało, by klękał. Do dowódcy bataljonu naszego nie chciał nigdy iść, „za Boga“, że się wstydzi, a na widok dowódcy pułku chował się tak, że nie można go było znaleźć.
Żołnierze cenili cześć i zdumienie, jakie Rostowicz żywił dla tajemniczych urządzeń zorganizowanego życia wojskowego, natomiast podoficerów doprowadzała wierność rekruta do pasji.
— Bo ja mówię, — przekonywał czcigodne szarże sierżant Trepka, — by ludzie mieli na świecie jak sami chcą! Nato jest ten cholerny ogień wojny i nasza marna krew poto się może leje?! A on? On zawsze chce, jak ja chcę. Pies! Rozumiecie? Pies, — nie człowiek.
Nie można powiedzieć, by stary, dzielny Trepka dręczył Rostowicza, ale doświadczał go wszechstronnie. W krótkim czasie cała kompanja brała już udział wtem niesamowitem nieporozumieniu. Rekrut drżał coraz posłuszniej i wierniej na widok sierżanta, sierżant zaś na widok rekruta niejednokrotnie zapamiętywał się.
Oto przy sobotnich oględzinach rynsztunku zostawił Rostowicza z uniesioną dla pokazania podeszwy nogą tak długo, że kompania kichała z tłumionego śmiechu, — a oni żarli się oczyma. Rostowiczowi wszystkie żyły na skroniach drżały, ale w oczach kwitł niezmiennie wierny fiolet pokory.
Trepka patrzył, — jak gwoźdźmi.
Oto przy przeglądzie broni, jakoby się „brali na milczenie“.
Trepka wlepił oko w lufę karabinu i patrzył pod światło bez końca, podczas gdy Rostowicz oddychał coraz głośniej, — aż wkońcu szum zaczął mu z piersi wychodzić, a skronie oblał pot.
Zdaniem doświadczonych podoficerów, — jakoby się także brali na „charakter“.
Trepka bowiem, widocznie, aby się wreszcie domacać, „czego Rostowicz chce“, przydzielał go do wykonywania kompanijnych egzekucyj.
To Rostowicz musiał pilnować kolegów, zamkniętych za przetrzymanie urlopu w piwnicy o chlebie i wodzie. To on musiał żołnierza ze swej sekcji, który ukradł chłopom krowę, wiązać w kij.
— No i co, — zaszedł go Trepka niespodzianie, oglądnąwszy przedtem podejrzliwie dyby delikwenta, — no i co?
— Pan sierżant dobrą szkołę daje, — zaśmiał się Rostowicz. Równocześnie z małych, bystrych oczu trysnęły mu łzy okrągłe, świeże, jak u dzieci...
— To ma być człowiek?! — filozofował sierżant, opowiadając później zdarzenie na brzegu Narwi, podczas gdy żołnierze zażywali regulaminowej kąpieli.
Tu, na piaszczystem wzniesieniu, przed wstęgą błękitnej rzeki mógł nareszcie podoficer doświadczyć choć odrobinę tak pożądanej samotności. Żołnierze kąpali się pod jego czujnem okiem, on zaś, nikomu już nie potrzebując świecić ustawicznym przykładem, rozwalał się, kurzył papierosy i gadał swobodnie o wszystkiem naraz...
O kompanjach niemieckiego rekruta, które z przeciwległego brzegu na gwizdek pędziły do wody i w szyku, niczem różowy mur ludzki, zapadały się w rzekę. O innych kompaniach niemieckich, które już ubrane wracały pod górę, wśród łąk, z kamiennym śpiewem „In der Heimat! In der Heimat!“
— To już wolę takiego drania Niemca, — rozważał Trepka, — tu ci śpiewa „in der Heimat“, a do nas młode ich szczeniaki rekruckie przylatują, żeby się przebrać „za legionów“... Ale czy wiesz, co za jeden? Ma na gębie napisane, czy tchórz, czy prowokator? Nie wiesz. Czterech ich już było u nas z taką prośbą. Zgody się nie dało, a nazajutrz, przed wymarszem, — na front zachodni mieli iść, — powiesili się wszyscy czterej. To już jest coś, jakiś charakter, — nie?
Gwarzyli o tych kompanjach niemieckiego rekruta, o wszelakich „frasunkach“, o „dziwkach“, co tu niedaleko na noc namiot se rozbijały i przyjmowały, przyjmowały, — morowe zdrowie mają.
Potem, wydawszy gwizdek do powrotu z wody, szarże milkły i nim się żołnierze odziali, jedynem na świecie zapatrzeniem twardego oka podoficerskiego wiodły po piachu, po różowych rekrutach w lgnące objęcia koszul, gatek i wszelakiej bielizny omotanych.
Gapiły się na wodę, która oto krasy się pozbyła, farbę straciła i chmury odbija teraz szare, brzuchate.
— Od zachodu idą, na burzę.
Ciężki zwał mroku zawisł nad brzegiem, z którego wystawały bastiony porosyjskiej fortecy. Biało-czarna chorągiew niemieckiego dowódcy raz wraz zrywała się do lotu z pomiędzy złotych kopuł cerkwi.
Sierżanci uradzili zgodnie, że trzeba spieszyć, — idzie burza. Kaprale zbiegli co prędzej, kończyć z tą kąpielą.
— Już was tu niema, — prędzej, już was tu niema, — poganiały wzdłuż niegotowych szeregów ostre głosy.
Drobny popłoch wywracał liście sąsiedniej wikliny białą podszewką do góry. Migały, jakoby wystraszone, w szumie trawy, która pospołu z długim blaskiem wydała z siebie nagle szum posuwisty. Błąkał się, tracił na wydmach, a oto już gałęzie wszystkich drzew zaczesał w jedną stronę.
Nad kopułami cerkwi mignęła pierwsza błyskawica. Kapral służbowy zameldował sierżantowi, że kompanja gotowa czeka.
— Odprowadzić do koszar, przyjdę później! — Trepka nie zważał teraz na kompanję. Bystremi oczami wypatrzył na brzegu, w załomie piasków i wiklin coś niezwykłego...
Między dwiema kupkami ubrań, na podobieństwo handlarza, który cierpliwie kiwa się wśród towaru — siedział Rostowicz, — nieposłuszny komendzie! Zawsze dotąd wierny, potulny, teraz odłączający się samowolnie od kompanii!
Twarz Trepki zwęziła się, przyjmując podobieństwo ptasiej głowy. Chrząknął, — niesamowita flegma zatkała mu gardło. Jął zstępować przez trawę, ku rzece, — w stronę brunatnych, czarnym włosem zjeżonych pleców Rostowicza.
W kierunku — prosto na plecy i chwiejącą się nad niemi czarną, kudłatą głowę. Sierżant patrzył tak ostro, tak ściśle, że mu powieki nie drgnęły ani w blasku błyskawic, ani w pierwszym huku pioruna, który z straszliwym rozgłosem pędził po wzdętej wodzie.
Coś się miotało na rzece, machając ramionami. Już to spostrzegł Trepka, litość go zdjęła, już miał biec na ratunek, — gdy kosmate plecy Rostowicza wyskoczyły w górę. Szalony gwałt targał postacią rekruta, aż nagle pęd się z niej wywiązał, czarną głową przeciw wichrowi, przez kurzawę ciężkich kropel i piachu.
Sierżant szedł spokojnie na spotkanie. Właśnie stanął na długiej belce, na której zazwyczaj czuwał podoficerski dyżur kąpieli, gdy Rostowicz dopadł deski i ślepy, szlochający, śmierdzący przerażeniem, szarpać ją począł ku sobie.
— Co jest? — krzyknął Trepka kilkakroć, nim zdołał przekrzyczeć skowyt rekruta i rozgłos coraz gęstszych piorunów.
Rostowicz runął mu do nóg.
— Topi się, — szczekał, — topi, topi!! Topi!! — Wił się na belce, stawał na czworaki, znów padał w piach, okrwawionemi zębami gryzł wyłamane kanty, szarpał belkę sierżantowi z pod nóg.
— A tyś czemu rozkazu nie posłuchał? — zgrzytnął Trepka.
— Rozkaz, rozkaz, — wył Rostowicz.
— A tyś czemu rozkazu nie posłuchał, — trzasnęło z ust Trepki mocno, jakby ktoś karabin repetował.
Bronzowy, czarnemi włosiskami zjeżony grzbiet dzikusa uniósł się. Z pod skulonych bark wyjrzała twarz, pogięta, nigdzie nieobecna, we wszystkich kierunkach gromadą skurczów spływająca, zalana łzami.
— Panie sierżancie! Topi się... Deskę!!
— A tyś czemu...
— Panie sierżancie — wstyd! Sitwa!! Moja sitwa!! Deskę! — Tfu! Stary sierżant — boi się! Tfu! Tfu! Takie bitwy opowiada — tchórz! Trus! Tchórz!
Było już za późno. Jedna pięść Trepki spadła na pogięte czoło rekruta, druga naodlew w szczękę. Rostowicz padł, — przycichł. Ale nie czując nowych ciosów, skurczył się, drapieżnym susem skoczył Trepce do gardła. Runęli na ziemię, splątani w jeden kłąb, rozwrzeszczany w huku piorunów, śliski od potoków ulewy, to siny w mroku, to złoty w blasku błyskawic.
Rostowicz wywinął się z uścisków, po piachu, na czworakach, dobiegł do rzeki, przerażonem spojrzeniem omiótł mętne fale i, wyjąc wniebogłosy, popędził w stronę koszar. Półnagi, w porwanych gatkach, przeleciał przez łąki, runął na kopicę siana. Z krzykiem nieludzkim wytarzał się, i pędził dalej — do koszar.
Warta nie zdążyła wystąpić z budy, niezatrzymany gnał oślep kamiennemi ulicami wzdłuż budynków. Półnagi, z sianem w zwichrzonych włosach, potarty piachem i ziemią, wpadł do oficerskiego kasyna, gdyśmy jedli podwieczorek.
Wszczął się rumor w przedpokoju. Rumor, krzyki, uderzenia. Kucharze, ordynansi, jacyś na coś wiecznie w kasynie czekający żołnierze zastąpili mu drogę. Roztrącił ich samym rozpędem.
Zerwaliśmy się od stołów, gdy wpadł na środek jadalni. Zapanowała grobowa cisza. Słychać było za oknami dobitnie plusk ulewy, od strony kuchen niknący trwożnie brzęk naczynia.
Rostowicz sprawy sobie nie zdawał, gdzie się znajduje i co robi. Kwilił do samego siebie wątłym, tajemniczym głosikiem dziecka i drżące pięście pchał usilnie w zamknięte oczodoły.
— Z którego to bataljonu człowiek? Z której kompanji? — rozległ się wspaniały, namaszczony głos naszego pułkownika.
Nie zdążyliśmy zbliżyć się do nagusa, gdy przełamało się w nim. — Jak z topielców woda, tak właśnie chlustać jęły z obrzękłych ust słowa nieznane, różnojęzyczne, niewiadomo gdzie, skąd, jak pozbierane, polskie, rosyjskie, tatarskie, po dwa, po trzy, haustami, pryskiem, krótką, gwałtowną strugą.
Jak zawsze niema w takich razach nad naszego dowódcę kompanji, Lenia. Powrócił do stołu spokojnie, nalał kawy do filiżanki i podał ją Rostowiczowi.
— Napijcie się.
Rekrut pił chciwie, dokładnie. Zwierzęta tak piją, ustami, gardłem, rozszerzeniem źrenic, zmarszczką czoła i twardym spokojem grzbietu. Wypiwszy, ustawił filiżankę obok siebie na podłodze, przyjął postawę zasadniczą i zaczął: — Ja melduję...
Nie mógł dokończyć, łzy popłynęły mu z oczu.
— Pytam, z której to kompanji żołnierz? — rozległ się znów czcigodny głos naszego podpułkownika.
— Z mojej kompanji, — odpowiedział usłużnie Leń. — Rekrut Rostowicz.
— Niech mówi.
Z porwanych płaczem, przemoczonych słów mieliśmy się dowiedzieć o zajściu. Ale właściwie niczegośmy się nie dowiedzieli. Rostowicz plótł niezrozumiale o sitwie. — Czekał, aż się Bylewski wykąpie. Pilnował jego rzeczy.
— Ja rekrut, onże stary chrabry żołnierz, Bylewski! No potem!...
Słowa się rozleciały, a z uniesionych piersi rwał na całą salę suchy skowyt.
— Sierżant Trepka!... — Rostowicz sto razy dochodził w opowiadaniu do sierżanta Trepki, tu tracił się, gubił i zaczynał krzyczeć.
Wtem żołnierze skupieni w drzwiach rozstąpili się i wszedł zmoczony, oślizgły, jakby dwa razy cieńszy sierżant Trepka. Zatrzymawszy się po prawej stronie, stuknął obcasami i czekał.
— Co on gada? — spytał cierpliwie Leń, — co on gada, sierżancie, o was, o Bylewskim?
Rostowicz drżał na całem ciele, podczas gdy Trepka wedle wszystkich przepisów krótko i zwięźle meldował o zdarzeniu.
— Jako że nastąpiła niesubordynacja, nie w drodze służbowej, a czynnie na miejscu przeze mnie ukarana. Przyczem utonął w rzece żołnierz Bylewski. Dopopłynąłem, trupa wydobyłem. Leży na brzegu. Wysłałem po niego sanitariuszy. W mundurze Bylewskiego były listy.
Trepka podał Leniowi małą, niebieską kopertę i zakończył, że się z Rostowiczem melduje do raportu.
Na całą kompanję padł od tego wydarzenia urok tak osobliwy, że przyćmił śmierć Bylewskiego a nawet całą uroczystość pogrzebową.
Wydarzyła się przecie rzecz niezwykła! Rekrut, widząc tonącego kolegę, skoczył o ratunek do starego, dzielnego sierżanta, a ten zamiast pomóc, dał rekrutowi po zębach.
Można było, jako łagodzącą okoliczność uważać, że Bylewski popełnił samobójstwo. List w niebieskiej kopercie mówił o tem wyraźnie i musiały w nim być bardzo służbowe dane, skoro ten „prywatny“ papierek załączono do aktów kancelarii pułku.
Z drugiej jednak strony samobójcy często cieszą się, „kiedy ich wyratować“ i gdyby Trepka, zamiast bić dzielnego Rostowicza w zęby, skoczył „razem“, — to możeby się teraz z biednym Bylewskim piło kawę „jakby nigdy nic“?
Sprawa gmatwała się tem bardziej, że w kompanji wiedziano o „złości“, jaka jest między sierżantem a rekrutem. A przecież „z czwartej strony“ Trepka „zupełną świnią“ też nie był, bo dawszy w zęby, popłynął przecie potem w czasie burzy, a że już wywlókł z wody tylko trupa, to nie jego wina. Ostatecznie, „jakby co do czego“, to także mógł się utopić!...
Żołnierze szukali Rostowicza, chcieli się „jeszcze raz“ wszystkiego dowiedzieć. Nie można było wyciągnąć ani jednego słowa. Siedział skulony na tapczanie i drżał, jak chore psy, każdem włóknem trzęsącej się postaci. Starano się go przekupić. Koledzy nanieśli chleba, kiełbasy, papierosów, kawy.
Przez pewien czas stały te dary nienaruszone. Nakoniec Rostowicz zdecydował się, pracowicie pojadł przysmaki, papierosy schował „na głowę“ do czapki, której nigdy nie zdejmował, wydudlił kawę — i uciekł.
Goniono za nim po wszystkich strychach, piwnicach — napróżno. Jedni bali się, że sobie w nocy życie odbierze, drudzy, że zakradnie się do podoficerskiej izby i zadusi Trepkę. Uspokoiła o świcie wszystkich zmiana warty, twierdząc, że Rostowicz siedzi przy zwłokach Bylewskiego.
— Co robi?
— Siedzi.
— Gdzie?
— W kaplicy pułkowej.
Rano wrócił i wesoły, uśmiechnięty zgłosił się do robienia trumny, — jako dobry stolarz. Chodziliśmy go oglądać przy robocie, żeby nie wyczynił jakiegoś kawału, tem bardziej, że pogrzeb, o którym wiedziało już całe miasteczko, miał się odbyć tego samego dnia, nad wieczorem.
— Co za dziwne bydlę, — dziwili się żołnierze, wzruszając ramionami.
Istotnie bowiem, przy tej osobliwego gatunku „stolarskiej“ robocie Rostowicz nietylko nie okazywał żadnego smutku, ale jaśniał radością. Skrzętnie obcinał deski, łatał, żeby nigdzie żadnej szpary nie było i nawet nucił coś, huśtając wargami pęk gwoździ, przyskrzyniony w zębach. On, — taki zawsze zgodliwy i powolny, nie mógł się przy tej robocie pogodzić z drugim rekruckim pomocnikiem i tak się rzucał, wydziwiał, — aż został sam.
W czasie obiadu odeszli wszyscy widzowie. Rostowicz czekał, póki nie znikną za węgłem budynku, — całą tę stolarkę wykonywało się ztyłu za kuchniami pułkowemi. Odczekawszy, cisnął daleko piłę i, żując gwoździe w zębach, siadł na dnie trumny.
Jak gdyby czekał tu na coś. Gdy nie przychodziło, położył się i wyciągnął na deskach, oczy utkwiwszy w niebo.
— No i co?... — rozległ się twardy głos w pobliżu.
Rekrut siadł, gwoździe wypadły mu ust. Przy wieku stał sierżant Trepka.
Południe lało żarem po niebie, cisza iskrzyła się na piaskach. Patrzyli, oczu wzajem nie mogąc oderwać.
Rostowicz powstał wreszcie, w źrenicach rozpłynął mu się fiolet służbowej wierności: — Pan sierżant dobrą szkołę daje! — No, — tylko...
Trepka trwał bez ruchu w starym, zwietrzałym mundurze, jak ulany z ołowiu. Nie spuszczając oczu z ciemnych dołów na pogiętem czole żołnierza, — widzisz, Rostowicz, z pięściami skaczesz na sierżanta! I wiesz co? I teraz jesteś dopiero człowiekiem dla mnie!
— No, tylko, — wypsnęło się z grubych warg Rostowicza.
— No co? — podchwycił sierżant niecierpliwie.
— No, — Rostowicz zachłysnął się rzewnym zachwytem, — no, ty mu jednej deski pożałował, a ja mu dziesięć daję!
Trepka pociągnął wzdłuż rekruta i wpoprzek trumny krzyżem wzgardliwego spojrzenia, wzruszył ramionami, ręce wsadził do kieszeni luźnych portek. — I odszedł.
Popołudniu kupą już doglądaliśmy roboty. Przyznać trzeba, że Rostowicz wykonał rzecz sumiennie i na czas.
O godzinie szóstej, jak to było powiedziane w odprawie i w miasteczku ogłoszone, ruszyliśmy poważnym krokiem z koszar, bitą drogą przez las, na most, mimo szyldwachów niemieckich. Orkiestra grała naszego ulubionego marsza żałobnego, różany blask wieczoru przydawał dźwiękom brzmienia, siejąc je przez wysokie, pełne ptaków powietrze, przez niebieską wodę rzeki i pnie spławem idące stąd, na obcą, daleką służbę.
Za mostem dopiero, — bo Niemcy nie dawali cywilom przechodzić bez przepustek, — czekała na nas ludność. Świecki ksiądz przyłączył się do naszego kapelana. Tu, na wóz, z śmiercią Bylewskiego przez siwki bataljonowe ciągnioną, rzuciła polne kwiaty szkółka męska i żeńska. Potem nauczycielki parasolkami sprawiły szyki dziecięce. Ludność ustawiła się ztyłu i tak, niby pod perlistą wstęgą, pod pasmem rubinowych chmurek, naukos niebo przepasujących, doszliśmy na stary cmentarz.
Ani tu, ani podczas drogi, ani podczas modlenia, śpiewania, kropienia w szumie cmentarnego gąszczu nikt właściwie nie myślał o Bylewskim. Gorączkowała nas „sprawa“, z jaką jutro staną do raportu.
To też, gdy po całym obrzędzie wyskoczył na olchowe gałęzie, dokoła krzyża wzdłuż świeżej mogiły rozesłane, Rostowicz i gdy wrzasnął, bijąc się w piersi; — moja sitwa!!! — żołnierze usta mu zatkali.
Powstało z tego na grobie wielkie wymachiwanie, rwetes, awantura.
— Jutro będziesz gadał, przy raporcie! Przy pułkowym raporcie, nie tu, — rozumiesz?!
Raport odbywał się za dowództwem pułku, przed składem papy i bębnów kolczastego drutu, które zaścielały całe pole, uniemożliwiając dojście niepożądanym świadkom od strony koszar.
Ja byłem z ramienia naszej kompanii, Leń zastępował dowódcę bataljonu. Czekaliśmy przed gmachem dowództwa na jakimś murku, znużeni spiekotą i całą tą sprawą.
— Tak, nieprzyjemna rzecz, — machał Leń lakierowanemi cholewami nad pokrzywą.
Trepka milczał, śmiało patrząc w oczy wychodzącym z kancelarji, jakby siwemi źrenicami zaświadczał: patrzcie, to ja, stary sierżant, staję do raportu za tchórzostwo.
Rostowicz nie zachowywał się tak pewnie. Nie przestawał wilgotnych rąk ocierać o spodnie, twarz szkliła mu się, powieki opadały ciągle, jakby w nieprzepartem pożądaniu snu. Robił ciężko płucami. Przy każdym wydechu z półotwartych ust wysuwała mu się przeżuta słomka, niczem skręcony, złoty płomyczek.
Leń wrócił z kancelarji i obwieścił winnym służbowo, że stawać będą po raporcie ogólnym.
— Rozkaz, — odpowiedział Trepka.
Rostowicz spuścił powieki i długo trwał z zamkniętemi oczyma.
Odbyliśmy wszystkie ceremonie, ukłony, oświadczenia i w trójkącie murów, zamkniętych drutem kolczastym, znaleźli się nareszcie winni, wobec spokojnego majestatu samego pana pułkownika.
Długo stał przed nimi, lustrując twarze. Oczy władzy szły przez czoła, spadały szczelnym naciskiem na brwi, na oczy, na usta, na brody, przez szyje, piersi, klamry pasów aż do stóp, — poczem błyskawicznie uniesione spojrzenie zatonęło w źrenicach obudwu żołnierzy.
— Mówcie, sierżancie Trepka, — zakończył tę straszną chwilę podpułkownik.
Postać sierżanta okrzepła w kamiennej martwocie. Mówił dobitnie, lecz pomiernie, ruszając wargami ani dłużej, ani krócej, oddany najwłaściwszemu wykonaniu czynności. Powtarzał jota w jotę, co w kasynie.
— Nastąpiła niesubordynacja, czynnie przeze mnie na miejscu ukarana.
Podpułkownik wyciągnął się sztywno wgórę, — Rostowicz, rozelśniony nagłym uśmiechem, wyrzucił dłonie naprzód.
— Stać! — osadził dowódca. — Pokolei. To nie jarmark!
— No i co jeszcze macie do powiedzenia, sierżancie?
— Nic, panie pułkowniku. Mogę tylko powtórzyć, — nastąpiła niesubordynacja, czynnie przeze mnie na miejscu ukarana.
— Nie trzeba powtarzać. — Pułkownik zachmurzył się. — Teraz wy, Rostowicz! Co macie do powiedzenia?
— Ja?...
— No tak, wy, rekrut Rostowicz.
— Ja, — do powiedzenia? — Ja nie wiem!
— Nic nie wiecie o tem wydarzeniu?
Góry namysłu spiętrzyły się na pogiętem czole żołnierza. — Ja sitwa, — zaśpiewał cieniutko.
— Człowieku, — rzekł serdecznie pułkownik, pytam was o wydarzenie?! Jakże to było?
Wówczas Rostowicz, nie odwracając prawie głowy, skosem utkwił wzrok w stalowych oczach Trepki. Patrzyli na siebie długo, zda się wzajemnie wzrokiem poparzeni, — drżący z nadmiernego wysiłku.
Zatrzymany w piersiach dech wyprządł się z ust Rostowicza i, zmarszczony rzewnością, znikł w słońcu. Oczy przepełniła fioletowa „wierność“. Na szczecinowatych brwiach perlił się pot.
— Sitwa, — zaczął Rostowicz, — kładąc to słowo ciężko na początku przemówienia, niby próg, mający gdzieś znacznie dalej prowadzić. Siny jak bębny kolczastych drutów, wpatrzony wiernie w sierżanta, zeznawał słowo po słowie, ciężką, nieskładną logiką, — przeciw sobie...
— Ja skakał z pięściami, z zębami, z pazurem na sierżanta. Na pana sierżanta... Tak było... ja gryzł...
— A czemużto skakaliście z pięściami na swego sierżanta?
Trepce żyły wystąpiły na skronie, grdyka jęła chodzić, głośno pracować.
— Ja skoczyłem na swego sierżanta... — Rostowicz umilkł. Odął się, spuchł od ciężkiego namysłu. — Skoczyłem na swego sierżanta, bo stał na belce.
— Bo stał na belce? — Przenikliwy śmiech podpułkownika frunął aż ku żółtym mleczom, kwitnącym za kolczastemi drutami. — Ładna historja! No to, jeżeli jutro mnie zobaczycie na belce, też z pazurami skoczycie?
— Nie, panie pułkowniku.
— Więc?
Rostowicz utkwił wierne spojrzenie w zaostrzonych rysach Trepki.
— Nacóż wam była potrzebna ta belka?...
— Naco była potrzebna? Nie wiem...
— Nacóż wam była potrzebna ta belka, pytam raz jeszcze! — krzyknął pułkownik.
Z milczenia podsądnych jęła wyrastać przestronna cisza, mierzona u brzegu biciem spłoszonych serc.
Naraz w piersiach sierżanta jęło się coś przenosić z miejsca na miejsce. Jak gdyby ciężkie złomy uderzały o siebie, niecąc syk rozbijanej głębi... Zaciśnięte wargi pękły i z twardych zakamarków podoficerskiej figury buchnął krzyk: — Panie pułkowniku, tchórzostwa nie było! Do rzeki wskoczyłem, topielca wydostałem! Niesubordynacja! Czynnie — na miejscu — przeze mnie ukarana!!...
Rostowicz ucieszył się tym słowom niepomiernie. Rzekłbyś, pokorny pies przedniemi łapami służący, podniósł ręce na wysokość piersi i, wachlując powietrze: — Pan sierżant popłynął, ratował... Pan sierżant płynął, ratował...
Trepkę zmięło od stóp do głów. Gwałtownym rzutem ramienia objął Rostowicza, przyciągnął ku sobie i tak złączony, z zamkniętemi oczyma krzyczał na całe gardło: — Wyznaję, kiedym temu rekrutowi po zębach dawał, — widziałem... Widziałem, panie pułkowniku, że tam ktoś w rzece tonie!
Rekrut, blady jak ściana, wymachiwał przecząco rękami. Ale te ręce kosmate zacisnął w swoich sierżant, do piersi je sobie przyłożył i wrzeszczał: — Widziałem, że tam tonie!
Dowódca popuścił wszystkim szwom munduru, przyćmił spojrzenie, odszedł w głąb mądrości swej na naradę. Poczem jął mówić, zrazu obojętnie, przedmiotowo, potem coraz czulej i gęściej o sitwie, o przyjaźni żołnierskiej, ale też o czci i obowiązkach względem sierżanta, który, chociaż cudzego życia nie dopilnował, to przecie własnego też nie szczędził.
Już się miał Rostowicz do onej czci miękko, jak ślimak do muszli przymierzyć, już przycichł, zmalał, gdy mowa dowódcy krzepnąć jęła i grubieć.
Tchu mogło zabraknąć od tej spartej gęstości!
Nagle, gęstość pęka, sypią się z niej pioruny twardych, szczerbionych pośpiechem słów na głowę sierżanta.
Jeszcze twardsze, ostrzejsze!
Rostowicz wyciąga rękę, — już jest przekreślona ta ręka, pułkownik miota gromy.
Rostowicz płacze białemi, dziecinnemi łzami, pułkownik tego nie widzi.
Rostowicz krzyczy nagle, — on praw, nasz sierżant!!
Pułkownik pali snopem ognistego spojrzenia.
Wtedy rekrut zmylony, spłoszony, szarpnął się, skoczył na druty i tu, niby zwierzyna w sieć uplątana, wył. Pułkownik, nie przerywając raportu a tylko odwróciwszy się od wyprostowanego, jak struna sierżanta, kazał ordynansom — wyciągnąć tego dzikiego człowieka z bębnów.
— Hola! Wyciągnijcie z drutów tego dzikusa!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Kaden-Bandrowski.