Przejdź do zawartości

Grzesznica/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Grzesznica
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści“
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.
Noc Very.

Vera tegoż wieczora leżała u siebie niedbale wyciągnięta na otomanie...
Obok siedział Waryński — a jego brzydka i zła twarz nosiła wyraz dumy i zadowolenia.
Myśli Very błądziły daleko...
Niedawno zatelefonował prezes, pragnąc ujrzeć narzeczoną, ale wykręciła się od wizyty, pod pozorem silnej migreny. Zbyt wiele na nią dziś spadło wrażeń — zresztą, nie wiedziała sama, jak z nim rozmawiać i czy go wtajemniczyć...
— Udało się! — mruknął tymczasem towarzysz — nie sądziłem, że tak gładko pójdzie...
— Udało się!... — powtórzyła, z pewnem roztargnieniem, jakby zaprzątnięta czem innem.
— Cieszysz się chyba?...
— Oczywiście...
— Otocki nie zauważył nic?
— Zasnął odrazu na otomanie po pierwszym papierosie...
— Świetnie, znakomicie wymyśliłaś! — roześmiał się — Ale bezczelna dziewczyna! — dodał, zmieniając temat rozmowy.
— Istotnie bezczelna...
— Żeby ukraść torebkę z zamkniętej kasy...
— Mogła nam wiele nieprzyjemności narobić...
Mimowolnie spojrzeli oboje na żółty kufereczek. Ten znajdował się obecnie na krzesełku, w pobliżu otomany, na której spoczywała Vera. Znajdował się tam, rzekłbyś umyślnie postawiony, aby się nacieszyć było można jego odzyskaniem.
— Sprawdziłaś zawartość? Nic nie brakuje?
— Nic!
— Co myślisz dalej robić?
Właśnie o to chodziło, że Vera nie miała żadnego planu.
— Co myślę? Wciąż łamię sobie głowę... I tak źle i tak niedobrze...
— Powiesz Stratyńskiemu?
— Jakże mu powiem! Musiałabym wyznać w jaki sposób odebrałam walizkę... A przy jego zazdrości... Z drugiej strony, wcale nie mam zamiaru zatrzymywać pieniędzy i biżuterji, które do mnie nie należą...
— Czemu nie skorzystać?
Gniewny błysk zamigotał w oczach Very.
— Wstydziłbyś się! Raz na zawsze zapowiedziałam, że „tamto“... skończone... Zgubi cię chciwość...
Mężczyzna uśmiechnął się ironicznie.
— Na drogę cnoty wstępuje pani Vera! No... no... Lecz mniejsza z tem.
— Najlepiej wiesz, że tylko o dokumenty mi chodziło! Ładniebyśmy wyglądali i ja... i ty... i Stratyński, gdyby je wykorzystała dziewczyna...
— Wszystko byłoby stracone...
— Niewątpliwie!
— Na szczęście najważniejsze pozostały u mnie w biurku! Zdołała pochwycić tylko część i to te, które posiadał Stratyński...
— Aleśmy je odzyskali... Wszystko skończyło się znakomicie...
— Sądzę, najlepiej będzie, gdy nie powiadomię jeszcze o niczem Stratyńskiego... Zręcznie muszę upozorować odnalezienie torby.... Toć dziewczyna teraz powróci.
— Powróci?
— Skoro przekona się, że kuferek pozostawiony u Otockiego zawiera same stare gazety?... Nie posiada przeciw nam żadnej broni w ręku?
— Ha!... ha!... ha!... Wyobrażam sobie jej zdziwienie!...
— Warta tej nauki! Dawno nie spotykałam podobnej przebiegłości!...
— Wogóle nie pojmuję jej gry!
— Trudno z nią cośkolwiek przewidzieć!
Wypowiedziawszy ten ostatni frazes, Vera przymknęła oczy. Może wspominała raz jeszcze sprytne odzyskanie żółtej torby i szalone chwile, spędzone z Otockim? Może chciała dać do zrozumienia towarzyszowi, iż czuje się zmęczona i pragnie pozostać sama?
Pojął ten niemy znak. Podniósł się z krzesła.
— Widzę, żeś znużona! — rzekł — odchodzę!... Dziś zaśniemy spokojnie... Nie grozi nam nowe niebezpieczeństwo!
— Dobranoc! — odparła, nie zamierzając go dłużej zatrzymywać.
Pocałował ją w rączkę i skierował się do drzwi. Na progu jednak przystanął.
— Vero? — wyrwało się długo hamowane zapytanie — Powiedz, czy naprawdę...
— O co ci chodzi? — nieco otwarła powieki.
— Czy... naprawdę... pomiędzy... tobą... a tym durniem... Otockim... nic...
— Ach, przestań! — niezadowolenie zadźwięczało w głosie pięknej kobiety — Najprzód Otocki nie jest durniem....
— Bronisz go? — twarz mężczyzny znów stała się podobna do złego i zawziętego buldoga.
— Nie bronię!... Ale zbyteczne tu są takie określenia... Jak również zbyteczna twoja zazdrość.
— Nie zniósłbym...
— Nie zniósłbyś? Nic cię nie obchodzi Stratyński, a nagle jakieś żale...
— Tak... Lecz ze Stratyńskim wiąże cię interes, a Otocki...
— Też interes... Wiesz najlepiej... I basta! Powiedziałam zdaje się wczoraj, że chętnie ci w życiu dopomogę, ale nigdy już nie będziesz moim kochankiem...
— Zrozum, Vero...
— Nic nie pragnę zrozumieć! Masz się do tego zastosować, jeśli chcesz, abyśmy pozostali przyjaciółmi...
Mężczyzna
coś mruknął i wyszedł. Po raz drugi w podobnie szorstki sposób pozbywała go się Vera. On jednak nie poprzestanie na roli, jaką mu wyznacza dawna kochanka... Śmieszne!... Obecnie jeszcze ulegać musi — lecz do czasu... A później?... Kto raz całował te rozkoszne ciało, nie tak rychło zapomni...

W parę minut po odejściu towarzysza, również i Vera opuściła swe miejsce...
Powoli jęła chodzić tam i z powrotem w zamyśleniu po pokoju, a głęboka zmarszczka, przecinająca wysokie, alabastrowe czoło pięknej pani, świadczyła, że nie wesołe muszą być jej myśli.
— I Waryński... i prezes... Jak tu się wywikłać z tej matni?... Bo Waryński staje się coraz natarczywszy... A prezes? Czyż wiecznie będzie nad nią ciążyło przekleństwo przeszłości... Czyż dziś, gdy na swej drodze spotkała człowieka, do którego mogłaby się przywiązać, ma go się wyrzec, bo jej kochać nie wolno. Nie wolno kochać? Czyż nie może stać się przyzwoitą kobietą? Co powie Otocki, gdy pozna prawdę? Czy uwierzy, że odwiedzając go nietylko podstęp miała na względzie, lecz również powodowało nią uczucie?
Bo kiedy prosiła Lalę Turowską, aby ją zechciała zaznajomić z pisarzem, niewiele początkowo ją obchodziła jego osoba, później dopiero...
— Ach! — wyrwało się westchnienie z ust Very.
Doprawdy, ktokolwiekby spojrzał obecnie na nią, nie poznałby „grzesznicy o krwawych ustach“. Gdzież podział się wyraz wyzywający, zmysłowy, namiętny — w rysach twarzy przebijało zniechęcenie i ból...
— Ha! trudno... — znów padł okrzyk pełen goryczy z ust pięknej pani.
Powoli zaczęła się rozbierać.
A gdy już miała się położyć do łóżka, wzrok jej spoczął na żółtej torebce.
— Tam będzie bezpieczna...
Ujęła walizkę do ręki, kierując się w stronę sąsiedniego pokoju. Był to niewielki salonik, umeblowany w stylu Ludwika XV — a koło okna stało duże, mahoniowe biurko.
Otworzywszy jedną z bocznych szuflad, Vera nacisnęła na guziczek — rozwarło się tajemne schowanko. Leżał tam plik powiązanych starannie papierów, jakieś większe i mniejsze koperty.
— Do tego pragnęłabyś się dobrać! — z ironją pomyślała o nieznajomej — Długo poczekasz!
Żółty płaski kufereczek spoczął obok papierów. Znów białe paluszki sprawnie poruszyły guziczek — i schowanko zatrzasnęło się bez szmeru.
Vera starannie zamknęła szufladę i powróciła do sypialni, zabierając klucz ze sobą.
Teraz jest spokojna...
Już znalazła się w łóżku. Kładzie kluczyk pod poduszkę. Leży tam również maleńki browning z rękojeścią z masy perłowej — istne cacko. Vera lubi sypiać z tym browningiem — stare przyzwyczajenie z tych czasów, kiedy...
Zdawałoby się miękkie łoże powinno zachęcić do spoczynku. Szczególniej, po dniu obfitym w tyle emocji i wrażeń, jak dzisiejszy...
Ale choć Vera zgasiła światło, długo przewracała się niespokojnie z boku na bok, zanim sen skleił powieki... Lekki sen, drzemka raczej... Lecz nie danem jej było zasnąć na dobre...
Gdyż...
Ledwie światło zgasło w oknach Very, dokoła jej domu jęły się snuć jakieś tajemnicze postacie. Aleja Róż pusta jest zazwyczaj po północy i ten, kto chce się zakraść do parterowego mieszkania nie tak trudne ma znów zadanie...
Vera mieszkała na parterze...
Postacie te oddzielały się od kamienic, to znów ginęły we wnękach. Wyraźne czaty, celem pochwycenia dogodnej pory dla wyprawy, wypatrzenie chwili najbardziej stosownej...
Wreszcie...
Zbliżyły się do siebie ciemne sylwetki — i najwyraźniej rozróżniać można było zarysy mężczyzny i kobiety.
— Czy już śpi? — zabrzmiał cichutki kobiecy szept.
— Ano, z godzinkę światła nie pali...
— Zaryzykujemy?...
— Możem, Felka...
Kobieta przybliżyła się do swego towarzysza, udzielając mu ostatnich wskazówek.
— Zostanę tutaj i ostrzegę w razie niebezpieczeństwa...
— To się wi...
— Gwizdnę dwa razy, jak mnie uczyłeś...
— Rychtyk...
— A ty, jak tylko wejdziesz... skieruj się na lewo. Tam stoi duże biurko. Wyłamiesz boczną szufladę i znajdziesz wewnątrz mały guziczek... Gdy go pociśniesz, otworzy się skrytka.... W skrytce leżą pieniądze i papiery... Zabieraj wszystko.
Apasz skinął głową, lecz nagle przyszła mu na myśl refleksja:
— A nie obudzi się ona... ta gospodyni?...
— Niema obawy! Musisz tylko bardzo cicho się sprawiać! Drzwi od sypialni zamknięte...
Podejrzliwy cień przemknął w oczach mężczyzny.
— Nima tak...
— Jakto? O co ci chodzi?
— Pójdziem razem...
— Ja mam iść z tobą!
— A bo co...
Podobny zamiar nie wchodził w plany dziewczyny.
— A kto zostanie na czatach?
— Nie trza kapy! Ja ino ciebie, trochę się boje...
— Mnie, Felki?
— Felka... Felka!... Później obaczym! Nie liziesz razem, nima roboty...
Zdecydowała się błyskawicznie.
— Idę!...
Apasz zbliżył się do okna i z wielką wprawą nacisnął na szybę. Po chwili szyba, bez najlżejszego dźwięku leżała na trawniku, znajdującym się przed domem.
Wskazał na otwór.
— Pirwsza liź...
Podsadził ją i wnet znalazła się wewnątrz pokoju — a on jednym susem, jak kot, wskoczył wślad za nią.
Zdala majaczy mahoniowe biurko.
Już są tuż przy nim. Dziewczyna wskazuje szufladę, on cicho wyciąga narzędzia. Tak cicho, że zda się to nie porusza się człowiek, a lekko skrzydłem brzęczy zapóźniona mucha.
Krótki, suchy trzask — szuflada ustąpiła — już widać guziczek, otwierający wrota sezamu... Lecz jakże daleko czasem bywa od ust do brzegu puharu.
— Kto tam? — słychać z drugiego pokoju, sąsiedniej sypialni, kobiecy głos.
Chwilę stoją w niepewności. Co robić?
— Kto tam? — pada powtórny okrzyk — Odezwać się, albo strzelam!
To Verę zbudził z lekkiego uśpienia cichy trzask. Vera nie lubi w podobnych wypadkach żartować. W mahoniowym biurku znajdują się papiery i żółta torebka, którą odebrała z takim trudem. Niezawodnym instynktem przeczuła niebezpieczeństwo.... Służąca znajduje się w dalszych pokojach, tu niema czasu do stracenia...
Drobna rączka chwyta za wysadzany masą perłową browning. Browning ten — to cacko — ale i on żartować nie lubi...
— Bu.. u... m... — grzmi strzał w zamknięte drzwi a z drzewa sypią się drzazgi.
Lęk zamigotał w oczach apasza.
— Wali, psia ją mać!... Odjazd...
Ręka dziewczyny już dosięgła guzika... Rozwiera się skrytka, palce niemal dotykają papierów... Dotykają żółtej torby, lecz w zamieszaniu nie może tego spostrzec...
— Bum... bum... — znów dwa po sobie następujące strzały.
Vera wyskoczyła z łóżka i powoli zbliża się do drzwi. Z ramienia zsunęła się koszulka, odsłaniając pierś, jest prześliczna, podobna do Venus, wychodzącej z morskich fal...
Cóż ją teraz obchodzi uroda?
Ogarnął ją żywioł walki. Nie lęka się z napastnikami spotkania. Pociąga za cyngiel raz po raz — rychło otworzy drzwi...
— Czego, jak głupia stoisz? — brzmi wściekły szept apasza — chcesz kulkę pod ziobra?...
Palce dziewczyny trzymały prawie tyle upragnione dokumenty...
Ale mocna dłoń mężczyzny szarpnęła ją za rękę, pociągając do wyjścia...
— Zaczekaj...
— Chodź, ty psia twoja mać...
Siłą pociągnął do okna... Uniósł do góry — i oboje znaleźli się na zewnątrz.
— Coś zrobił?
— Cicho!... — wyrwał mu się zły syk.
Istotnie na ucieczkę był już najwyższy czas. Vera rozwarła drzwi do saloniku i znów dała dwa wystrzały na oślep.
Otwierano okna górnych pięter. Zewsząd, zbudzone hałasem, wyzierały wystraszone, zaspane twarze. Zdala słychać tupot nóg i przeraźliwe policyjne gwizdki.
— Biegiem... w Aleje!... — krótko rozkazał apasz — skryjem się między drzewka...
Pogoń zbliżała się, na szczęście, od strony Koszykowej. Udało im się, w rzeczy samej, trzymając się wciąż w cieniu, przemknąć w Ujazdowskie Aleje i tam utonąć w mroku.
Noc była ciemna i dżdżysta.
Tymczasem Vera, zapaliwszy światło, przystanęła przed otwartą skrytką.
Na chwilę niespokojnie zabiło jej serce. Czyżby? Nie! Papiery i żółta torba pozostały nietknięte...
Ale, jaka śmiałość! Jakie ścisłe i pewne wiadomości! Wiedzieli gdzie szukać! Szuflada wyłamana, odnalezione schowanko... Jeszcze sekunda, a to, o co walczyła tak zawzięcie znalazłoby się w posiadaniu wrogów.
Och, bo nie są to napewno zwykli włamywacze...
— Jej sprawka! — pomyślała z gniewem — Ależ tupet i odwaga! Nie cofa się przed niczem! Rozumiem teraz, czemu się ukrywa! Ale kim mógł być wspólnik? Bo najwyraźniej widziałam zarysy dwojga postaci, kiedy uciekali przez okno! Mężczyzny i kobiety... Z zawodowemi przestępcami się łączy panienka?
Vera musiała jednak widocznie posiadać powody, aby z nikim nie dzielić się swojemi spostrzeżeniami.
Gdy, nieco później, przybyły policjant, rozpytywał ją, czy nie zauważyła ilu było włamywaczów i czy choć w przybliżeniu nie może określić ich wyglądu, odparła najspokojniej:
— Byłam zdenerwowana, nic nie pamiętam... Wiem tylko, że strzelałam, pociągając odruchowo za cyngiel... Ilu ich było? Jak wyglądali? Nie umiem określić!... Musieli już uciec, spłoszeni strzałami, kiedy weszłam do pokoju... Czy nikogo nie podejrzewam? Nie, absolutnie nikogo...
Tak mówiła do policjanta, piękna pani Vera, bardzo szybko i bardzo starannie zamykając schowanko i szufladę.
Tu nastąpił koniec jej informacji...
Czemu Vera zataiła prawdę?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.