Przejdź do zawartości

Jednostka i ogół/Ucieczka na „łono natury“

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Nałkowski
Tytuł Jednostka i ogół
Podtytuł Szkice i krytyki psycho-społeczne.
Data wyd. 1904
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Indeks stron
Ucieczka na „łono natury“.
(Wrażenia i refleksye).


»Id jus jurandum vobis datum ita conservavi, ut nemini dubium esse debeat, quod in reliquo tempore eadem mente sim futurus.«
»Wesoło żeglujmy, wesoło!...«


Rekomendacya.


Na wycieczkę, którą tu opisać zamierzam, nie wybrałem się bynajmniej dla naukowych badań, przeciwnie: chciałem choć na dni kilkanaście zerwać wszelkie nici, wiążące mnie z nauką, myśleniem, otoczeniem, wogóle z dotychczasowem życiem — wybrałem się w podróż dla odpoczynku. Dla kogo życie jest ciągłym odpoczynkiem, dla tego podróże są czasami szkołą łamania się z przeciwnościami, stawania czoła niebezpieczeństwom, hartowania woli; dla kogo zaś życie samo jest właśnie tego rodzaju szkołą, dla tego podróż, choćby związana z wielkiemi niewygodami, jest odpoczynkiem. Dwie dusze w tych samych warunkach mogą doznawać uczuć różnych, podobnie jak dwie ręce — w medium tej samej temperatury, gdy przedtem przywykły do temperatur różnych.

Z powyższego wynika, że poniższy szkic jest pośrednio produktem znużenia; może wyznanie to nie będzie zbytnią zachętą dla czytelnika, niemniej jednak muszę być szczerym.
Nie mam więc bynajmniej zamiaru w tych „wrażeniach i refleksyach“ przedstawiać badań naukowych, a to tembardziej, że, jak głosi ks. Dębicki, „nauka zbankrutowała“; i ma w tem zupełną racyę; naturalnie: analfabeci, idyoci, karyerowicze, hipokryci i rozmaite twory, dla których ciemność jest warunkiem żerowania, nie chcą nabywać weksli podpisywanych przez naukę. Co najwyżej tolerowaną być może tylko „nasza“ nauka, której głównem zadaniem jest „oczyszczanie od plew“, to znaczy od idei, od tego, co właśnie stanowi istotę nauki, co może wprowadzić do mózgów jakiś promyk światła. U nas w nauce chodzi przedewszystkiem o „ziarna“, t. j. np. o odkrycie, że ogon jednego zwierzęcia jest o 15mm. dłuższy od drugiego i t. p. Słusznie też, że u nas w celu „badań“ podróżniczych wysyłani bywają zwykle reporterzy, powieściopisarze i księża zwłaszcza zamiłowani w rzeczach przyrodzenia[1]; no bywają wprawdzie wysyłani i „uczeni“, ale tylko „sympatyczni“. Ja zaś jaknajmniej na to sobie zasłużyłem; wiem, że popełniłem zbyt wiele ciężkich grzechów: wszakże dowiedziono mi, żem w mych geograficznych elukubracyach „rozumowaniem mroził każdą szlachetną duszę młodzieńczą“, żem wypowiadał „dziwaczne poglądy nienależące do geografii“, żem „upstrzył“ geografię rzeczami nic wspólnego z nauką nie mającemi. No i co najgorzej — nie mogłem zrozumieć znakomitego spolszczenia Geologii Dany przez prof. d-ra Siemiradzkiego, w któej wprawdzie sąsiednie stronnice biorą się za czuby, ale którą tak znakomity mineralog jak p. Morozewicz, twórca sztucznych minerałów, zalecał po znajomości w „Przewodniku“ samoukom: chciał zapewne z ich świeżych mózgów otrzymać w tyglu „sztuczne“ — flaki garnuszkowe.
Muszę jednak zauważyć, że za grzechy powyższe już odpokutowałem po części, dostałem bowiem porządny Seitenhieb, czyli tak zwane przez fechmistrzów „świńskie cięcie“: nie wydano mi zamówionej geografii fizycznej. To jest dopiero argument konkretny; kto ma władzę zbijać przeciwnika takimi argumentami, po co mu trudzić się wywodami naukowymi »Grau ist alle Theorie und grün des Lebens goldener Baum!«.
Nie mam także w mym opisie zamiaru dydaktycznego: nie chcę bynajmniej pouczać, jak należy zwiedzać strony ojczyste, bo w tem również wyprzedzili mnie i zastąpili reporterzy i to z wybornym skutkiem: teraz już wszyscy wiemy, jak należy zwiedzać strony ojczyste: wypić „starego węgrzyna“ z proboszczem, „zieleniaczka“ ze szlachcicem, zjeść suty obiad lub kolacyę z szampanem u hrabiego, wysłuchać mszy św. w jakiej prastarej świątyni, wreszcie zajrzeć do jakiego elementarza historycznego i wypisać z niego nieco dat o miejscowościach w ten sposób zwiedzanych. Metoda ta, tradycyjna u nas, wydała świetne rezultaty: kraj nasz jest prawie tak dobrze znany jak Afryka środkowa — przed kilkudziesięciu laty; metoda ta ma między innemi i tą dobrą stronę, że przy pewnym sprycie uwalnia nawet autora od wyjazdu z Warszawy: proboszcza, szlachcica, hrabiego można znaleźć na miejscu; węgrzyna, zieleniaczka, szampana, dobrą kolacyjkę podadzą i u nas gdzieś na łonie natury w „Krzaczkach“ albo jeszcze lepiej w gabinetach „familijnych“ poświęcanych przez znanego księdza-specyalistę; a nawet co do wyboru wina można się poradzić specyalisty-chemika (jednakże uczeni są na coś potrzebni, nauka nie całkiem jeszcze zbankrutowała!).
Nie mam więc, jak powiedziałem, powyższych ambicyi: jeżeli gdzieś napiję się czegoś, to mleka w chłopskiej chałupie albo, co najwyżej, piwa w jakim prowincyonalnym zakładzie; raz spotkałem się wprawdzie z jakimś szlachcicem, ale ten nie zafundował mi nawet kieliszka wódki, jakkolwiek, chcąc sobie w jego oczach nadać znaczenia, udawałem literata z kuryera. Jeżeli zaś wtrącę jakąś kwestyę naukową, to bardzo skromną, a przecież trudno mi tak odrazu odwyknąć od bakalarskiego nałogu. Kto dzieciństwo „sielskie-anielskie“ od drugiej klasy włącznie strawił na korepetytorstwie, kto przez całą młodość „górną i chmurną“, jako tak zwany „profesor“, dowodził przynajmniej po sześć godzin na dobę, że ziemia jest okrągła, choć jej tego zabronił szanowny Kosmas Indykopleustes, — i że antypodzi nie chodzą na głowach, choć im tak pod utratą zbawienia przykazywał św. Augustyn, Laktancyusz i inne filary kościoła; kto następnie uprawiał geografię ze ścisłością — alfabetyczną w „Wielkiej Encyklopedyi“, kto zagłębiał się w obliczaniu długości drutów telegraficznych dla różnych epok — geologicznych w również „Wielkim“ Atlasie Geograficznym[2], ten nie może się tak zaraz otrząsnąć z „wielkiej“ uczoności. Wprawdzie, opisując w tymże „Wielkim“ Atlasie herby rozmaitych „wielkich“ państw europejskich jak np. księstw Schwarzburg Rudolfstadt i Schwarzburg Sondershausen, a także Schleitz, Greitz i t. d. mógł nabrać wielu pierwiastków estetycznych, zwłaszcza estetyki barw: piękność tych barw poprostu oczarowała mój umysł. Raz po długich studyach nad herbami państw miałem uroczy sen: śniło mi się całe stado pięknie miauczących kotów, pomalowanych w paski i kratki najcudniejszych barw — zielonej, żółtej, czerwonej, niebieskiej i t. d. Naturalnie, że tego rodzaju szkoła estetyki nie może nie oddziaływać błogo na talent pisarski, nawet najordynarniejszego bakałarza, ale w każdym razie nie może on tak od razu nabrać tej mistrzowskiej barwności i lekkości, która cechuje naszych „sympatycznych“ podróżników-artystów. Oni na całym globie zbierają wrażenia dla swych dusz bogatych, wszechstronnych, artystycznych, nie dziw, więc że potrafią na pięknej posadzce między Europą i Afryką tańczyć wdzięcznie i lekko „odbijanego“ z uroczą Sycylią — my zacieśnieni w bakalarstwie, przykuci do miejsca, wyznajemy otwarcie: nie bylibyśmy w stanie zatańczyć nawet z naszą poczciwą Św. Katarzyną.
Jednakże muszę się pochwalić jedną pierwszorzędną cechą potrzebną podróżnikom — znakomitemi nogami; i nie dziw: wyrabiałem sobie w nich siłę przez całe lata i to znakomitą metodą. Czytelnik myśli, że może gimnastyką — gdzież tam: wszakże uczeni doktorzy dowiedli, że gimnastyka wcale nóg nie wyrabia, że atleci nóg nie mają i podnosząc setki funtów w górę, unoszą się w powietrzu — nie: jest inna metoda wyrabiania nóg: osobiste odbieranie honoraryów literackich u warszawskich wydawców i redaktorów. Kto choć lat parę w tym kierunku się potrenuje, zyska, zaręczam, nogi żelazne — a gdy przytem stosunki wydawnicze układają się pomyślnie, gdy np. jedno pismo ma kilku wydawców i redaktorów, gdy przyłączą się jeszcze amatorzy, mecenasi, lub instytucye dla popierania nauki i literatury, wtedy można się nawet nauczyć „odbijanego“. Odbieranie przy pomocy posłańców jest wprawdzie daleko tańsze, wynosi zwykle co najwyżej 33% windykowanej sumy, podczas gdy przy odbieraniu osobistem, licząc cenę czasu, koszt może dojść do 100%, no — ale, jak wiemy z mechaniki, co się traci na czasie, to się zyskuje na sile. A zatem rekomenduję.
Mam nadzieję, że z tych słów paru łaskawi czytelnicy poznali już skromne siły i środki swego sługi i że darzyć go będą podczas czytania poniższych „wrażeń i refleksyi“ swoją życzliwą pobłażliwością.

Podróż.
I.

Wyjechałem z Warszawy w połowie lipca rano koleją Nadwiślańską. Po długotrwałych deszczach, które, zalawszy łąki, pola i lasy, nadały nizkim okolicom „nadwiślańskiej syreny“ charakter jakiejś zamierzchłej geologicznej przeszłości, nastała pogoda. Przy przejeździe przez most kolejowy widok na wezbraną, spienioną Wisłę był wspaniały. Dziwne wrażenie czyni bujna, majowa zieleń fortów. Oburzył by się pewnie na to Ruskin, który piękno widzi tylko w dziełach przyrody lub w dziełach ludzkich z dziejowej przeszłości, a jednak te zupełnie współczesne forty, kryjące pod bujną zielenią narzędzia śmierci i zniszczenia, pod maską idylli — tragedyę, mają w sobie niezaprzeczenie piękną grozę. Patrząc na nie, przypomniałem sobie końcowy ustęp z La force P. Adama: bohater Hericourt podjeżdża konno pod jakąś osadę, która błyszczy w promieniach słońca zielenią ogrodu i gazonów; w oknach domów widać doniczki z kwiatami. Zmęczony marszem i upałem wojownik obiecuje sobie znaleźć tam wypoczynek w cieniu i chłodzie — lecz dziwny jakiś, spiżowy blask przebija przez zieleń drzew; cóżby to być mogło? W tem jakaś siłą, jakby niewidzialnego Tytana ciska bohatera wraz z koniem na ziemię: ukryte śród zieleni drzew, stały tam nieprzyjacielskie baterye — bohater znalazł odpoczynek — na wieki.
Jednak kto chce rozpędzić smutek niech jedzie dalej koleją Nadwiślańską: zaraz za Warszawą czeka go Radość — tak bowiem zwie się stacya kolejowa.
Pogoda cudowna, stoję na platformie, pociąg w pełnym biegu; jego energia udziela mi się, czuję rozkosz opanowywania przestrzeni; niech co chce mówi Ruskin, nieubłagany wróg kolei, lecz i pociąg pędzący, ten olbrzymi zapas energii, jest piękny; trzeba tylko mieć więcej zmysłu współczesności i przyszłości, — nie być jedynie estetykiem opactw i kościołów, strojnych dam i klejnotów; nie być estetykiem reakcyi.
Pociąg mój pędzi, wiatr chłodzi mi oczy, zmęczone przeglądaniem map generalnego sztabu poprzedniej nocy, gdym, zdecydowawszy się na wyjazd, układał sobie naprędce plan drogi. Zresztą dla orzeźwienia od upału, dymu i kurzu kolejowego biorę ze sobą zawsze buteleczkę z wódką — kolońską; jest to środek wyborny, ale nie narzucam tego nikomu, bo istnieją i inne metody: patrzę na mego towarzysza podróży, siedzącego w wagonie: rzeźwi on się ustawicznie wódką — monopolową i kłębami dymu tytoniowego — to się dopiero nazywa używać świeżego powietrza! Przytem jest to metoda altruistyczna; dym udziela się bezpośrednio wszystkim sąsiadom, a co do wódki to i ta udziela się choć pośrednio — przez dobry humor pijącego i sturublowy — kolor nosa.
„Jeden podróżny siedział w milczeniu na stronie“, widocznie był wyższy i nad marne uciechy towarzyszy pijących i nad moją bezduszną empiryę: duszę swą zatopił w — feljetonie Kuryera, gdzie pewien „nasz znany“ wpadł na myśl naśladowania „Paryża“ Zoli, bo Zola zaczyna być nieco w modzie u nas; trzeba go tylko „uszlachetnić“, to znaczy uperfumować „warszawskiemi“ wyziewami. To „warszawskie“ naśladowanie Zoli przywodzi mi na pamięć pewną analogię: Kanak z Nowej Kaledonii pytał raz Francuza, co to znaczy présence d'esprit? Francuz usiłował mu to wytłómaczyć, lecz ciasny mózg wyspiarza nie mógł zrozumieć abstrakcyi, więc Francuz uciekł się do środka poglądowego: położył rękę na stole i kazał w nią Kanakowi silnie uderzyć, a tymczasem szybko ją usunął. Kanak stłukł sobie pięść porządnie. Zdawało się, że nauka była wymowna. Kanak, wyszedłszy, spotkał na drodze swego rodaka i chcąc się pochwalić nabytą wiedzą, zaczął mu wykładać naukę Francuza; lecz niestety nie było stołu. Nauczyciel więc zamiast stołu, wybrał swą gębę i położył na niej rękę, całą dalszą naukę przeprowadził już wiernie — zrozumiał! — Akurat tak samo „nasz znany“ zrozumiał naukę Zoli.
Jedziemy dalej, przejeżdżamy szerokę rzekę Świder o brzegach stosunkowo dość wysokich i malowniczych, na których niegdyś obrał sobie siedzibę Andriolli. Okolica Świdra i Otwocka pagórkowato-piasczysta, lasy sosnowe, mnóstwo willi śród lasu tak skupionych, że tworzą niby miasto leśne, którego „świeże powietrze“ stało się zapewne tylko nominalnem. „Letnikom“ jednak wydaje się, że są na wsi, na świeżem powietrzu — jakże długo forma pozostaje i zadawalnia ludzi, gdy treść już dawno uległa zwietrzeniu.
Pod stacyą Celestynowem kolej pędzi przekopem przez wysoką diunę, toż samo przed Pilawą; szczególnie piękny przekop przez diunę białą, błyszczącą, uwieńczoną ciemnym lasem, znajduje się za Wilgą. Wogóle w nizkich okolicach Warszawy, jako w krainie „Wielkich Dolin“, obok wysokich względnie brzegów pewnych rzek, które przerzynają się przez wyższe smugi, dzielące główne wielkie równoleżnikowe doliny, diuny stanowią jedyne urozmaicenie jednostajnego krajobrazu, nieraz niepozbawione malowniczego wdzięku. Porosłe wrzosem i sosnami stanowią melancholijny kontrast ze świeżą, soczystą zielenią otaczających łąk; to znowu, spadając ku ciemnym torfowiskom, niby wały opuszczonej twierdzy — ku zapleśniałym fosom, składają się wspólnie na obraz przejmującego smutkiem pustkowia. W niektórych miejscach wskutek wyniszczenia lasów (wycinanie „choinek“ na święta Bożego Narodzenia pod Warszawą, wykopywanie korzeni sosen na koszyki) diuny na nowo zmieniają się w wydmy. Diuny te powstały z piasku nagromadzonego w tej krainie przez potoki, spływające z krawędzi lodowca, spoczywającego niegdyś na grzbiecie Bałtyckiego Pojezierza; piaski te uległy następnie przemożnej władzy Eola. Stało się to wtedy zapewne, gdy krawędź lodowa przeszedłszy na północ Pojezierza, przestała zalewać krainę „Wielkich Dolin“ potokami, a wiatry, nad lodami przepływające, oddając im swą wilgoć, nabywały własności osuszania.
W dalszej podróży koleją Nadwiślańską zbliżamy się do stacyi Życzyn; krajobraz ulega zmianie. Powierzchnia ogólna kraju staje się nieco falistą, stojące żółte kałuże wskazują na grunt gliniasty; lasy liściaste, niwy bujniejsze, zjawia się pszenica, na zboczach przekopów kolejowych zamiast gołych piasków lub macierzanki, jak dotąd, rośnie koniczyna i inne kwiecie; na polach „ciche grusze siedzą“ i to nawet nie „z rzadka“. Zresztą tu i ówdzie powraca jeszcze krajobraz poprzedni, mianowicie pod samym Życzynem.
Za zbliżeniem się do Iwangrodu linia kolei wstępuje w dolinę Wisły; na prawo rozciągają się rozległe łęgi wiślańskie, ku którym z lewej kraj spada wysokiemi, nieraz stromemi, gliniastemi zboczami; kolej biegnie u stóp tych zboczy, wreszcie znikają one i kolej wstępuje na równinę powstałą ze zlania się łęgów wiślańskich z wieprzańskiemi. Dojeżdżamy do Iwangrodu; znów wita nas zdradziecka zieleń fortów, oblanych wodą, przejeżdżamy most kratowy przez Wisłę; z początku jeszcze łęgi, dalej okolice piasczyste z sośniną podobne do podwarszawskich (gdyż nizina Radomska należy jeszcze do krainy Wielkich Dolin); znaczną rolę w barwach krajobrazu odgrywa „gryka jak śnieg biała“, a miejsce „bursztynowego świerzopu“ zajmuje jajeczny łubin; tu i ówdzie nagie diuny z próbami sztucznego utrwalenia. Ta jednostajna nizina Radomska pod Jedliną nabiera pewnego wdzięku z powodu lasów jodłowych.
Okolica Radomia niczem nie zdradza blizkości większego miasta, chyba kilku cegielniami. Za Radomiem okolica zaczyna nieco falować; w kałużach woda żółtawa; szachownica pól urozmaica się i bujnieje: na nizinkach śród pól rozciągają się łąki bezrzeczne; w zbożach niezliczona moc maków i bławatków tak, iż zmięszane ich barwy stanowią ogólne tło krajobrazu i przypominają mi lata dziecinne w urodzajnej krainie Lubelskiej.
Wkrótce na południowym horyzoncie wynurzają się błękitne profile gór, dojeżdżamy do stacyi Jastrząb. Falistości gruntu zwiększają się, jakaś dolina wód deszczowych śród lasu po lewej stronie została zatamowana wałem z ziemi, bezwątpienia aby powstrzymać spływ wód deszczowych i tym sposobem uchronić ją od rozmycia, oraz utrzymać jej charakter łąkowy. Góry przed nami rosną, z błękitnych stają się ciemnozielone. Dojeżdżamy do stacyi Skarzysko z kominami fabrycznemi; tu koleje się krzyżują, część podróżnych przesiada się do Ostrowca. Przejeżdżamy Kamienną, wązką lecz bystrą rzekę, ważny motor dla zakładów górniczych, dalej — już białą szosę (dotąd napotykały się szare, granitowe, z kamieni erratycznych). Wjeżdżamy w góry; ze zboczy tu i ówdzie szara skała „żebrem wzrok ubodzie“; dojeżdżamy do Suchedniowa śród gór.
Ogólny charakter krajobrazu: grzbiety lesiste, zbocza łągodne, pokryte szachownicą pól i chatami, linie najniższe stanowią wypłuczyska z rumowiskiem. Kolej przechodzi grzbiety przekopami, doliny — nasypami. Dachy chat przeważnie gontowe, bezwątpienia z powodu taniości drzewa z jednej — a nikłości i krótkości słomy z drugiej strony. W ubiorze kobiet przeważa barwa czerwona. Pola jeszcze wszędzie zielone, choć dalej na północ widziałem już żniwa. Nad małą, śród kobierca łąk płynącą, rzeczułką, wzdłuż której jedziemy, rozciągają się białe pasy płótna. Lasy jodłowe.
Dojeżdżamy do Zagnańska, dalej przejeżdżamy przekop z warstwami o barwie czerwonej, właściwej tutejszemu tryasowi. Spuszczamy się w brózdę Kielecką, przed nami zarysowywa się nowy lesisty łańcuch gór z Karczówką. Na jego ciemnozielonem tle malowniczo odrzyna się biało-czerwona grupa domów — Kielce. Linie dróg poczęści białe, po części czerwone, oraz kominy pieca wapiennego, cegielni i huty szklanej, wskazują na urozmaicenie geologiczne i uwarunkowany niem przemysł. Kielce są miastem ładnem, czystem i zdrowem: spadki ulic znaczne, woda w rynsztokach płynie bystrem potokiem do rzeki Silnicy (systemat Nidy) wązkiej, lecz bystrej, płynącej śród łąk; na nich pośród miasta ludzie koszą i grabią siano, co czyni przyjemne wrażenie.
Kielce są jednak miastem martwem. Sklepów bardzo tu niewiele, na ulicach żadnego prawie ruchu. Jestto właściwie nie miasto lecz kompleks willi śród ogrodów. Wille te chyba w jakiej ⅓ należą do adwokatów, którzy tu są „domatorami“ par excellence, gdyż ze wszystkich cnót domowych posiadają najważniejszą, t. j. same domy. Oni to chyba zbudowali Kielce. Jak być może tego przyczyna?
Na nas geografach ciąży obowiązek wyjaśnienia tego osobliwego zjawiska warunkami geograficznemi, wpływem otoczenia. Sądzimy, mianowicie, że jest to w związku z blizkością gór Świętokrzyzkich, z któremi, jak zwykle z górami, związane było niegdyś rozbójnictwo („zbój świętokrzyzki“); rozbójnictwo to prawem dziedzictwa musiało dotąd pozostać częściowo śród mieszkańców w złagodzonej, że tak powiem, burżuazyjnej formie; a to znów wyrabia u niepoprawnych idealistów potrzebę szukania interwencyi prawa. Wniosek powyższy popiera też jedna analogia: u stóp wysokich gór Karpat leży miasto Biecz, słynne jako „miasto katów“, a to z powodu dawnego rozbójnictwa w Karpatach; że zaś góry Świętokrzyzkie są o wiele łagodniejsze od Karpat, więc i rozbójnictwo świętokrzyzkie musiało być już w początkach, w zasadzie swej, łagodniejsze niż Karpackie. Nie dość na tem — powyższy wniosek a priori, poparty przez analogię, mogę poprzeć jeszcze na drodze empirycznej — historycznie: otóż w rozbójnictwie świętokrzyzkiem przyjmowała udział kobieta Rusinowska, wiadomo zaś, że jeżeli w sprawie jakiejś bierze udział kobieta, to sprawa ta ulega natychmiast uszlachetnieniu tak, iż i tutaj owo osławione »cherchez la femme« należy rozumieć, jak chcą kobiety współczesne, w znaczeniu dodatniem.
Wprawdzie Rusinowska miała buty z ostrogami, ale to bynajmniej nie mogło jej odbierać charakteru kobiecości, unicestwiać tak cenionego przez moralistów »das ewig Weibliche«: dawanie ostrogi pobudza nietylko rumaki: wszakże, z kobiet najbardziej kobiece, murzynki kolą, kaleczą swych Połanieckich przed „służbą bożą“ — że użyję terminologii naszego najsławniejszego zwolennika kobiecości — pana Sienkiewicza. Jeżeli zaś ostrogi nie odbierają kobiecie charakteru kobiecości, owszem, to pośrednio można to samo wywnioskować i o butach albowiem „bosonogi przy ostrogach“ to contradictio in adjecto. Ale możemy znaleść na to nawet dowód bezpośredni: jeżeli mianowicie udamy się do „księgi mądrości narodów“ tj. do przysłów, których, jak wiadomo, z takiem powodzeniem używa za argumenty ks. biskup Niedziałkowski, to znajdziemy tam tylko, że wąsy czynią kobietę mężczyzną, ale nigdzie nie znajdujemy tego w zastosowaniu do butów — choćby z ostrogami.
Co prawda boję się trochę, czy w rozumowaniu tem zachowałem ściśle wszystkie prawidła logiki. Boję się zwłaszcza naszego platonika i logika par excellence, profesora W. Lutosławskiego, który, mimo przywiązania do rodzinnego Drozdowa, zakłada w Galicyi towarzystwa wstrzemięźliwości, który usiłuje wszczepić ludziom miłość bliźniego zapomocą pięści i który za swe znakomite artykuły w obronie duszy, platonizmu, patryotyzmu, idealizmu itd. — żąda tak wysokich honoraryów, o jakich Platon z pewnością nawet nie marzył. Czyni to bezwątpienia dlatego, że nie jest bezmyślnym naśladowcą Platona, lecz potrafi zasady tego idealisty zastosować do naszych warunków, a to mianowicie w myśl znakomitego humorysty Lama, który banknoty nazwał „idealnikami“. Tak, iż p. Lutosławski nie jest czystym platonikiem, lecz plato-lamikiem. Na tej podstawie prof. Lutosławski potrafił wyrozumować, że jedyną obroną przeciw pesymizmowi jest błoga myśl o śmierci („Skąd się biorą pesymiści“) oraz, że główną dźwignią miłości kraju jest — miłość funtów szterlingów — prawdziwie: »ecce homo Platonis«!
Otóż tak ścisłego logika obawiam się tutaj: mógłby mi bowiem zarzucić, że przysłowie mówi jedynie o przetwarzaniu się cioci na wujaszka za pomocą wąsów i że ze stanowiska logiki nie wolno cech gatunkowych przenosić na cechy rodzajowe — z cioć jedynie na kobiety wogóle. Jestem tego zupełnie świadomy, ale nie trzeba brać kwestyi tak formalnie, trzeba wniknąć w „samą rzecz“: boć w danym razie twórca przysłowia widocznie tylko dla konkretności wyraził się terminami gatunkowemi, w istocie jednak miał na myśli właśnie cechy ogólniejsze — rodzajowe. Więc mimo wszelkich powag profesorskich możemy śmiało powyższe przysłowie uogólnić: z cioci i wujaszka wszczególe na kobietę i mężczyznę wogóle.
Tak tedy możemy twierdzić napewno, że buty, a nawet ostrogi nie odbierały Rusinowskiej tyle cenionej słusznie cechy kobiecości, a stąd — własności łagodzenia, uszlachetniania, upiększania każdej sprawy.
Reasumując to wszystko, dochodzimy do wniosku, że rozbójnictwo pod Kielcami ma i miało łagodniejszy charakter niż pod Bieczem i dlatego Kielce stały się nie miastem katów, jak tamten, lecz miastem adwo-katów.
Przepraszam czytelnika za te zbyt długie wywody, wolę jednak użyć drogi dłuższej, ale dojść do rezultatu niewzruszonego. Teraz mogę być pewnym, że tej zdobyczy geograficznej nie zdołają mi wydrzeć moi szanowni koledzy po fachu, starsi w randze, doktorzy i profesorzy: dr. Czerny, dr. Rehman, dr. Plebański, dr. Siemiradzki, dr. Nadmorski, dr. Wrześniowski, którzy atakowali moją geografię głównie z twierdzy „wszechświatowej“. Wiadomo, że wszyscy ci panowie rzucili się niegdyś na mnie jako lwy, owe z — Fliegende Blätter, które to, natrafiwszy na jakiegoś chudeusza, złożonego tylko z żył i kości, nie mogły go zgryźć i pozostawiły na pustyni — swe połamane zęby.
Temu mógłby zaprotestować tylko Dr. Rehman, z którym nie miałem jeszcze sposobności dyskutowania; przepraszam go tu najmocniej za taki brak uprzejmości z mej strony, ale praca jego „Ziemie dawnej Polski“, późno mnie doszła, a czasu mam niewiele na przyjemności. P. Rehman w tej pracy uczynił mi zaszczyt (nie wymieniając jednak, przez skromność, mego nazwiska) zastanowienia się nad memi geograficznemi poglądami; przypisanie dawnej Polsce charakteru przejściowego raczył nazwać „nieuctwem“, a jakby przeczuwając, że jego „uczoność“ nie jest dość mocna, wezwał, jak to zwykle w tych razach bywa, na pomoc rzekomą etykę i politykę i moje „nieuctwo“ starał się blizko spokrewnić z „szalbierstwem“ geografów wrogich Polakom. — Może kiedyś, gdy będę miał czas i dobry humor, rozprawię się z tym panem szczegółowo[3]. Tutaj przytoczę tylko próbkę jego logiki. Na str. 49 wspomnianej książki p. Rehman zarzuca mi „nieuctwo“ za to, żem ja „ziemi Polskiej indywidualnego charakteru odmówił“ (co, mówiąc nawiasem, nie jest prawdą), a o 9 wierszy dalej mówi: „szukać indywidualnego charakteru na takim obszarze Europy, jaką zajmowała dawna Polska, jest poprostu niedorzecznością“. — A więc według dra prof. Rehmana:
1) Odmawiać indywidualnego charakteru jest nieuctwem.
2) Szukać indywidualnego charakteru jest niedorzecznością.
I rób że tu co chcesz z tymi doktorami-profesorami — choć siądź i płacz! — I doprawdy groziłaby mi rozpacz, gdyby twarda szkoła życia nie wyleczyła mnie oddawna z idealizmu i nie nauczyła, że „szukać logiki u doktorów-profesorów jest poprostu niedorzecznością“.
Prócz doktorów napadli na mnie i niedoktorzy, ale o tych nie warto nawet wspominać: widocznie nie posiadali oni czarnego fraka z białym krawatem i kilkuset marek w kieszeni — tych koniecznych, a niemal i dostatecznych, warunków do otrzymania stopnia naukowego: gdy się bowiem takowe posiada, to napisanie jakiejś rozprawy przewrotowej, jak np. »Verbreitung des Kafeebaums«, »Die Mittlere Höhe des Türingerwaldes« i t. p. jest już bagatelą. Dziś chwała Bogu pieniądze są już warunkiem wystarczającym do wszystkiego: przy ich czarodziejskiej pomocy ludzie przetwarzają się w olbrzymów; nie mając pojęcia o niczem, mogą tworzyć wszystko: pisać przeróżne dzieła wielotomowe, układać opery, malować obrazy; ba — nawet pisać poezye i zdobyć wieńce sławy, bo za pieniądze mogą dostać bezimiennych autorów, a następnie, imiennych recenzentów.

II.

Przenocowawszy w Kielcach, wyszedłem rano ulicą Bodzentyńską na szosę, która prowadzi ku północo-wschodowi przez brózdę kielecką, ujętą na północy i południu dwoma lesistemi łańcuchami gór; zbliżałem się do łańcucha północnego. Droga prowadziła przez równinę falistą, pokrytą bujnemi łanami zbóż, śród któych znaczną rolę grała pszenica; zboża były bogato utkane w różnobarwne wzory maków i bławatów, cykoryi, wyki i t. d. Była niedziela, więc ku Kielcom zdążały do kościoła malownicze grupy wieśniaczek w ponsowych spódnicach, w czerwono-pstrych chustkach, w ciemno-granatowych zapaskach, zarzuconych na ramiona. Śród pól tu i ówdzie smugi łąk, z których bije zapach świeżo skoszonego siana. Pogoda cudowna, wiatr poranny owiewa mię, przenika swem rzeźwiącem tchnieniem. Zdala widnieją Kielce na tle ciemnego pasma południowego, z którego bliżej wybiega Karczówka, rysująca się wyraźnie w promieniach słońca, jako zielony odcinek kuli, obwiedziony łukowatym pasem ciemnego lasu, uwieńczony na szczycie klasztorem, od którego zbiega ku podstawie jasna linia drogi.
Przez Szydłówek doszedłem do Dąbrowy, i tu skręciłem z szosy na prawo, aby przez Masłów dojść do Mąchocic, gdzie się znajduje wyłom Czarnej Nidy i gdzie zaczyna się najwyższa część łańcucha Łysogórskiego. Za dworem masłowskim skręciłem w lewo ku górom i udałem się doliną strumienia między polami rzepaku i pszenicy, zmierzając ku stromej skale, sterczącej na grzbiecie gór. Dolina potoku, na kilkanaście kroków szeroka, ma dno łąkowe, powoli wznoszące się, lecz równe jak bilard. Zbocza strome, ale nie urwiste, lecz porosłe trawą. Potok wkrótce się kończy (t. j. zaczyna), dalej w górę prowadzi dolina sucha, używana przez wody deszczowe, jak to pokazuje świeży namuł śród trawy. U źródeł potoku widać kawały darni podmyte i obsunięte w potok; jest to poglądowy dowód t. z. wstecznej erozyi — posuwania się źródeł potoku w górę, wydłużania się jego doliny w tym kierunku. Powyżej w paru miejscach o mniejszym spadku występuje jeszcze na powierzchnię woda rdzawo zabarwiona. Przy końcu (początku) doliny doliny znów źródlisko z obsunięciami, którego woda gubi się jednak zaraz śród trawy. Tutaj rozciąga się wieś Masłów, a za nią właściwe góry, porosłe krzakami jałowca i nizką brzeziną. U stóp gór, tam, gdzie one przechodzą w łagodniejszą pochyłość pól uprawnych, wykopano rów, który przechwytuje wody, spływające z gór; nadmiar ich spływa brózdą, wykopaną wzdłuż pochyłości pól. Gdzie niema rowu, tam góry od pól oddziela płot, świadczący, iż góry służą za pastwisko, co stwierdzają też i inne bardziej bezpośrednie dowody.
Grzbiet gór Masłowskich jest pokryty ostrokanciastem rumowiskiem głazów kwarcytowych szarych, miejscami sczerniałych, miejscami czerwonawych, takich samych, jakie występują na grzbiecie całym pasma Łysogórskiego. Skały te, sterczące śród pustego samotnego grzbietu Masłowskiego, porosłego krzakami jałowca, czynią zwłaszcza przy niebie pochmurnem i dalekich grzmotach, melancholijne, nawet mistyczne wrażenie — tak wyglądać muszą druidyczne krajobrazy Bretonii.
I rzeczywiście są one pomnikiem — geologicznej spostrzegawczości prof. dra Siemiradzkiego, który ten produkt zwietrzenia wziął za lokalną morenę skandynawskiego lodowca. Za śmiałość mego teoretycznego powątpiewania o tem p. Siemiradzki rozgniewał się na mnie „wspaniałomyślnie“, a jednak badania prof. Michalskiego na miejscu okazały, że miałem powód do powątpiewania. Patrząc teraz na te kwarcyty grzbietu Masłowskiego, przyszło mi na myśl, dlaczego lodowiec, który, według tego samego p. Siemiradzkiego, przekroczył góry na zachód św. Katarzyny, nie zabrał z sobą tego rumowiska na drugą stronę gór, lecz zostawił je porządnie ułożone na samym grzbiecie; zaniedbał nawet oszlifować skał, porysować, stępić kantów? Na powierzchniach występują tylko rysy pęknięcia, wypełnione zwykle białemi żyłami krystalicznego kwarcu; zdaleka możnaby te rysy proste, jakby wzdłuż linii dyamentem zarysowane, wziąć za lodowcowe, zblizka widać na powierzchniach, przecinających daną, że sięgają one w głąb skały. Wobec krótkiej pochyłości powierzchni skalnej nie może tu być nawet zjawisk pseudolodowcowych, obtarcia wskutek staczania się rumowiska, które mogłyby złudzić obserwatora.
P. Siemiradzki jednak jakimś cudem znalazł oszlifowania i szramy lodowcowe przy klasztorze świętokrzyskim na skale „świeżo odsłoniętej“. Widocznie lodowiec p. Siemiradzkiego był w stanie szlifować powierzchnię, leżącą poniżej powierzchni, na której leżał — widocznie rysował on przez kalkę i to dość twardą!
Ale te kwarcyty nie są jedynymi pomnikami p. Siemiradzkiego: potrafił on np. otrzymać wodę słodką (w lagunach, odciętych od morza) przez to, że sól, wskutek ulatniania się wody, opadła na dno!... A gdyby tak jakiś bakałarz, chcąc tego dowieść metodą poglądową, rzucił spragnionemu p. Siemiradzkiemu do szklanki wody „słodkiej“ kawałek soli „na dno“? Czyby p. Siemiradzki, znużony na wycieczce geologicznej, zechciał orzeźwić się taką wodą „słodką“?
Dalej, p. Siemiradzki, uprawiając „wspaniałomyślnie“ humorystykę we Wszechświecie, na moje wyrażenie, że wskutek wypłukania grzbietu antyklinalnego powstają grzbiety izoklinalne, odpowiada, że nie może tego zrozumieć, „o ile go uczono greki w szkołach“. Otóż muszę wprawdzie przyznać, iż profesor greki, który uczył p. Siemiradzkiego, jest w zupełnym porządku: doskonale tłumaczył mu etymologię wyrazu izoklinalny — i pięknie to jest, gdy geolog umie po grecku, ale jeszcze piękniej — gdy umie geologię, a to choćby z elementarnych podręczników, z których każdy zawiera schematyczne przekroje różnych gatunków grzbietów i dolin w sfałdowanych warstwach. P. Siemiradzki jest wogóle zakochany w najnowszej terminologii, ale nie zawsze cieszy się jej wzajemnością.
P. Siemiradzki ulega nawet czasami dwuosobowości: raz myślałem, że mam przed sobą dwóch zupełnie różnych panów Siemiradzkich. Jeden z nich żartował ze mnie „wspaniałomyślnie“, twierdząc stanowczo, że w naszym wilgotnym klimacie niemożliwa jest erozya wietrzana, a drugi przedtem i w tym samym Wszechświecie dowodził, że erozya wietrzana występuje i w klimacie wilgotnym. Od tego czasu zmuszony jestem rozróżniać pana Siemiradzkiego senior i pana Siemiradzkiego junior — i od tego ostatniego apelować do pierwszego, jako lepiej poinformowanego, gdyż wiemy skądinąd, że erozya wietrzana występuje nawet w wilgotnej Islandyi.
Nie dość na tem: p. Siemiradzki, zwalczając we Wszechświecie moje twierdzenie o epoce lodowej, jako zwolennik jej tellurycznej (nie kosmicznej) przyczyny, twierdził nietylko, że klimat w tej epoce był cieplejszy niż obecnie (!), ale potrafił to ciepło, a zarazem zwiększenie wilgoci otrzymać za pomocą zmniejszenia morza[4], choć wiadomo przecież, że na północ 45° szer. pn. zmniejszenie morza działa oziębiająco. Ale p. Siemiradzki rozporządza jeszcze innemi środkami: każe on masywom górskim wznosić się w miocenie dla otrzymania lodu w diluwium. Jaka zapobegliwość: chcąc mieć lód w diluwium, przygotowuje go już w miocenie; lód ten przechowywa on tak starannie, że różni solidni obywatele, dinoterya, mastodonty itp. chodzą sobie przez ten czas zupełnie bez żenady, jak tureccy święci, a przynajmniej jak „hipokryzyjne“ damy Ropsa, malarza nagich — dusz, ani się domyślając podstępu. Dopiero po niezliczonych wiekach w późniejszym diluwium p. Siemiradzki wydobywa naraz lód z zanadrza, jak magik — jajecznicę z szapoklaka.
I jeszcze nie dość: pana Siemiradzkiego nie ambarasuje wcale ani to, że zlodowacenie było zjawiskiem powszechnem, ani to, że było kilka zlodowaceń, rozdzielonych peryodami wolnemi od lodów; p. Siemiradzki więc musiałby kazać górom podskakiwać na komendę kilkakrotnie — zapewne wskazówką była mu tu geologia — Mojżesza, który, z powodu trzęsienia ziemi mówi: „góry podskakiwały jak barany, a pagórki jak małe jagnięta“, jakby chciał tem porównaniem dać do zrozumienia, że kiedyś świat cały zmieni się w jedną owczarnię.
Ale zreasumujmy jeszcze te ciekawe konstrukcye logiczne p. Siemiradzkiego o epoce lodowej: stawia on fałszywe faktycznie twierdzenie (klimat był cieplejszy); dla uzasadnienia tego twierdzenia przytacza argument (zmniejszenie morza), który je logicznie obala (gdyż ląd na północ 45° szer. działa oziębiająco) i staje w rażącej sprzeczności z drugiem twierdzeniem p. Siemiradzkiego w tej kwestyi (klimat był wilgotniejszy), a przytem sam w sobie jest faktycznie niepewny. Wreszcie p. S. każe przyczynie (wzniesienie gór), jeżeli nie logicznie, to przynajmniej realnie bezpośredniej[5], a występującej jednorazowo, sprowadzać skutek dopiero po niezliczonych wiekach (telepatya geologiczna!) i to kilkakrotny, tak, iż były peryody, w których przyczyna, istniejąc, nie działała. W tej „wspaniałości“ konstrukcyi logicznych przewyższył prof. dra Siemiradzkiego chyba jeden tylko dr. prof. W. Lutosławski[6] — no, ale to przecież profesor logiki!
Po tej dygresyi, która była konieczna dla podniesienia zasług mego „wspaniałomyślnego“ krytyka, powracam do mojej podróży.
Idąc rumowiskiem wzdłuż grzbietu doszedłem do najwyżej sterczącej skały, którą widziałem z Masłowa. Wznosi się ona fantastycznie, stromo; lecz po trawiastym gzymsie, który ją pochyło opasuje, oraz po schodowato połupanem zboczu, można się dostać na jej szczyt, z którego doskonale widać Kielce. Za tą skałą, ku wschodowi, grzbiet się zniża, rumowisko staje się rzadsze i drobniejsze; widocznie lodowiec p. Siemiradzkiego lubił pokonywać trudności; im wyższy napotykał grzbiet, tem większe głazy i tem więcej ich tam wynosił.
Zdążamy tym grzbietem na wschód ku wyłomowi Nidy Czarnej, grzbiet nagle się zniża, a raczej odsuwa ku północy, zstępujemy w dolinę poprzeczną, wzdłuż której idzie droga, uszu naszych dolatuje plusk wody i za drogą spotykamy głęboki wąwóz, porosły brzozą i jałowcem; w głębi płynie po głazach bystry, szumiący potok; szum wód, gęganie gęsi, ryk krów, beczenie owiec, szczekanie psów, widok pastuszków i pastuszek — wszystkie te głosy i objawy blizkiej wsi czynią miły kontrast z ciszą i pustkowiem przebytego grzbietu megalitów.
Usłyszawszy szum potoku, sądziłem, że to Czarna Nida, lecz niebawem dostrzegłem, iż potok zaczyna się niedaleko, po tej samej stronie gór, nie tworzy wyłomu, lecz zwykłą dolinę poprzeczną, jest dopływem prawym Nidy, której wyłom leży dopiero nieco dalej.
Zszedłszy do wsi Mąchocic Dolnych i wykąpawszy się w szumiącej Nidzie, udałem się w górę wyłomu. Rzeka trzyma się lewej strony doliny, po prawej, po której szedłem, rozpościerają się łąki i prowadzi droga. Zbocza gór spadają stromo, ale nie urwisto, ku dnu wyłomu, są porosłe brzozami; tu i owdzie zbocza się przerywają i na dolinę główną wychodzą krótkie malownicze wąwozy o dnie łąkowym, o zboczach też stromych, porosłych brzozą. W najwyższej części gór na brzegu rzeki i w samej rzece występują wielkie głazy czerwonawe; wąwóz boczny, w tem miejscu zbiegający do wyłomu, jest dziki, nie łąkowy, lecz zasypany rumowiskiem; wyjście jego zostało zagrodzone potrójnym płotem chróścianym, dla ochrony łąk nad Nidą od zaniesienia rumowiskiem. Na początku wyłomu jest młyn, a poniżej młyna droga przekracza rzekę po sterczących głazach. Powyżej młyna i wyłomu, gdzie góry, ścieśniające dotąd rzekę, zniżają się, oddalają i znikają, szczególnie po lewej stronie rzeki, Nida, zatamowana młynem, płynie wolno, szeroko, sennie, wije się wężem śród łąk, świeżo skoszonych, pokrytych kopami siana. W jej zwierciadlanej powierzchni odbijają się wyraźnie korony licznych olch; jestto obraz pełen idyllicznego wdzięku. Usiadłszy na łagodnych lewych zboczach wyłomu, patrzałem długo na ten pociągający obraz, aż zaczął znikać w ciemnościach wieczoru.

Już góry pociemniały, w dolinach noc głucha,
Źródła szemrzą, jak do snu na łożu z bławatów;
Powietrze, tchnące wonią — tą muzyką kwiatów,
Mówi do zmysłów głosem tajemnym dla ucha.

W wyłomie Nidy spotkałem Sonntags-fischera z Kielc, który wybrał się tu na niedzielę dla łowienia ryb i raków; brodząc po wodzie boso, z wysoko zawiniętemi spodniami, wyglądał jak pacyent księdza Kneipa, a to tembardziej, że miał minę skwaszoną, gdyż, jak utrzymywał, psy zjadły mu wątrobę — cielęcą, zabraną na przynętę. U nas psy też szarpią wątrobę, ale ludzką.
Na całej przestrzeni wyłomu zbocza, o ile mogłem dojrzeć, prawie nigdzie nie są obnażone, w niewielu zaś takich miejscach przedstawiają rumowisko, pomieszane z piaskiem, nic więc o uwarstwieniu dowiedzieć się nie mogłem. Ponieważ jednak linia grzbietu i podnóże gór są po zachodniej stronie wyłomu bardziej na północ wysunięte, niż po stronie wschodniej, więc być może, mamy tu przed sobą zjawisko pęknięcia i przesunięcia, czyli uskoku poziomego, który wskazał drogę rzece i przyczynił się do powstania wyłomu. Widzieliśmy też, że powyżej młyna, przy owym idyllicznym krajobrazie, góry zniżają się i nikną, szczególniej po stronie lewej, podczas, gdy po stronie prawej zamykają ten krajobraz dość wysokiemi zboczami. Poprzednio zaś widzieliśmy nad ową doliną prawego dopływu Nidy nagłe obniżenie się grzbietu, a raczej odsunięcie się ku północy — wszystko to czyni tu istnienie poziomych przesunięć bardzo prawdopodobnem.
Na wschód od wyłomu grzbiet jest nagi, też usypany rumowiskiem w miejscach wyższych, poniżej tylko tu i owdzie leżą głązy, powierzchnia zboczy północnych jest cała przemokła od licznych źródeł. I tutaj zbocza są odgrodzone od pól rowem, zbierającym wodę źródeł, która wąskiemi brózdami sączy się poniżej rowu ku dolinie podłużnej.
Powyżej wyłomu, nad potokiem, płunącym od Wilkowa i szczytu św. Katarzyny doliną podłużną na zachód ku Nidzie leżą Mąchocice Górne po lewej, a Ciekota po prawej stronie potoku; tu znajduje się drugi młyn, z kołem nasiębiorczem. Tu przenocowałem u młynarza w stodole na sianie, mając zamiar, następnego dnia udać się dalej na wschód dla zwiedzenia najwyższej części Łysogór.

III.

Obudziwszy się bardzo rano, usłyszałem deszcz, a następnie grzmoty; dostrzegłszy jednak przez szparę stodoły, że góra Św. Katarzyny, stanowiąca lesistą kopułę o zboczach nieco wklęsłych, zaczyna się wyjaśniać, zwinąłem rzeczy i puściłem się w drogę. Grzmoty z błyskawicami rozlegały się po tamtej, południowej stronie gór, podczas gdy po tej zaświeciło słońce.
Szedłem na wschód wzdłuż nowej podłużnej doliny rzeczki Mąchockiej (dopływ Nidy); łańcuchy gór, zamykające tę dolinę z południa (Łysogóry) i północy (góry Bodzentyńskie), ciągną się bliżej siebie niż w bróździe Kieleckiej. Dolina ta, ciągnąca się ku Nowej Słupi, jest z początku mniej wesoła niż Kielecka: grunta sapowate, zamiast rzepaku i pszenicy, widać tu tylko kartofle, owsy, łubiny, nikłe żyto z kostrzewą; woda stoi na polach, zboże wymaka i musi być siane późno, gdyż na wiosnę grunt długo nie obsycha.
Droga po mostku przekracza strumień, który płynie doliną łąkową podmokłą, Śród pól na jednym z niemi poziomie rozciągają się też i łąki, dość oryginalnie, gdyż porosłe jałowcem, a tu i owdzie kępami torfowca.
Pod Wilkowem skręciłem na prawo i, mijając po prawej Krajno, poszedłem ku Św. Katarzynie po łagodnych zboczach gór, porosłych jałowcem i służących za pastwisko, ogrodzonych od niżej leżących pól wałem z kamieni i darni. Wszędzie słychać plusk wody, strumyki tworzą małe kaskady, na pastwiskach chodzi bydło, a także owce i gęsi; zbliżam się do wsi. Zapytuję czerwono ubrane pastuszki, co to za wieś — odpowiadają: Krajno. — Jakto, powiadam zdziwiony, tam Krajno i tu Krajno? — odpowiadają mi mową bogów: „ajno“. — Tak więc po tej stronie gór są dwa Krajna (i tyleż po drugiej).
Pytam w kilku chałupach o mleko, nadaremnie: twierdzą, że niema. — Jakto, powiadam, tyle krów chodzi po pastwisku, a nie macie mleka? — to też, odpowiadają, że „po pastwisku: tam chodzą też owce i gęsi, trawa wypalona, krowy nie mają co jeść“. Część prawdy jest w tym bezwątpienia, lecz część przypisać też należy niechęci do obcego, którego, jak się później dowiedziałem, posądzają o zaczarowanie mleka! W jednej chałupie udało mi się wreszcie mleka dostać, lecz i tu kobieta, kołysząca dziecko, podała mi mleko z pewną mrukliwą niechęcią; tem więcej byłem zdziwiony, gdy później trzeba było użyć perswazyi by przyjęła zapłatę. Przy tej sposobności stała się rozmowniejszą i dowiedziałem się o przyczynie jej niechęci, a raczej apatyi: przed paru tygodniami, jej ukochane trzyletnie dziecko utopiło się w studni, której ocembrowanie jest zbyt nizkie. Wydobyto je w krótce, ale nikt nie umiał ratować.
Teraz pociągają ją do odpowiedzialności, że kołysząc jedno dziecko, nie mogła dopilnować drugiego, które trudno było trzymać wciąż w dusznej izbie.
Od stóp Św. Katarzyny zaczyna się wspaniały las jodłowy, drzewa proste, jak świece, strzelają ku niebu; niektóre zwalone wichrem mierzą po trzydzieści kilka kroków długości. U stóp północnych leży klasztor Św. Katarzyny.
Przy wstępie na górę złapała mnie burza gradowa, a choć wkrótce zdołałem się schronić do domu leśniczego, jednak przedtem zmokłem do nitki, a grad wypełnił mi kieszenie paltota.
Gdy deszcz ustał, zacząłem znów wstępować na górę po linii wyciętej śród lasu. Burze te muszą być szalone, gdyż napotkałem jodły, które dwóch ludzi zaledwie objąć by mogło, złamane na wysokości człowieka lub wyrwane z korzeniami. Korzenie z powodu skalistości gruntu rozpościerają się poziomo, to też wyrwane z ziemi, splecione, zlepione, postawione pionowo, tworzą wysokie ściany, tamujące drogę. W miarę zbliżania się do szczytu mnoży się ilość napotykanych ostrokanciastych głazów; wyborny teren komunikacyjny, „nierówny a jednak gładki“, zwłaszcza po świeżym deszczu: ześlizgnąwszy się z głazu wpada się w maziste błoto; no, ale poleciwszy się opiece patrona — szewców, brnąłem dalej po tym dylemacie komunikacyjnym. Wkrótce przekonałem się, iż trzeba się też było polecić opiece patrona krawców, albowiem coraz częściej tamowały mi drogę sterczące konary jodeł i ściany ich korzeni.
Kanty rumowiska są ostre, zarówno niżej jak i na szczycie góry, nigdzie śladu działania lodowców. Sam szczyt kończy się wspaniałą piramidą rumowiska. Wrażenie, jakie ona czyni, zdołamy sobie wyobrazić, jeżeli usypiemy piramidę z kawałków cukru i wyolbrzymimy ją w myśli do wielkości piętrowej kamienicy, a pojedyńcze kawałki — do wielkości komody. Wstępując na tę piramidę po deszczu, gdy głazy są oślizgłe, trzeba zachować wielką ostrożność, by nie złamać nogi; a możnaby w takim razie długo tu monologować.
Dostawszy się po części na czworakach na szczyt rumowiska, usiadłem na wielkim głazie. Nie dziwię się teraz, że szczyty Łysogór wiążą się u ludu z zabobonami: nawet człowiek cywilizowany nie może oprzeć się pewnemu mistycznemu uczuciu, gdy znajdzie się samotny śród tego rozpaczliwego rumowiska, jakby rękami tytanów nagromadzonego, pośród ciemnego boru, którego ciszę przerywają często gromy piorunów, lub przynajmniej srożące się echa dalekiej burzy.
Na drugą, południową stronę tej piramidy zejście jest krótkie, a dalej grunt, wolniejszy od głazów — znów się wznosi ku drugiemu szczytowi, gdzie stoi sygnał drewniany. Szczyt ten spływa się na południu z łagodniejszym spadkiem całego grzbietu. Widok na północ jest częściowo otwarty pośród drzew, ale monotonny, tembardziej, że pogoda była dżdżysta, horyzont zamglony.
Droga na szczyt zajęła mi przeszło godzinę; mógłbym się przytem pochwalić, że mimo fatalnego terenu nie upadłem ani razu, ale nie jest to wcale moją zasługą, leżało to w moim własnym, dobrze zrozumianym interesie.
Przy schodzeniu, niższa część drogi, gdzie głazy nie panują już tak wyłącznie, gdzie więc miałem do wyboru między głazami i — błotem, wydała mi się arcywygodną, prawie jak warszawski trotuar. Jakże względnemi są nasze uczucia. Dobrze powiedział ktoś, że największą rozkoszą jest chwila, gdy człowieka przestały boleć zęby — niestety, nigdy rozkoszy tej nie doświadczałem; wyobrażam sobie jednak dobrze, iż niewolnik, przyzwyczajony dostawać po 100 batów dziennie, musi być nieskończenie wzdzięczny plantatorowi, gdy ten zacznie od pewnego czasu wyliczać mu w dobroci serca tylko po 99.
Zejście trwało tylko pół godziny, gdyż z jednej strony przyciąganie ziemi, a z drugiej deszcz coraz gęstszy i zmrok zapadający dodawały mi przy zstępowaniu niemało animuszu; tymczasem przy wstępowaniu coraz gęściej gromadzące się głazy wywoływały pewien hamletyzm — analizę psychiczną, której punktem wyjścia były rozmaite części składowe mej garderoby.
Wróciwszy do domu leśniczego, zjadłem z nim jego zwykłą arcyposilną wieczerzę — grzyby z kartoflami i poszedłem spać na zwykłe idylliczne siano; na ten raz nie w zapolu, lecz, że tak powiem, na sianie in statu nascendi, t. j. na wozie, z którego nie zdążono jeszcze zrzucić siana w zapole.

IV.

W nocy budziły mnie gęsi, które, jako nieodrodne potomkinie kapitolińskich, reagowały gremialnie na najmniejszy szelest; były niejako jego multyplikatorem. Reagowanie to udzielało się i mnie, gdyż mam duszę wrażliwą, i byłem dumny, budząc się pod wpływem tego samego motywu, co niegdyś wielcy bohaterowie, „stojący na straży ideałów“ sławnego Rzymu; a czyż i dzisiaj mózgi gęsie nie dopomagają naszym wodzom, „mistrzom“ do uświetnienia Rzymu? Zresztą nie można nie dostrzedz postępu: dziś prócz gęsi przyjmują w takich sprawach ważny udział i inne zwierzęta swojskie...
Zbudzony gęganiem, „oglądam mój rewolwer“, jak mawia dzielny nasz amerykański podróżnik dr. Siemiradzki[7] lecz napróżno, nieprzyjaciel nie zjawił się niestety. Choć, jak się później dowiedziałem, nie był tak bardzo daleko: w sąsiedniej chacie złodzieje wystawili okno i, korzystając ze „prawiedliwego“ snu mieszkańców, wynieśli skrzynię z rzeczami.
Rano, schodząc z wozu, zauważyłem, że tuż koło niego z boku stała wielka maźnica pełna smoły: dziwiłem się niepomału memu niezwykłemu szczęściu, że wchodząc wczoraj pociemku na wóz z tej strony, nie wstąpiłem akurat w maźnicę: byłby to nietylko przenośny ale i konkretny „pech“; a to jedyna rzecz, na której mi nigdy w życiu nie zbywało. Wyjątkowy ten wypadek zepsuł mi humor, gdyż nie podchodził pod zasadę mego już wyrobionego światopoglądu; gdy się zaś wyrobi pewną naukową teoryę, nieprzyjemnie jest spotykać fakty, które jej nie sprawdzają.
Pocieszyłem się jednak wkrótce choć drobną kompensatą: z siana, z tego idyllicznego, upajającego siana, wlazł mi w ucho jakiś twór żyjący i przez cały dzień wyprawiał tam awantury, chcąc się widocznie wycofać z fałszywej pozycyi. Ponieważ, zgodnie z teoryą Tołstoja, znajduję szczęście jedynie tylko w dopomaganiu innym i to mianowicie swą pracą (nie pieniędzmi, bo to niemoralne!), więc starałem się wszelkiemi siłami dopomódz zupełnie bezinteresownie temu nieznanemu mi, ale widocznie „maluczkiemu“ bliźniemu; a to znów za pomocą twardszych ździebeł tego samego siana (simila similibus curantum!), lecz nadaremnie; długo obawiałem się o losy mego lokatora: z czasem ucichł on zupełnie i dotąd pozostaję w niewiadomości, czy padł ofiarą fałszywej pozycyi, jak generał Wauchope w pułapce Boerów, czy też się wydostał i w którą mianowicie stronę — na zewnątrz, czy na wewnątrz?
Ale wracam do wątku podróży. Rano puściłem się w drogę dla obejrzenia źródła Św. Franciszka, bijącego ze zbocza Św. Katarzyny, oraz — kaplicy tego świętego. Wogóle u stóp i na zboczach Św. Katarzyny jest wiele źródeł i kaplic, z których każda ma jakieś specyalne utylitarne przeznaczenie; jedna ma jakieś specyalne utylitarne przeznaczenie; jedna stoi nad źródłem uzdrawiającem, pod drugą składają włosy chorzy na kołtun i tp.
Droga do źródła Św. Franciszka prowadzi koło klasztoru Św. Katarzyny. Idąc nią, zamiast zboczyć na prawo zaraz za klasztorem, poszedłem mylnie w górę; droga jest tu typową dla danej okolicy, t. j. jak wiadomo, stanowi mięszaninę głazów i błota w stosunku quantum satis. Kamienie prowadzą zarówno przez błota jak i strumyki, i są zwykle kantami zwrócone ku górze, mają więc tę dobrą stronę, że tylko dotąd zmuszają do hamletyzmu, póki się nie zacznie po nich przechodzić; lecz, gdy raz już zdecydowaliśmy się i nabyli pewnego rozpędu, wtedy odbywa się już tak szybkie ruchy ekwilibrystyczne, że niema czasu do rozwiązywania dylematów, na który kamień postawić nogę. Sądzimy, że chodzenie po tutejszych kamieniach przez błota i strumienie byłoby daleko lepszym środkiem zwrócenia ducha na zewnątrz, niż radzone przez lekarzy przeduchowionemu Tainowi, posuwanie nogą kamyka na przechadzce.
Z powodu takiej kamienistości gruntu ludzie chodzą tu w drewniatych trepach: podeszwy z obcasami drewniane, a nosy skórzane, przybite do drewna gwoździami. Tylko kobiety sądzą, iż im nie wypada, chodzić w takich trepach — wolą za to obwiązywać sobie szmatami nogi skaleczone i — kuleć.
Znalazłszy wreszcie właściwą drogę, doszedłem do źródła Św. Franciszka. Stoi tu kaplica drewniana z kamienną posadzką; u ołtarza posąg Św. Franciszka, obok inne posążki; przed niemi kwiaty sztuczne, wetknięte w dwie — butelki z etykietą: »Kreuzbrunn Marienbäder prämiirt mit dem Ehrenmedail des k. k. Handelsministeriums.« To zapewne argument „premiowany“, świadczący o cudowności leczniczej św. Franciszka. — Źródło przedstawia kotlinę w kształcie stożka eliptycznego, obłożonego schodowato głazami; z kotliny tej wypływa potok, dokoła olbrzymie jodły i cisza wspaniała letniego poranku — tylko plusk potoku.

IV.

Pierwiastkowym moim planem było po zwiedzeniu Św. Katarzyny pójść grzbietem Łysogór do góry Świętokrzyskiej, jednak przekonałem się, że na to dość wprawdzie jednej dobrej pary nóg (czasem przy pomocy pary rąk), ale jednej pary butów — stanowczo za mało. Zwiedziwszy więc źródło Św. Franciszka, wróciłem do stóp góry i zdecydowałem się dotrzec do Św. Krzyża wzdłuż północnego stoku gór. Przy tej sposobności postanowiłem zboczyć na północ, do Bodzentyna, gdzie miałem nadzieję zjeść coś pozytywniejszego, gdyż dotąd żyłem prawie samem mlekiem i wodą cudownych źródeł, bałem się więc, by moje zęby nie odwykły od gryzienia.
Droga do Bodzentyna wkracza niebawem w las sosnowy, następnie wspina się na wyniosłość i tu do sosny mieszają się jodły i dęby; za lasem droga prowadzi śród silnych falistości. Temi falistościami terrenu, falującemi też zbożem, spada lesisty grzbiet Bodzentyński ku dolinie Bodzentyna, zroszonej wodami Świśliny (dopływ Kamiennej). Widok z góry na rozesłany w dolinie Bodzentyn (Bożęcin u ludu), z lśniąco białemi ścianami i jaskrawo czerwonym dachem kościoła oraz ze zwaliskami zamku, jest malowniczy.
Na odsłonięciach drogi, gdzie ona się zagłębia w stoki pochyłości, widać, że wchodzimy w krainę lössu, którego warstwa jest tu bardzo gruba; to też na pochyłościach falują bujne łany pszenicy; między niemi biegną dolinki łąkowe o zboczach stromych, ale nie urwistych.

Szczątki zamku stoją na górze, stromo ku rzece spadającej. Zamek bardzo zniszczony, zostały trzy narożniki z wieżami; zbudowany jest z cegieł i głazów szarych i czerwonych. Brama dobrze zachowana z piaskowca czerwonego. Na podwórzu pasą się gęsi i włóczą psy.

Zamek, na którym brzmiało wesele,
Wieczna żałoba pokryje,
Na wałach dzikie porośnie ziele
W bramie pies wierny zawyje.

Co do prozaicznej kwestyi, która ściągnęła mię do Bodzentyna, to w tutejszej restauracyi nie mogłem się zbyt odrestaurować: dostałem niestety tylko jakiejś siekaniny i raków; mówię „niestety“, gdyż siekaniny w restauracyach mają dla mnie zawsze w sobie coś mistycznego, wiadomo zaś, iż chodziło mi o rzeczy „pozytywne“; zresztą mistycyzm w potrawach działa na mnie przygnębiająco, gdyż przypomina mi owe słowa wieszcza: „a ktoby chciał wszystkiego rozumem dochodzić — i umrze i nie będzie umiał w to ugodzić“. Rzeczywiście: co było w tych siekaninach, to mógłby wiedzieć chyba tylko jasnowidzący; ja jedno tylko mogę twierdzić na podstawie studyów — petrograficznych, że głównemi właściwemi składnikami były: pieprz i sól; reszta to tylko akcesorya i wtrącenia. Ale czegoż nie strawi żołądek podróżnika: wszakże bezwątpienia na tej podstawie zwolennik analogii, Kneip na wszystkie dolegliwości żołądka każe pić napar z podróżnika (cicchorium intybus).
Restaurator w Bodzentynie grubo mi zaimponował, a nawet przestraszył: przedewszystkiem dał mi bardzo dwuznaczne zapewnienie, że kto u niego jadł raz jeden, nigdy już gdzieindziej jeść nie będzie; powtóre jako ekskapelmistrz teatrów ogródkowych, czy też kelner, który zwiedził wszystkie stolice Europy, znał wszystkie hotele i tingetangle, usiłował mi zaimponować wiedzą geograficzną. Przypomniał mi tem wielu ludzi kelnerskiego typu, chwalących się z tego, że widzieli wiele osobliwości, „nasiedzieli się w Paryżu, — że „znają geografię“.
Ta „znajomość geografii“ bogatych filistrów jest nieraz prawdziwym utrapieniem, które prześladuje geografa nietylko w towarzystwie, gdy każą mu słuchać głupich i nudnych opowiadań „podróżniczych“, ale sięga nawet do stosunków nauczycielskich: jeden z młodych geografów, traktujących tę naukę rozumowo, opowiadał mi, iż po miesiącu wykładu na lekcyi prywatnej, matka uczennicy, zbogacona burżuazka, „podróżniczka“ po badach, imponująca wciąż swą „wiedzą geograficzną“, zapytała go: „kiedy pan wreszcie zacznie wykładać geografię“? (chodziło jej o opis miast). Przypomina mi się ów chciwy wiedzy żydek chałaciarz, o którym opowiaa Cezary Jellenta w swej „Eusapiadzie“: chałaciarz, kupiwszy bilet na przedstawienie kuglarskie, wszedł przez omyłkę na odbywający się w tymże gmachu, odczyt filozoficzny; siedział i słuchał jakiś czas, nareszcie zniecierpliwiony zwraca się do sąsiada z pytaniem: „przepraszam pana, kiedy on już zacznie połykać żywe gołębie“? Ten chałaciarz to milion: aby u nas obudzić powszechny interes, trzeba koniecznie umieć „połykać żywe gołębie“.
Cokolwiek mógłbym sądzić o „geografii“ restauratora bodzentyńskiego, muszę przyznać, że posiada on umysł szeroki, tolerancyjny, demokratyczny: podobnie jak nasi wydawcy, „popiera równomiernie interesy wszystkich warstw“, szanuje wszystkie stany — pijące; przytem działalność swą restauracyjno-monopolową potrafił oprzeć na podstawach naukowych. Wiadomo bowiem, iż ideałem nauki jest umiejętność przepowiadania faktów; otóż potrafił on niemylnie przepowiedzieć, że goście po zjedzeniu jego siekanin będą pochłaniali niezliczoną ilość kufli piwa. Czy do takich rezultatów doszedł drogą samodzielną, to jednak wątpliwe, pochodzi on bowiem z Krakowa, gdzie w pewne dnie w restauracyach dają darmo potrawy słone, aby zmusić do picia. Mój gospodarz więc mógł wiedzę tę przynieść ze swej ojczyzny; sprawiedliwość jednak każe przyznać, iż sposób ten potrafił on zmodyfikować, zastosować do nowych warunków gleby i klimatu, — wogóle tz. millieu: otóż podczas gdy w Krakowie dają potrawy słone — darmo, gospodarz bodzentyński każe za nie płacić — słono.
Posłuszny niezłomnym prawom nauki, po zjedzeniu siekaniny i raków nadziewanych, wypiłem coś z pięć kufli piwa. Mówię to pod sekretem, gdyż od czasu, gdy, niewdzięczny, porzuciwszy karmiące łono kamieniczników warszawskich, uciekłem się pod zbawcze skrzydła parcelacyi i osiadłem pod Warszawą, stawszy się łubinosiejem, zaprzestałem, jako drobny właściciel, używać, wszelkich „tronków“: nasz surowy proboszcz nałożył na nie tabu dla drobnych właścicieli, podczas gdy więksi są od niego wolni, i słusznie: dziś wszystko zdrożało, dziś nawet bogobojny, ubogi chłopek płaci za pogrzeb kilkadziesiąt rubli, musi więc przez długie lata ciułać i oszczędzać — by zebrać sobie na pogrzeb „uczciwy“. mogący doprowadzić go do nieba. O ileż więcej powinien za to samo zapłacić heretyk!
Pokrzepiwszy się na ciele w Bodzentynie, skierowałem me kroki za miasto na południo wschód, dążąc ku górze Świętokrzyskiej.
W lössowych przepuszczalnych okolicach Bodzentyna nie ma już tej obfitości źródeł, tego przemoczenia gruntu, co w okolicy Św. Katarzyny; studnie z kołowrotami, głębokie, jak na lössową okolicę przystało.
Przed Dąbrową (drugą) góry Bodzentyńskie rozpłaszczają się, tracą lasy, przechodzą w łagodne falistości, pokryte bujnem zbożem. Dalej ciągną się lesiste Łysogóry, jak lucus a non lucendo, gdyż łysin tu nie wiele. Za Dąbrową pod Grabkowem rzeczka, bystro w poprzek drogi płynąca, rozlała na drogę tak, iż przeszedłszy przez most, znalazłem się znów wobec wody. Obejść nie było można, gdyż po obu stronach drogi łąki też zalane. Szczęściem, iż po ukończeniu mej geografii fizycznej dla kasy Mianowskiego, chcąc wzmocnić, nieco kapryszące, nerwy, leczyłem się czas jakiś metodą Kneipa — to znaczy, jak wiadomo, że uczyłem się chodzić bez butów: nauka ta przydała mi się teraz doskonale — niema tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Otóż użyłem metody Kneipa i przeszedłem w bród; za rzeką pojawiają się znów grunta sapowate z kanciastemi głazami, jak w okolicach Św. Katarzyny; urodzaje znów złe, tu i ówdzie pojawia się jeszcze pszenica, ale nikła z miotłą, pola żółcą się łubinem, na ugorach znów kępy torfowca.
W pobliżu wsi Jeziorko, już na podnóżu Łysogór, niedaleko góry Świętokrzyskiej, pojawiają się piaski i gliny z głazami erratycznemi skandynawskiemi, a dalej znów löss, który mi towarzyszył aż do Sandomierza.
Na polu spotkałem kobietę, rwącą chwast; była ona widocznie mniej biegłą w sprawach czarownictwa, gdyż bez obawy obiecała mi mleka, gdy skończy robotę; ucieszyłem się tym szczególnym dowodem zaufania i korzystając z czasu, postanowiłem się wykąpać w rwącym potoku Jeziorkowskim, jakkolwiek było to, jak się zdaje, wbrew tutejszym zwyczajom: chłopi zapatrują się tu na kąpiącego się bądź z politowaniem, jak na narwańca, bądź z pewną zabobonną trwogą, podobnie, jak mieszkańcy Nowej Gwinei, którzy, według pewnego niemieckiego podróżnika, unikają wody, sądząc, że »der Teufel sässe drinnen«. Namawiałem nieraz brudnego pastucha, pasącego bydło nad rzeką, aby się wykąpał, ale gdzietam, nie dał się namówić, — nie głupi! Sądzę, że ludzie nietylko się tu nie kąpią, ale nie używają nawet „pół-kąpiołka“. Na tej podstawie należałoby metodę Kneipa nieco zreformować: jeżeli polega ona na zwrocie ku naturze, naśladowaniu wieśniaków, to należałoby z jej terapii zupełnie usunąć — wodę.
Na urwistych brzegach Jeziorkowskiego strumienia (źródłowy Pokrzywianki), znajdują się odsłonięcia czarnych i niebieskawych łupków ilastych (syluryjskich), kruszących się w drobne blaszki.
Jeziorko — to typowa wieś polska: chaty kryte słomą, (żyzny löss), ciągną się długim szeregiem po obu stronach drogi, wysadzonej wierzbami. Chodziłem po tej drodze do późnego wieczoru, bo najlepszym odpoczynkiem po pieszej podróży jest — znów przechadzka spokojna, bez pośpiechu i celu. Po jednej stronie tej drogi ciągną się wąskie smugi pól, porozdzielanych miedzami, zniżających się ku rzece Jeziorkowskiej, zkąd rozlega się rechot żab; po drugiej — pola podnoszą się ku lesistym grzbietom Łysogór, gdzie najwyżej wznosi się klasztor Św. Krzyski. Dokoła cisza, prawie cała wieś uśpiona; tylko w jednej chacie błyska światło w małem okienku — to moja gospodyni, Wikta. „krząta się koło wieczerzy“, spóźnionej z powodu mitręgi we młynie. Nad tem wszystkiem księżyc rozlewa swe łagodne światło — to atmosfera w której mogą znaleść ukojenie wszystkie „dusze znużone“.
Ponieważ wieś Jeziorko leży tak blizko góry Św. Krzyskiej a i sama przedstawia wiele zjawisk ciekawych, widoków malowniczych, więc postanowiłem zatrzymać się tu na dni kilka; tembardziej, że znalazłem tu gospodarzy życzliwych tak, iż noclegi na sianie i jakie takie pożywienie miałem zapewnione.
Nazajutrz, chcąc dotrzeć do św. Krzyża, wyszedłem z Jeziorka ku wschodowi i skręciłem na prawo do Mirocic, wsi malowniczo położonej śród wąwozów lössowych, łąk i sadów. Od drogi, biegnącej w wąwozie, prowadzą schodki z głazów do chałup, zbudowanych na wyniosłościach. Z Mirocic, przez obniżenie w górach (nieco ku zachodowi od św. Krzyża) prowadzi droga do wsi Huta, leżącej po drugiej stronie gór,a zkąd zbudowano szosę do klasztoru. Idąc drogą ku Hucie, spotkałem chłopa, który mi radził ominąć tę wieś i pójść do św. Krzyża grzbietem gór, bo to bliżej; spytałem go, czy niema tam dużo kamieni; odpowiedział, że kamienie są wprawdzie, ale te same są i na szosie z Huty. Ten stoicyzm wobec kamieni byłby mi bardzo zaimponował, gdyby nie okoliczność że mój doradca miał na nogach buty — drewniane; tak więc ja w moich skórzanych znajdowałem się względem niego, jak drewniana flota hiszpańskiego admirała Montoya wobec stalowych amerykańskich kolosów Deveja. Przypomniałem sobie jednak męstwo Hiszpanów, więc mimo złego uzbrojenia, usłuchałem rady i skręciłem z drogi w lewo na grzbiet gór. Z upału słonecznych pól wszedłem w cienisty chłód leśny; znów doleciał mię szum strumieni, stuk dzięciołów, a gdzieś zdala — uderzenia siekiery i chrzęst piły.
Na grzbiecie to samo rumowisko, co na Św. Katarzynie, lecz mniej spiętrzone, mniej gęste, porozdzielane mchem, murawą, igliwiem, wreszcie trocinami i wiórami, gdyż tu są poręby.
Po tych rumowiskach można już iść, nie używając rąk; więcej utrudniają tu drogę złomy drzew, więc idąc tak czas jakiś po grzbiecie i widząc, że charakter jego pozostaje wciąż jednaki, skręciłem w prawo i wkrótce doszedłem do owej szosy, prowadzącej z Huty na św. Krzyż. Mówiono mi, iż przy budowie tej szosy wielu ludzi utraciło wzrok, gdyż niezmiernie twarde kwarcyty przy uderzeniu młotem raziły ostremi odpryskami w oczy.

V.

Przed klasztorem rumowisko jest porządnie zebrane; ułożono z niego płot dokoła ogrodu warzywnego. Klasztor służy obecnie za więzienie. Klasztor i więzienie, to jakby dwa facyesy najnowszej formacyi, aluwialnej, spoczywające na starych, paleozoicznych kwarcytach, które, choć tak twarde, jednak z biegiem czasu rozsypały się w gruzy.
Klasztor-więzienie jest zbudowany z kwarcytów; z nich też zbudowany jest mur opasujący go; kwarcytów użyto także, jak widzieliśmy, na płot dla ogrodu, na szosę; z kwarcytów jest bruk więziennego podwórza. Podwórze ma wygląd ponury, zwłaszcza podczas ulewnego deszczu, jaki mię tu złapał: na bruku kwarcytowym stoją tu dwa długie budynki, jeden, z kamieni, służy za mieszkanie dla dozorców i ich rodzin; drugi, z drzewa — na kurniki i chlewiki. Takie vis à vis. Aresztanci, przysyłani tu na poprawę, chorują na suchoty i próchnienie kości z powodu wilgoci: kamień, z którego zbudowany jest klasztor, tak nabiera wilgoci, iż woda spływa kroplami po ścianach więzienia („płaczący kamień“).
Rumowiska są głównie na zboczach, w pobliżu grzbietu; sam grzbiet posiada idylliczne, jasno-zielone polanki, otoczone ciemno-zielonym wiankiem jodeł. W pobliżu grzbietu leżą też dwie sadzawki, zasilane przez ocembrowane źródło.
Ciągły deszcz przeszkodził mi w zwiedzaniu okolic klasztoru, musiałem powrócić i na ten raz szedłem wciąż szosą do Huty, a stąd przez las (góry), gdzie musiałem się kierować ukazującem się niekiedy słońcem i mapą. Tak wróciłem znowu do Jeziorka. W drodze tej zwiedziłem część pól między wsią i podnóżem gór; pola te przerzyna łąkowa dolina potoku, płynącego na wschód ku rzece Jeziorkowskiej; ku dolinie tego potoku, werzniętej głęboko w powierzchnię lössową, zbiegają z gór wypłuczyska deszczowe z urwistemi, pionowemi po części terasowatemi ścianami lössu. Na dnie tych wypłuczysk zasadzono wierzby dla przeszkodzenia niszczącemu działaniu wody; w węższych wąwozikach, wskutek obsuwania się ścian z darnią, powstały naturalne mosty, lub, jeśli kto woli tunele.
Lössowego charakteru tutejszej gliny dowodzą: pionowość i tarasowatość ścian, zbutwiałe korzonki roślin, oraz brak uwarstwienia i kamyków, z wyjątkiem konkrecyi wapiennych, „lalek lössowych“, (lösskindel); na ścianach wąwozu, wzdłuż którego prowadzi droga z gór do wschodniego końca wsi Jeziorko, konkrecye te występują masami o formach najdziwaczniejszych; niektóre z nich są okrągłe, kartoflowate, inne złożone z dwóch soczewkowatych części na podobieństwo biszkoptów, jeszcze inne wyglądają jak posążki z poobtrącanemi kończynami. W jednej takiej konkrecyi był mały otwór, z którego wysuwała się długa dżdżownica; za dotknięciem schowała się weń cała. Choć architektura tego „domku“ bardzo mi się podobała, uszanowałem jednak cudzą własność i zostawiłem dżdżownicę w spokoju.
Wąwozy lössowe zwą się u ludu „wąkopami“, a konkrecye — „zuzlami“. („Kamienny imbier“ u Chińczyków).
Następnego dnia rano obudziły mnie wróble, przelatujące nad głową pod dachem stodoły. Słońce cudowne, tylko szczyt Św. Krzyża tonie w lekkiej mgle. Przedewszystkiem wykąpałem się w rzece jeziorkowskiej i przekonałem się, że woda od wczoraj znacznie spadła; zresztą dla przekonania się o zmienności wód tutejszych niekoniecznie trzeba się kąpać kilka razy w tem samem miejscu; dość spojrzeć na liście wierzbiny nadbrzeżnej, powleczone mułem, na gałęzie, obwieszone źdźbłami traw, unoszonych przez wodę.
Dnia tego wybrałem się do Dębna, wsi prawie przytykającej do Jeziorka od zachodu; chciałem bowiem zwiedzić dalszy ciąg okolicy lössowej. Nad samą już drogą sterczą ściany lössowe; wprawdzie w jednem miejscu w Dębnie dostrzegłem w takiej ścianie głazy miejscowego kwarcytowego rumowiska, co mnie zrazu mocno zdziwiło, lecz gdy śród tego rumowiska znalazłem skorupę z garnka, widoczną się tu stała interwencya człowieka: rzeczywiście, dowiedziałem się, że na grzbiecie tej ścianki była dawniej chata i dół na piwnicę.
Löss występuje głównie po południowej stronie tak Jeziorka, jak i Dębna, ku górom; widocznie został tu naniesiony przez wiatry północne, podobnie, jak na północne stoki gór Bodzentyńskich[8], w dolinie zaś między górami Bodzentyńskiemi i Św. Katarzyną lössu niema.
Stąd po południowej stronie drogi, prowadzącej przez Jeziorko i Dębno, studnie są głębsze, posiadają zwykle cembrowiny, podczas gdy na północ od niej studnie są płytsze, a na cembrowiny wystarczają wypróchniałe i wyżłobione pnie jodeł (cieńsze pnie z dodanem dnem służą na wsypki). Na polach lössowych nigdzie niema jałowca i torfowca, występują one dopiero pod samym lasem górskim, skąd wypływają źródła, zabagniające ten pas; i tutaj wody tych źródeł są przechwytywane na granicy pól przez rowy i skierowane w pojedyńcze strugi, które żłobią sobie w polach lössowych głębokie wąwozy.
Ogólny charakter tego pasa lössowego, ciągnącego się u północnych stóp gór Świętokrzyzkich, stanowią: wyniosłości faliste, równoległe do głównego grzbietu, pokryte bujnem zbożem; na dnie dolin podłużnych, dzielących te wyniosłości, płyną strumienie śród zielonego kobierca łąk; ku tym łąkom zbocz lössowe spadają stromo, lecz są zwykle trawiaste; erozya wód deszczowych pokrajała te zbocza dolinami poprzecznemi o zboczach urwistych; wąwozy te służą za drogi od wsi do gór. Na grzbietach wyniosłości stoją wiatraki, w dolinach nad bystro płynącemi strumieniami — młyny wodne. Na północ pasa lössowego występują grunta nieurodzane, po części sapowate, po części piasczyste, zwane „wydrzyskami“.
Chodząc wieczorem dla odpoczynku po ulicy wioskowej, spotkałem chłopa, który służył we flocie. Używał terminów marynarskich, opowiadał, jak raz chwyciła ich „kaczka“. Ponieważ, jak już wspomniałem, trudno mi otrząsnąć się z naukowości, więc zaraz przypomniawszy sobie, że wielkość zwierząt wodnych jest proporcyonalna do wielkości wodozbiorów, w których przebywają, zacząłem porównywać wielkość morza z naszemi sadzawkami, gdzie się hodują nasze kaczki, i doszedłem do rezultatu, że morska kaczka musi być tak wielka jak kamienica warszawska, co wypasa nietylko właściciela ale i jego liczne przyjaciółki. To też przeszło mnie mrowie na myśl, jak taki potwór chwyci okręt w dziób, niby lokatora. Tymczasem całe to moje rozumowanie rozsypało się w gruzy, gdy mi marynarz wytłumaczył, że kaczka znaczy kołysanie się okrętu w czasie burzy. Druga rzecz którą mi opowiadał, nie była już taka zabawna: towarzysz jego na okręcie, chłopiec młody i przystojny, poniósł śmierć podczas manewrów: gruba lina którą armata jest przywiązana do ściany okrętu dla osłabienia cofnięcia się działa po strzale, pękła w jednym końcu i, odrzucona cofnięciem się działa, uderzyła stojącego obok kanoniera, przecinając go prawie zupełnie w połowie ciała; obie połowy trzymały się tylko na kości pacierzowej. Pochowano go na cmentarzu marynarskim, na płaskiem wybrzeżu morza; burzliwa fala w dni kilka zmywa grób taki, pozostawiając miejsce na inny. Jest to przejściowa forma pogrzebu marynarzy, przebywających w pobliżu lądu: od zwykłego cmentarza do bezpośredniego pogrążenia w morzu.
Zachodząc do chaty mych gospodarzy, przyjrzałem się życiu tutejszej kobiety. Moja gospodyni jeziorkowska, Wikta, była doskonałym typem młodej wieśniaczki: silna, wysmukła, prosta jak jodła gór Świętokrzyskich, pracująca bez przerwy, bez pamięci o sobie, bez świadomości swej ofiary; cały dzień jest w ciągłym ruchu: małe dziecko krzyczy w kołysce, zawieszonej u pułapu na sznurach, kot, wyprawiając harce na nich, kołysze dziecko; w kojcu pod ścianą kury skarżą się i rozprawiają, jakby się uwolnić z zamknięcia bez złożenia jaja w ofierze. Wikta, skończywszy klasyfikacyę kur, bierze wrzeszczące dziecko na rękę i zaczyna je karmić; tymczasem drugie, starsze, lecz słabe, czepia się jej nóg, wogóle przychodzi do niej z każdą biedą: bolakiem, drzazgą, zadrapaniem przez kota itd. Lecz na kominie gotuje się obiad, war kipi; kobieta kładzie prędko dziecko na ziemi i chwyta garnek, nie zważając na taką drobnostkę, że war parzy jej ręce. Gdy jedno dziecko zaśnie na chwilę, a drugie się uspokoi lub wypełznie do sieni, kobieta bierze się poparzonemi rękami do szycia koszuli z płótna, które sama z lnu wymiędliła, wyczesała, uprzędła, utkała. Całe ubranie na niej z wełny („sorc“) jest też jej ręką zrobione. Naturalnie, że obok tych zajęć pracownicy fabrycznej nie może zaniedbać gospodarskich: zbiera chwast dla krów, doi je, robi sery, pasie wieprza, dla którego gotuje w wielkich garach i tłucze kartofle; uprawia i pielęgnuje ogród warzywny, a nawet pod oknem zasadziła nieco kwiatów. Ruskin zachwycałby się pewnie tą sielanką, ja także, choć w inny nieco sposób: patrzałem z podziwem na ten wielki zapas energii, lecz zarazem z żalem, że rozprasza się, zużywa tak marnie; cóż energia ta zdziałaćby mogła, gdyby była skierowana właściwie! Estetyk, wielki pan, lubujący się w sielankach, niech im się przygląda w teatrze, ale niech nie stara się utrzymywać ich gwałtem w życiu kosztem rzeczywistych aktorów, których, sądzi, że uszczęśliwia: przypomina się tu ów zblazowany magnat, esteta z jakiejś powieści, który ożenił się z naiwną dziewczyną tylko dlatego, by nabyć w niej piękny mebel stylowy, zdobiący jego zamek; kazał on jej, odpowiednio ubranej, siadywać w starych komnatach przy kołowrotku i z rozkoszą znawcy zachwycał się całemi godzinami tym widokiem.
Z dwojga złego lepsza jest już praca fabryczna: daje ona przynajmniej jakieś chwile wytchnienia, ciągnie się tylko do pewnej godziny; tutaj wypełnia wszystek czas, wszystkie myśli, całe życie, nie dając nic w zamian. A panowie-estetycy, panowie-gospodarze, panowie-księża, dziwią się i oburzają, że lud tak mało ceni sielankę, dworek, kościołek i ucieka do miast, fabryk, ba nawet do bezbożnej Ameryki. — Patrząc na te wielkie zapasy sił, uwięzionych obecnie w sielankach Ruskinowskich, myślałem sobie, jakie rezultaty będąone mogły przynieść kiedyś, gdy zostaną wyzwolone z tej kołowrotkowej sielanki przy pomocy tych prozaicznych maszyn, które z czasem zaczną przecież pracować dla całej ludzkości.

VI.

Ostatniego dnia mego pobytu w Jeziorku moi gospodarstwo wybierali się do Nowej Słupi dla obowiązkowego zaszczepienia ospy dzieciom, więc skorzystałem z tego, aby sobie skrócić czas podróży, i zabrałem się z niemi.
Po drodze przez Mirocice jechaliśmy wciąż krainą lössową, stanowiącą północne podnóże góry Świętokrzyskiej. Jadąc, spotkaliśmy żebraków, nie pieszych, jak zwyczajni, nie konnych, jak abisyńscy, lecz jadących wygodnie własnym wozem, krytym budą płócienną. Widocznie obfitość klasztorów, pustelni, kaplic i źródeł cudownych — wogóle pewna aureola świętości, wisząca nad okolicą świętokrzyską, wpłynęła na nadanie tutejszym żebrakom większej powagi i przyzwoitszej pozycyi, jako ostatniemu ogniwu w pewnym zwartym łańcuchu.
W Nowej Słupi, u wschodniego podnóża góry Świętokrzyskiej, kwarcyty wynurzają się z pod lössu; ulice są usypane rumowiskiem, trzęsienie wozy idealne: wprawdzie zdołałem kości utrzymać w kupie, ale wszystkie skazówki od zegarka odleciały. Śród rumowiska płynie mały strumyczek ze Świętego Krzyża. W górę potoku prowadzi do klasztoru droga usypana też z natury rumowiskiem, niewiele różniąca się od szosy, prowadzącej po stoku pochyłości północnej.
Korzystając z bytności w „mieście“, wstąpiłem do restauracyi na tak zwany „obiad“ — tu spotkałem kilku studentów, zwiedzających góry. Studenci, jako młodzi idealiści, zażądali bifsztyków, ale ja, jako sceptyk, odradzałem im stanowczo: bifsztyk w Nowej Słupi, gdzie we wszystkich objawach życia panują twarde kwarcyty, bifsztyk w Nowej Słupi — to rzecz tylko nominalna, pusta kategorya kantowska, albo lepiej: to pseudomorfoza, krystaliczna forma bifsztyku, wypełniona zupełnie nieodpowiednim jej — „minerałem“; to wreszcie „świątynia bez bóstwa“, jakby powiedział poeta. Ktoś zaproponował kwaśne mleko — na to aż skoczyłem: mnie, który dotąd, niby pacyent dawnych specyalistów od chorób żołądka, żywiłem się prawie wyłącznie kwaśnym mlekiem, mnie zaproponować coś podobnego... Byłem w położeniu słynnego podróżnika, majora Serpa Pinto, który, przechodząc Afrykę w poprzek, żywił się całe miesiące samą kukurydzą; gdy przybył wreszcie na wybrzeże, gubernator Natalu przyjął go wspaniałą ucztą. Serpa Pinto rozkoszuje się znów atmosferą cywilizacyi, gdy w tem lokaj podaje mu półmisek — kukurydzy. Serpa Pinto rzucił na podającego wzrok tak straszny, iż przerażonemu lokajowi półmisek wypadł z ręki i rozbił się w drobne kawałki. Zdecydowaliśmy się wreszcie na tradycyjną jajecznicę, którąśmy sobie urozmaicili kilku — jajami na twardo i kilku — na miękko.
Pożegnawszy się ze studentami, którzy odjechali do Kielc, poszedłem dalej na wschód, w kierunku Opatowa. Na drodze z Nowej Słupi do Zwoli Sarniej głazy coraz rzadziej widnieją z pod pokrycia lössowego. Przed Wołcznowem droga przekracza grzbiet, ciągnący się z południa na północ. Poprzeczne jego doliny mają tylko niewielkie, strome ścianki lössu, bo niżej występują łagodniejsze zbocza, usypiska z iłów łupkowych. Przy chatach, a nawet przy drogach, rosną czereśnie. W drodze zaszła mnie noc, ale ponieważ w Wołcznowie, pomimo tradycyjnej „gościnności“, nie chciano mi nigdzie udzielić stodoły i siana, a nocleg naturalny w bujnej sandomierskiej pszenicy uniemożliwiały komary, więc postanowiłem iść dalej nocą, tembardziej że księżyc przyświecał. Wśród pola jednak droga, idąc dotąd na wschód, rozdzielała się: jedna szła na północ, druga na południe; mapy nie mogłem się radzić pociemku, więc trzeba było wybierać instynktem, od której z dwóch dróg pójdzie następnie droga na wschód. Wybrałem drogę południową, lecz ta prowadziła w las.
Błądząc nocą po polach, doszedłem do wsi Rostylic u podnóża góry Witosławskiej, gdzie napotkałem dwóch chłopów na stójce. Zaprowadzili mię przed jakąś szopę z sianem, gdzie spał gospodarz i budzą go: „przenocujcie pana“; ale gościnny gospodarz kazał nam iść do dyabła. Tu wmieszałem się do rozmowy: czegoż się boicie, przecież was jest trzech, a ja jeden, nic złego wam nie zrobię, mam paszport. Gospodarz się jakoś rozbudził, udobruchał i pozwolił mi znaną metodą gimnastyczną wdrapać się po chróścianej ścianie na górę. Tłómaczył mi się ze swej pierwotnej niechęci, twierdząc, że stójka nieraz budzi go na żarty, niby obcy, żądający noclegu; sądził więc że i teraz były to takie same psie figle, któremi mu sen przerywano. Przypomniała mi się stara facecya o dwóch podróżujących szlachcicach, z których jeden drugiego budzi na popasie, żądając rozstrzygnięcia trapiącej go wątpliwości: czy na tym parawanie, który widzieli na poprzednim popasie, Turek Chińczyka, czy Chińczyk Turka gonił!...
Rano zwiedziłem pobliską górę Witosławską, która, po pewnej przerwie, stanowi przedłużenie grzbietu Świętokrzyskiego, przesunięte nieco ku południowi. Góra Witosławska jest również złożona z kwarcytów i równie porosła lasem jodłowym. Blisko szczytu wznosi się tu kościołek drewniany, a w nim znajduje się puszka z napisem: „Ofiara na światło do Św. Juzefa“ (sic!). Za kościołem źródło, naturalnie uzdrawiające, z figurą kamienną Matki Boskiej. Niedaleko, w domku leśniczego, mieszka stara pustelnica. Zapytana, czy jej nie smutno, gdy w zimie śniegi zasypią górę, odpowiedziała, że jej „bardziej wesoło niż największemu monarsze“. Odpowiedź ta byłaby wielce sympatyczna, gdyby nie była wygłoszona z emfazą i widoczną chęcią zrobienia efektu, zawstydzenia mnie, światowca, pławiącego się po uszy w uciechach ziemskich, aby po śmierci pławić się równie głęboko we wrzącej smole.
Ponieważ musiałem już za parę dni być w Warszawie, więc dalszą podróż odbyłem końmi do Opatowa (dwie mile), a stamtąd do Sandomierza (cztery mile).
Droga do Opatowa prowadzi przez błogosławioną krainę lössu, albo „popielatki“, o powierzchni tylko lekko sfalowanej. Góry po prawej stronie (dalszy ciąg Witosławskiej) zniżają się, lecz ciągną jeszcze pod Opatów; z lewej — równina bez końca, nad którą na skraju horyzontu wznoszą się dymy fabryczne Klimkiewiczowa („Klimkiewica“). Pola pokryte bujną pszenicą, burakami cukrowymi, bobikiem, wyką, koniczyną; wód mało, na wyniosłościach stoją wiatraki. Żyzność ziemi odbja się w barwach krajobrazu: brak tu mianowicie żółtej barwy łubinu, oraz białej — tatarki. Dachy chat są już wszędzie kryte słomą, która tu rośnie bujnie, podczas gdy drzewo jest rzadsze, niż w Świętokrzyskiem.
Pod samym Opatowem, za zbliżeniem się do rzeki Opatówki, powierzchnia kraju się urozmaica, wąwozy coraz głębsze, ścianki lössowe coraz wyższe. Na szosie, obok dotychczasowych kwarcytów, pojawiają się wapienie.
Chcąc się opłókać z kilkodniowego pyłu i otrzepać z kilkonocnego siana, oraz zjeść obiad, stanąłem w Opatowie w zajeździe. Miałem do wyboru „Warszawski“, albo „Sandomierski“; do pierwszego nęciły mnie wrodzone sympatye, ale był dla mnie przeszłością, podczas gdy drugi reprezentował przyszłość; a komuż nie uśmiecha się przyszłość, choćby tak jak owemu naiwnemu Madziarowi — „biała szata“. Wybrałem więc przyszłość.
Ciemna brama zajazdu, niby tunel, woń stajni, metaliczny dźwięk zaprzęgów, świst włosienia ogonów, któremi konie, stojące u żłobów, oganiają się od much, chrzęst owsa gryzionego, chomąta dawnego stylu na koniach — wszystko to przypominało mi żywo błogie lata dziecinne, gdy się podróżowało „wozem, końmi, sam i z cicha, a nie piecem, gdzieś do licha“.
Wiadomo, że niektórzy takie lub tym podobne osobiste wspomnienia dzieciństwa usiłowali uczynić kanonem estetyki i uszczęśliwić prozaiczną ludzkość powrotem do dawnych środków lokomocyi przez usunięcie kolei żelaznych, jako nieestetycznych! Jeżeli kiedyś ludzkość wymyśli środki lokomocyi od kolei żelaznych doskonalsze, to przyszli estetycy tego gatunku wystąpią przeciw nim i będą wymagali utrzymania kolei żelaznych, jako jedynie estetycznych, sielankowych.
W zajeździe podano mi obiad: mięso było zupełnie podobne do miejscowych świętokrzyskich kwarcytów; ta sama barwa szaro-czerwonawa, te same białe żyłki, ten sam numer na skali twardości. Podobieństwo było tak wielkie, że mogło złudzić niejednego petrografa; musiałby on na pewno z pomocą balsamu kanadyjskiego przygotowywać z tego mięsa szlify i badać je pod mikroskopem w świetle spolaryzowanem. Ja jednak, pozbawiony tych wszystkich naukowych przyrządów, doszedłem do rozpoznania daleko prościej: za pomocą metody Rostanda — nosem. Dzięki Rostandowi, wiadomo mianowicie, że porządny nos może się stać narządziem do osiągnięcia wysokich cnót, bohaterstwa i idealizmu; „dobry nos“ jest też, jak wiadomo, nieodzowną, a wielce poszukiwaną przez wydawców cechą redaktora każdego pisma, mającego na pieczy przechowanie ideałów. Ja umyśliłem użyć tego szlachetnego organu do badań petrograficznych; zresztę nie jestem w tym względzie zupełnie bez poprzedników, sądzę więc, że nie będzie to tak wielce karygodną z mej strony innowacyą — że więc nie ulegnę za to takiemu potępieniu ze strony mężów, „stojących na straży“, jak za inne moje geograficzne nowatorstwa. Otóż tedy nos doprowadził mię do tej prawdy — ale niebezpiecznie jest ogłaszać rezultaty badań: wszak „są prawdy, o których mędrzec nie mówi nikomu“ (naprzykład prawdziwa wysokość wody na nilometrze) — no, niech, co chce będzie, jestem fanatykiem idei, powiem otwarcie: mięso śmierdziało. To jedynie różniło je od kwarcytów. No, ale menu nie kończyło się przecież na tem: przyniesiono mi jeszcze jakąś nogę zagadkowego, być może tak zwanego „przedpotopowego“ ptaka, na pewno z rodziny cursores; poznałem to na podstawie teoryi Lamarka o używalności narządów: widocznem było mianowicie po rozwoju muskulatury, że noga ta stanowiła organ najbardziej przez nieboszczyka używany; a ponieważ wojownicy chętnie pożerają serca padłych w boju bohaterów, ażeby nabyć ich własności, więc też i ja z chciwością ogryzałem nogę o muskułach stalowej twardości, gdyż własność ta była mi przedewszystkiem potrzebna w podróży.
Jedynie kapuśniak był dobry, bo u nas wszędzie urodzaj na głowy kapuściane, no i na głowy do pozłoty: rzeczywiście pozłota na tym kapuśniaku była tak gruba i przedstawiała tyle warstw różnego wieku geologicznego, że musiałem ją zdjąć pierwej na inny talerz i wtedy dopiero zabrałem się „na odkrywkę“ do eksploatacyi kapuśniaku. Przytem musiałem staczać walkę o byt z muchami, które, umoczywszy przedewszystkiem nogi w tłuszczu, chodziły następnie po powierzchni kapuśniaku na zasadzie znanego im widocznie prawa hydrostatyki.
Pokrzepiwszy się tak doskonale, wyszedłem na zwiedzenie Opatowa.

VII.

Śród miasta, w lössie, wiele tu sadów, obciążonych owocem. W ścianach lössu piwnice; dla ochrony tych ścian od obsuwania się, obsadzono krawędzie krzakami koziorogu (licyum barbarum), a pod kościołem farnym obmurowano je wielkiemi głazami kwarcytu spojonymi cementem; ten cyklopowy mur czyni imponujące wrażenie; chyba nawet dzisiejsze armaty, ulepszone po konferencyi w Hadze, miałyby dość roboty z takim murem. Zwaliska klasztoru pobernardyńskiego budzą smutny nastrój, tembardziej, że część tych ruin, przypierająca do kościoła, jest zamieszkana, co tworzy dziwny kontrast. Klasztor ten, odpowiednio do bogactwa geologicznego okolic, został zbudowany z najrozmaitszych kamieni: głazów kwarcytu, piaskowca, wapienia, no i cegieł — prawdziwie różnorodny konglomerat.
Przed Opatowem są cegielnie, ale löss niedobry na cegły; zrzucają go zwierzchu i dopiero pod nim znajduje się glina, zawierająca drobne kawałki kwarcytu, i tę biorą na cegłę.
Za Opatowem, za mostem na rzeczce, wpadającej z prawej strony do Opatówki, przy szosie, prowadzącej do Sandomierza, po prawej stronie wystepuje na jaw z pod lössu konglomerat czerwony. Skamieniałości nie miałem czasu w nim szukać, zresztą słaba nadzieja znalezienia ich w skale, będącej produktem silnego zburzenia. W każdym razie jest on młodszy od miejscowych skał dewońskich, gdyż są w nim ich okruchy. Rzeczka podmywa ten konglomerat, który wielkiemi złomami stacza się do niej, tworząc rodzaj mostu, pod którym woda pędzi z szumem.
Wgóle okolice Opatowa są bardzo ciekawe pod względem geologicznym; niestety ani czas, ani środki nie pozwalały mi zająć się ich badaniem. Zresztą dowiedziałem się, że przed paru tygodniami jakiś geolog, nająwszy konie i przewodników na cały miesiąc, badał te okolice bardzo szczegółowo: jeździł do okolicznych kopalń, rozbijał młotkiem skały i zbierał próbki, jak się należy do pudełek i woreczków. Badania te, tak systematyczne, dadzą zapewne ciekawe rezultaty.
Noc w zajeździe, gdzie obiecywałem sobie odpocząć, stanowiła pendant do obiadu i godne zakończenie pobytu w tem mieście: doznałem tu tego, co Heine nazywa »Das schrecklichste der Schrecken — Kampf mit einer Wanze«: a pluskwa może człowiekowi prawie tak popsuć noc, jak — filister dzień, tembardziej, że oboje mają w sobie coś z rogu Wojskiego: gdy trapić przestaną — trapi jeszcze ich „echo“. Na szczęście do „walki“ tej przygrywała mi muzyka, która, jak wiadomo, od czasu Tyrteja, podnosi ducha: była to mianowicie orkiestra beczących cieląt w poblizkiej obórce. Jeszcze ta serenada cielęca się nie skończyła, zaczęła się jutrznia kogucia; zdało mi się, iż przeżyłem jedną z tych „jasnych nocy“ północnych, gdzie zmierzch wieczorny zlewa się ze świtem porannym, aby człowiekowi było wciąż jasno. Przejęty dumą mego bohaterstwa i zważywszy na blizkość restauracyi, słyszałem śród tych głosów cielęcych i kogucich wyraźnie morituri te salutant; a że mi żywo tkwił w myśli, raczej — w nosie, poprzedni „obiad“, więc pocieszałem się altruistycznie tą myślą, że ciała tych morituri, zanim spoczną w żołądkowym grobie kogoś z przyjezdnych, długo leżeć będą w miłym cieple spiżarni aż do zepsucia. Jest to sposób gastronomiczny, praktykowany przez kanibalów. Traktowanie takiem mięsem jest widocznie objawem atawizmu śród dzisiejszych Opatowian — to nowy dowód konserwatywnego wpływu gór.
Po tak pokrzepiającym noclegu, nająwszy konie, pojechałem wczesnym rankiem do Sandomierza. Zaraz za Opatowem, na lewo od szosy, w wąwozie, dostrzegłem pierwsze mieszkanie lössowe: drewniana ściana frontowa chaty leży na powierzchni ściany lössowej wąwozu, reszta wpuszczona w löss; jest to więc dopiero zawiązek mieszkań lössowych: gdy drzewo zdrożeje, to i frontowe ściany będą z lössu. W dalszej drodze skręcamy na lewo od szosy, gdyż wymówiłem sobie u furmana zboczenie do Karwowa dla obejrzenia źródła Kadłubka („źródło Św. Wincentego“). Jedziemy śród głębokich wąwozów lössowych; na gzymsach trawiastych tarasów, biegnących wzdłuż ścian, pasą się krowy, spinając się po urwiskach, jak kozy. Wjeżdżamy w wąwóz tak głęboki, iż zupełnie tracimy widoki boczne, lecz wkrótce ściana się przerywa i przez tę przerwę, niby przez otwarte drzwi, odsłania się widok na wąwóz sąsiedni, niby drugi pokój za ścianą; jest to miniatura krajobrazu lössu chińskiego, znanego z wiekopomnej podróży Richthofena.
Karwów leży nad Opatówką, płynącą tu w głębokiej dolinie. Za wsią, na łące, śród olch, bije źródło Kadłubka, woda wypływa drobną strugą, nad którą leżą głazy gąbczastego, lekkiego, brudno-białego tufu wapiennego, osadzonego z wody.
Wracamy do szosy inną drogą, wszystkie drogi jednak leżą tu we wgłębieniach: wiatr zwiewa pył z rozkruszonej drogi i nawiewa na pola, gdzie roślinność tamuje pęd wiatru i wpływa na osadzanie pyłu; tym sposobem droga się pogłębia, a powierzchnia okolicznych pól podnosi. W przeciwieństwie do tego, na północ obszaru lössowego, w krainie Wielkich Dolin, gdzie występują błota, drogi biegną często po wyniosłych nasypach. Wreszcie wyjeżdżamy znowu na szosę, biegnącą bez końca, śród kraju równego, pokrytego bujnemi niwami; w barwach krajobrazu, jak już wspomnieliśmy, niema ani żółtego łubinu (czasami tylko niebieski), ani też gryki „jak śnieg białej“: wobec żyzności gruntu pierwszy jest niepotrzebny, a na drugą szkoda ziemi. Miejsce krajobrazowe gyki, formę, że tak powiem, zastępczą, zajmują kartofle, które dzięki czy to swemu gatunkowi, czy żyzności ziemi, pokrywają się tak bujnym, białym kwiatem, że zdala robią wrażenia pól tatarczanych.
Na wyniosłościach i tu wszędzie wiatraki; studnie z korbą z łańcuchami lub z żórawiami, sztukowanemi z kilku drążków; świadczy to o głębokości studzien, a więc i o grubości pokrywy lössowej.
Podczas, gdy w pobliżu gór, wody z nich spływające, poryły w lössie głębokie wąwozy, na dnie ich płyną rzeki i rozścielają się łąki, nadające tej części okolic lössowych wygląd urozmaicony, malowniczy, pełen ruchu i życia, to dalej od gór nastaje ubóstwo wód płynących; doliny bezrzeczne, płytkie, zwykle łagodne, uprawne aż do dna, nadają krajobrazowi lössowemu cechę jednostajności i martwoty; zwłaszcza gdy powietrze jest spokojne i wiatraki, sterczące na grzbiecie wyniosłości, stoją bez szumu, nieruchome, jak upiory. Tylko za zbliżeniem się do większej rzeki krajobraz, jak to widzieliśmy wyżej, staje się podobnie urozmaiconym, jak u stóp gór.
Jedziemy wciąż szosą bez końca, śród równiny niezmierzonej, falującej lekko łanami zboża, niebo bez chmurki, upał prawdziwie stepowy: i tutaj, jak w stepowej ojczyźnie księżnej Jarosławny, „słońce trzykroć promienne i ciepłe rzuca żar nieczuły“.

VII.

Szosą mijają nas liczne bryczki i powoziki szlacheckie, zaprzężone w „dziarskie“ konie; w powozikach siedzą eleganckie damy i panowie o minach „gęstych“; tu i owdzie sterczy śród nich prosty jak świeca, wyświeżony kleryk z sandomierskiego seminaryum; to przyszłość — »die Jugend klopft!«... Wszyscy są w pudermantlach, jak przystało na krainę lössową; przejeżdżając prędko, darzą mnie tumanami pyłu; skręcają na bok od szosy, dążąc do kościołów (była niedziela); i słusznie: mają za co Bogu dziękować, urodzaje wspaniałe; ziemia tutejsza wydaje bujny plon, użyźniana — potem ludzkim.
Wieśniaczki, które spotykamy po drodze, nie mają już, jak w Świętokrzyskiem, zapasek własnego wyrobu, albowiem w tej żyznej krainie niema nieużytków, a więc i pastwisk dla owiec; miejsce zapasek zastępują kupne kaftany niebieskiej barwy i takież po większej części spódnice; zresztą te ostatnie bywają też czasami buraczkowe, kraciaste itp.
Sandomierz po brudnym Opatowie, wydał mi się rajską oazą, a przynajmniej drugiemi Kielcami, t. j. drugim biegunem gór Kielecko-Sandomierskich: czysty, biały, czerwony, tonący w zieleni ogrodów, obciążonych owocem, z pięknym ratuszem w pośrodku, przypominającym Sukiennice. Domy są tu, podobnie jak w Opatowie, zbudowane na lössie i podobnie cierpią od obsuwania się ścian tegoż; i tu więc trzeba ścianki utrwalać, chronić od obsuwania się; nie uczyniono tu jednak tego tak mocno, jak przy farze opatowskiej: pod zamkiem, obronnym niegdyś, z jednej strony stromym spadkiem do doliny Wisły, z drugiej — do ubocznego głębokiego wąwozu, obmurowano ściankę, spadającą ku Wiśle, tylko murem ceglanym; to też po silnych deszczach tego lata (1889 r.) zwalił się on na przestrzeni kilkudziesięciu kroków, zasypując ulicę i tamując przejście; szczęściem zdarzyło się to podczas deszczu ulewnego, gdy nikogo na ulicy nie było. Koło kościołów ścianki starasowano i utrwalono zasianemi trawami.
Teren miasta lössowy, pokrajany wąwozami, stąd wiele ulic komunikuje się schodami i w ogóle nierówności terenu wyznaczyły tu rozkład ulic.
W labiryncie wąwozów lössowych, któremi pożłobiony jest grzbiet t. z. gór Pieprzowych, na północ Sandomierza, znalazłem ku wielkiemu memu zadowoleniu mieszkania w lössie („baraki“): sądząc, ze zjawisk lössowych w Chinach, spodziewałem się à priori spotkać i tu, choć w miniaturze, zjawiska podobne. Tylko frontowe ściany są z cegieł, reszta w lössie, dachy słomiane. Na ścianach lössu mniej tu konkrecyi, za to bardzo wiele muszelek lądowych. Warstwa lössu leży tu na rumowiskach ziwtrzałej skały, w których przeważają odłamki wapienne: rumowisko to znów leży na łupkach żółtych i czerwonych.
Między góami Pieprzowemi i Wisłą rozciąga się z początku równina z pastwiskami, ogrodami i sadami. Idąc wzdłuż niej, doszedłem do wsi Kamienia Plebańskiego, gdzie też są mieszkania lössowe; pytałem mieszkańców, skąd przyszli do takiego sposobu budowania; odpowiadali: „bieda nauczyła“. Löss jest tu tak twardy, że mieszkania te trzeba było wyrąbywać siekierą; świadczy to o wielkiej spoistości jego cząstek.
Tutejsze mieszkania lössowe mają ścianę frontową drewnianą; mówiłem mieszkańcom ich, tym nawpół troglodytom, że w pewnym kraju, w Chinach, ludzie budują sobie całe miasta w takiej glinie i nawet ściany frontowe są tam z tegoż samego materyału. Jeden z mieszkańców Kamienia Plebańskiego oświadczył mi, że jego chata też miała z początku front z gliny, ale mu się to wydało jakoś „do niczego“, t. j. nie podobało mu się; zwalił więc ścianę z lössu i zrobił drewnianą, jakkolwiek ona bardziej wciąga wilgoć niż lössowa. Jak na przejściu z ustroju hordowego do rodzinnego, dziewczyna, wychodząca zamąż, musiała się wpierw oddać innemu, aby uczynić zadość świętej tradycyi (bo, jak rozumuje Połaniecki, „tak robiła jej matka, babka“ itd.), tak tutaj na przejściu od mieszkań drewnianych do lössowych, (wskutek drożenia drzewa) ludzie zachowywać będą czas jakiś przynajmniej frontowe ściany z drzewa, bo tak budowali ich ojcowie, dziady itd., a więc oni byliby „kpami“, gdyby chcieli budować inaczej. Ale z czasem, gdy drzewo jeszcze bardziej zdrożeje, a ludzie bardziej zmądrzeją, to przekonają się, że właśnie „trzeba być kpem“, aby trzymać się starego zwyczaju, gdy warunkujące go okoliczności już istnieć przestały.
Za Kamieniem Plebańskim góry Pieprzowe przystępują bezpośrednio do rzeki stromemi, urwistemi zboczami kambryjskich łupków czarnych i żółtych. Zbocza są zasypane rumowiskiem czarniawem, blaszkowem; od tego, być może, pochodzi nazwa gór Pieprzowych; zresztą osypiska te są podobniejsze do miału węglowego, niż do pieprzu.
Po tych osypiskach trudno się było wsrapać; przytem noc już zapadała, deszcz zaczął pokapywać; trzeba było wracać do miasta.

VIII.

W poniedziałek znów wybrałem się za miasto. Po wsiach zbocza lössowe ogrodzono płotami chróścianemi, co jednak nie wiele pomaga. W głębi wąwozów sadzą wierzby, niby afrykańskie „lasy galeryowe“, schowane w wąwozie lub tylko wierzchołkami wysterczające ponad jego krawędzie. Typowy pod tym względem jest bardzo głęboki wąwóz Gołębiczanki pod wsią Gołębice. Jak w górach Łysogórskich kopią rowy powyżej pól na granicy gór, aby uchronić pola od wód górskich, tak tutaj kopią rowy poniżej pól, nad krawędzią wąwozu, aby uchronić go od rozmycia.
Wzdłuż wąwozu Gołębiczanki prowadzą ścieżki po wąskich gzymsach ścian lössowych, wpoprzek zaś wąwozu, na jego dnie są usypane niskie grobelki, po których odbywa się komunikacya poprzeczna przez wąwóz. Grobelki te przytem zatrzymują, skąpo sączącą się, wodę i tworzą powyżej małe kałuże tamowe, w których rozkoszują się gęsi.
Studnie znajdują się tylko na dnie wąwozu. W niższej części wąwozu (w sensie podłużnym) groble są większe i tu tworzy się już rodzaj stawu, w którym, o dziwo! ujrzałem kąpiących się pastuszków; to wyjątkowe zjawisko łatwo jednak sobie wytłumaczyć: kąpiel w tej gęstej, żółtej wodzie nie zagraża człowiekowi — umyciem.
Jeszcze niżej, idąc wzdłuż wąwozu, dostrzegłem pod ścianą lössu warstwę tłustej gliny czerwonej, z której wypalają cegłę; löss jest tu podziurawiony przez osy, jakby kulami karabinowemi. Dalej (wzdłuż wąwozu) pod ścianą lössu występuje żwir. Następnie widać znów cegielnię i glinianki; porządek warstw od góry jest następujący: 1) löss, 2) glina szara o powierzchni nierównej, wychodzącej po części na jaw nad löss, 3) glina żółta, 4) glina czerwona, bardzo wyraźnie poziomo uwarstwiona, 5) piasek pomarańczowy. Dostęp do tej ściany był niemożebny: po ulewnym deszczu błoto maziste było tu niezgłębione. Jeszcze niżej wzdłuż wąwozu pod lössem leży glina brunatna, widocznie produkt wietrzenia skały wapiennej, zawierającej krzemień, gdyż występują tu ostre odłamki obu. Dalej wzdłuż wąwozu, na zboczach trawiastych pojawia się miejscami piaskowiec, bardzo kruchy, łupiący się w płyty. Wreszcie przy końcu wąwozu, gdzie już Gołębiczanka wychodzi na dolinę Wisły i ma tylko lewe zbocze wysokie, koło trzeciej cegielni występuje pod lössem znów glina czerwona, a pod nią piasek pomarańczowy.
Głęboka dolina Gołębiczanki, ze stromemi, często urwistemi zboczami, pokrajanemi przez wąwozy poprzeczne, przyczem nieraz małe płaty wyżyny lössowej zostały zupełnie odcięte od masy głównej, przedstawia morfologicznie i genetycznie podobieństwo do doliny Prądnika pod Ojcowem; tylko tam materyał jest inny, trwalszy — wapień jurajski; tutaj przeważnie löss. Ściany lössowe noszą u tutejszych pastuszków nazwę „grąba“; chłopcy urządzają tu sobie sport: ścigają się i mocują na samej krawędzi lub skaczą ze znacznej wysokości; ludzie i krowy muszą się tutaj odznaczać zręcznością, jak w górach. No, i ja też nabrałem pewnej zręczności, ale moje buty, zaatakowane już poważnie przez kwarcyty świętokrzyskie, tutaj pod wpływem wązkich i pochyłych gzymsów lössowych, oraz gliniastej mazi, odmówiły mi zupełnie posłuszeństwa: nabrały form tak dziwacznych, wichrowatych, można powiedzieć mistycznych, że po zdjęciu włożyć ich napowrót nie mógłby nawet uczony polski — na to potrzebaby chyba istoty czterowymiarowej!
Byłem więc zmuszony wejść w bliższe stosunki z szewcami sandomierskimi, a rzecz dziwna, mimo mych szczerze demokratycznych przekonań, czynię to zawsze z pewną niechęcią; czuję wyraźnie, że motywem zbliżenia nie jest tu ten szczery, wewnętrzny, zresztą nieco spóźniony, popęd towarzyski, który skłania np. poczciwych hrabiów krakowskich do hasania na balach rzemieślniczych — nie, u mnie jestto nieunikniony przymus konwenansu, którego nawet demokratyczny Kneip nie zdołał przekonać.
Wieczorem po wycieczkach zamiejskich lubię dla odpoczynku przechadzać się zwolna bez celu po ulicach miasta; w czasie takich przechadzek samotnych po obcem mieście doznaje się podwójnego uczucia: naprzód uczuwamy zadowolenie, że indywidualność nasza nie jest krępowana żadną inną, że myślimy i poruszamy się zupełnie swobodnie; następnie jednak opanowywa nas przykre uczucie obcości, jakbyśmy byli spadli tu z innej planety, albo też zostali przeniesieni do jakiej tajemniczej krainy z ubiegłej geologicznej przeszłości, śród obce zupełnie nam twory.
Podczas takiej przechadzki spotkałem w jakimś zaułku nad Wisłą dziwacznego starowinę, obszarpanego, w kapeluszu zgniecionym, z rondami opuszczonemi; miał rękę obwiązaną szmatami. Myślałem, że to dziad, pytam go, co mu w rękę, zaczął odpowiadać półsłówkami, robiąc miny i gesta tajemnicze; wreszcie wyznał, że został ranny w bójce, gdy napadło nań kilkunastu zbójów. Zdziwiłem się, z jakiego powodu aż kilkunastu ludzi napadło na biednego dziada, ale jeszcze większe było moje zdziwienie, gdy mi tajemniczo wyznał, że to szło o kobietę: „chcieli mi odbić kochankę!“ Ale miłość zwyciężyła: „kochanka broniła się butelką, a ja nożem; bo ja proszę pana — dodał — jestem kropidlarz, wyrabiam kropidła dla księży, więc zawsze mam nóż przy sobie do strugania.“ No, jeżeli to wszystko prawda, to zaiste dzielny staruszek — niech żyją kropidlarze!
Zresztą dlaczego mu nie wierzyć? — ziemia, co ma tyle źródeł z wodą cudowną, musi mieć także dzielnych kropidlarzy (zarówno jak ma zamożnych żebraków) — wszystko jest nieprzerwanym łańcuchem przyczyn i skutków.

IX.

W dniu 25 lipca, a jedenastym mej podróży, musiałem już wracać do Warszawy. Część tej drogi od Sandomierza do Nowej Aleksandryi, postanowiłem przebyć statkiem, aby zwiedzić najbardziej malowniczą część naszej Wisły, wyłom jej między wyżyną Sandomierskę a Lubelską.
Statek odchodzi z Sandomierza o siódmej rano. Zejście z miasta do przystani poza gmachem gimnazyum jest karkołomne: wązka ścieżka wije się po wysokiem zboczu lössowem, nad przepaścią, na dnie której widać dachy domów; ścieżka jest nietylko wązka, ale i bardzo spadzista, tak, iż trzeba się dobrze wkopywać obcasami, by nie przejść w galop, zwłaszcza, gdy się ma w ręku pakunek; przytem trzeba się tu, naturalnie, czasem wymijać z idącymi w górę.
Zeszedłszy na dolinę rzeki i idąc tu groblami, usypanemi z kwarcytów, oraz ścieżkami między wikliną, doszedłem do statku „Płoczczanin“. Było dopiero wpół do siódmej, ranek chmurny, ponury. Niezadługo przyjechał na brzeg powóz, cztery konie w lejc, chomąta, liberya, jak za dawnych dobrych czasów — i weszła na pokład brać szlachta: dwóch panów z damą; a że to była szlachta polska, poznałem zaraz po pierwszych wyrazach: »est-ce de la première (classe)?«. Mimo to, a raczej dlatego, jeden z panów, widać „nietutejszy“, pytał się drugiego, obywatela z okolicy, gdzie tu jest San, czy wpada do Wisły z lewej, czy z prawej strony?
Przed samem odejściem statku zajaśniało słońce i oświeciło spiętrzony malowniczo na górach Sandomierz. Statek rusza, Wisła z tyłu statku kłębi się i srebrzy w promieniach poranku; zbliżamy się do „Pieprzówek“, które rysują się na tle nieba krawędzią jednostajną, nagą, czyniąc z dala wrażenie olbrzymiego szańca fortecznego. Zblizka widać, jak górna krawędź trawiasta schodzi to niżej, to wyżej i spada stromo żółtawą ścianą lössu; niżej czarne osypiska łupkowe stanowią znów nieco łagodniejszą pochyłość. Granica między pasmem jasnym i ciemniejszym jest dość równa, jakkolwiek warstwy łupku są zdyslokowane; widać powierzchnia ich, pierwotnie nierówna, została następnie wyrównana przez działanie wód bądź morskich, bądź atmosferycznych, zanim osadziły się na niej warstwy młodsze. Głęboka dolina dzieli ten szaniec na dwie części.
Płyniemy dalej, „Pieprzówki“ nikną, zbliżamy się do brzegu przeciwległego, niskiego; fala od statku nalewa się na nadbrzeżne wikliny, które kołyszą się, jakby silnym wiatrem miotane. Oba brzegi Wisły są tu jednostajne, nizkie; po prawej ta płaszczyzna nadbrzeżna ciągnie się do skraju horyzontu, jako nizina Galicyjska, po lewej — jest ograniczona przez dalekie wyniosłości wyżyny Sandomierskiej.
Jednostajność brzegów pozwala mi spojrzeć na statek. Kajuta »de la première« z wszelkiemi wygodami: siedzenia aksamitne, umywalnie, lustra, przed któremi damy porządkują swe toalety, podczas gdy solidni panowie, wyciągnięci, śpią na sofkach, niewiele się troszcząc o wdzięki Wisły i blaski poranku. Druga klasa natomiast niewymownie brudna i śmierdząca; po rogach kiwają się, tyłem do publiczności odwróćeni żydzi, sądząc zapewne, że tem sprawiają Panu Bogu szczególniejszą przyjemność. Siedząca na twardej ławie, wynędzniała kobieta czegoś płacze; jakaś tłusta jegomość patrzy z poczuciem wyższości na taką „niepraktycznosć“, „niezaradność“ i t. d. i ofuka szorstko: „czego to płakać — trzeba wszystko Bogu ofiarować, Bóg zasmuci, Bóg pocieszy — Bóg może pani jeszcze wszystko odmienić“. — A no w takiem podłem pomieszczeniu biedni ludziska muszą się przecież czemś pocieszać — Mundus vult decipi...
Zbliżamy się do Zawichosta, wyżyna z lewej strony znów przystępuje do Wisły, ale zbocza jej już są żółte prawie do samego dołu; od wody dzieli je tylko jakaś wązka smuga szara. Mijamy liczne tratwy, na których stoi strażnik austryacki z pobliskiej komory i załatwia jakieś formalności. Na niższej części wyżyny wznosi się Zawichost z dwoma kościołami; stajemy; u spodu zboczy występuje wapień i tu są jego łomy. Odtąd i brzeg prawy nieco się podwyższa, spadając obrywami żyznej mady ku rzece; za nim ukazują się też krawędzie wyżyny Lubelskiej. Zbocza jej bielą się, a nie żółcą, jak po stronie lewej, a wreszcie i po tej wapień, któryśmy widzieli pod Zawichostem na dole, wznosi się coraz wyżej, pozostawiając tylko na górnym rąbku zboczy pas żółty. Pod wsią Opoka zbliżamy się do białych zboczy prawych: tu są łomy wapienia, który ładują na galary. U góry zboczy widać wapienne warstwy poziome, u dołu — osypiska. Ten charakter brzeg prawy zachowuje i dalej, zbocza zaś brzegu lewego też bielejące, a razem szarzejące, ustępują na daleki plan.
Stajemy pod wsią Jakubowice (niedaleko Rachowa) po prawej z dymiącym kominem fabryki krochmalu. Dalej wyniosłości odsuwają się od obu brzegów daleko. Pod wsią Słupia lewe białe wapienne zbocza, pokrajane wąwozami, porosłe ciemnym lasem sosnowym, który miejscami zbiega prawie do samego poziomu wody, przypominają kredowe brzegi Rugii, uwieńczone ciemnemi lasami bukowemi. We wsi Wałowicach po stronie prawej widać malowniczy dwór na wzgórzu i gorzelnię; na grzbietach wyniosłości obu brzegów liczne wiatraki.
Gdy brzegi stają się jednostajne, nie zwracam na nie uwagi i siadam na ławce pokładu. Wpatrzony w srebrzystą, magnetyzującą falę, wsłuchany w jej szum usypiający, lekko przez nią kołysany, chłodzony jej bryzgami i powiewem wiatru, oddaję się kontemplacyi, tonę w zapomnieniu; chciałbym tak nawpół senny płynąć w nieskończoność bez myśli o przyszłości, bez wspomnień przeszłości. Ocknąwszy się, uczuwam żal, że podróż ma cel i kres.
Podjeżdżamy pod Józefów, prawe wysokie zbocza znów przystępują ku Wiśle; na nich widnieje rudera wspaniałej pańskiej rezydencyi, sprzedanej żydom na materyał. Sic transit...
Dalej zamajaczyły przedemną na lewym brzegu jakieś zwaliska zamku — to Solec. Są to pierwsze zwaliska, jakie widziałem w latach dziecinnych, gdy rodzice moi, mieszkający w Lubelskiem, jeździli do krewnych w Radomskiem, przeprawiając się tutaj przez Wisłę. Z pobliskich Białobrzegów przyglądałem się wtedy tym białym ruinom, błyszczącym na tle fioletu wyżyn, owianym mgłą błękitnej dali. Teraz poznałem je: choć to tak dawno, niewiele się zmieniły. Tak i człowiek: raz zmieniony w ruinę przez gromy i burze życiowe, pozostaje już do końca jednakim; stawia zwycięsko czoło nowym burzom, bo wszystko, co słabe, kruche, zmienne, uległo już w nim zniszczeniu; to, co pozostało, posiada twardość głazu.
Pod samym Solcem, gdzie lewe wapienne zbocza spadają stromo, zerwał się silny wicher i lunął deszcz; ruiny znikły mi z oczu. Tutejsza stacya nie jest zbyt przyjemna dla wysiadających śród ulewnego deszczu: jest to stacya tylko de nomine, bez najmniejszego schronienia.
Za Solcem lewe wyniosłości spłaszczają się i oddalają od rzeki. Ku Kazimierzowi zaczynają się wyłaniać wysokości od strony prawej i zbliżać do rzeki; potem zbliżają się i wyniosłości lewe; tym sposobem rzeka ulega ścieśnieniu z obu stron. Strona prawa jest bardziej malownicza, lesista, pożłobiona dolinami przez erozyę potoków; w jednej z dolin rozłożył się Kazimierz; na pobliskich wzgórzach wznoszą się zwaliska zamku, a na najwyższym przylądku, spadającym ku Wiśle, sterczy potężna, samotna baszta, patrząc niejako na widniejące po drugiej stronie Wisły zwaliska zamku Janowieckiego.

Stoją jeszcze te zamki, jak umysł wysoki,
Co bity nieszczęściami, do tłumu nie spada,
Opuszczone, z chmurnemi obcują obłoki,
Lub z wiatrem, co się w murów szczeliny zakrada.
Był czas, gdy jeszcze młode wznosiły się dumnie,
Na ich szczytach sztandary, w dole bój rycerzy,
Ale ci, co walczyli, śpią już w krwawej trumnie.

Pas nad Wisłą między Kazimierzem a Nową Aleksandryą, ścieśniony między rzeką i lesistemi zboczami wyżyny, zieleniejący sadami, przypomina swą malowniczością drogę z Krakowa do Bielan. Jest to nadwiślańska Riviera.
Statek z powodu deszczu pod Solcem nie przyszedł na czas do Nowej Aleksandryi, to jest nie zdążył na kolej Nadwiślańską, którą chciałem powrócić do Warszawy. Ale bywam uparty: nająłem konie i pogoniłem za koleją; nie było to znów tak wielkiem szaleństwem, bo kolej stoi w Iwangrodzie półtorej godziny.
Droga z Nowej Aleksandryi do Iwangrodu prowadzi szosą, której jednak znaczna część, podmyta przez Wisłę, zwaliła się, niestety, do wody; trzeba było tę część wymijać drogą okolną po piaskach przez las (nową szosę dopiero budowano). Dalej szosa prowadzi wzdłuż wysokiej grobli, która chroni bujne pola pszenicy i buraków na madzie wiślanej od zalewów. Przez Wieprz przeprawiliśmy się prymitywnym sposobem, na promie łańcuchowym. Kolej dognałem i znaną już drogą powróciłem na czas do Warszawy.


∗             ∗

We wstępie do mej podróży przeprosiłem nieprzyjaciół nauki za to, że tu i ówdzie wplotłem w mój opis kwestye naukowe; obecnie muszę z drugiej strony przeprosić niektórych naszych uczonych, którzy starannie oddzielają „plewy od ziarna“ i — wogóle wszystkich ludzi „poważnych“, „solidnych“, którzy nie lubią bezmyślnych psich figlów. A jestem do tego tembardziej zmuszony, że jeden taki poważny i solidny pan, jakiś „w głowie wązki“, wystosował do mnie z powodu mej podróży sążnisty list prywatny, w którym wyraził mi swe niezadowolenie i raczył udzielić nauki, jak należy pisać podróże. Ja — pisze mi ten pan, nie mam, panie dobrodzieju, czasu czytać głupstw, chcę od pisma rzeczy poważnych, pożytecznych, a pan zapełniasz kolumny „Głosu“ „łamańcami kuryerkowemi“ i napadasz na ludzi poważnych; przytem mieszasz pan rozmaite rzeczy naraz, zamiast, panie dobrodzieju, każdą traktować oddzielnie, pod osobną rubryką: wszak, gdy w sklepie kupuję towary, to zawijają mi osobno tabakę, osobno pieprz i t. d., bo inaczej łatwo się przecie człowiek może omylić i zamiast miłej tabaki wpakować do nosa pieprzu.
List ten wywarł na mnie głębokie wrażenie: cóż to za subtelne wniknięcie w duszę autora, co za presence d'ésprit, o jakiej już wspomniałem w początku mej podróży; jakie zrozumienie stosunków społecznych, co za znawstwo literatury podróżniczej, od Humboldta i Richthofena z jednej, aż do Heinego i Słowackiego z drugiej strony!
Tak, tak, postaram się na przyszłość o poprawę. A jednak zdarza się czasem, iż rzecz, żartobliwa z pozoru, przetrwa rzeczy poważne: oto np. rzeczy poważne Erazma Rotterdamskiego mniej obecnie mają wartości, niż jego „Pochwała głupoty“, napisana dla rozrywki w podróży; ta rzecz żartobliwa zachowała dotąd swą wartość i zastosowanie. Bo też dotąd, jak za czasów Erazma, głupota ludzka prosperuje. Co najwyżej, do dzieła tego możnaby zrobić mały dodatek; dodać jedną więcej pochwałę, a raczej wyraz wdzięczności: głupota tak zwanych bliźnich jest jedynym jasnym promieniem, który choć przelotnie rozświeca smutek głęboki, trawiący człowieka dzisiejszego: tylko głupocie tej zawdzięcza on, że chwilami śmiech serdeczny rozchyla jego zaciśnięte usta.
Tak więc wytłómaczyłem się ze wszystkiego, wszystkich przeprosiłem i obiecałem poprawę; a u nas nigdy nie można tego czynić zanadto; wszakże u nas „dobrze myślący“ publicyści łamią sobie wciąż nad tem głowę, jakby wszystkim dogodzić i zaprowadzić w literaturze powszechną harmonię, pogodzić sprzeczne prądy, wytworzyć owczy pęd, zaprowadzić miłość powszechną, zbliżyć do siebie literatów różnych tak zwanych obozów, stłumić polemiki itd. itd. Jeden z takich publicystów, p. Ciniselli, zdołał nawet taki ideał urzeczywistnić: zdołał on mianowicie usadowić na psie kota, na kocie mysz, a całą tę piramidę oparł na — świni, jako na najtrwalszym fundamencie harmonii. A więc harmonia — niech żyje nasza harmonia!
To też, gdy, jadąc już nocą, zobaczyłem w ciemności światła Warszawy, ucieszyłem się serdecznie — bo ja cię kocham, o harmonijna Warszawo; ty z pewnością zrodzisz kiedyś Herkulesów, bo posiadasz — stajnie Augiasza.






  1. Mam tu na myśli „badania“ ks. Chełmickiego z Glinką w Brazylii.
  2. Do osiągnięcia więc całkowitej „wielkości“ brak mi tylko jeszcze należenia do „wielkiej“, a raczej „wyborowej“ biblioteki, ale na ten stopień już nie mogłem się wznieść: miałem wprawdzie w tym kierunku silne protekcye mych przyjaciół hrabiów, nic to jednak nie pomogło, albowiem p. Teodor Jeske-Choiński, któremu zawdzięczamy „rozkład w życiu i literaturze“, zamierza sobie zapewne wybrać tylko geografów „wyborowych“, t. j. takich którzy noszą przy boku tak laski jak przodkowie nosili karabele i mają czupryny też podobne do przodków (?), nawet nie potrzebując się sztucznie podgalać. Każdy bowiem w wyborze pilnuje zasady: „Damit der Kerl nicht so sehr von meiner Glatze absicht“.
    Apropos „Wielkiej Encyklopedyii“ nie mogę jednak zrozumieć dlaczego zwolennicy p. Jeleńskiego tak bardzo narzekają, że wiele kosztów ponieśli na wydawnictwo, które nieprędko się skończy: przecież mają za to w każdym razie szereg artykułów, a nawet monografii, napisanych przeważnie ze znajomością rzeczy; mogą się więc zawsze czegoś z nich nauczyć; ale zachodzi pytanie, na co im się przydadzą roczniki „Roli“, za którą przecież wydali daleko więcej; co za wartość mają one po za użytkową wartością papieru, zupełnie niezależną od tego, czy jest, czy nie jest zadrukowany. Wprawdzie świadomość, że papier, którym dowoli rozporządzamy, nosi na sobie ślady myśli pana Jeleńskiego i jego „światłych“ pomocników, może nam sprawiać chwilowo moralne zadowolenie, ale w każdym razie sądzimy, że za te przelotne chwile zadowolenia p. Jeleński każe sobie płacić zbyt drogo.
  3. Już po napisaniu tych słów, a przed ich wydrukowaniem, spełniłem tę zapowiedź w „Ogniwie“ 1903 r., Nr. 18—20.
  4. „Klimat raczej cieplejszym być musiał przy znacznie mniej rozgałęzionem i cieplejszem, niż obecnie, morzu pliocenicznem“. (I. Siemiradzki, Wszechświat, t. VII, Nr. 13, str. 203).
  5. Gdyż ze wzniesieniem się gór jednocześnie następuje oziębienie — bezpośrednia przyczyna zlodowacenia.
  6. „Skąd się biorą pesymiści“. Ateneum. Porówn. artykuł „Forpoczty“.
  7. Prof. dr. Siemiradzki zbiera jak wiadomo też i w Ameryce laury: o amerykańskich pracach p. S. ostatni numer „Petermann's Mittheilungen“ (1899 r. Literatur Bericht Nr. 818) powiada, iż jestto: „Produkt des wüstesten Diletantismus“!
  8. Pewien podróżnik z „Kuryera Warszawskiego“ wysłany dla zwiedzania „stron ojczystych“, pouczał, że löss został do nas przywiany przez wiatry z Chin! To się dopiero nazywa słyszeć, że dzwonią, a nie wiedzieć, w którym kościele: löss, występujący masowo w Chinach, powstał, według Richthofena, przez nawianie wiatrem — naturalnie chińskim; löss polski, według wszelkiego prawdopodobieństwa, powstał również przez nawianie wiatrem, — ale, naturalnie, polskim. To nie löss polski, tylko głowy polskie zostały zawiane przez chińszczyznę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Nałkowski.