Przejdź do zawartości

Książka „nie z prawdziwego zdarzenia“

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Książka „nie z prawdziwego zdarzenia“
Pochodzenie Pijane dziecko we mgle
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska”
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



KSIĄŻKA
„nie z prawdziwego zdarzenia“.

Mówiłem kiedyś, że wyszedłem na rewizora. Oto znów dowód:
Przesłano mi z Departamentu Sztuki książkę „do przejrzenia jako kurjosum“. Spore dziełko, blisko trzechsetstronicowe, licha szara okładka, estetyka zewnętrzna poniżej Rozkładu kolejowego. Tytuł: „Warszawa, I. Ludzie, od których ulice wzięły nazwy; tekst i rysunki Zygmunta Światopełk-Słupskiego. Nakład własny. Przy poparciu magistratu miasta Warszawy. 1927.
Czytam słowo wstępne. Chodzi autorowi o to: ludzie powtarzają nazwy ulic, a ten i ów nie wie, kim był człowiek, od którego ulica wzięła początek. Ta książeczka ma go pouczyć. Poczem autor dodaje:
Zaznaczam wkońcu, że nazwy ulic wciąż ulegają zmianom i nowych przybywa. Byłoby więc niezadługo koniecznem uzupełnione wydanie. A że to zbyt kosztowne, więc aby tego uniknąć, już teraz podaję i tych, o których można przypuszczać, że dopiero mogą być także uwzględnieni. Nikomu zresztą nie zawadzi poznać...
Bagatela! Notatka ta zmienia zupełnie charakter dobrego w zasadzie pomysłu. Skorowidz przestaje być prostem objaśnieniem istniejących w Warszawie ulic, a staje się rodzajem samozwańczego Panteonu narodowego. Zobaczmyż, jak spełnia to zadanie.
Już przy powierzchownem przeglądaniu uderza dziwne rozmieszczenie materjału. Dlaczego np. o Kołłątaju jest trzy lub cztery razy tyle co o Mickiewiczu, skoro wiadomość o nim kończy się słowami:
...bądź co bądź był to człowiek niezwykłej miary. Jeszcze dziś ma swoich obrońców, a nawet poważni historycy szeroko o nim i o jego dziełach piszą...
Zaczynamy się dziwić; ale czekają nas większe zdumienia. O Wyspiańskim kilka wierszy:
Niezły malarz (uczeń Matejki), bezporównania jednak lepszy poeta, a przez zwolenników zaliczany nawet do pierwszorzędnych...
O Żeromskim dosłownie tyle:
Rodem z okolicy Kielc, gdzie też ukończył szkołę średnią. Był zrazu nauczycielem domowym, a następnie pracownikiem w bibljotece Zamoyskich. Z powieści jego najwyżej cenione „Popioły“, „Ludzie bezdomni“ i in.
Umarł w Warszawie. Pochowany uroczyście kosztem państwa, ale nie bez sprzeciwu niektórych pism, a to z uwagi na jego kierunek.
Na tym poziomie wszystko: Mickiewicz „już na ławie szkolnej zaczął pisywać... Żeni się z Celiną Szymanowską, odtąd zaczyna mu dokuczać niedostatek, a ciągłe kłopoty pieniężne przeszkadzają mu w pracy“... ...Krasiński „pisać zaczął już w 17 roku życia, zrazu wespół z kolegami, później samodzielnie“. Słowacki „ulegał wprawdzie wpływom obcym, ale nigdy nie przestał być sobą. A tyle napisał, że niepodobna tu wszystkiego wyliczać... Wszyscy wszystko znać powinni“... Oto styl i poziom tych kilkunastuwierszowych informacyj.
Przerzucam parę kartek i widzę półtorej-stronicowy życiorys hr. Pawła Strzeleckiego, herbu Oksza, na którym wygasła gałąź rodu Wątróbka-Strzeleckich.
Wielkopolanin, oficer pruski, ale dezerter, osiadł na Wołyniu, a po 1831 r. uszedł do Anglji. Skończywszy uniwersytet w Oxford, podróżował. W mało jeszcze znanej wtedy Australji zbadał i wymierzył góry Niebieskie — a stąd jeden ze szczytów ma nazwę Kościuszki, drugi Adyny, na cześć niegdyś narzeczonej, Wielkopolanki, panny Adyny Turno. (Oboje pozostali wierni sobie do śmierci). A nadto odkrył tam złoto i kopał je zrazu na własny rachunek (wespół z rodakami), a dopiero gdy się nasycił, oddał rządowi. Itd. itd.
Zaczyna mnie to wszystko intrygować. Zaglądam na koniec książki, gdzie autor daje notatkę bibljograficzną swoich prac. Kto to jest ten pan Światopełk-Słupski?
Tłómaczył z angielskiego i na angielskie; widać, że spędził jakiś czas w Ameryce. Pisał potrochu wszystko i o wszystkiem; o Koperniku i o pracy kobiet. Musi być niemłody, bo dowiadujemy się, że „w Radomiu (1885) urządził i opisał pierwszą w kraju prowincjonalną wystawę przemysłowo-rolniczą, z wielkiem powodzeniem“. Rodem jest, zdaje się, z Poznańskiego.
Zaczyna mi się wszystko wyjaśniać. Bo w tej nieprawdopodobnej książeczce kombinuje się tupet dyletanta, i naiwna „domowość“, spotykana często w prasie amerykańskiej, a przedewszystkiem duch owej nie wątpiącej o niczem szlachetczyzny, która tę książkę, wydaną w r. 1927, czyni czemś w rodzaju dawnych szlacheckich djarjuszów albo silva rerum.
Typowe silva rerum. Od czasu do czasu upstrzył autor książeczkę wierszykiem własnego chowu. Tak np. do notatki o Sebastjanie Klonowiczu (znacznie obszerniejszej niż o Słowackim), dodaje wiersz na cześć tego „męczennika“, gdzie czytamy między innemi, że

...zmarł też wcześnie w szpitalu. Złość ludzka, zła żona,
Nędzy takiej przyczyną. Zwyczajnego syn Klona,
A „wicz“ przybrał z szlachecka. Choć się pisał Acernem
Lecz Sebastjan Klonowicz zwan był w życiu mizernem.

Dostał się wierszyk i królowi Przemysławowi, zaczynający się od słów:

Gdy Przemysław król wielki objął rządy tej ziemi
Zrozumieli to Niemcy, że źle już będzie z niemi...

Bo jest tu mimochodem cała historja Polski; na jakim poziomie, niech starczy za przykład ten ustęp o Kazimierzu Wielkim:
...szczególniej kobietki, to od młodych lat najsłabsza jego strona. Może były z tego rade, i chełpiły się nawet, jeśli na którą raczyło paść królewskie oko, ale też wiele miało prawo narzekać, bo w razie oporu nie przebierał w środkach. Raz nawet pewien ojciec, że się zbyt śmiało dopominał o krzywdę swej córki, przypłacił to życiem, poćwiartowany na sztuki. Gotów był również i fałszywe zawierać śluby. Padła ofiarą takiego postępu Rokiczana czeszka, piękna wdowa po rajcy Pragi, zwłaszcza że wnet ją sobie uprzykrzył i porzucił dla innej — dla Esterki, żydówki, po której córki swe w dodatku pozwolił wychować w wierze matczynej. A takich Esterek było pełno...
Oto, zaiste, szczególna rekomendacja tego monarchy do ulicy w Warszawie... Ale znajdziemy i, dziwniejsze. Patrzę naprzykład: Mycielscy, herbu Dołęga.
Żaden z tego rodu nie wyrósł zbyt wysoko: kilku jednak zasługuje na wzmiankę z uwagi na majątek i związki rodzinne.
Następuje wyliczenie paru celniejszych Mycielskich, poczem kończy się dość zagadkową informacją: „Wiele majątków wielkopolskich tej rodziny przeszło w ręce niemieckie“...
Wreszcie znajduję klucz do duszy p. Światopełk-Słupskiego. To szlacheckie silva rerum jest przeniknięte duchem „bene natus et possesionatus“ z silną przymieszką klerykalizmu. Jestto przedewszystkiem herbarz. — Ostatecznie, nic nam nie szkodzi dowiedzieć się, że Mickiewicz był herbu Nałęcz (sądziliśmy że Poraj?), a Czacki herbu Świnka etc. Ale kiedy, obok parowierszowych niedorzecznych notatek o naszych największych ludziach, znajdujemy stronice całe o Biesiekierskich ze wszystkiemi ich koligacjami, o księdzu Falkowskim herbu Doliwa, o księdzu Fijałkowskim herbu Ślepowron, o rodzinie Górków herbu Łodzia, o Edwardzie Lubomirskim, herbu Śreniawa, który zginął młodo w pojedynku (wszystko najpilniejsi kandydaci do ulic w Warszawie), zaczyna nas ten osobliwy skorowidz zastanawiać. I widzimy, że i w nim, jak wszędzie, rządzi — protekcja. Wszyscy prawie popierani kandydaci, to dobrze urodzeni wielkopolanie, „poznaniacy“. Co do hrabiego Pawła Strzeleckiego herbu Oksza, dowiadujemy się pod koniec sporego artykuliku (trzy razy więcej niż o Mickiewiczu!), że „siostra jego Izabela była za Józefem Światopełk-Słupskim, dziadem piszącego, a wychowana była na dworze wuja prymasa Raczyńskiego“.
Czasem rozstrzygają widocznie amerykańskie koneksje autora: np. o Modrzejowskiej (jak ją stale nazywa) jest kilka stronic (tyle co o Kościuszce), gdzie znajdujemy wiadomości o jej fermie, którą
...zarządzał jej siostrzeniec, Tomaszewski, artysta skrzypek. Trochę też podobno i ten jego zarząd skrzypiął: ale wielkie dochody ciotki pozwalały na to. A bywała tam rzadko, zjeżdżając jedynie dla chwilowego wypoczynku. Syn zaś Rolf, inżynier (ożeniony z Bendówną) stale mieszkał w Chicago we własnej willi...
Modrzejewska była za Chłapowskim; Chłapowscy, wielkopolanie herbu Drya...
Zaczynamy rozumieć psychikę tego szlachcica familjanta, zabłąkanego w wiek dwudziesty. A może obszerny — najobszerniejszy — artykulik o Fukierze (herbu własnego) dopowiedziałby reszty?
Przeglądajmy dalej. Niezmiernie zabawny i typowy dla tego szlacheckiego djarjusza jest zupełny brak ekonomji miejsca. Mając niewiele stronic na pomieszczenie — zdawałoby się — wszystkich chwał narodu, autor obchodzi się z miejscem zupełnie fantazyjnie. W parowierszowej np. notatce o Juljuszu Kossaku uważa za potrzebne zapisać, że
dłuższy czas kierował działem artystycznym „Tygodnika Ilustrowanego“. Pod koniec zamieszkał w Krakowie, gdzie go wybrano prezesem koła artystyczno-literackiego.
Zasłużony polski etnograf, Zygmunt Glogier, ma obszerną notatkę (tyle co Słowacki), która zawiera wiadomość, że „ożeniony był z wdową po Wilczyńskim, matką znanego adwokata i wiceprezydenta Rady Miejskiej“.
Kaprys włada w tej książeczce: o Domejce dwa razy tyle co o Długoszu; o Gersonie więcej niż o Matejce; o Hoffmanowej więcej niż o Słowackim, o Drużbackiej dwa razy tyle co o Wyspiańskim, z tem, że
...pisała dużo. Wiersz jej płynny i poprawny. Nie dosięgła wprawdzie wyżyn Kochanowskiego...
O Rzewuskim Henryku (herbu Krzywda): „...Listopad, to utwór, któremu dotychczas żadna z powieści historycznych nie dorównała“. Że zaś Rzewuski wydawał Dziennik Warszawski, a urodził się w 1791, daje to powód do takiej uwagi:
Dziwny to traf, iż kiedy w Warszawie rodzi się konstytucja tego samego dnia w Sławnie przychodzi na świat taki wstecznik, jako redaktor już niemożliwy.
Półtorej stronicy o Niegolewskim (stary ród wielkopolski), a tyle o Maurycym Mochnackim:
Małopolanin, słuchał prawa w Warszawie. Był później urzędnikiem i dziennikarzem. Z dzieł jego szczególniej cenione: „O literaturze polskiej w w. XIX“. Zbiorowe wydanie prac Mochnackiego wyszło u Żupańskiego w Poznaniu. Pisał językiem pięknym.
Może już dość przykładów, choć możnaby przepisywać całe stronice tej mimowolnej humorystyki. I ostatecznie, ten jakiś wielkopolski oryginał, który w dodatku zilustrował swoją książkę przeraźliwemi bohomazami, byłby ciekawym i dość niewinnym dokumentem, ile jeszcze szlachetczyzny — jowialszczyzny (junior) — przetrwało do dziś dnia w Polsce. Bo to pewne, że szambelan Jowialski mógłby doskonale opracować rzecz w ten sposób. Ale jedno jest w tem poważne: Ta książka nosi na okładce herb Warszawy i napis: „przy poparciu Magistratu miasta Warszawy“; a więc wchodziły w to wydawnictwo jakieś fundusze miejskie, a co ważniejsze dano mu urzędową sankcję. Ta książka (nosząca numer porządkowy I, więc będą i dalsze!) rozsyłana jest z urzędu do bibljotek i czytelń publicznych. Dostała ją czytelnia im. Wyspiańskiego; oczywiście pierwszą myślą bibljotekarki było zajrzeć pod „Wyspiański“; przeczytała i nieomal z płaczem przybiegła się użalić do Departamentu Sztuki. Nasuwa się tedy pytanie, kto te brednie czytał, kto przyczynił się do uświęcenia ich autorytetem, stolicy kraju?
Autor pisze to wyraźnie w słowie wstępnem, dziękując, w stylu dedykacji gdzieś z epoki Saskiej, tym, którzy mu „jej opracowanie i druk ułatwili“.
Przedewszystkiem więc J. W. i W. P.: samemu Prezydentowi miasta, inż. W. Jabłońskiemu i v. Prezesowi Rady m. adwokatowi St. Wilczyńskiemu, oraz Nacz. wydz. techn. inż. Z. Słomińskiemu, a także Zarządzającej bibljoteką hr. Zamoyskich, doktorowej Korzonowej i Zarządzającemu bibljoteką hr. Raczyńskich, Bednarskiemu, oraz jego pomocnicy, Hel. Retz.
„Winienem Im wdzięczność tem bardziej, że zebranie tak obfitego materjału było mozolne, zwłaszcza co do osób mniej wybitnych, bo wtedy przychodziło go nawet szukać u rodzin. W tych wypadkach był mi wprawdzie pomocą delegowany z ramienia Magistratu p. Wójcik, ale i mimo to, były trudności“.
Zapytujemy tedy, czy kto z „miarodajnych czynników“ w istocie widział na oczy to nieprawdopodobne bzdurstwo, to wydawnictwo o poziomie zewnętrznym i wewnętrznym sennika egipskiego; w jaki sposób ono przyszło na świat, w jaki sposób zyskało sankcję? Jeżeli zaaprobowano tę książkę nie znając jej, to jest tylko karygodne niedbalstwo; jeżeli ktoś ją czytał, w takim razie fakt jest znacznie poważniejszy. Prosimy o wyjaśnienia.
Wciąż powtarzam, że nie znamy społeczeństwa w którem żyjemy...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.