Przejdź do zawartości

Ku Mapimi/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Ku Mapimi
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV
PODWÓJNY POJEDYNEK

Rankiem wyszedł Sternau na jedno z pastwisk, dosiadł pierwszego z brzegu konia i pocwałował na nim w okolicę hacjendy. Po jakimś czasie powrócił ze spaceru, zostawił konia na pastwisku i udał się w kierunku domu. Przy bramie spotkał porucznika Pardero.
— Ah, sennor Sternau — rzekł ten niezbyt grzecznie. — Szukałem pana.
— W jakiej sprawie? — zapytał krótko Sternau.
— Muszę z sennorem pomówić.
— Musi pan? Czy to ma znaczyć, że chce mnie sennor zmusić, bym go wysłuchał?
— Oczywiście — brzmiała ironiczna odpowiedź.
— No tak, człowiek kulturalny nie odmawia posłuchania nikomu, byle tylko odpowiednie formy były zachowane. Ale tu, pod bramą, nie mam zamiaru dyskutować. Niech pan wejdzie łaskawie do mego pokoju.
Porucznik pobladł z gniewu, cofnął się o krok i rzekł:
— Puszy się pan jak paw. Czy uważa sennor siebie za osobę aż tak wybitną?
— Pah! Chyba mi pan przyzna, że pod względem zarówno duchowym, jak etycznym, nie jesteśmy sobie równi. Mimo to chętnie pana wysłucham.
Po tych słowach Sternau chciał odejść, lecz porucznik ujął go za ramię i zapytał groźnie:
— Więc sennor przypuszcza, że pod względem moralnym niżej stoję od pana?
— Nigdy niczego nie przypuszczam, tylko mówię jedynie wtedy, gdy o prawdzie słów moich jestem przekonany. Ale przedewszystkiem proszę zdjąć rękę z mego ramienia; nie lubię tego rodzaju poufałości.
Po tych słowach Sternau strząsnął ze swego ramienia rękę Meksykanina i odszedł. Porucznik przeląkł się tonu i wzroku doktora; zostawił go w spokoju, mrucząc tylko pod jego adresem:
— Pyszałku, zapłacisz mi za to. Ci ludzie z za Oceanu są jak muły; znoszą cierpliwie i bez protestu największe ciężary, ale gdy im coś nagle strzeli do głowy, stają się niesforni i zapamiętali. Wtedy tylko batem można ich uspokoić. Przekonamy się, czy temu panu Sternauowi nie zrzednie mina, gdy się dowie, o co chodzi.
Po chwili porucznik wszedł do mieszkania doktora. Sternau, przeczuwając temat rozmowy, powitał go chłodnym ukłonem.
— Jak sennor widzi, przyszedłem — rzekł Meksykanin szyderczo.
Sternau w milczeniu przytaknął głową.
— Przypuszczam, że pan zechce teraz pomówić ze mną.
— Owszem, o ile będzie się pan zachowywał, jak przystoi.
Porucznik stracił panowanie nad sobą.
— Czy widział sennor, abym się kiedyś zachował nie — jak przystoi?
— Do rzeczy, sennor Pardero, do rzeczy, — odparł Sternau chłodno.
— Dobrze, zostawmy to chwilowo. Nie zwykłem jednak prowadzić rozmowy na stojąco.
Meksykanin szukał wzrokiem krzesła. Sternau udał, że wzroku tego nie widzi i odparł z szyderczym uśmiechem:
— O rozmowie nie może być przecież mowy, mam pana tylko wysłuchać. Nie widzę powodu, dlaczego sennor ma przytem siedzieć. A zresztą, jeżeli się to panu nie podoba, mogę uważać nasze obecne spotkanie za skończone.
Twarz porucznika oblał rumieniec gniewu. Odpowiedział drżącym od oburzenia głosem:
— Sennor Sternau, nie mogę uważać pana za gentlemana!
— To mi najzupełniej obojętne — uśmiechnął się Sternau. — Ale do rzeczy. Po co tracić czas na frazesy.
Pardero miał znowu wybuchnąć; widząc jednak, że Sternau bierze kapelusz, aby odejść, opanował się i rzekł z względnym spokojem:
— Przychodzę z polecenia mego przełożonego, rotmistrza Verdoji.
Sternau nie odpowiedział ani słowa, więc Pardero ciągnął dalej:
— Czy przyznaje sennor, że go obraził?
Sternau wzruszył ramionami.
— Poprostu powaliłem tego człowieka na ziemię. Czy to pańskiem zdaniem jest obrazą?
— Ależ oczywiście! Rotmistrz żąda satysfakcji.
— Ah, tak — rzekł Sternau z udanem zdumieniem. — Satysfakcji? I żąda jej przez pana? Czy sennor zna zasady pojedynku, poruczniku Pardero?
— Pan wątpi?
— Tak, wątpię, skoro pan występuje w charakterze, który pomniejsza honor pańskiej osoby. Czy wiadomo panu, dlaczego podniosłem, rękę na rotmistrza?
— Owszem, wiadomo mi doskonale — odpowiedział, zapytany głosem drżącym z wściekłości.
— W takim razie pogardzam panem. Powaliłem rotmistrza na ziemię, ponieważ obraził przyzwoitą kobietę, córkę tego, który go przyjął w swój dom. Kto chce pośredniczyć w takiej sprawie, ten jest, zdaniem mojem, wyzuty ze czci i honoru.
Meksykanin chwycił za rękojeść swej szabli, do połowy wyciągnął ją z pochwy i krzyknął:
— Co takiego? Jak pan śmie? Ja panu pokażę...
— Nic pan nie pokaże — rzekł Sternau spokojnie.
Słowa te jednak miały dźwięk gromu, a w oczach doktora płonąć zaczęły tak złowrogie blaski, iż przeraziłby się ich człowiek, odważniejszy od porucznika. Sternau mówił:
— Niech pan zdejmie rękę z szabli, inaczej połamię ją w pańskich oczach. Właściwie nie powinienem się dziwić, że sennor podjął się zastępstwa rotmistrza; jest pan przecież takim samym szubrawcem jak on. Pan również...
— Dosyć! — krzyknął porucznik, siny od gniewu. — Jeszcze jedno podobne słowo, a przeszyję pana szablą. Czy pan odwoła słowo szubrawiec?
To rzekłszy, wyciągnął szablę z pochwy i zamierzył się na Sternaua. W tej samej chwili ostra, długa szabla porucznika znalazła się w ręce Sternaua; Pardero nie mógł pojąć, jak się to stało. Sternau zgiął ostrze, złamał i rzucił kawałki stali porucznikowi pod nogi.
— Oto rzucam pański nożyk do obierania jabłek — rzekł z uśmiechem. — Obraził pan sennoritę Karję podobnie, jak rotmistrz obraził pannę Emmę. Jesteście godnymi siebie szubrawcami. Jeżeli sennor nie opuści natychmiast mego pokoju, wyrzucę pana przez okno.
Po tych słowach Sternau wyciągnął groźnie rękę w kierunku porucznika. Ten przemknął szybko ku drzwiom. Stanąwszy przy nich, odwrócił się i zawołał, grożąc Sternauowi pięścią:
— Odpokutujesz pan — i to niezadługo. Będzie sennor miał rozprawę z nami obydwoma; jeden z nas zabije cię z pewnością, jeżeli djabeł w tobie nie mieszka.
Po tych słowach porucznik oddalił się śpiesznie. Sternau zaś z największym spokojem zapalił papierosa, czekając, co nastąpi dalej. Czekał niedługo; po jakimś kwadransie ktoś zapukał. Gdy Sternau rzekł: — proszę — wszedł drugi porucznik i, ukłoniwszy się uprzejmie, rozpoczął:
— Przepraszam, sennor Sternau, że przeszkadzam. Czy może mi pan poświęcić pięć minut czasu?
— Ależ chętnie. Proszę; niech pan siada; może papierosa?
Oficer był zdumiony uprzejmością Sternaua. Porucznik Pardero opowiedział mu, jak sobie z nim poczynał doktór; tymczasem zamiast brutalnego przyjęcia znalazł obejście nader uprzejme. Oficer-Europejczyk, występujący w sprawie honorowej, nie przyjąłby papierosa, ofiarowanego w podobnej sytuacji; ale nasz pan porucznik nie odtrącił ani tytoniu, ani ognia. Usiedli naprzeciw siebie, a oficer rozpoczął:
— Szczerze mówiąc, przychodzę tu niechętnie; sprowadza mnie bowiem sprawa, która nie przysporzy panu radości.
— Niech pan mówi spokojnie. Jestem odpowiednio przygotowany do wysłuchania słów pańskich.
— A więc przychodzę z polecenia sennorów Verdoji i Pardera, którzy sądzą, że ich pan obraził.
Sternau rzekł swobodnie:
— Użył pan odpowiedniego słowa. Ci panowie sądzą, że ich obraziłem, gdy tymczasem w rzeczywistości oni sami obrazili dwie panie, które były bez opieki i później dopiero we mnie znalazły mściciela. Przynosi mi pan wyzwanie?
— Tak, sennor Sternau.
— Z kimże się mam bić?
— Z obydwoma.
— Hm. Żal mi sennora, gdyż przychodzisz w zastępstwie ludzi, dla których nie mogę mieć szacunku. Nie powinienem właściwie wcale przyjmować wyzwania, gdyż pojedynkują się tylko ludzie honoru. Ale nie chcę pana martwić; był sennor wobec mnie tak uprzejmy. Zresztą, uwzględniam to, iż chwilowo znajduję się w kraju, w którym pojęcie honoru nie jest odpowiednio wyklarowane. Dlatego przyjmuję wyzwanie. Czy pańscy klijenci mają jakieś życzenia?
— Rotmistrz chce się bić na szable, porucznik na pistolety.
— Nic dziwnego — roześmiał się Sternau. — Połamałem przecież szablę porucznikowi; wie, że umiem się obchodzić z tego rodzaju bronią, więc woli pistolety. Zgadzam się na życzenia tych panów, ale pod dwoma warunkami.
— Słucham.
— Będę się bić z rotmistrzem na szable, dopóki jednego z nas rana nie zmusi do wypuszczenia broni z ręki.
— Być może, rotmistrz się zgodzi.
— Z porucznikiem zaś chcę się strzelać na krótką odległość, na dwie lufy. Odległość trzy kroki; każdy mieć będzie po dwie kule.
— Na Boga, panie doktorze, przecież w ten sposób naraża się sennor na pewną śmierć, — przestrzegał oficer. — Jeżeli pomyślnie dla pana skończy się spotkanie z rotmistrzem, nie uniknie pan śmierci z rąk porucznika, który ma rozgłos znakomitego strzelca.
— Może istnieją lepsi od niego — uśmiechnął się Sternau. — Nie lękam się tego porucznika Pardera. Szczegóły proszę omówić z sennorem Marianem, który będzie moim sekundantem.
— A świadkowie, ludzie bezstronni?
— Nie są nam potrzebni.
— A lekarz?
— Sam przecież jestem lekarzem.
Oficer się oddalił. Sternau podszedł do Mariana, aby go poinformować o stanie sprawy. Mariano przyjął ofiarowaną sobie rolę i udał się do sekundanta strony przeciwnej. Po niedługim czasie wrócił z wiadomością, iż warunki Sternaua zostały przyjęte. Sternau, jako wyzwany, miał prawo wziąć własne pistolety, a ponieważ był ich pewien, więc nie trwożył się o rezultat pojedynku.
Od tej chwili nie odstępował od okna swego pokoju. Wiedział, co się dziać będzie i nie spuszczał z oka dziedzińca hacjendy. Mniej więcej około południa rotmistrz dosiadł konia i odjechał. Sternau przewidywał, że ma zamiar umieścić list pod umówionym kamieniem i dlatego kazał przyprowadzić sobie konia. Ledwie rotmistrz znikł w kierunku północnym, już Sternau pocwałował w kierunku południowym. Obydwaj chcieli zmylić ślady, gdyż kamień leżał w kierunku zachodnim.
Gdy już nikt nie mógł dojrzeć Sternaua, skierował konia na zachód, ostrogami spinając go do jak najśpieszniejszego galopu. Zależało mu na tem, by przybyć na miejsce prędzej od rotmistrza. Ponieważ wpobliżu mogli wartować zausznicy Verdoji, więc musiał zachować największą ostrożność. Im bliżej był kamienia, tem bardziej starał się unikać wolnej przestrzeni. Wreszcie zsiadł z konia, zaprowadził go w zarośla i tam przywiązał do drzewa. W dalszą drogę ruszył pieszo.
Dotarłszy w pobliże kamienia, położył się na ziemi i zaczął czołgać z największą ostrożnością. Nareszcie ujrzał skalisty kamień. Teraz, pewien, że go nikt nie śledzi, wyszukał sobie kryjówkę. O jakie dziesięć kroków od kamienia stał niezbyt wysoki cedr. Sternau chwycił za jeden z jego konarów, wspiął się po nim i krył wśród gałęzi tak przezornie, że nikt go dojrzeć nie mógł.
Ledwie zdołał się z tem uporać, usłyszał tętent kopyt. Po chwili jakiś człowiek zsiadł z wierzchowca, podszedł śpiesznie do kamienia, uniósł nieco i położył pod nim zwiniętą kartkę papieru. Potem umieścił kamień w dawnem miejscu, skoczył na siodło i odjechał.
Jednym susem znalazł się Sternau na ziemi, wyciągnął kartkę i, rozwinąwszy ją, odczytał:

Dziś punktualnie o północy około ladrillos. Ale koniecznie, i nieodzownie. Jutro będziemy u celu.

Podpisu nie było. Sternau złożył kartkę i umieścił znowu pod kamieniem. Potem, zatarłszy ślady, wrócił do konia, dosiadł go i ruszył w pełnym galopie do hacjendy.
Gdy tam przybył, rotmistrza jeszcze nie było; wrócił znacznie później, nie przeczuwając, iż tajemnicę jego ktoś odkrył. Nie wiedział nawet, że Sternau opuszczał hacjendę. — —
Bandyci mieli się więc spotkać przy ladrillos. Ladrillos po hiszpańsku oznacza cegły. Mieszkańcy Ameryki środkowej budowali swe piramidy i miasta przeważnie z prażonych w słońcu kamieni cegielnych, zwanych przez nich adobes. Hiszpanie cegły te nazywali ladrillos. Jeszcze dziś można spotkać ruiny takich miast adobesowych i zachwycać się wspaniałą architekturą minionych stuleci. Od czasu do czasu spotyka się w lasach dziewiczych, w prerjach, lub też na pustynnych skałach samotne, niemal doszczętnie zburzone resztki murów, budowanych z ladrillos, ruiny, które świadczą, że pustkowia te dawniej tętniły życiem.
Ruina taka znajdowała się również wpobliżu hacjendy del Erina. Oddalona o pół godziny drogi od folwarku, wznosiła się wśród skał, w zaroślach kolczastych i pnączach tak gęstych, że dostać się do niej nie było można. Tuż jednak przed zapadłem w ziemię wejściem do ruin, widniał krągły otwór, poszyty gęstemi krzakami. Sternau miał wszelkie podstawy do przypuszczenia, iż opryszki tutaj się właśnie zejdą. —
Nie wspominając o tem nikomu, spędził całe popołudnie przy chorym. Piorunowy Grot był uszczęśliwiony przyjazdem brata; pamięć wróciła mu do tego stopnia, że mógł opowiedzieć swą przygodę ze skarbem królewskim, ukrytym w pieczarze. Emma przyniosła ofiarowane Ungerowi kosztowności; Sternau podziwiał te bogactwa, dzięki którym biedny strzelec naraz przedzierzgnął się w Krezusa.
Emma promieniała szczęściem, widząc, że ukochany jej wraca do zdrowia. Wskazując na kapitana Ungera, rzekła do narzeczonego:
— Właściwie zbyteczne ci te bogactwa; hacjenda będzie przecież do nas należała. Czy nie sądzisz, że mógłbyś oddać część ich bratu?
Chory skinął głową z uśmiechem:
— Bracie, co posiadam, jest również twoją własnością. Mówiłeś, że masz syna, nieprawdaż?
— Tak. Mam w domu żonę i syna.
Unger zaczął opowiadać o swej rodzinie; Sternau uzupełniał jego słowa. Chory słuchał z uwagą. Po chwili rzekł:
— Chłopak jest, jak słyszę, zdolny, więc powinien otrzymać odpowiednie wykształcenie. Leśniczy jest wprawdzie dla ciebie człowiekiem niezwykle szczodrym, ale to zawsze zależność. Musisz przyjąć środki na kształcenie chłopca; jestem przecież twoim bratem, a jego stryjem.
Dzielny nasz marynarz nie chciał przyjąć tej ofiary, ale wszyscy, łącznie z Arbellezem, zaczęli go przekonywać. Wreszcie, napół żartem, napół serjo, postanowiono, iż połowa skarbów Piorunowego Grotu należeć będzie do małego Kurta z Reinswalden.
Przed wieczorem chory poczuł się znowu zmęczony i zasnął. Emma została przy nim, reszta zaś towarzystwa udała się na wieczerzę. Oficerowie nie brali w niej udziału. Po ostatnich wypadkach uważali za wskazane kolację zjeść w swoich pokojach.
Po wieczerzy Sternau oświadczył, że zajęcia zmuszają go do pozostania przez cały wieczór w pokoju, nie chciał bowiem, aby zauważono jego nieobecność. Upatrzywszy odpowiednią chwilę, zabrał ze sobą broń, chusty i rzemienie, i przekradł się do jednej z izb, położonych w oficynie i niezamieszkałych. W swoim pokoju zostawił światło dla odwrócenia pozorów. Po jakimś czasie zamknął drzwi od wewnątrz i schował klucz do kieszeni. Potem otworzył okno i wyskoczywszy, zamknął je za sobą. Prześlizgnął się przez dziedziniec, przesadził okalający go parkan. Niepostrzeżenie wydostał się z hacjendy i skierował kroki w kierunku ladrillos.
Było ciemno, ale wprawny jego wzrok orjentował się doskonale w okolicy; nie obawiał się zabłądzić. Podczas wędrówek po dzikich pustkowiach nauczył się Sternau stąpać cicho, niemal bezszelestnie. I dziś trudnoby go było podsłuchać, lub zobaczyć. Gdy już przypuszczał, że jest blisko ladrillos, podwoił czujność i posuwał się wyłącznie na czworakach.
Nagle przystanął, wciągajac w nozdrza powietrze.
— Cóż to takiego? — pomyślał. — Zapach spalenizny pomieszany z zapachem pieczonego mięsa. Czyżby ten łajdak był tak głupi i pewny siebie, iż pali ognisko? Nie widzę go jednak nigdzie. Ale zapach wskazuje, że mięso niedaleko. Trzeba zobaczyć.
Petzał dalej i dotarł wkrótce do otworu w murze. Otwór miał najwyżej siedem metrów szerokości, trzy głębokości. W krzakach, które go otaczały, Sternau się ukrył.
Zobaczył teraz człowieka, siedzącego wdole przy ogniu, zajętego smażeniem królika. Dobiegała północ. Sternau postarał się urządzić w swej kryjówce jak najwygodniej. Człowiek przy ognisku połykał swego królika z niezwykłym apetytem. Obok niego leżała dubeltówka; za pasem tkwił nóż. Nieznajomy był mocno zbudowany, przysadzisty, ale Sternau nie wątpił, że uda mu się łatwo, bez hałasu, pokonać tego człowieka.
Czekał dalej; po jakimś czasie usłyszał ciche kroki. Był ukryty, więc nie obawiał się, że go może kto spostrzec.
Kroki stawały się coraz wyraźniejsze. Meksykanin usłyszał je również i podniósł się z ziemi. Po drugiej stronie otworu rozsunęły się zarośla; stanęła pośród nich postać rotmistrza, oświetlona mdłem światłem ogniska.
— Czyś zwarjował, człowieku? — zapytał rotmistrz.
— Dlaczego?
— Palisz ogień.
— Ah, tego nikt przecież nie widzi. Byłem głodny, więc upiekłem sobie pieczeń.
— Niech djabli porwą twoją pieczeń. Zalatuje na sto kroków.
— Tak, ale na sto kroków zbliży się tu jedynie ten, kto ma jakiś interes. Jesteśmy bezpieczni. Proszę zejść do mnie, sennor.
Rotmistrz zszedł, nie usiadł jednak obok bandyty.
— Nie mogę długo bawić poza hacjendą — rzekł. — Musimy sprawę krótko załatwić. Gdzie twoi ludzie?
— Tam, za górami, w lesie.
— Czy wiedzą, gdzie jesteś?
— Nie.
— Hm, dobrze. Chcę, aby w sprawę było wtajemniczonych jak najmniej ludzi. Czy nie możesz się ich pozbyć?
— Możliwe. Ale czy będę mógł sam wszystkiemu podołać?
— Przypuszczam. Dostaniesz sumę, jaką ofiarowałbym tamtym wszystkim razem. W każdym razie to, czego teraz żądam, będziesz mógł sam wykonać.
— O cóż chodzi?
— Widzę, iż masz przy sobie dubeltówkę. Czy jesteś jej pewny?
— Nie chybiam nigdy.
— W takim razie dasz w mojej sprawie dwa dobre strzały.
— Domyślam się o co chodzi. Kogóż mają trafić?
— Sternau i tego Hiszpana.
— Dobrze, wpakuję każdemu kulkę, ale gdzie, kiedy?
— Czy znasz stare wapniaki, tam za górą?
— Znam doskonale; byłem tam przy pewnej sposobności.
— Jutro rano o piątej mam przy wapniakach pojedynek.
Caramba! Dajecie się zamordować?
— Być może, gdybyś mi nie dopomógł. Porucznik Pardero i ja wyzwaliśmy tego Sternaua; Mariano jest jego sekundantem. Będzie więc miał Sternau z nami dwoma rozprawę, ale w tym człowieku mieszka djabeł i trzeba się strzec przed nim. Trzeba go przed pojedynkiem unieszkodliwić, a w tem właśnie twoja głowa i ręka.
— Uczynię to chętnie, sennor. A Marianowi mam także wpakować kulkę?
— Tak.
— Jestem na usługi. Bodaj tego Sternaua piekło pochłonęło za zabójstwo moich towarzyszy. Jakże mam się zabrać do rzeczy?
— Przed piątą ukryjesz się wpobliżu. Dosyć tam krzaków i drzew.
— Rozumiem. Nie będziecie się zbyt śpieszyć; Sternau przyjdzie z Hiszpanem wcześniej od was. Gdy przybędziecie na miejsce wraz z porucznikiem, obydwaj mają leżeć z przestrzelonemi czaszkami. Czy tak?
— Nie. Muszę być przy tem obecny, muszę widzieć śmierć tych łotrów. Urządzimy coś w rodzaju widowiska teatralnego. Wyzwałem go na szable, porucznik ma się bić drugi. Gdy Sternau stanie naprzeciw mnie, zabijesz go jak psa. Druga kula musi zaraz po nim trafić Hiszpana.
— To niezły plan. A zapłata?
— Otrzymasz ją jutro, tu, o północy.
— Dobrze; zgoda.
— Kiedy byłeś przy kamieniu?
— Nad wieczorem.
— Miejsce jest pewne, możemy posługiwać się niem bez obaw. No, to byłoby wszystko. Mam nadzieję, iż mogę na ciebie liczyć. Dobranoc.
— Dobranoc, sennor. Bądźcie pewni, że kule moje nie chybią.
Rotmistrz się oddalił. Meksykanin pobrzęczał resztą kości królika, potem podniósł się, zarzucił strzelbę przez ramię i zaczął drapać się na górę. Sternau wyskoczył błyskawicznie ze swej kryjówki i podkradł się do tego miejsca, w którem bandyta miał wyjść z zarośli. Nic nie przeczuwając, Meksykanin rozsunął krzaki; ledwie zamknęły się za nim, już jak z pod ziemi wyrósł Sternau i chwycił go za gardło. Zbój nie mógł wydobyć ze siebie ani słowa. Sternau zdusił mu gardło tak mocno, że bandyta stracił przytomność. Poruszające się w skurczu ręce i nogi zesztywniały. Nieprzytomny padł na ziemię. Sternau skneblował go teraz, związał tak chustami, iż człowiek ten przeobraził się w jaki pakunek towaru. Sternau wziął go wraz ze swą strzelbą na plecy i, tak obładowany, wrócił do hacjendy. Wydawało się, że cały folwark pogrążony jest w głębokim śnie; lecz doktór nie dowierzał rotmistrzowi, który, zdaniem jego, mógł się znajdować jeszcze poza hacjend. Przeczekał więc godzinę, poczem zbliżył się z jeńcem do tylnego ogrodzenia domu. Przerzucił przez nie swój żywy fant, poczem przesadził je sam. Wsunąwszy jeńca przez okno pokoju, wskoczył za nim i zamknął je starannie. Przekonawszy się na korytarzu, iż wszyscy śpią, zaniósł Meksykanina do swego pokoju. Drzwi za sobą zamknął. Światło w pokoju paliło się jeszcze, widać nikt tu w międzyczasie nie zaglądał.
Oswobodziwszy jeńca z krępujących go więzów i chust, ujrzał skierowaną na siebie parę przerażonych oczu.
— Aha, chłopcze, poznajesz mnie? — rzekł półgłosem. — Tak; rotmistrz powiedział, że jestem wcielonym djabłem, i miał chyba rację, bo inaczej nie miałbym cię teraz w swej mocy. Tu ci będzie lepiej spać, aniżeli na dworze. Ale naprzód przeszukam twe kieszenie. Kto jest tak nieostrożny, że piecze króliki wpobliżu wrogów, ten może ma przy sobie pewną kartkę, którą znalazł pod pewnym kamieniem.
Przeszukawszy kieszenie jeńca, znalazł w nich istotnie zmiętą kartkę; włożył ją zbójowi zpowrotem do kieszeni.
— Zatrzymaj ten papierek do rana — prędzej nie będzie mi potrzebny. A teraz najlepiej, byś się przespał i we śnie zdecydował sprawę, czy przy jutrzejszem przesłuchaniu będziesz wszystkiemu przeczyć, czy też powiesz prawdę.
Po tych słowach związał go jeszcze mocniej, przymocował do nóg swego łóżka i położył się, by przespać parę godzin, dzielących go od pojedynku. O umówionej godzinie punktualnie zapukał do drzwi Mariano. Sternau poprosił go, by zaczekał na dole i podniósł się z łóżka.
Uważał za zbyteczne sporządzać ustny, czy pisemny testament. Stwierdziwszy, że jeniec jest dobrze skrępowany, opuścił pokój, zamykając drzwi za sobą, i, z pistoletami w ręku, zszedł po schodach z takim spokojem, jakby go na dole czekało śniadanie.
Udali się z Marianem do stajni, sami osiodłali konie i ruszyli w drogę. Mariano rzucił wzrokiem na okno pokoju rotmistrza i zauważył, iż rotmistrz w niem stoi.
— Rotmistrz nas obserwuje — rzekł.
Sternau zapytał, nie patrząc w stronę okna:
— Czy zgadujesz, o czem teraz myśli?
Od jakiegoś czasu obydwaj przyjaciele mówili sobie ty.
— Zdaje mi się, że tak, — odparł Mariano. — Myśli, te im się teraz nie wymkniesz. Jeżeli nie jeden, to drugi cię powali. Porucznik jest podobno świetnym strzelcem. Rozmawiał wczoraj z rotmistrzem tak beztrosko i swobodnie, iż jestem przekonany, że się obydwaj nie boją niczego.
— I ja jestem o tem przekonany, ale ten brak obawy ma inne podstawy, aniżeli sądzisz. Mniemają, że do pojedynku wcale nie dojdzie.
— Ah, tak. Dlaczegóż to?
— Ponieważ są pewni, że jeszcze przed pojedynkiem zostaniemy obydwaj zabici.
— Nic nie rozumiem.
— Zaraz zrozumiesz wszystko. Słuchaj.
Sternau opowiedział przyjacielowi, w jaki sposób i na jakiej podstawie zaczął rotmistrza obserwować i śledzić. Mariano był przerażony.
— A więc morderca jest w twoim pokoju? — zapytał.
— Tak.
— Jeżeli ucieknie?
— Skneblowałem i związałem go tak mocno, iż ledwie oddycha. Nie sądzę, aby mógł wzywać pomocy. A nawet gdyby ktoś nadszedł na jego jęki, nie uwolni go przecież i nie wypuści, bo będzie pewny, że bez powodu nie więziłbym człowieka w swym pokoju.
— Co będzie z jego towarzyszami?
— Odnajdziemy ich zaraz po pojedynku przy pomocy kilku vaquerów. —
Wkrótce po ich przybyciu na miejsce spotkania, zjawiło się również trzech oficerów.
Obydwie strony powitały się ceremonjalnemi ukłonami. Sternau i Mariano z satysfakcją obserwowali rotmistrza, który raz po raz zerkał badawczo wbok, chcąc wzrokiem przedrzeć się przez zarośla i krzewy i dojrzeć swego sprzymierzeńca.
Obydwaj sekundanci odbyli jeszcze krótką rozmowę. Sekundant strony przeciwnej przyniósł Sternauowi szablę, ponieważ doktór nie miał tej broni. Utartym zwyczajem zaproponował pogodzenie, na co rotmistrz odparł wyniośle:
— Ani słowa więcej. Przeciwnik mój domagał się, aby wtedy dopiero uznać rzecz za załatwioną honorowo, gdy jeden z nas będzie musiał wskutek rany broń złożyć. Przyjąłem ten warunek i nie mam zamiaru od niego odstępować.
— A pan, sennor Sternau? — zapytał sekundant.
— I ja obstaję przy warunkach, — brzmiała odpowiedź — zwłaszcza, że wyszły ode mnie.
Gdy Sternau otrzymał szablę i gdy już obydwaj przeciwnicy stali naprzeciw siebie, doktór zapytał sekundanta strony przeciwnej:
— Czy mogę powiedzieć jeszcze klika słów?
— Proszę.
— Człowiek, przed którym stoję, oczekuje z całą pewnością, że padną dwa strzały albo zgóry, albo zboku, z za krzaków. Jeden ze strzałów ma trafić mnie, drugi mego sekundanta; morderca jest przekupiony i dziś o północy otrzymać ma przy ladrillos zapłatę za podwójne zabójstwo.
Oficer zrobił krok wstecz i zawołał z gniewem:
— Sennor, to niegodne, to śmiertelna obraza!
— Nie, to szczera prawda, — odpowiedział Sternau z lodowatym spokojem. — Niech pan popatrzy na swego towarzysza, na sennora rotmistrza. Niech się pan przypatrzy temu kawalerowi. Czy nie zbladł ze strachu jak trup? Czy nie widzi sennor, jak mu rękojeść szabli drga w ręku? Czy nie widzi pan, jak drżą jego wargi? Czy tak wygląda człowiek niewinny, niepoczuwający się do zbrodni?
Sekundant popatrzył na swego przełożonego i, pobladłszy, rzekł:
— O Dios, to prawda; pan przecież drży, rotmistrzu!
— On kłamie — wyjąkał rotmistrz.
— Nawet głos mu drży — rzekł Sternau. — Strach z oczu patrzy. No, jazda; zacznijmy tę komedję.
Rotmistrz się opamiętał.
— Tak, zaczynajmy, — rzekł, nacierając na Sternaua.
— Nie tak gorąco — zawołał tamten, wytrącając potężnym ciosem szablę z rąk rotmistrza. — Jeszcze sekundanci nie stoją obok nas po lewicy, jeszcze znak do rozpoczęcia pojedynku nie dany. Proszę trzymać się przepisów, w przeciwnym bowiem razie zamiast szabli będę musiał użyć pierwszego lepszego pręta.
Rotmistrz wziął do ręki szablę. Stanęli do walki.
Na dany znak rozpoczęli. Rotmistrz rzucił się na przeciwnika w dzikiej pasji; ale Sternau stał dumnie i spokojnie, parując z łatwością każde natarcie. Nagle oczy jego zabłysły i potężnem uderzeniem ciął rotmistrza w rękę, poczem w błyskawicznem tempie włożył swą szablę do pochwy. Rotmistrz wypuścił z rąk klingę i ryknął:
— O ja nieszczęśliwy, moją ręka!
Szabla leżała na ziemi, obok niej cztery palce rotmistrza, które odrąbał Sternau. Verdoja usiłował ukryć krwawiący kikut w zanadrze.
Sternau zwrócił się spokojnie do sekundanta:
— Ten człowiek już nigdy prawą ręką nie dotknie żadnej kobiety wbrew jej woli.
Rotmistrz wyciągnął dłoń okaleczoną i zawołał:
— Jesteś djabłem wcielonym, ale poskromię cię jeszcze.
Sekundant podszedł doń wraz z porucznikiem Parderem. Starali się uspokoić go, zahamować upływ krwi. Rotmistrz półgłosem obrzucał Sternaua dzikiemi złorzeczeniami. Sternau udawał, że ich nie słyszy.
Po ukończeniu opatrunku rotmistrz rzekł do porucznika Pardera:
— Jeżeli pan zastrzeli tego psa, daruję panu cały dług karciany.
Pardero skinął głową mechanicznie i bezmyślnie. Był równie blady, jak przedtem rotmistrz; przyglądał się z trwogą sekundantom, którzy mierzyli obecnie odległość.
Obydwa dwururkowe pistolety zostały dokładnie zbadane i nabite, poczem przeciwnicy przystąpili do wyboru broni, ciągnąc pistolety z kapelusza. Potem stanęli naprzeciw siebie; odległość między nimi wynosiła trzy kroki. Rotmistrz, sekundant i Mariano stanęli zboku.
Porucznik podniósł rękę i liczył:
— Raz...
Prawice przeciwników, uzbrojone w pistolety, podniosły się wgórę; lufy skierowane były w piersi.
— Dwa...
Ręka porucznika Pardero zaczęła drżeć; zacisnął zęby i, przezwyciężając to drżenie, skierował wzrok ku miejscu, w którem biło serce przeciwnika. Tam trzeba było trafić koniecznie. Przecież na odległość trzech kroków nie może być mowy o chybieniu. To przekonanie wróciło mu pewność siebie; obydwie lufy pistoletu skierował prosto w serce przeciwnika. Sternau atał wyniośle i dumnie z uśmiechem na ustach, świadomy swej przewagi.
— Trzy...
Padło śmiertelne słowo. Sternau nie spuszczał wzroku z oczu przeciwnika; mimo to, w ostatniej chwili, skierował pistolet z błyskawiczną szybkością od piersi porucznika Pardera ku jego broni. Padły dwa strzały. Ręka porucznika Pardera została wraz z pistoletem odrzucona; padł drugi strzał Sternaua, po chwili zaś strzał jego przeciwnika, który wydał przeraźliwy okrzyk i rzucił na ziemię swój pistolet. Równocześnie od strony zarośli rozległ się jęk rotmistrza.
— Moja ręka! — krzyknął porucznik.
— Jestem ranny! — zawołał rotmistrz.
— Być nie może — rzekł sekundant, śpiesząc doń.
— Ależ na pewno — odparł Sternau ze spokojem. — Sennor Pardero nie ma pewnej ręki. Moja pierwsza kula skierowana były ku lufie jego pistoletu, odrzuciła ją i poszła wbok wraz z jego kulą. Druga zaś moja kula rozstrzaskała mu rękę i w ten sposób jego kula ominęła mnie, trafiając, jak to widzę, mego pierwszego przeciwnika w ranione ramię. Kto się chce pojedynkować na pistolety, ten musi mieć pojęcie o strzelaniu, kto zaś ma odwagę obrażania kobiet, ten powinien również mieć odwagę ponoszenia konsekwencyj. Mam zwyczaj pozbawiać takich ludzi prawej ręki. Adios, sennores.
Włożywszy za pas oba pistolety, podszedł do swego konia i odjechał w towarzystwie Mariana. Trzej oficerowie pozostali. Pardero miał zmiażdżone ramię, a Verdoja kazał sobie rozerwać rękaw koszuli, aby można było opatrzyć świeżą ranę. Obydwaj miotali przekleństwa w kierunku odjeżdżającego Sternaua.
Sternau i Mariano śpieszyli ku ladrillos, aby stamtąd, po śladach schwytanego przez Sternaua przywódcy, dotrzeć do obozu bandytów. Z pastwisk zabrali ze sobą garstkę vaquerów. Wyraźne jeszcze ślady powiodły do położonej w górach szczeliny leśnej. Po obezwładnieniu warty udało się im schwytać bez przelewu krwi zaspanych bandytów. Przywiązali ich do koni i pogalopowali wraz z nimi w kierunku hacjendy. Jeńcy, w liczbie pięciu, byli przytroczeni do zwierząt tak mocno, że ledwie mogli się poruszać. Po drodze Sternau zdjął im z ust kneble.
— Milczeć; żeby mi nikt nie pisnął ani słowa, inaczej kulka w łeb, — rzekł do nich ostro. — Zwolnię wam nawet ręce, ale pod warunkiem, że będziecie się trzymać tuż przed nami. Droga prowadzi do hacjendy del Erina.
Rozluźnił im więzy, krępujące ręce; odtąd mogli się trzymać cugli. Przymocowani byli teraz tylko zapomocą sznurów, przeciągniętych od jednej nogi do drugiej, poprzez kończyny wierzchowca. Nie był to ze strony Sternaua akt litości, lecz zwykła ostrożność. Odesłał vaquerów do stad, nie chciał bowiem, aby kwaterujący w hacjendzie ułani spostrzegli, że przybywa z jeńcami; byłoby mu nie na rękę, gdyby rotmistrz dowiedział się o tem za wcześnie. Teraz, gdy jeńcy trzymali wodze w rękach, żołnierze mogli przypuszczać, że są to przygodni towarzysze podróży, również mieszkańcy hacjendy.
Pędzili ku hacjendzie w pełnym galopie. Brama, jak przez cały czas od przybycia ułanów, była otwarta; wjechali więc na dziedziniec, niezauważeni przez ludzi Juareza.
Hacjendero, stojący przy wejściu głównem, był zdumiony, że wracają w tak licznem otoczeniu i z jednym koniem bez jeźdźca.
— Jesteście nareszcie — rzekł. — Szukaliśmy was, sennores. Czy sprowadzacie nam gości?
— To właściwie nie goście, a jeńcy, — odparł Sternau.
Hacjendero zapytał ze zdumieniem:
— Jeńcy? Jakto? Na Boga, czy znowu coś się wam przytrafiło?
— Dowiecie się o tem za chwilę. Ale proszę, wskażcie nam jaki budynek, w którym możnaby tych ludzi bezpiecznie umieścić, tak, aby o ich obecności oficerowie nie mieli pojęcia.
Jeńcom znowu skrępowano ręce, odwiązano ich od koni i wepchnięto do budynku bez okien, którego drzwi zamknięte zostały tak szczelnie, że o ucieczce śnić nawet nie mogli. Ułani nic nie zauważyli.
Obydwaj przyjaciele udali się teraz do jadalni, aby spożyć śniadanie. Zastali tam kapitana Ungera, Karję i Emmę; Emma opuściła na chwilę swego rekonwalescenta. Sternau i Mariano opowiedzieli ostatnią przygodę. Pedro Arbellez nie miał dotychczas pojęcia o obrazie, która Emmę spotkała na dachu. Przeraził się nie na żarty i zasępił bardzo.
Mariano opowiedział zebranym przebieg pojedynku; Emma słuchała z pobladłą twarzą, a całe towarzystwo nie ukrywało swego podziwu dla Sternaua. Podziwowi temu towarzyszyła jednak obawa, że kwaterujący w folwarku ułani zechcą się zemścić na hacjendzie i jej mieszkańcach. Sternau starał się rozwiać tą obawę następującem dowodzeniem:
— Ułani pozostają przecież pod komendę Juareza który prędzej czy później zostanie prezydentem. Żywi on dla pana sympatię, don Arbellez. Złożył jej dowody, oddając sennorowi w dzierżawę hacjendę Vandaqua. O tem będą musieli pamiętać oficerowie. A zresztą, mamy przeciw nim broń bardzo groźną: jeńców, których teraz przesłuchamy. Człowiek, którego schwytałem wczoraj wieczorem, leży z pewnością w moim, zamkniętym na klucz, pokoju; zaraz go tutaj sprowadzę.
Sternau znalazł jeńca w swym pokoju w tej samej pozycji, w jakiej go zostawił. Twarz jeńca miała odcień sinawy; z pod knebla wydobywało się ciche, żałosne rzężenie, nie mógł bowiem oddychać swobodnie.
Sternau odjął mu knebel, odwiązał go od łóżka, zdjął rzemienie z nóg, skrępowane pozostawiając jedynie ręce.
— Wstań — rozkazał Sternau. — Chcę z tobą pomówić.
Jeniec podniósł się z wysiłkiem; trudno mu by wyprostować zbolałe członki. W miarę, jak swobodniej oddychał, wracał mu naturalny kolor twarzy, oczy zaś traciły błędny wyraz. Obrzucił Sternaua wzrokiem, dalekim od pokory i posłuszeństwa.
— Jak śmieliście mnie schwytać? — rzekł. — Jestem wolnym Meksykaninem.
— Nie wystawiaj się na pośmiewisko — odparł Sternau. — Widzisz chyba dobrze, że nim obecnie nie jesteś.
— Ale to nie z mojej winy. Żądam wolności i zadośćuczynienia.
— Obojętne mi zupełnie, czego żądasz. Co zaś otrzymasz, to się wkrótce okaże. Tylko nie przypuszczaj, że będę wdawał się z tobą w ceregiele. No jazda, za mną.
Po tych słowach wziął jeńca za rękę i pchnął przez drzwi. Meksykanin starał się trzymać pewnie zuchwale, ale ze skutkiem niezbyt szczęśliwym, ponieważ krew, doniedawna jeszcze tamowana więzami, krążyła mu w arterjach leniwie. Gdy weszli do jadalni, zapytał na widok obecnych:
— Co mam tu robić?
— Odpowiadać na moje pytania; oto wszystko, — odparł Sternau, popychając go naprzód. — Stań tutaj. Czy widzisz ten rewolwer? Przy najmniejszej próbie ucieczki zastrzelę cię bez wahania.
— Protestuję przeciw takiemu traktowaniu — rzekł zuchwale Meksykanin.
Sternau wzruszył lekceważąco ramionami i, usłyszawszy tętent, odwrócił się ku oknu, aby wychylić głowę. Ujrzał żołnierza, który zatrzymał się przed obozem na spienionym koniu. Był to z pewnością goniec z jakiemiś rozkazami.
Sternau zwrócił się teraz do jeńca w następujące słowa:
— Czeka cię przesłuchanie, które rozstrzygnie o twoim losie. Mam nadzieję, że będziesz wobec tego odpowiadał szczerze. Wynajęto cię, abyś zamordował kilku z pośród nas. Podsłuchałem twoją rozmowę, prowadzoną o północy pod żywopłotem, oraz tę, którą prowadziłeś pod ruinami; byłem także obok kamienia i czytałem kartkę, którą rotmistrz tam złożył dla ciebie, i którą masz jeszcze w kieszeni. Polowaliście na mnie z zasadzki nad wąwozem tygrysa — i to mi jest wiadome. Jesteś mordercą i każę cię w przeciągu dziesięciu minut powiesić, o ile nie zechcesz wykupić się od śmierci bezwzględną szczerością.
Słowa te były wypowiedziane tonem surowym, który bandytę przeraził i przekonał, że Sternau wie o wszystkiem. Spokorniał więc i rzekł ponuro:
— Jeżeli mnie zabijecie, zostanę pomszczony, tego możecie być pewni.
— Któż będzie mścicielem?
— Mam jeszcze towarzyszy.
— Pah! Czekali na ciebie w lesie, jak to oświadczyłeś rotmistrzowi. Dziś byliśmy tam i zabraliśmy ich do niewoli. Wkrótce ujrzysz tu swoich kamratów.
Meksykanin zbladł.
— Tego nie przypuszczam — rzekł. — Mówicie nieprawdę, by mnie zastraszyć.
— Nie jesteś człowiekiem, przed którym mógłbym poniżyć się do kłamstwa. Podejdź do okna i spójrz na dziedziniec. Konie ich stoją jeszcze obok twojego.
Bandyta przekonał się naocznie, że Sternau mówi prawdę. Mimo to poczynił jeszcze jedną próbę, by nastraszyć obecnych.
— Rotmistrz mnie pomści.
Sternau zobaczył przez okno trzech jeźdźców, którzy od zachodu podążali ku obozowi. Poznał ich zaraz i zawołał:
— Jeszcze raz spójrz nadół. Czy widzisz trzech jeźdźców? To rotmistrz i dwaj porucznicy. Gdy podjadą bliżej, zobaczysz, że Verdoja i Pardero mają obwiązane ramię. Biłem się dziś z nimi i pozbawiłem obydwu prawej ręki. Oni ci nie pomogą.
Jeniec, przerażony coraz bardziej, patrzył uporczywie przez okno. Reszta obecnych podeszła również do okna, by obserwować przybywających. Jechali kłusem; przybywszy na dziedziniec, zsiedli z koni. Po kilku minutach rozległ się odgłos ich kroków, wskazujący, że poszli do swych pokojów.
— No i cóż, spodziewasz się jeszcze pomocy ze strony rotmistrza?
Zapytany milczał. Nie chciał przyznać, że gotów jest zrezygnować z dotychczasowego oporu.
— Odpowiadaj teraz — rzekł Sternau. — Czy przyznajesz, że niejaki Cortejo wynajął cię do śledzenia mnie moich towarzyszy?
— Tak, przyznaję.
— A gdy się to nie udało, gdy powybijałem waszych ludzi przy wąwozie tygrysa, czy rotmistrz Verdoja ciebie i twoich, którzy uszli cało, nie zobowiązał do zastrzelenia nas?
— To prawda.
— Dlatego też godziliście na moje życie?
— To nie ja, to tamci dwaj, zamordowani w wąwozie.
— Nie tłumacz się; byłeś przecież ich przywódcą. Spotykałeś się później z rotmistrzem Verdoją, a wczoraj ci polecił, abyś strzelił do mnie i do sennora Mariana w chwili, gdy stanę przed rotmistrzem.
— To prawda — rzekł Meksykanin półgłosem. Czuł, że kłamstwo go nie uratuje, ale dodał na wszelki wypadek:
— Możecie mi jednak wierzyć, sennor Sternau, że nie uczyniłbym tego i że w żadnym wypadku nie zastrzeliłbym was.
— Ah tak? I cóżbyś zrobił?
— Wystąpiłbym i powiedział, jakie rotmistrz ma wobec was zamiary.
— Opowiadaj to naiwnym. Zobaczysz teraz zrestą swych towarzyszy. Mariano, bądź łaskaw sprowadzić tych ludzi.
Mariano wrócił za chwilę z jeńcami. Przerazili się ogromnie na widok towarzysza. To też łatwo przyszło Sternauowi zmusić ich do wyjawienia prawdy. Dowiedziawszy się, że wspólnik wyznał już wszystko, nie widzieli powodu, dla jakiego mieliby pogarszać swoją sytuację przez niewczesne łgarstwo.
— Jesteście mordercami, a może nawet czemś jeszcze więcej, — rzekł Sternau. Powinniście wszyscy wisieć, ale będę miał litość nad wami, jeżeli spełnicie pewien warunek.
— O cóż chodzi? — zapytał jeden z nich.
— Wymagam od was, abyście powtórzyli wasze wyznanie w obecności rotmistrza, skoro tylko tego zażądam. Czyście na to gotowi?
Popatrzyli jeden na drugiego. Wreszcie herszt zapytał:
— Czy to konieczne?
— Tak. Jeżeli tego nie uczynicie, stanie się jak powiedziałem: każę was bezzwłocznie powiesić. Nie myślcie, że to tylko groźba.
— Wisieć z powodu rotmistrza nie mamy ochoty. Jeżeli to nieodzowne, jeżeli nie może już być inaczej, wyznamy w jego obecności całą prawdę.
— Dobrze; daruję wam życie. A teraz was zamknę. Nie starajcie się uwolnić. Pierwszą bowiem próbę przypłacicie gardłem. —
Zamknięto ich wszystkich razem w jednym budynku. — —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.