Przejdź do zawartości

Listy z nieba/Pan Jakobenc przemówił

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Listy z nieba
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1982
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII. PAN JAKOBÈNC PRZEMÓWIŁ

Stół i łąka trwały w milczeniu. Ściśnięty gęstwą chmur i zmierzchem świat ponurzył się w trwożnej ciszy przed burzą. Foka usiłował podtrzymać rozmowę:
— Panie kupiec — zwrócił się do Jakobenca — zgoda, u nas nieraz gadają dużo. To już tak jedno z drugiego. W połoninach przez pół roku pilnują języka. Tam bardzo samotnie, z tego niesamowicie. Można by krzykiem Marę jakąś zbudzić. Spętają mocno konia, aby się nie podepchał wilkowi w gardło. A przyjdzie który między ludzi na świętowanie — hajda! Konia na pastwisko, niech bryka. Rozluźnia język. To zrozumcie i wybaczcie.
Pan Jakobènc otworzył usta, potem machnął ręką, a Foka ciągnął cierpliwie i ujmująco jak zazwyczaj:
— Panie Jakobènc! Uhonorowaliście nas w dniu dzisiejszym, przeto i wy opowiedzcie nam coś o wielkim świecie. Debrecen u was w kieszeni, Turcja i Francja też. Słychać, że nawet do cesarza wasz towar idzie. Pouczcie przynajmniej od święta.
Chochlik z oczu pana Jakobenca błysnął i poprawił się mocno na siodle. Po czym pan Jakobènc oglądał nos starannie i dmuchnął w nos. Ciągnął tak powoli, jak gdyby słowo od słowa wzięło rozbrat, jak gdyby każde było samotne.
— Pouczyć? ha, niech to wam będzie moja nauka: odwrotnie!
— Cóż takiego odwrotnie? —
Pan Jakobènc pośpieszył się odrobinę, lecz powolnością wciąż wystawiał słuchaczy na próbę najwyższej cierpliwości.
— W połoninach rozpętać, wykrzyczeć się do ciszy, a w domu spętać.
— Jakżeż? Z gośćmi zamilknąć?
— Przy obcych. Podsłuchają, zdradzą, taj już.
— Goście to swoi, w gościnie nawet czort swój.
Pan Jakobènc odpowiadał niechętnie:
— Swoi to nic, i tak nie rozumieją. A goście? Przecedzić! Rachunek! W słowach najwięcej. Nauczyć się, taj już.
— Jakżeż się uczyć? Uczymy się właśnie, od gości, od panów mądrych, od Żydów, czyż to nie dobrze?
Pan Jakobènc uśmiechnął się cierpliwie.
— Panowie — mądrzy? — tak. Na wystawę do Wiednia. Żyd — mądry? póki między wami się kręci, a odskoczy troszkę — przepadł. Chyba... — Pan Jakobènc kichnął głośno i zamilkł.
— Chyba co, panie Jakobènc?
— Chyba odskoczy od swoich cudów — do innych.
— Do innych cudów?
Pan Jakobènc pominął pytanie.
— Jedźcie do Kut, kto tam był, już mu w głowie jaśniej.
— Bywałem w Kutach, tam wesoło, prawda, a od czegóż jaśniej niż gdzie indziej?
— Od tego co najciemniejsze — cedził pan Jakobènc.
Foka podszedł, przysiadł się na skraju ławki obok pana Jakobenca.
— Wybaczcie, panie Jakobènc, jakżeż to rozumieć?
Pan Jakobènc spojrzał uważnie.
— Nie przeczę, Foko, bywacie w Kutach, bywaliście też w świecie, wyście chętny. A główna nauka nawet się wam nie przyśniła.
— Jakaż to, panie Jakobènc?
— Główny smutek.
— Smutek? nie słyszałem nigdy.
— Usłyszeć trudno, cieniej piszczy niż mucha w lepie.
— A któż go usłyszy?
Pan Jakobènc westchnął.
— U nas w Kutach kiedy dziecko urodzi się i ono trochę smutne. I my się nie cieszymy. Tyle dobrego, że Ormianin.
— Mnie od Kut nie smutno — odpowiadał Foka — przeciwnie. Ani nikomu. I dziad mój bywał w Kutach i to na darabach z całym junactwem. Przywiózł dużo pieniędzy. Nie rachował, a śmiał się ciągle.
Pan Jakobènc przechylił się z uwagą.
— Naprawdę? A skądże wziął pieniądze?
— Z kasy cesarskiej, po prawdzie od Ormian także. Sami ładowali mu na konie. Dukatów miał pełną baryłkę.
Pan Jakobènc wydął wargi.
— I cóż z tym zrobił?
— W czasie głodu hodował ludzi.
Pan Jakobènc machnął dłonią jak na muchę. Wzniósł oczy ku chmurom, szukał czegoś, przymrużył oczy, uśmiechnął się zagadkowo, odsunął tabakierę.
— Ach tak, moja babcia opowiadała. W owe czasy mój dziad Paschalis był burmistrzem nacji ormiańskiej. Zabawę mieli z tych gości. Mówiła babcia: rozbójnicy, a tacy zabawni, wcale komplementarni. Sypali dziadkowi banknoty z finanskasy, pili zdrowie i wciąż krzyczeli: „Mentale, panie luby, dawajcie mentale.“ Dziad też komplementarny, kazał im coś tam nasypać. Jaki to metal był, ba, to jego rzecz. — Pan Jakobènc zaśmiał się krótko, dodał w zadumie: — Inne czasy, premie były na wariatów, jak teraz na ogiery. To minęło. Mój Foka, aby nauczyć się, trzeba naprzód zapomnieć.
— Nauczyć się a zapomnieć?
Pan Jakobènc niespodzianie zachłysnął się słowami:
— Ma zapomnieć wół, że cielęciem był. Postarzeć się musi człowiek, zgarbić, bo jeśli wiecznie cielęciem będzie, to na sznycle go posiekają, taj już.
Tanasij ocknął się nagle, podniósł głowę. Ni stąd ni zowąd odezwał się ochrypłym głosem:
— Czekajcie, czekajcie, panie kupiec. Ja mówiłem i teraz mówię, żem cielę, ale naprzeciw Boga tylko. I chcę być cielęciem na wieki, i każdy ma być. Naprzeciw ludzi ja nie tylko buhaj rogaty, ja dziki wieprz z kłami i gorzej.
Pan Jakobènc skrzywił się, spojrzał z wyrzutem na Fokę, odparł mrukliwie:
— Mówimy o czym innym, a wy znów — — To nie nasz rachunek. Zabłądźcie sobie w nocy i spróbujcie, czy wyprowadzi was Bóg czy co innego.
— Mój koń mnie wyprowadzi, a Bóg konia — odpalił Tanasij.
— Chcecie o Bogu się pouczyć, to jedźcie sobie do Lwowa, do księdza metropolity, taj już.
Tanasij brnął dalej:
— Szanuję ja pana kupca rachunkowego, przeciw Kutom i Ormianom wcale nie buntuję, a naprzeciw Boga nasz metropolita, władyka preoświeszczenyj, takie samo cielę jak ja. Może trochę większe... I dobrze, że cielę, bo inaczej —
— Dokąd wyście zajechali, kumie? — opamiętywał dziedzic.
— Co pan się dziwi? — szepnął Duwyd. — Cielęta obrażone.
— Wy pewnie coś innego chcecie powiedzieć — pośpieszył gorliwie stary kanonik — można mówić niejedno, ale nie równać się z władyką.
Ksiądz proboszcz Pasjonowicz spojrzał surowo. Walczył ze sobą, cedził irytację przez zęby:
— Pan Jakobènc dobrze wam życzy, do rozumu przywodzi, a wy ni z tego ni z owego przeciw metropolicie. Tanasiju, jeśli będziecie trzepać coś takiego, to pójdę sobie het. Maksym wybaczy, ale ucieknę.
Tanasij zbudził się zupełnie:
— A ja truchcikiem pobiegnę za wami, luby jegomość i was nie puszczę. A potem na mój koszt do Lwowa jedźmy, do metropolity. Niech nas rozsądzi, po czyjej on stronie, cieląt czy smutku. Tymczasem, jegomość sołodenkij, pokutę przyjmijcie, jeśli łaska: kapę do ołtarza i tuzin grubych świec. Patrzaj mi, Duwyd, aby to prędko było na Jasienowie! I na mój pogrzeb was zapraszam. Pamiętajcie, dzieci — krzyczał Tanasij w stronę syna i Gawecia — najkraśniejszą jałówkę dla jasienowskiej parafii po moim pogrzebie! I wy, panie kupiec lubenkij, nie bądźcie mi gniewni. Capy wam przygotuję, aż Debrecen się zatrzęsie. Zapłacicie jesienią. A jeśli umrę, dacie na cerkiew.
Mimo duszność śmiech zerwał się jak rój motyli, co skryje się przed deszczem i zatrzepocze przy pierwszym promyku. Pan Jakobènc uśmiechał się leniwie.
— Na was, Tanasiju, gniewać się nie można. Z was innej pociechy już nie będzie.
— Ha, pewnie, smucić się nie będę, cóż ja mogę jeszcze: na pogrzeb zaprosić.
Pan Jakobènc rozbroił się, jak wyszarpana chmura jesienna, przez którą przesącza się blask.
— Nie w tym rzecz, a całe to gadanie wasze od święta — dziecinne. I wy ludzie — dziecinni. To czasem przyjemnie, a na jak długo starczy? U nas — pan Jakobènc machnął ręką, ziewnął. Foka znów usiłował nawiązać:
— Panie Jakobènc, was to trochę nudzi, nie dziwota, wy z wielkiego świata. No dobrze, wariaty czy ogiery, niech będzie, a jedno przecie u nas dobre, sami wiecie.
— Cóż takiego? Kozy? Capy?
— Uścisk dłoni — mocny a pewny.
Pan Jakobènc przecierał oczy.
— No, to prawda, taj już. A cóż z tego?
— Jest dłoń, bo jest radość. Gdybyśmy chodzili zamartwieni, niewolni, na czterech nogach, toby przepadło. A prędzej koń będzie chodzić na przednich nogach, niż my na czterech.
— To dobrze, ale to mało — rozładował się Tanasij — niech kto spróbuje postawić mnie na cztery łapy, cesarz czy biskupi, i na smutek przekabacać!
Znów gromy toczyły się od południa z zachodu i północy, jakby zajeżdżały dalekie powozy jeden za drugim. Pan Jakobènc przemógł się, poderwał się na ławie. Zgęszczone milczeniem słowa wypychały jedno drugie, tłocząc się w bełkocie trudno zrozumiałym:
— Ludzie, co z wami! Mnie to wszystko nie szkodzi, a nie chcę być świadkiem w krajsamcie, gdyby tu jaki łajdak z lasu podsłuchiwał. Duchów w połoninach się boicie, a łajdaków nie. Gadaj do was. Jakże was pouczyć? Patrzcie, co wam cały dzień z języków skacze. Ja nie mówię, kto powiedział, ja wcale nie mówię, że powiedział, na mnie pułapki nikt nie wynajdzie! Ja tylko mówię, co łajdaki powiedzą w krajsamcie: obraza najjaśniejszego pana i jego rodziny — pierwszy paragraf, obraza religii, metropolity — drugi paragraf, pochwała buntu, rozboju, rozbójników — trzeci paragraf. Paragrafy aż czarno, a tam w krajsamcie...
— Ależ panie Jakobènc — przerwał dziedzic — nie ma już krajsamtów, jest konstytucja.
Pan Jakobènc zamurował usta, gorączkowo sięgnął po tabakierę, pociągnął zbyt dużo i kichnął.
— Nic pan więcej nie ma dla konstytucji? — zapytał dziedzic z uśmiechem.
— Cóż takiego? Nic nie powiedziałem.
— Tylko kichnięcie?
Pan Jakobènc skamieniał, popatrzył surowo, niemal dziko.
— Panie dziedzicu dobrodzieju, panu tak nie wypada. Łajdaki wyszukają przeciw mnie — i przeciw panu także — jakiś nowy paragraf o obrazę tej — konstytucji. Będzie pan świadkiem albo współwinnym. Pan tego nie chce i to nierozsądnie. Ho, ho, na to ja za mądry, o konstytucji powiem panu w cztery oczy. A teraz tylko to: że kogo paragrafy wypatroszą, to nic mu z tego, jeśli go potem konstytucja wypcha papierem jak puchacza i zawiesi na honorowym miejscu. Nie mój rachunek, a całkiem ponury, taj już.
— Właśnie — podchwycił Foka — to możliwe, to pewne, że czasem coś któremuś spadnie z języka. A światły sąd rozwikła chyba, że z braku nauki. Ale zawsze lepiej zawczasu wiedzieć. Przeto pouczcie nas, jeśli łaska. Z samego milczenia nikt się nie pouczy.
Pan Jakobènc poprawił długi surdut, wytarł nos starannie, wydął wargi. Pytał sam siebie:
— Jakżeż pouczyć? Pouczyć? — spoglądał wokoło. Z tłumu prysnęła odpowiedź mimowolna: „pouczcie“. — Głowy zakiwały się, poniosło się szmerem: „pouczcie“.
Barwy zapadały powoli w mrok. Zieleń szarzała, czerwień czerniała, tylko twarze świeciły się, tylko oczy błyskały. Najdłużej świeciły białe czupryny starców i białe peremitki starszych kobiet, a nade wszystko okulary księdza wikarego.
— Pouczyć? — pan Jakobènc rozciągał słowa jak ciasto francuskie, a czasem dmuchnął je w nos porywiście jak kłęby dymu. — Niełatwo, taj już. Tymczasem — jedno szczęście macie ludzie. Bez nauki, bez mądrości, w górach siedzicie schowani. Szczęśliwi jak młodziutkie kozy na wiosnę. Ale kozy postarzeją się, będą z nich łupić skórę. Zmądrzeć? Ha, to trzeba naprzód na głowie stanąć, potem ponad głowę wyskoczyć, spoglądać daleko, dwie ulice za siebie i przed siebie. A w końcu dobrze oczy zamrużyć, głową nurka do wody i tam przeczekać. — Pan Jakobènc oglądnął uważnie słuchaczy, rozsiadł się szeroko i cedził: — Po-u-czyć. To z daleka idzie, od samego potopu świata. Przed tysiącem lat nasi przodkowie także w górach żyli. Pod wschodem słońca, w Armenii. Tam nie to co tu. Skały pod niebo. Góry Ararat trzy razy wyższe od Czarnohory. W skałach ukryty ogień grzeje, czasem piecze. Ogień w kasie, a woda też. Stamtąd na wschód słońca i na zachód ogromne rzeki się toczą. Tamtędy dołami był potop świata. Wyratowało się w korabiu co najlepsze. Podczas potopu Noe wylądował na samym wierchuszku gór Ararat. Wody opadły, Noe patrzy: w dole się świeci, zielony kraj. „To dla nas! Synku najmłodszy, wypędzaj trzody na paszę, a wypuść zwierzęta z arki na swobodę.“ Od tego syna nasz ród. W armeńskich górach, bogactwo, skarby w skałach, srebro, żelazo, miedź, pewnie złoto, któż wie co jeszcze. Nasi przodkowie pierwsi odkryli. Trzód hodowali bez liku: bawoły, konie, kozy, owce, a także wielbłądy garbate i osły z długimi uszami. Pierwsi budowali zamki, każdy zamek osobne królestwo na skale. Między skałami wąziutkie szczeliny, nad każdą zamek wartuje. I mysz nie prześlizgnie się i kot się nie wdrapie. Swoboda. Setka lat, dwie setki, swoboda kapie spod Araratu. Już dziesięć setek lat — swoboda szumi. I drugi tysiąc lat i trzeci tysiąc. Szumi to szumi, górskie królestwo pierwsze na świecie. Pierwsi rycerze, pierwsi panowie, pierwsi chrześcijanie. Zacni, uczeni, możni a zawsze grzeczni. Różnych przybłędów z trawy przygarnęli i pozwolili im osiąść pod bokiem. Z daleka do nich królowie, król Persji, mocarz z Carogrodu szlą list za listem: „My przyjaciele na wieki.“ Swoboda, swoboda, gościnność, gościnność, kościoły, książki, pieśni, zabawy — — A gdzież rachunek? To nie dla nas. Liczyli na Boga i na cuda, bardzo — A na rachunek? — to nam nie wypada. Za dobrze im było, zwady, pojedynki, przeciw zamkowi zamek, przeciw dworowi dwór, między sobą tak po junacku i po rycersku rąbali się, zawsze honorowi, zabawą się kończy, a coraz więcej zwad. Z trawy wrogowie wywąchali wszystko i wpadli na nich. Nasi junacy zbudzili się nagle, trochę za późno — o tysiąc lat. Ze skał się długo opierali wszystkim. Nawet gdy przemógł który, znów go zrzucili ze skał, aż powinęła im się raz noga. Końscy złodzieje, rojami, hordami z traw wyskoczyli, naszym do gardła i na powróz. W mig opuścili ich przyjaciele, Bóg najprędzej. Pobratymi zobaczyli, że już po nich: „O fe, Armenio, tak nie można, wszystko dla Turków? Nam też daj twej skóry.“ Złupili do współki z Turkami. Podług rachunku nas niszczyli, a teraz także. Potop! I gdzież my teraz? Tu, na wolności, wolno spoglądać nam na wschód słońca, patrzeć jak palą się góry Ararat — — Macie naukę, słuchajcie ludzie, ja wam źle nie życzę. Na gwałt potrzebny rachunek, od zaraz, od dziś, od wczoraj. Potop nad głową, taj już.
Jak fala od fali rozszerzało się w zmierzchu kiwanie głów, także trawy zakiwały się od wiatru, a drzewa wtórowały. Pan Jakobènc huknął nieoczekiwanie jak główny pasterz: „Bo czy wy wiecie co się stało?“ — Niewyraźny, trwożliwy szmer przeleciał przez tłum. Pan Jakobènc powtórzył:
— A czy wy wiecie, co się stało? Świat przemądrzał, że cud! Na cztery piętra podskoczył. Ja sam bardzo mądry, taki mądry, że nieraz lęk mnie chwyta przed moją mądrością, a przecie czasem gębę rozdziawię. A wy co? Niedobite owce. Wy gdzie? Na krajuszku świata, co tu mówić, nad przepaścią.
Pan Jakobènc rozsiadł się jeszcze wygodniej, kichnął prędko, a mówił jeszcze powolniej:
— Kto nie był daleko, nie wie nic, myśli, jak capy na pastwisku: wszędzie trawa, świat zielony. A to dopiero cud, cud tu, cud tam, cud na każdym kroku, miasta ogromne, piętra pod chmury, komin koło komina. Słońca nie widać. Po cóż im słońce? noc jaśniejsza od dnia. Łuna nad miastami od latarń, a jeszcze więcej od gorączki. Tam huk, tam ruch, ogłuchnie człowiek, po co mu słyszeć? Po co mu góry, po co potoki? Góry pieniądza w kasach, gotóweczka szumi głośniej niż Czeremosz. Szumi dobro wszelkie, okręty, wozy parowe. Wóz parowy ogniem bucha, pędzi, za pół godzinki byłby stąd w Kutach. A za nim ludzie zasapani pędzą w gorączce, galopują, gonią. Nie wloką się jak woły w jarzmie, nie łażą jak żaby po deszczu, śpieszą się, chcą być jak najprędzej —
Tanasij nie wytrzymał, zapytał z przejęciem:
— Gdzież chcą być? Dokąd się śpieszą? Do papy rymskiego czy do Rusałyma?
Pan Jakobènc tchnął zduszony śmiech i słowo w nos jak kłąb dymu:
— Do Jeruzalem? Do Jeruzalem! Gadaj z wami. Do interesów, do kontraktów! Śpieszą się, aż w głowie się im kręci. Języki wywalą, padają, tratują się a śpieszą.
— Śpieszą się — zaseplenił żałośnie bezzębny dziadulo Serebraniuk.
— Śpieszą się — wzruszonym basem powtórzył Skuluk.
— Śpieszą się — przeszło szmerem przez przejęty tłum.
Pan Jakobènc spoglądał z zadowoleniem i wygłosił monotonnie:
— Śpieszą się wciąż, a nigdzie nie dojdą.
— Cóż ich zaczarowało? — wyrwał się Mykieta Gotycz i zaraz pochylił głowę ku stołowi.
Pan Jakobènc wypalił:
— To, że ziemia jest okrągła. Wyjdziesz, Mykieto, stąd jutro rano na wschód słońca do Kut. Jedziesz na oślep do morza, potem wciąż morzami, tak przez trzy lata, a wrócisz stamtąd z tyłu od Węgier i od Żabiego.
Słuchacze wzdychali, Duwyd cmoknął ze smakiem:
— Tamten Abrum zakręcił, że ziemia się kręci, a pan Jakobènc, że okrągła. Także śliczny cud.
Pan Jakobènc spojrzał niedbale:
— Do tego, mój Duwyd, potrzebne gimnazja, to bardzo trudna, pozakręcana nauka, nie dla was interes. I co komu do tego, czy ziemia się kręci czy nie. To głupstwo. Ale dla każdego ważne, że okrągła, to wiedzieć trzeba, że człowiek śpieszy się, a nigdzie nie dojdzie. Może tak biegać tysiąc lat naokoło, a ciągle to samo. Tego się nauczcie: człowiek kręci się w kółko.
— Wciąż w kółko? To można zdurnieć — szepnął Duwyd.
— Można i trzeba. W Kutach mądrych dość. Ormianin mądry od urodzenia, a kiedy pojedzie do mądrego świata i zacznie biegać, także się skurczy. Już by chciał biegnąć do Kut, do domu. Zbaranieje, scapieje.
— Wybaczcie, panie Jakobènc — szepnął Foka — ma zmądrzeć, a zbaranieje?
Pan Jakobènc ożywił się:
— Aby zmądrzeć, trzeba naprzód całkiem zdurnieć, to pierwszy warunek.
— Od czegóż się mądrzeje?
Pan Jakobènc ominął pytanie:
— Ziemia okrągła. Kto był na Podolu, albo w stepie w Besarabii, albo na Madiarskiej puszcie, temu się wyda, że grunt równy jak placek. Każdy tak myśli: mój grunt stąd dotąd, moja chata z kraju. A według rachunku to nie tak, każdy grunt zakręcony, każdy zapada się nie wiadomo dokąd, nawet woda w morzu zakrzywiona.
— Podole zakrzywione? Hospody! — przeraziła się Kateryna.
— No dobrze — zaiskrzył w mroku oczyma Duwyd — a tam pod spodem głowami na dół chodzą, czy jak?
— Jedźcie do Ameryki, Duwyd, i oni chodzą głowami na dół i my także.
— Głowami na dół — wyszeptał zabobonnie Grak-Januszewski.
— Tak — potwierdził wolno pan Jakobènc — z rachunku wynika. Widzicie, naprzód trzeba zdurnieć.
— Oj zdurnieć — przeszło pomrukiem przez tłum.
— Najakuratniej! Bez tego mądrości nie ma. I to dopiero pierwsze piętro, a już ciemno jak na piekielnych piętrach. Bo zakarbujcie sobie, co wam teraz powiem.
Słowa pana Jakobenca błyskały oślepiająco, jak zwierciadło wydobyte z futerału na słońce:
— I czarne nie czarne, tylko dziura, po prostu nic. I białe nie białe, tylko wszystko światło w ukropie zmieszane kipi, groch z kapustą. I dziecko starsze od starca, bo zanim postarzał się, był dzieckiem. I jutro starsze od dzisiaj, bo poczęło się przedwczoraj, i przedwczoraj młodsze od dzisiaj, bo ma w swoim podołku jutro. I dzień nie dzień, bo w Ameryce noc. I noc nie noc, bo teraz u nich świt. A naokoło noc wielka. Stamtąd każdy przyszedł i tamtędy mu droga. Wszystko się kręci.
— Hospody! tańczy świat. Tańczmy i my! — wykrzyknął Tanasij.
— Oj, tańczy, Tanasiju, a nie dotrzymacie mu kroku, nie ma przytułku, nie ma ratunku, tylko w rachunku.
Pan Jakobènc starł w ręku krztynę tabaki na proch i wsypał ją do tabakiery.
— My już na drugim piętrze. I teraz tak: świat tym mądry, że nie znosi mądrych, każdą wieżę skruszy na proch, na śmiecie, kościoły kominami oparkani i zapcha do dymu. Dlatego każda głowa chować się musi, udawać, że nie głowa. Dla Ormian to nie nowina, my nauczeni od dawna chować się, udawać głupich.
— A z czegóż się mądrzeje?
— Czekajcie, my dopiero na drugim piętrze.
Pan Jakobènc skrzywił się, rozszerzył oczy bezwładnie, mówił powolutku:
— A dalej droga długa, bardzo daleka, a wciąż w kółko. Długo jeździć, wciąż śpieszyć się. Nie myślcie, że wystarczy na wycieczce pogapić się, taj już. Nie. To nie wystarczy. Naprzód kontrakty, dużo kontraktów. Kontrakty aż czarno, a tylko rachunkiem rozjaśnisz.
— A któreż to piętro?
— To będzie trzecie, drapmy się wyżej, teraz najważniejsze czwarte piętro. Gęsto od łajdaków, czarny szept z kątów. Chce człowiek spojrzeć z piętra, zmartwi się, aż kurcz go pokręci, w oczach czarno jak świni, gdy ją obuchem zwalą, a potem oślepi jasność. Od łajdaków mądrzeje się najwięcej.
Pan Jakobènc westchnął.
— Au nas nie starczy łajdaków? — zapytał ktoś z łąki.
Pan Jakobènc wybijał twardo:
— Tutejsi łajdaki durniejsi od capów, nikt się nimi nie martwi. A tamtejsi łajdaki całą mądrość, wszystkie cuda zaprzęgli i biczem popędzają.
— A łajdaki od kogo się uczą?
— Od innych łajdaków, to z daleka idzie, z dawna, z pokolenia w pokolenie.
— Powiedzcie, panie Jakobènc — wtrącił Foka ze śmiechem w głosie — od kogóż można się więcej nauczyć, od łajdaków czy od dobrych ludzi?
Pan Jakobènc tarł długo tabakę w ręku, dmuchnął silnie, aż się rozwiała. Odpowiedział z rozwagą:
— Od dobrych ludzi też, ale bardzo trudno, najwięcej chyba od Ormian.
— To wśród Ormian nie ma łajdaków?
— Ormianin nie kradnie, Ormianin nie oszuka, Ormianin nie poskąpi, a najważniejsze, Ormianin nigdy się nie chwali. Ormianin milczy i liczy. A komu nie w smak, proszę mospanie, rachunek pokaż przeciw rachunkowi — jeśli potrafisz. A skąd poszło to? Nasz stary gazda Maksym karby ma maluczkie, a o rewaszach niegłupio mówił. Lubię was, a jego najwięcej. Cały rok milczy, albo i dziesięć lat, raz się odezwie a sakramentalnie.
— I cóż mu z tego, łajdaków nie pozna, jakże zmądrzeje? — westchnął Tanasij.
Pan Jakobènc podniecił się.
— Pozna ich, pozna! Nie wy do nich, to oni na was ławą spadną. Tanasij mówi: chłop rąbie las, a durny. A czemuż durny? Bo nie wie, że z tego będzie kolej parowa. Tanasij mówi: światem rządzi diablica, ta jakaś całkiem nieprzyzwoita. To prawda. A co przeciw niej przydatne? Rachunek taj już.
— Rachunek przeciw łajdakom, przeciw cudom?
— Tak, rachunek to najstarszy cud.
— A w Kołomyi mówią Żydzi — wmieszał się Matij — że kolej żelazna to nie żadne cuda. Kiedy przyjedzie, będzie bardzo dobrze, nawiezie mąki, soli, żelaza, gwoździ, nie trzeba będzie nypać dołami, trudzić się wierchami.
— Odechce wam się! Mąką wam gardła a solą oczy zasypią, niech tylko usłyszą bałaczki dziecinne, niech wywąchają wasz rozum słaby. Potop nad głową, jak nawis śnieżny na Czarnohorze. Ktoś głośniej krzyknie, już spadnie. A wy? Toż mówię — Pan Jakobènc otworzył usta i przerwał: — Jedno mnie cieszy, widzą pośród was nosy tęgie, pewnie tu musi być ormiańska krew.
— Od kiedy wasi chodzą do Debreczyna, nasienia tego u nas dość, niejedno bywało.
— No to dobrze. To korzeń trwały. Jedna szklaneczka tyle warta, co drugiej wiadro.
— Warta do czego?
— Do smutku twardego, potem do rachunku, nie na dziś tylko. My na czwartym piętrze, a teraz do rewaszy, idźmy wyżej.
— Jeszcze wyżej?
— Na inną wieżę, taką na której jest miara na wszystko. — Pan Jakobènc zadarł głowę ku chmurom, obwieścił głośno i gładko jak tekst wyuczony: — Wam się wciąż zdaje, że świat od przedwczoraj, pamięć dziada, pradziad już daleko, dalej już drzewa — wielka mi parada. Świat was wyśmieje, świat stary, świat chytry, widział to i owo. I już zapomniał. Stygnie. Może do jutra wystygnie. Rewasz ormiański najlepszy, najstarszy. Zakarbowany od tysięcy lat. Dla nas lat tysiąc to drobiazg, to nic. (A zważcie: tysiąc lat — to dziesięć setek). Mówią tu „szlachta, szlachta“, a gdzież szlachta? Nasza najstarsza i nasi królowie! Wciąż powiadacie: „junactwo, swoboda.“ A gdzież junactwo? Posłuchajcie ludzie, nie mój interes, a szkoda was przecie. Był u nas junak-król, zwał się Sembat, z wielkiego rodu Bagracjan — to nie z książek, ta krew jest jeszcze, kto by się tam chwalił... Sembat, król spod Araratu, „źródło, źródło cnót“, pisze książka stara. Mocny jak pancerz, sam, dzień-noc w pancerzu. Raz jechał na wojnę przez las, koń też w pancerzu, i coś do głowy mu przyszło, spiął konia, ścisnął nogami mocno, uchwycił gałąź, podniósł się wraz z koniem. Widzicie — trzymał się tak długo, aż mu się sprzykrzyło.
Trawy kiwały się w gorącym wietrze, głowy wtórowały nieustannie. Pan Jakobènc dmuchał na wiatr i recytował dalej:
— Śmiały zanadto król z garstką śmiałków z gór przeciw tysiącom się ważył. I co? Rozbił raz, drugi, dziesiąty jak ryś owce. Aż go nakryli jak liściem i trawą i do niewoli, aż do Carogrodu. Tam go do cyrku zawlekli na pokaz między niedźwiedzie, byki, lwy: „Pokaż, mospanie-królu, co potrafisz!“ Carogrodzianie myślą, że już po nim. A to był Sembat. Król Ormianin, junak król. Grzecznie uśmiechał się, a powolutku jednego byka za rogi — łap, trzask. Drugiego byka — trzask, kark mu skręcił. Niedźwiedzia pięścią po łbie — buch! kark skręcił. Lwa garścią zdusił, usiadł sobie na nim, uśmiechał się grzecznie. Lud w cyrku oszalał: „Cześć mu, to król, nie piecuch skapłoniony!“ Cóż zrobił cesarz? Zaraz do pałacu ceremonialnie prosił na kolację. Tam fetowali Sembata: „Niech żyje król junacki a wieczny nasz przyjaciel.“ I pod Ararat wrócił król Sembat w honorach, nawet z niewoli zwycięzca. Taki był Sembat, król spod Araratu, „źródło, źródło cnót“ — pisze książka stara. A inni królowie rycerze — podobni, sztaby żelazne w kółko zginali, niedźwiedzie i lwy przepędzali kijem, takich kawałków u nas bez liku. Raz kiedy wróg otoczył garstkę śmiałków z gór, i już im koniec, na czele wojska anioł z nieba stanął. W puch i proch rozbił armie niezliczone. Cud. Tak uroili sobie, tak rozpowiadali i tak ufali, a wciąż w ten deseń: „Czuwa Bóg“. I cóż z tego?
Usta słuchaczy otwierały się, zęby błyskały, pomagając chwytać uszom. Westchnienie sypało się od westchnienia jak ziarno z beczki. Tanasij stęknął głęboko jak dudka, zawierająca akordy kapeli.
— I cóż? — powtórzył bezdźwięcznie pan Jakobènc — jakoś nie widać tego czuwania. A za to nasi do Boga jak mogli wciąż się garnęli. Kościoły gdzież takie, z lawy wykute, nawet mury grzeją. Z kopuły ogień ku niebu się pali. Święci ormiańscy — któż ich wysłucha? Modlitwy, śpiewy, a księgi nasze święte od listka pierwszego oślepią. Pismo w nich stare, nie ruskie, nie polskie, greckie, łacińskie, żydowskie, arabskie nam niepotrzebne. Swoje, z dawien dawna ormiańskie trzaska przez listki, grzeje każdy list. — Pan Jakobènc opuścił głowę, wachlował ręką czoło, żuł krztynę tabaki w ustach i mówił mniej wyraźnie. — A teraz? Właśnie przypomniałem sobie. Byłem w untergimnazjum w Czerniowcach. Pełne trzy klasy celująco. Była tam jeszcze czwarta klasa, ale już trzeba było gnać trzody z Besarabii. Ja od małego uczony. Z ojcem wciąż po łacinie i teraz umiem grekę i łacinę. Tam w szkole takie zdanie było: Nostri priores bellicosi erant. To znaczy: Nasi przodkowie byli wojownikami. Raz pan profesor wywołał: „Jakobènc, tłomacz“. Tłomaczę składnie słowo za słowem, a jakiś taki koleżka, sam z trawy rodem szepce mi do ucha: „Kuba, twoi przodkowie bili kozy.“ Cóż miałem mu odpowiedzieć? „Ty wyskoczku z trawy, twoi przodkowie na drzewach z małpami — tego, kiedy u nas już było swoje pismo.“ Byłem mały-stary, nic mu nie rzekłem. Koleżka cymbał, a czyż miałem kiedy z kim mówić? Co zagadnąłem kiedy, profesor nie profesor, każdy mnie pouczał: „Czytaj, czytaj książki z mądrego świata, nie te jakieś dawne, ucz się.“ Czytałem. A jakież to najgłówniejsze książki z mądrego świata? —
Pan Jakobènc cedził słowo za słowem, jak gdyby dyktował:
— Najważniejsza nazywa się „Princeps venenorum”, to jest „Książę trucizn“, dokładne pouczenie o wszystkich truciznach, poradnik dla królów, książąt, ministrów, urzędów i policjantów. Jak truć bez fatygi, sztudernie, a tak uczenie, aby nikt nie poznał i aby lekarz od razu mógł wypisać świadectwo, na jaką chorobę zmarł otruty. Na okładce rysuneczek bagatelny: dzieci bawią się w piasku. A druga książka: „Biblia ludu czyli największe łajdactwo dla największej liczby łajdaków“, na okładce narysowane chleby rozmnożone jak w Ewangelii, chleby bez końca. I trzecia książeczka nazywa się: „Smar bez konkurencji“, jak przekupywać urzędników, namiestników, ministrów i prezydentów. Im wyżej, tym trudniej i tym kosztowniej. Podręcznik dla przekupujących i przekupionych, aby życie było łatwiejsze. I rysuneczek też, kółko się kręci, a pod nim napis mądry: „Kto smaruje, ten jedzie“. Czytałem i czytam. A czyż ktoś wie, czy kto słyszał, co to jest Matenadaràn? Gdzież większe cuda?! Matenadaràn! — tysiąc rękopisów! Matenadaràn! — dwieście tysięcy starych dokumentów. Nam nawet greka niepotrzebna. U nas siedmiu mędrców: Sokrates, Plato i ten trzeci (pan wytłumaczy, panie dziedzicu), od dawna po ormiańsku wszystko, od tysiąca lat. Panie dziedzicu, gdyby pan zobaczył księgi tysiącletnie, oślepią pana, jak świece w ołtarzach —
— Tak, tak, — potwierdził dziedzic — to znane, to się nazywa iluminacja.
— Iluminacja, mój dobrodzieju! U nas we wszystkim iluminacja. W oczach i w głowie, w sercu i w mowie. Mówicie „oczy, dobre oczy“. Gdzież takie oczy ciepłe i wierne? Mówicie „słowo, gdyby znać słowo“. Gdzież takie słowo, mocne, serdeczne, stalowe a grzeczne! Iluminacja... Gdzie przyszli nasi, Carogród czy Polska, Wiedeń, Wenecja czy Francja, wszędzie wraz z nimi — iluminacja. I cóż z tego? —
Głowy zastygły, znów wiatr uderzył, zaszumiały trawy, lasy i kiczery, widzialni i niewidzialni słuchacze zakiwali się słuchając pana Jakobenca.
— I cóż z tego? — powtórzył głośniej pan Jakobènc. Odpowiadał sam sobie, to dławiąc się słowami, to odbijając je zawzięcie. — Łajdacki, przemądrzały świat, tam wysoko na sam wierchuszek się wdrapał. Matenadaràn — skarby w skałach dzwonią. To dopiero trembita święta. Matenadaràn — a świat cóż na to: Ze swego czubka, stamtąd z góry kicha na nas a kicha — pan Jakobènc zadyszał się. — A zresztą — wytchnął — to się nie da zrozumieć, to strasznie głęboko idzie, strasznie wielkiej nauki potrzeba, taj już.
— Cuda — mruknął Tanasij.
Pan Jakobènc znieruchomiał, żuł tabakę zgrzytając zębami, oczy błysnęły raz jeszcze jak topiel, która zamknęła się nad topielcem. Wycedził półgłosem mściwie:
— Oj cuda, Tanasiju. A szlag by ich trafił z ich mądrymi cudami! I trafi, taj już. — Wyprostował się, mówił powoli, z troską. — A czemuż ja tak? Ja was przecież lubię, was Szumeje, was Tanasije, was Skuluki i inni. Czemuż bym nie miał was lubić? Pilnować was nie trzeba, słowo macie i rękę też. Capy wasze świecą się, skóra śliczna aż szkoda sprzedawać. O pieniądze mnie nie nudzicie, bo mnie znacie. Toż mówię wam jak swoim: to już nad głowami wisi, ratujcie się... A czyż ja sam? — Pan Jakobènc zaciął się i zamilkł.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.