Przejdź do zawartości

Lourdes/Dzień drugi/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Lourdes
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Lourdes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Szpital Matki Boskiej Bolesnej, wzniesiony przez pobożnego kanonika, dotychczas nie został ukończonym dla braku funduszów. Jest to wielki gmach czteropiętrowy a skutkiem swej wysokości niezmiernie niewygodny dla swego przeznaczenia, trudność bowiem zachodzi wielka przy wnoszeniu chorych. Zazwyczaj jest on zajęty przez setkę starców niedołężnych i ubogich. W czasie zaś trzydniowej corocznej wielkiej pielgrzymki, starcy zostają pomieszczeni gdzieindziej a szpital wynajęty zakonnikom organizującym podróż do groty, mieści on wtedy w swych murach pięciuset lub sześciuset chorych pątników. Jakkolwiek są oni tutaj nagromadzeni w nadmiernym natłoku, sale są jeszcze zbyt szczupłe, by ich wszystkich zgromadzić mogły. Reszta znajduje chwilowy przytułek w szpitalu Zbawienia i w szpitalu miejskim.
Wschodzące słońce dzisiejszego ranka oświetlało ścisk i niesłychane zamięszanie panujące przed podwórzem szpitalnem wysypanem żółtym piaskiem i oddzielonem od drogi wielką bramą, strzeżoną przez dwóch księży. Już dnia wczorajszego na chwilową ad hoc potrzebę złożona dyrekcya szpitala, objęła w posiadanie kilka sal dolnych gmachu i roztasowała się z niepomierną ilością regestrów, kart i drukowanych formularzy. Chciano rzecz całą poprowadzić lepiej aniżeli lat poprzednich: pozostające sale dolne miały służyć dla chorób najgroźniejszych. Miano również zamiar ściślej czuwać nad porządkiem kart rozdawanych chorym, by każdy zajmował imiennie wyznaczone mu łóżko oraz salę. Teraz wszakże, gdy „biały“ pociąg nadwiózł tłumy chorobą złamanych pielgrzymów, członkowie dyrekcyi tracili głowy i obmyślane przez nich formalności okazywały się niepraktycznemi, wprost utrudniającemi tylko szybkie rozmieszczenie nieszczęsnych podróżnych. W miarę jak przybywali z dworca kolei, stawiano ich w wózkach i noszach rzędami w podwórzu i ztąd dopiero roznoszono ich w jakim takim porządku do sal szpitala. Powtórzyła się w podwórzu szpitalnem owa przykra chwila, przebyta na dworcu wyładowywania chorych hurtownie, pod gołem niebem, w bezładnem nagromadzeniu. Tragarze i rój urzędników improwizowanej dyrekcyi, młodych seminarzystów, zamianowanych sekretarzami, uwijało się i szamotało na podwórzu wśród kalek wszelkiego rodzaju, nie wiedząc co począć, jak wybrnąć z powstałego zamięszania.
— Chciano zrobić zbyt wiele i zbyt dobrze! — powtarzał krzykliwym głosem zrozpaczony baron Suire.
Tak było w rzeczy samej. Nigdy jeszcze nie zaciekano się w tak drobne szczegóły. A teraz dopiero spostrzeżono z przerażeniem, iż najtrudniejsi do przenoszenia chorzy, mieli sobie wyznaczone najwyższe piętro gmachu. Jakim sposobem? Skutkiem jakiej omyłki? — fakt pozostawał niewytłomaczony, lecz trzeba było naprędce zmienić klasyfikacyę, co wprowadziło chaotyczny nieład, psujący niepowetowanie cały plan, przygotowany przez dyrekcyę. Rozpoczęto rozdzielanie kart chorym a młody jakiś ksiądz został zawezwany do zapisywania w regestrach adresów, nazwisk i numerów. Każdy chory był obowiązany do przedstawienia swej karty podróży, danej mu przez zarząd Przytułku w Paryżu; karta taka była kolorowa, stosownie do miana pociągu; nazwisko było już na niej wypisane, jak również numer porządkowy, dodawano zatem na niej obecnie nazwę sali i numer łóżka. Drobna ta na pozór robota szła wolno, opóźniając do nieskończoności rozmieszczenie chorych pod dachem.
Zawrzało teraz w samym gmachu. Na wszystkich jego piętrach i we wszystkich jego salach, rozlegał się odgłos przyśpieszonych kroków ludzkich. Pan Sabathier, wniesiony wraz z pierwszymi chorymi, znalazł się w jednej z sal dolnych, zwanej „salą małżeństw“, albowiem dozwalano tutaj żonom pozostawać przy mężach. Po zatem, tylko kobiety przyjmowano w szpitalu Matki Boskiej Bolesnej. Zrobiono ustępstwo dla brata Izydora i umieszczono go obok pana Sabathier, chociaż siostra go tylko doglądała. Tuż przy „sali małżeństw“ była kaplica, lecz nieukończona, zawalona wapnem i z oknami ze starych desek.
Wiele sal pozostawało niewykończonych, lecz rozesłano w nich materace na ziemi dla braku łóżek. Zaludniały się one teraz ludźmi jęczącymi z bólu.
Silniejsze, mogące się utrzymać na nogach chore, zalegały obecnie długą galeryę, której szerokie okna wychodziły na niewielkie podwórko wewnętrzne. Zakonnice miejscowe urządziły tu bufet i same obsługiwały tłoczące się ku jedzeniu podróżne, rozdając im kawę lub czekoladę w filiżankach.
— Posilcie się, odpocznijcie, powtarzał baron Suire, którego wszędzie było pełno. Macie jeszcze trzy godziny czasu swobodnego. Teraz jest godzina piąta a wielebni ojcowie chcą ruszyć z wami do groty dopiero o godzinie ósmej, byście mogły wypocząć po nocnej podróży.
Na drugiem piętrze, pani de Jonquière zagospodarowała się jedna z pierwszych w sali świętej Honoraty, której była dyrektorką. Musiała ona zostawić swą córkę na dole w refektarzu, gdzie Rajmunda pomagała zakonnicom przy bufecie, albowiem niewolno było pannom znajdować się w salach szpitalnych przy doglądaniu chorych, gdzie ich wstydliwość mogła być łatwo na szwank narażoną i gdzie widziećby mogły rzeczy zbyt wstrętne i odrażające. Przy boku pani de Jonquière, krzątała się ładna pani Desagneaux, jako dama szpitalna w tejże samej sali. Szczęśliwą się czuła, mogąc wreszcie dać folgę swej potrzebie poświęcenia się dla dobra drugich i wciąż dopytywała się o nowe zlecenia.
— Jak pani myśli, czy łóżka są dobrze posłane? Może je przesłać? Poproszę siostrę Hyacyntę, aby mi pomogła?
Sala, w której rządziły te panie, była pomalowana na kolor żółty, brakowało w niej światła, okna bowiem wychodziły na niewielkie podwórze. Łóżek było piętnaście, stały rzędami oparte wezgłowiem o ściany.
— Zobaczymy, zobaczymy później — odpowiadała pani de Jonquière, pogrążona w myślach jaknajdogodniejszego rozmieszczenia swych chorych.
Liczyła łóżka, rozglądała się po długiej a wązkiej sali, którą jej oddano. Rzekła półgłosem:
— Jakże ja ich pomieszczę! Obiecano mi, że będę miała dwadzieścia trzy chore a mam tylko piętnaście łóżek. Trzeba rozłożyć materace na ziemi.
Siostra Hyacynta, zostawiwszy siostrę Franciszkę i siostrę Klarę w sali przeznaczonej na skład bielizny, nadeszła tutaj i unosząc kołdry oglądała łóżka. Po chwili uspokoiła panią Desagneaux.
— Łóżka są w dobrym stanie, bielizna świeżo w nich zmieniona. Widać, że tutejsze siostry zajęły się niemi troskliwie. Skład materacy wiem gdzie urządzono, jeżeli zatem pani sobie życzy, to pójdziemy razem i zaczniemy je znosić. Ułożemy je na ziemi, oto tutaj, pomiędzy łóżkami.
— Ależ z całą przyjemnością! — zawołała uradowana pani Desagneaux, ciesząc się jak dziecko, że będzie nosiła materace swojemi wypieszczonemi rączkami, wytwornie ładnej blondynki i nienawykłej do pracy paryżanki.
Pani de Jonquière zaczęła hamować wielki jej zapał.
— Zaczekajmy, powoli, nie ma gwałtu! Przyniesiecie materace jak łóżek nam zabraknie. Niekontenta jestem z tej sali. Biedę mieć będziemy, by tu utrzymać świeże powietrze. W przeszłym roku miałam salę świętej Rozalii, na pierwszem piętrze... No, ale cóż począć, trzeba myśleć, aby nam i tutaj źle nie było.
Zaczęły się schodzić inne damy szpitalne. Szpital się niemi roił, a każda pragnęła wykazać swe dobre chęci i żądzę stania się pożyteczną. Zbyt wielka ilość dam szpitalnych przyczyniała się niemało do zwiększenia panującego tu nieładu, były to bowiem kobiety bogate, światowe, pragnące raczej popisu w wykazywaniu swego miłosiernego poświęcenia. Było ich przeszło dwieście. Ponieważ każda z nich dla pozyskania tytułu i urzędu damy szpitalnej, składała dar w zarządzie paryzkim przytułku Matki Boskiej Zbawicielki, nieśmiano odmówić żadnej, z obawy zmniejszenia się dochodów, liczba ich więc wzrastała z rokiem każdym. Na szczęście było między niemi wiele takich, które zadawalniały się krzyżem czerwonym ostentacyjnie przypiętym do stanika, przyjechawszy zaś do Lourdes, bawiły się, organizując wycieczki w sąsiednie góry. Tem większa była zasługa pozostających w szpitalu na usługach chorych; przez pięć dni bowiem, w podróży i w Lourdes, kobiety te żyły w wyczerpującem siły umęczeniu. Spały zaledwie parę godzin na dobę i pielęgnowały najstraszniejsze i najwstrętniejsze ludzkie dolegliwości. Nie odstępowały konających, opatrywały gnijące rany, wylewały miski i nocne naczynia, zmieniały bieliznę bezwiednie brudzącym się kobietom, odwracały chorych, były posługaczkami w całem znaczeniu tego wyrazu, posługaczkami pełnemi uprzejmości i wytrwania, jakkolwiek nieprzywykłe one były do pracy a zwłaszcza takiej, w codziennych warunkach swego życia. Po pięciodniowym podobnym wysiłku, padały ze znużenia, oczy ich wszakże ożywiał jeszcze zapał, z jakim spełniały przyjęte na siebie obowiązki.
— A pani Volmar — gdzież się ona podziała? myślałam, że ją tutaj odnajdziemy — pytała pani Desagneaux.
Dopytywania jej przerwała łagodnie dobra pani de Jonquière, pragnąc, by nie mówiono o tem więcej. Miała wyraz kobiety wiedzącej wiele, a zarazem wysoce wyrozumiałej na słabości i nędze ludzkiej natury.
— Ona niezupełnie jest zdrowa. Poszła odpocząć w hotelu. Nie trzeba jej niepokoić, niech się wyśpi po zmęczeniu podróżą.
Nadeszło kilka dam szpitalnych wyznaczonych do pomocy pani de Jonquière. Zrobiła więc podział łóżek, dając każdej dwa pod wyłączną opiekę. Rozgospodarowywały się w sali, snując się po niej bezustannie, upewniały się przytem, gdzie są biura administracyi, gdzie skład bielizny, gdzie kuchnia.
— A gdzież jest apteka? — spytała znowu pani Desagneaux.
Ale apteki w tym szpitalu niebyło. Również niebyło stałej pomocy lekarskiej. Po co?... Przybyć tu mające chore, odstąpione już były i skazane przez wiedzę doktorów; zrozpaczone niedołęztwem ludzkiem, zwróciły się ku Bogu, ufność swą w Nim tylko pokładając. Logicznem więc było zaprzestać leczenia się w czasie odbywanej pielgrzymki. Gdy która z chorych konała, wzywano księdza. Jedyną pomocą lekarską była obecność doktora przybywającego pociągiem wraz z pielgrzymami, lecz rzadko go wzywano, nie miał on nawet możności ratowania chorych, nie było bowiem apteki. Miał on tylko z sobą małe podręczne pudełko, gdzie spoczywało kilka flaszeczek w razie gdyby która z chorych zawezwała jego pomocy, żądając doraźnej ulgi.
Siostra Hyacynta przywiodła teraz do sali doktora Ferrand, któremu siostra Franciszka przygotowała maleńki pokoik przy składzie bielizny. Miał on zamiar przebywać tam stale, by módz się stawić na każde żądanie.
— Przychodzę pani powiedzieć — rzekł Ferrand do pani Jonquière — że jestem gotowy na usługi. W razie potrzeby, może pani na mnie liczyć.
Nie można było wiedzieć na razie, czy słyszała jego słowa, zajętą bowiem była robieniem wymówek młodemu księdzu z administracyi, że przygotował tylko siedem naczyń nocnych w sali, gdzie znajdowało się piętnaście łóżek. Wreszcie zwróciła się ku doktorowi, by rzucić mu parę słów przez uprzejmość:
— Ależ tak, łaskawy panie. Zwrócimy się do pana po krople uspakajające... Jeżeli tylko zajdzie potrzeba, zawezwę pana...
Lecz nagle urwała, zwracając się w stronę ważniejszą, ku młodemu księdzu, z którym mówiła poprzednio:
— Proszę koniecznie, ale to koniecznie jeszcze o cztery lub pięć naczyń... Jakże chcesz, księże kochany, byśmy wystarczyć mogły z temi, które przygotowałeś... I tak jeszcze będzie niełatwo!
Ferrand słuchał, patrzył i wzruszony był zadziwiającym światem, do którego zamięszał się przypadkowo. On, niewierzący w moc uzdrowień z łaski cudu, poświęcający się, by nieść pomoc za wskazówkami wiedzy, wydziwić się nie mógł ilości ludzi szukających inną drogą swego zbawienia. Jako człowiek młody i świeżo wyszły ze Szkoły medycznej, trwożył się, widząc z jaką pogardą odrzucano tutaj najprostsze środki ostrożności, zdobycze wiedzy oparte na doświadczeniu, jak postępowano wbrew hygienicznym zasadom, pokładając ufność w wolę i łaskę nieba. Jeżeli wolą jego będzie, chorzy uzdrowionymi zostaną, cóż bowiem wobec nadprzyrodzonej potęgi znaczyć mogą prawa natury. Po cóż więc ci ludzie robią ustępstwo przyjętym obyczajom i wiozą z sobą doktora?...
Wrócił do swego pokoiku chmurny, jakby zawstydzony, że się tutaj znajduje.
— Na wszelki wypadek niechaj pan przygotuje pigułki z opium — rzekła siostra Hyacynta, odprowadzając doktora ku drzwiom jego pokoju. — Z pewnością będą potrzebne. Mam chorych, którzy zatrważają mnie swym stanem zdrowia.
Mówiąc, patrzała na niego swemi wielkiemi, łagodnemi oczami, ładnego niebieskiego koloru, a niezmąconej błogości uśmiech okrążał jej usta. Skutkiem ruchu, w jakim była bezustannie, twarz jej młodzieńcza ożywioną była rumieńcem. Chcąc po przyjacielsku dzielić się z doktorem Ferrand zajęciem, w którem serce jej brało udział, dodała:
— Jeżeli będę potrzebowała kogoś do pomocy przy moich chorych, czy mogę liczyć na pana?
Ferrand poczuł się teraz szczęśliwy ze swego przyjazdu do Lourdes. Przypomniał sobie, jak czule doglądała go ona w czasie śmiertelnej choroby, jaką przebył przed paru laty, uprzytomnił sobie jej troskliwość i wesołość ujmującą, była ona dla niego bezpłciowym aniołem, towarzyszem o wdzięku niewieścim.
— Pomagać ci będę, moja siostro, ile tylko zechcesz! Oddaję się pod twoje rozkazy i do twojego rozporządzenia, szczęśliwym będąc samą myślą, stania się użytecznym tobie. Czyż nie wiesz, siostro, jaką jestem przejęty wdzięcznością za wszystko, coś dla mnie czyniła?
Figlarnym ruchem siostra Hyacynta położyła sobie palec na usta, nakazując milczenie. Nikt za nic nie powinien jej być wdzięczny. Służebnicą bowiem była chorych i ubogich.
W tej właśnie chwili wnoszono pierwszą chorą do sali świętej Honoraty. Była nią Marya, niesiona w swej skrzyni przez Piotra i Gerarda. Ostatnia opuściła dworzec a wypadkiem, skutkiem nieporządku panującego przy zapisywaniu na dole, dostawała się pierwsza do sali w szpitalu. Pan de Guersaint pożegnał się z córką przed bramą, Marya bowiem pragnęła, by się natychmiast zajął znalezieniem pokoju dla siebie i dla Piotra. Czuła się niezmiernie zmęczoną i chociaż przed chwilą odżałować niemogła, iż chorzy nie są wprost kierowanymi ku grocie, teraz prosiła, by ją położono w łóżko.
— Tak moje dziecko — mówiła do niej pani de Jonquière, — przez trzy godziny wypoczniesz sobie nieco. Położemy cię zaraz do łóżka, będzie ci o wiele wygodniej niż w tej skrzyni.
Uniosła ją ze strony głowy a siostra Hyacynta podtrzymywała Maryę za nogi. Numer łóżka Maryi znajdował się pośrodku sali, w pobliżu okna. Przez chwilę leżała z oczami zamkniętemi, jakby wyczerpana z sił ostatnich tem przeniesieniem na łóżko. Wkrótce prosiła o powołanie Piotra, mając mu coś ważnego do polecenia.
— Drogi Piotrze, nie odchodź proszę. Bądź tu gdzie niedaleko, lecz uprzątnij zarazem tę skrzynię. Proszę, nieodchodź... Ja tak pragnę być natychmiast zniesiona na dół, gdy tylko pozwolą nam ruszyć ku grocie!
— Czy lepiej ci teraz? — zapytał Piotr.
— Tak, tak... Wreszcie sama niewiem. Pilno mi, niesłychanie pilno być już tam i modlić się u stóp Panny Przenajświętszej.
Gdy Piotr wyszedł z sali, zabierając z sobą skrzynię, Marya rozerwała się patrzeniem na przybywające tu chore. Pani Vêtu wniesiona przez dwóch tragarzy, złożoną została w ubraniu na łóżku obok Maryi. Leżała bez ruchu i bez tchu a twarz jej robiła wrażenie ciężkiej maski z ciemno-żółtego wosku.
Nierozbierano żadnej z chorych. Składano je tylko na łóżkach, zalecając, by się zdrzemnęły, by się o to starały. Te z chorych, które były nieco silniejsze, nie kładły się, lecz siedziały na materacach i porządkowały w swoich manatkach. Eliza Rouquet też w pobliżu Maryi będąca, roztworzyła swój koszyk i szukała w nim czystej chustki dla przysłonięcia sobie twarzy, kłopotała się i narzekała, że niema lusterka. Nie upłynęło dziesięciu minut a wszystkie łóżka zostały zajęte. Gdy siostra Hyacynta wraz z siostrą Klarą wniosły do sali la Grivotte, trzeba już było kłaść materace na ziemi.
— Otóż jest materac! — wołała pani Desagneaux. — Ot tutaj, będzie jej wygodnie. W tym kąciku jest spokojnie, zdala od drzwi, więc przeciąg tu niedochodzi.
Wkrótce siedem materaców zostało rozesłanych i zajętych. Z trudnością trzeba było się przesuwać pomiędzy wąziutkiemi ścieżkami, oddzielającemi jeden od drugiego. Cały środek sali był teraz zajęty. Każda chora miała przy sobie swój tłomoczek, koszyk lub pudełko, prócz drobniejszych zawiniątek. W nogach przed każdą chorą, potworzyły się stosy z rupieci, łącząc wysuwające się z pakunków ubogie szmaty, z prześcieradłami i kołdrami szpitalnej pościeli. Widok sali przedstawiał podobieństwo do skleconego na prędce ambulansu, wzniesionego skutkiem zaszłej niespodziewanej katastrofy, trzęsienia ziemi lub pożaru, którego ranne ofiary złożono tutaj tymczasowo, wraz z marnym uratowanym ich dobytkiem.
Pani de Jonquière chodziła od jednej chorej do drugiej, powtarzając łagodnie w formie prośby:
— Uspokój się i wypocznij. Staraj się zasnąć chociażby na chwilę.
Lecz usiłowania pani de Jonquière nie odnosiły pożądanego skutku. Zbyteczna jej gorliwość, a zwłaszcza gorliwość będących pod jej rozkazami dam szpitalnych wzmagała niepokój i gorączkowe usposobienie ogólne. Trzeba było zająć się przebraniem kilku chorych, zmienieniem im bielizny, inne zaś schorzałe kobiety, niemogące się poruszyć, chciały zaspokoić naturalne potrzeby. Jedna z nich, cierpiąca na wrzody w nodze, jęczała tak przeraźliwie, że pani Desagneaux postanowiła zmienić jej bandaże, lecz zajęcie to szło jej niezręcznie, niewprawnie, a przytem o mało sama nie zemdlała z powodu odrażającego odoru, jaki wydzielały odsłonięte przez nią rany. Mniej chore kobiety narzekały, że są głodne, przyniesiono więc bulionu i miseczki nim napełnione zaczęły krążyć wśród bezustannych zapytań, odpowiedzi, słów urywanych, oraz jęków.
Zosia Couteau znajdowała się też w tej sali pod opieką zakonnic. Śmiała się i mówiła coś ciągle, skacząc, biegając, rada z wydarzonych wakacyj. Wołano ją ze stron wszystkich, każda z kobiet pragnęła ją popieścić, z nią pomówić, a chociażby tylko popatrzyć na różową jej buzię, by zaczerpnąć otuchy w własne uzdrowienie. Zosia była dla nich dowodem rzeczywistości i możebności cudu.
W odmęcie tym godziny spływały jedna za drugą. Biła właśnie godzina siódma, gdy do sali wszedł stary ksiądz Judaine. Był on kapelanem sali św. Honoraty, lecz nie mając ołtarza dla odprawienia mszy, przybywał tylko dla pokrzepienia chorych słowem. Gdy się ukazał, powitały go okrzyki uradowania i pytano go z gorączkową niecierpliwością:
— Księże dobrodzieju, prowadź nas do groty! Prowadź jaknajprędzej!
Zapał i żądza wrzały w tem wołaniu. Pragnienie spiesznego dostania się do groty unosiło chorych z posłania, pragnienie to wzrastało z każdą chwilą, a ugasić je mogło tylko źródło cudowną wodą płynące... La Grivotte siadła na swoim materacu, złożyła ręce i modliła się, by ją prowadzono do groty. Nie byłże to początek spełnić się mającego cudu — ten napływ woli i sił w wycieńczonej suchotnicy? Przybyła martwa, bez tchu, zemdlona zdawać się mogło na zawsze, a oto teraz siedzi na swojem posłaniu i woła namiętnie, wodząc do koła jarzącemi się oczyma, pragnąc i oczekując godziny swego zbawienia; trupio blada jej twarz pokryła się rumieńcem, już zmartwychpowstawała!
— Zlituj się, zlituj księże i dobrodzieju nasz! Każ mnie ztąd zabierać! Czuję, że zostanę uleczoną, czuję, że dostąpię łaski Przenajświętszej Panny!
Ksiądz Judaine uśmiechał się do chorych, jak dobrotliwy ich ojciec. Słuchał co do niego mówiły i koił ich niecierpliwość uprzejmemi słowy. Wyruszą ztąd zaraz, niedługo. Lecz trzeba czekać spokojnie, rozsądnie, wszak powinny rozumieć, że trzeba wszystko przygotować. Matka Boska nie lubi, by jej gwałt zadawano, jest oznaczona godzina na wyruszenie ze szpitala, trzeba się stosować do przepisów i poddać się w pokorze woli przewodniczących, a posłuszni nagrodzonymi zostaną łaską Przenajświętszej Panny.
Przechodząc koło Maryi, zobaczył, że ma ręce złożone jakby do modlitwy, a usta jej szepczą błagania, by prędzej prowadzono ją ku grocie. Zatrzymał się przy jej łóżku.
— Tobie także pilno, moja córko! Uspokój się! łaska nieba jest niewyczerpana...
— Ojcze mój, ja konam z utęsknienia! Serce rozsadza mi piersi! Modlitwy przepełniają mię i dech mi tamują!...
Pobożne uniesienie Maryi wzruszyło duszę księdza. Patrzał ze współczuciem na nieszczęsną dziewczynę, wychudzoną i znękaną bólami, dotkniętą tak srodze w zaraniu lat swych młodocianych, zatrzymaną w rozwoju swej piękności. Chciał ją pokrzepić, uspokoić. Ukazał jej leżącą tuż obok panią Vêtu, która była nieruchoma, z oczami utkwionemi w zatrzymujące się w pobliżu osoby.
— Patrz, moje dziecko — rzekł do Maryi — jak ona czeka spokojnie! Wnika ona w siebie i oddaje się łasce Boga z ufnością dziecka. I ma racyę tak ufać...
Lecz głosem zniżonym, słabym jak tchnienie, pani Vêtu zanosiła skargę:
— Ach jakże ja cierpię! jak bardzo cierpię!...
Na kwadrans przed ósmą, pani de Jonquière zapowiedziała chorym, że mogą się już zacząć przygotowywać do pójścia do groty. Z pomocą siostry Hyacynty i pani Desagneaux, zapinała im suknie i obówała zniedołężniałe ich nogi. Niemało miały te panie do roboty; albowiem chore pragnęły przypodobać się Przenajświętszej Pannie starannym ubiorem. Wiele z nich umyło sobie nawet ręce. Inne wydostawały z zawiniątek bieliznę i przebierały się zupełnie. Eliza Rouquet uprosiła swej sąsiadki, olbrzymiej i wzdętej wodną puchliną, a jednak dbałej o swą powierzchowność kobiety, by pożyczyła jej lusterka, które tamta woziła z sobą w kieszeni. Eliza, oparłszy lusterko o poduszkę swego łóżka, obwiązywała głowę świeżą chustką, naciągając ją naprzód i chcąc jak można było najmniej pokazywać swą twarz, o ranach cieknących, potwornych. Zosia stała przed nią wyprostowana i zapatrzona w usiłowania nieszczęsnej Elizy.
Ksiądz Judaine dał sygnał do wyruszenia ku grocie. Chciał on osobiście towarzyszyć tam drogim swym córkom, jak nazywał chore z ojcowską czułością; damy szpitalne i zakonnice miały pozostać na miejscu, by uporządkować i zagospodarować się w szpitalu.
Chore opuściły salę z pośpiechem; tragarze i pomocnicy szpitalni znieśli lub podtrzymywali słabsze. Na dole znów powstał ścisk i zamęt nadzwyczajny. Podwórze przepełnione było ludźmi, wózkami i noszami, ustawiano teraz orszak pochodu ku miejscu zbawienia.
Piotr przymocował koła do skrzyni, w której znajdowała się Marya i stanął z nią na samym przodzie; wkrótce utworzył się za nimi zbity szereg chorych, rosnący, przedłużający się z każdą chwilą. Spuszczać się zaczęto po spadzistej Avenue de la Grotte. Piotr ciągnął już wózek wzdłuż placu de la Merlasse, podczas gdy ze szpitalnego podwórza wyprawiano jeszcze ostatnich chorych.
Była godzina ósma. Sierpniowe słońce jaśniało już wysoko na przestronem niebie niezmąconej czystości. Powietrze, oczyszczone spadłą w nocy burzą, było przejrzyste, świeże, dziewiczej niewinności. W tej światłości i pięknie letniego poranka, sunęła defilada cierpień i nędz ludzkich, spuszczając się po wilgotnym bruku ulicy. Sunęła defilada i sunęła bez końca, jak niewyczerpana dola nieszczęścia. W nieładzie, w zamięszaniu, wzmagał się wciąż wylew piekielny chorób najpotworniejszych, rzadkich w swej jakości, olbrzymi ilością, wstrząsający odrazą i politowaniem najgłębszem. Wyłaniały się głowy pożerane krostami, czoła z ohydną koroną złośliwej wysypki, nosy i usta, które cierpienie zamieniło w ryje bezkształtne. Choroby dawno przepadłe, uwidoczniały się ku postrachowi ludzkiemu, stara jakaś kobieta pokryta była trądem, inna porosła mchem jak drzewo spróchniałe i w cieniu innych opuszczone na pastwę pasorzytów. Cierpiący na wodną puchlinę, wezbrani jak kadzie pełne wody, chlupotać się zdawali pod narzuconemi na nich kołdrami, opinającemi się na ich brzuchach olbrzymich, podczas gdy z innych wózków i noszy, wysuwały się ręce lub nogi wykrzywione, skręcone długoletnim reumatyzmem. Ciała obrzękłe, okryte pęcherzami, nabierały podobieństwa do worków poszarpanych i napchanych brudnemi, wzdymającemu się szmatami. Jakiś człowiek mający puchlinę wodną w głowie, siedział na wózku, kołysząc wciąż olbrzymią swą czaszką, tak ciężką, że przeważywszy się w tył, jego samego ciągnąć się zdawała. Tam znów młoda dziewczyna, dotknięta chorobą nerwową, drgała przeraźliwie członkami, podrzucanemu niespodzianie, a twarz jej wykrzywiał grymas ruchomy, zwłaszcza z lewej strony. Z tyłu za nią wieziono inną dziewczynę, młodszą jeszcze od tamtej, szczekała ona głosem przeciągłym, wyjącym; był to jęk, jaki wydawała z bólu skutkiem konwulsyjnego drgania twarzy; męczarnia przez nią znoszona wysuwała jej wargi skaczące każda w innym kierunku, za każdem targnięciem dokuczliwszem. Suchotnicy szli i jechali gromadą. Wyniszczeni i wyzuci z sił dysenteryą, trzęśli się jak w febrze, chudością swą podobni do szkieletów. Skóra ich twarzy była trupio blada, sina, lub koloru ziemi, w której niezadługo przyjdzie im spoczywać... Pomiędzy nimi była kobieta o niezwykłej bladości, biała jak płótno, oczy zaś miała płomienne, rozżarzone, jakby w trupiej głowie pozapalane pochodnie. Wszystkie ułomności, zboczenia i nieprawidłowy rozrost członków kosztem innych pozostających w zaniku, można było ujrzeć tutaj w rozlicznych okazach. Kadłuby przegięte, ręce wywrócone, szyje osadzone krzywo — nadawały potwornym tym istotom postacie pajaców o ruchach tragicznych. Jedna z kobiet miała ręce rzucone w tył aż na plecy i zwarte w zupełnej nieruchomości, podczas gdy twarz jej przylgnęła policzkiem do lewego ramienia. Cała gromada młodych dziewczyn, prawie że dzieci, przerażała woskową cerą twarzy; cierpiały one na osłabienie lub próchnięcie kości pacierzowej, a nikłe ich karki toczyły ukryte w nich podskórne wrzody. Wiele kobiet, przeważnie młodych, odrętwiałe i nieprzytomne miało twarze, cierpiały one na raka w piersiach; inne leżały jak martwe na noszach z oczami smutnie utkwionemi w niebo; przysłuchiwać się one zdawały rytmicznemu pukaniu wrzodów, tworzących się w ich organach.
I tak ciągle i ciągle, nieustającym pochodem snuły się okropności nieuleczalnych chorób i męczarni; nieszczęsne ich ofiary siały przerażenie, wzmagające się groźną liczbą coraz to nowych skazańców. Ten jeden przerażał, a tuż drugi za nim zdwajał przerażenie! Dwudziestoletnia dziewczyna miała twarz ropuchy, a olbrzymie wole staczało się z jej szyi aż do pasa, tworząc jakby śliniak potworny. Przy niej szła niewiasta ślepa, wysoka i sztywno trzymająca głowę o twarzy marmurowo bladej, w której, zamiast oczu, czerwieniły się dwie ogromne rany, sączące krew z zielonawą ropą. Stara jakaś kobieta w stanie zupełnego idyotyzmu, bez nosa, wyżartego głęboko, z bezzębnemi czarnemi ustami, szła, śmiejąc się śmiechem okrutnym, rozlegającym się złowrogo. Wtem, jeden z epileptyków skręcił się konwulsyjnie na swej pościeli, pianą z ust bryzgając i w potworności swej rzucając się na noszach, lecz niezważano na to, nie zwolniono nawet kroku, śpieszono do celu, jakby wicher pędził tę chmarę; poczwary gnały roznamiętnione gorączkową żądzą, unoszącą je ku grocie, w której znaleźć pragnęły odrodzenie swoje.
Tragarze, księża, nawet chorzy — śpiewali teraz chórem żałośną koronkę Bernadetty. Wszyscy i wszystko toczyło się przyśpieszonym pochodem, wśród powtarzających się do obłędu zdrowasiek, rwąc wciąż naprzód, jak wezbrany i zalewający potok olbrzymi, unoszący swe fale z grzmiącym łoskotem.
Przy rogu ulicy świętego Józefa i placu de la Merlasse, stała na chodniku rodzina podróżująca w górach dla przyjemności; przybyć tu oni musieli z poblizkiego Cauterets lub Bagnerès. Stali teraz jak wryci, osłupieni z przerażenia. Musiała to być rodzina bogatych mieszczan; świadczyły o tem strojne ich postacie; ojciec i matka ubrani byli poważniej, lecz dwie dorosłe ich córki pociągały oko wykwintną zalotnością jasnych swych sukienek, twarze miały uśmiechnięte, szczęśliwe i wesołe, jak przystało osobom lubiącym się bawić i szukać rozrywki. W pierwszej chwili, napotkany przez nich pochód zadziwił ich tylko, lecz podziw ustępował teraz trwodze, coraz to silniejszej. Patrzeli i jakby oczom swoim niedowierzali; widok straszliwej defilady sprawiał na nich wrażenie potwornego widziadła, napastującego sny ludzi gorączką trawionych, lub średniowiecznego szpitalnego steku schorzałych w czasie jakiejś zarazy spadłej na miasto. Panny pobladły, rodzice tchnąć nawet nie śmieli, sił pozbawieni, by odejść, by nie widzieć okropności chorób wionących przed siebie powietrzem zatrutem ohydą wyziewów. Boże mój, po cóż tyle szpetoty, brudu, cierpienia! Czyż podobna, by to istnieć mogło pod słońcem promieniejącem radośnie, pod niebem pogodnem i jasnem, nad brzegami malowniczych górskich strumieni, wśród czystego, aromatycznego powietrza!
Piotr ciągnął wózek z Maryą i postępował na czele orszaku. Wydostawszy się z Alei na plac de la Merlasse, wstąpił jakby w kąpiel słoneczną i promiennie jarzącą wśród świeżego, wonnego powietrza. Odwrócił twarz i uśmiechnął się ku Maryi. Wkrótce dotarli do placu Różańca i zachwyconymi byli oboje czarująco pięknym widokiem, jaki roztoczył się przed nimi, wśród uroczo pięknego poranka.
Na wschód przed nimi spoczywała stara część miasteczka Lourdes, zagłębiająca się w nierówności gruntu, po za wielką skałą z ruiną starego zamku na swym szczycie. Zdala, po za odległemi górami, wschodziło słońce, śląc skośne promienie, w których świetle zarysowywała się owa samotna skała w lila konturach, ukoronowana walącemi się murami i wieżycą średniowiecznego obronnego zamku, strzegącego niegdyś przesmyku siedmiu dolin. Wśród złotych promiennych pyłów wibrujących w powietrzu, piętrzyły się i jeżyły śmiałe i dumne szczyty gór wyniosłych, podobne zaczarowanym grodom olbrzymów nieznanych, niżej zaś tonęły w półcieniach ludzkie siedziby o dachach i formach niewyraźnych, gubiąc się wreszcie w gromadnie zbitych domostw starej mieściny. Z po za boków samotnej skały zamkowej wysuwało się na lewo i prawo nowe Lourdes, z uśmiechającemi się wśród zieleni wesołemi domkami, lub połyskujące białością wyniosłych hoteli, okazałych domów, tworzących ulice ludne, ożywione, pełne magazynów i sklepów bogatych, powstałych tu w lat kilka, cudem prawdziwym. Strumień Gavy przepływał u stóp skały, tocząc spienione, kryształowe swe wody, zabarwione gdzieniegdzie na zielono lub błękitno. Głęboki on był i cichy pod starym mostem miasteczka, rwał się i huczał po zawałach pod nowym mostem, zbudowanym przez ojców zakonnych dla połączenia groty z dworcem kolei i świeżo ukończonym bulwarem. Obraz ten cały spoczywał na tle dwóch skał olbrzymich, małego Gersu i wielkiego Gersu; potężne ich grzbiety porosłe gdzieniegdzie nizką trawą, przybierały teraz skutkiem oświetlenia, niezwykłą delikatność odcieni liliowych, blado zielonych, zamierających w różowawych blaskach poranku.
Na północ, na prawym brzegu Gavy, po za pagórkami, wzdłuż których biegła linia kolei żelaznej, piętrzyły się szczyty zwane Busla; stoki ich lesiste rozpływały się w porannej światłości. W tej właśnie stronie leżała wioska Bartrès. Trochę na lewo, groziły niebu szponami, rysujące się szczyty góry Julos, z po za której wychylał się grzbiet Miramont. Jeszcze inne szczyty zanikały w oddali, rozpraszając się eterycznie w przezroczach atmosfery. Na pierwszym planie po za Gavą, wśród falujących zielonych pagórków, widniały liczne klasztory, które tu niedawno zbudowano. Wyrosły one i zakwitły jak naturalne płody, cudami słynącej okolicy. A więc najpierw dom przytułku dla sierot pod opieką zakonnic przybyłych tutaj z Nevers. Obszerny ten gmach promieniał teraz w słonecznej kąpieli. Dalej, przy drodze wiodącej do Pau, naprzeciwko groty, stał klasztor karmelitek. Wyżej po nad nim, wznosiły się budynki sióstr pod wezwaniem Wniebowzięcia, podczas gdy dominikanki osiadły dalej jeszcze, wśród puszczy i ledwie że bok jeden ich klasztoru był ztąd widzialny; na samych krańcach, w głębi doliny, dostrzedz można było gmachy należące do zakonu Niepokalanego Poczęcia, siostry tego zakonu nazywane są powszechnie siostrami niebieskiemi, od barwy habitu, jaki noszą; przyjmują one do siebie na tymczasowe mieszkanie, samotnie pielgrzymujące niewiasty, pragnące ciszy i mogące ją sowicie opłacić.
W chwili obecnej, wśród pogody letniego poranka, odzywały się dzwony i dzwonki wszystkich tych klasztorów, dźwięcznie i wesoło rozbrzmiewając w kryształowem powietrzu, podczas gdy z przeciwległych krańców horyzontu, z południowej strony, odpowiadały im inne dzwony innych klasztorów, łącząc z niemi swe rozgłośne, srebrzyste nuty radosnych powitań. Ze strony starego mostu, z klasztoru klarysek, dzwony roniły nuty gamy tak czystej i wesołej, jakby szczebiot ptasząt za wzór sobie obrały. Z tej strony miasta zataczały się doliny strzeżone łysemi, wyniosłemi górami, co stanowiło urocze przeciwieństwo z bujną roślinnością parowów. Góry mnożyły się jak fale rozhukanego oceanu, rozlewając się szeroko poniżej, łagodnemi wzdęciami gruntu. Pagórki zwane Visens mieniły się jak jedwabista mora drogocennym karminem i bladym błękitem.
Gdy Marya i Piotr spojrzeli w stronę zachodnią, olśnił ich nowy widok niespodziewaną swą pięknością. Słońce, pełnią swych promieni oświecało dwie nierównie wznoszące się kopuły gór Wielkiej Bêout i Małej Bêout. Były one jaskrawem tłem z purpury i złota, po którem wiła się wężykowato szeroka droga wiodąca do Kalwaryi okolonej drzewami. W chwale promiennego słońca stały trzy wspaniałe kościoły, wytrysłe ze skały na głos Bernadetty, nawołującej ludzi, by czcili świątyniami zsyłającą im cuda swej łaski Przenajświętszą Dziewicę.
Zaraz u stóp pagórka stał kościół św. Różańca, okrągły, nizki, jakby przygnieciony, wrzynał się w skałę w głębi olbrzymiego placu ujętego w dwa potężne ramiona kolumnady, wiodącej do krypty. Plac, kolumnada i kościół zdawały się być wykute z kolosalnej, jednolitej masy kamiennej; sklepienie kolumnady, wysokie jak w kościelnej nawie, zadziwiało ogromem pracy, jaką zużyć nad nim musiano; dwa potężne te ramiona, zatoczone w półkole areny, nadawały się ku uroczystym procesyom i pompatycznym występom kościelnym. Niemi również dążyły ku świątyni wózki z chorymi, by niedołężnym ułatwić zbliżenie się ich ku Bogu. Po nad kościołem św. Różańca, widniały potężne bramy krypty. Podziemny ten kościół wychodzić się zdawał na płaski dach niżej stojącej świątyni. Dach ten, wyłożony kamiennemi płytami, łączył się z kolumnadą pnącą się ku górze w łagodnym zakręcie. Wreszcie, ze szczytu tak teraz misternie rzeźbionej skały Massabielle, tryskał ku niebu gmach bazyliki. W porównaniu z kolosalnością architektury dwóch dolnych kościołów, oraz kolumnady, bazylika delikatną była i zadziwiała swą smukłością; biała w swej nowości, strzelista swą wysokością, podobną była nieskazitelnie czystej gołąbce, wzbijającej się lotem swym ku niebu, lub tchnieniu modłów gorących. Cienka strzała jej wieży pałała w słonecznej powodzi, rwąc się ku niebu; gorzała jak gromnica, widniejąca śmiało po nad horyzontem zastygłych fal gór niezliczonych, o dolinach rozesłanych pobliżej. Skała Massabielle cała sztuką ludzką w rzeźbione świątynie zamieniona, wątło i misternie odbijała przy potężnem, rozłożystem wzgórzu Kalwaryi, którego stoki pokryte były lasem. Przez rodzące się porównanie, wykute w skale Massabielle kościoły miały w sobie coś kruchego, przemijającego, jak wiara lub zabawka dziecinna, a unosząca się po nad niemi biała i smukła wieżyczka przywodziła pamięci myśl o wątłem i nikłem ramieniu modlącej się Bernadetty, która dłonie ku niebu wyciągając, korzyła się przed niem w napadach nieprzytomności przygnieciona nędzą swą ludzką.
Wejścia do groty nie można było ztąd widzieć. Znajdowało się ono na lewo, u stóp skały. Po za bazyliką widniał wielki gmach kwadratowy, siedlisko ojców, a znacznie jeszcze dalej, wśród rozłożystej i pełnej cienia doliny, wznosił się pałac biskupi. Szczegóły te tonęły wobec światłości, jaką płonęły trzy po nad sobą połyskujące kościoły. Poranne słońce, tumany złotych pyłów wzbijając wciąż ku górze, napełniało niemi powietrze, wśród którego dźwięczały i rozbijały się echa rozkołysanych dzwonów kościelnych, śpiewając pieśń radosną na powitanie rozpoczynającego się dnia dzisiejszego.
Gdy Piotr i Marya przedostali się na plac św. Różańca, rzucili spojrzenia swe na esplanadę tworzącą ogród o podłużnym środkowym trawniku, po bokach którego rosły wspaniałe drzewa dwóch alei dochodzących do nowego mostu. Tu wznosiła się kolosalna statua Matki Boskiej w koronie, zwrócona obliczem ku bazylice. Chorzy i pątnicy, przechodząc tedy, żegnali się pobożnie.
Przerażający swym składem orszak z chorych złożony postępował wciąż naprzód, podżegany swym rykiem monotonnego hymnu. Szkarada tego tłumu toczyła się wśród piękna letniego poranka, pod niebem promiennem, pomiędzy górami przybranemi w złoto i purpurę, pod cienistemi, zdrowo rosnącemi drzewami, po nad wód górskich kryształem i życiem... Piękno z otaczającej natury płynące uwydatniało jeszcze ohydę ludzkich skazańców, toczonych nieuleczalnemi chorobami skóry, z ciałem często gnijącem, wzdętem bezmiernie wodną puchliną, lub skręconem i wyłamanem reumatyzmem, odrętwiałem paraliżem; szły potworne istoty o głowach opuchłych, podrygiwali dotknięci tańcem św. Wita, świecili trupiemi głowami suchotnicy, wlekli się epileptycy, schorzali na raka, na rozmiękczenie kości; wyli szaleńcy, bełkotali idyoci, gnomy pokraczne wyłaniały swe wole zamiast ludzkich gardzieli... „Zdrowaś, zdrowaś Maryo!“ — powtarzało się bez przerwy, wzmagając się w swym okrzyku, unosząc na rozszalałych falach całą tę nędzę i ból ludzki ku grocie. Ludzie stawali jak wryci z osłupienia przy zetknięciu się z tym orszakiem, stali tak jeszcze, chociaż orszak ich mijał, bezprzytomni z przerażenia, otrząsnąć się nie mogąc ze zmory duszącej ich jakby w sennem widzeniu, a korowód ludzkich potworów pędził wciąż naprzód!...
Piotr i Marya pierwsi przeszli pod wysoką arkadą kolumnady. Przebywszy ją, skierowali się po nad brzeg Gavy i niespodziewanie, raptownie, stanęli przed grotą.
Piotr podwiózł wózek z Maryą jak można było najbliżej kraty. Ona uniosła się nieco, szepcząc z uniesieniem:
— O święta Dziewico, o Panno ukochana!...
Marya nie widziała teraz nic po nad grotę. Nie widziała łazienek ani dwunastu kranów, koło których dopiero co wózek jej przejechał. Nie istniały dla niej kramy, gdzie sprzedawano święcone pamiątki; nawet kazalnica była dla niej dostrzedz się niedającym szczegółem. Kazalnicę zajmował przybyły tu wczesnym rankiem ojciec Massias. Marya olśniona była grotą. Wydawało się jej, iż setki tysięcy świateł goreją po za kratą, napełniając nizką grotę płomieniem iskrzącego ogniska, po nad którem promieniała jak gwiazda przeczysta statua Przenajświętszej Panny. Statua umieszczona była w ostrołukowem, wązkiem wgłębieniu, wysoko i na samym jego przodzie. Po za tem chwały pełnem zjawiskiem nic już nie istniało dla Maryi.
— O Panno najpotężniejsza!... Królowo dziewic!... Święta Dziewico pomiędzy dziewicami!... — szeptała wciąż Marya.
Szczudła uleczonych kalek wyściełały ściany groty a stosy bukietów więdły pomiędzy bluszczami i głogiem. Pośrodku ustawiony był ołtarz a z boku stały organy niewielkie i przenośne, przysłonięte opończą. Za wzniesieniem oczów ku niebu, dostrzedz można było szczyt skały i białą na nim bazylikę. Delikatna jej architektura zarysowywała się ztąd w profilu a cienka iglica jej strzały tonęła w lazurze nieskończoności nieba, wnikając w nie jak modlitwa.
Piotr ustawił wózek z Maryą w pierwszym zaraz rzędzie, przed ciężkiemi dębowemi ławami, które w licznych szeregach na wzór kościelny, słały tutaj lecz pod gołem niebem. Ławy te już były zapełnione chorymi, mogącymi się poruszać. Przejścia pomiędzy niemi zajęły nosze i wózki, których koła stykały się z sobą, plącząc się wśród materaców i poduszek. Wszystkie choroby zmięszane tu były pospołu.
Rozejrzawszy się trochę, Piotr poznał twarze znajome. Państwo Vigneron siedzieli na ławie wraz z mizernym swym synem, Gustawem. Bogata skrzynia z niebieskiego atłasu, pokryta koronkami i mieszcząca w sobie panią Dieulafay, stała wprost na ziemi wyłożonej kamiennemi płytami. Mąż chorej, oraz jej siostra klęczeli u wezgłowia i modlili się gorąco. Zwolna, Piotr rozeznawał innych chorych, przybyłych tutaj „białym“ pociągiem. Pan Sabathier był tuż w blizkości brata Izydora, pani Vêtu spoczywała w głębi wózka, Eliza Rouquet siedziała, la Grivotte trawiona gorączką, unosiła się na obu swych rękach. Pani Maze klęczała na boku, pogrążona w modłach a pani Vincent z małą swą Różą w objęciach padła na kolana, unosząc chwilami wątłą swą dziecinę w górę, giestem zrozpaczonej matki, błagającej miłosierdzia, ratunku Bożej Rodzicielki.
Tłum cisnących się tutaj pielgrzymów wzrastał z każdą chwilą, wylewając się daleko, aż do nizkiego murku, opasującego bystry strumień Gavy.
— O Panno łaskawa — szeptała w dalszym ciągu Marya. — O Panno wierna!... O Panno, któraś poczęła bez grzechu!...
Omdlewała od modlitwy i na chwilę zamilkła, chociaż jej usta poruszały się od wewnętrznych błagań i zaklęć. Oczy jej równocześnie utkwione były w Piotra. Pomyślał on, że pragnie mu ona coś powiedzieć. Pochylił się ku niej.
— Czy chcesz, Maryo, żebym tutaj pozostał, aby módz cię zawieźć ku łazience, gdy tego zapragniesz?
Nie odrazu zrozumiała znaczenie słów Piotra, a zrozumiawszy, potrząsnęła głową przecząco. Potem zaś dodała gorączkowo:
— Nie, nie chcę, aby mnie teraz kąpano. Nie jestem jeszcze dość godną i czystą, by cudu dostąpić! Ranek cały modlić się będę ze złożonemi rękoma, modlić się będę, ile mi sił tylko starczy, z całej swej duszy... z całego serca.
Tchu złapać nie mogła ze zbytecznego wzruszenia, po chwili rzekła jeszcze:
— Przyjdź po mnie o godzinie jedenastej, by mnie odwieźć do szpitala. Nie ruszę się ztąd, czekając na ciebie...
Pomimo jej życzenia, Piotr wszakże nie odszedł. Klęknął na chwilę, pragnąc módz się pomodlić gorąco o uzdrowienie Maryi, którą kochał braterską miłością. Od chwili stanięcia przed grotą, czuł on wszakże, iż ogarniał go bunt głuchy, bunt tamujący nastrój ku modlitwie. Chciał, pragnął odzyskać wiarę, całą noc żywił się nadzieją, iż dawne wierzenia zakwitną w nim wraz z przybyciem na miejsce cudami słynące. Lecz wstyd tylko i niepokój wzmagały się w nim, zamiast upragnionego kwiatu wierzeń naiwnych z nieświadomości płynących. Raziła go dekoracya miejscowa, raziły kramy ożywiony wiodąc handel, raziła statua Matki Boskiej, sztywna i zaćmiona, pomimo sztucznego oświetlenia; równeż w nim uczucie wywoływała olbrzymia kamienna ambona, z której wciąż spływały „zdrowaśki“ wykrzykiwane przez zmieniających się zakonników. A więc dusza jego zamarła i stała się nieczułą na religijne uniesienia? I żadna błogosławiona rosa jej nie wskrzesi, by odżyć mogła z wiarą dziecka, lgnącego w zupełności do każdego wątku legendy?
Niemogąc się modlić, Piotr znów patrzał wokoło. W zakonniku zajmującym ambonę poznał ojca Masiass. Spotykał się z nim niegdyś i odczuwał niepokój w sobie wielki na widok jego bladej, wychudłej twarzy z oczami połyskującemi tłumioną żądzą namiętności; ojciec Massias miał usta kaznodziei a gdy przemawiał, zdawało się, że pragnie gwałt zadać niebu, by je zmusić do sprzyjania ziemi. Patrzał teraz Piotr na niego i w myślach swych rozważał o różnicach, jakie między nimi istniały; wtem, u stóp ambony dostrzegł ojca Fourcade, wiodącego ożywioną rozmowę z baronem Suire. Ten ostatni był jakby zaniepokojony, wreszcie na coś się zgodził, zrobił ustępstwo, kiwnąwszy głową. Był tam przy nich i stary ksiądz Judaine, przybliżył się jeszcze do zakonnika, szepcząc coś tajemniczo a na poczciwej jego twarzy malowało się silne zaniepokojenie; lecz skłonił się i on przed powziętem postanowieniem.
Wtem nagle, ojciec Fourcade ukazał się na ambonie, prostując swą wyniosłą postać nieco pochyloną w zwykłych okolicznościach z powodu podagry; nie chciał, by umiłowany przed innymi w jego sercu brat Massias opuszczać miał ambonę z jego powodu, zatrzymał go ruchem przyjaznym na pierwszym zaraz stopniu schodów i wsparł się na jego ramieniu.
Pewien swej nieograniczonej sławy, jaką tu posiadał, przemówił głosem jasnym i poważnym, nakazującym milczenie i ciszę niezmąconą:
— Drodzy bracia, drogie siostry! Przebaczcie mi, że przerywam modlitwy wasze; lecz chcę wam coś oznajmić, coś wymagającego współudziału i pomocy waszej w formie modłów waszych... Dzisiejszego ranka opłakiwać wam przyszło zgon jednego z braci naszych, zmarł on w „białym“ pociągu wpierw, nim zdołał wstąpić do ziemi Obiecanej...
Kaznodzieja się zatrzymał kilka sekund. Postać jego rość się zdawała a piękność jego twarzy była promienna. Mówił znów dalej:
— Drodzy bracia, drogie siostry! Przyszło mi na myśl, że nie powinniśmy tracić jeszcze nadziei... Któż wiedzieć może o niezbadanych wyrokach Boga? a może tą śmiercią chciał on uprzytomnić nam tylko wszechmoc swoją nieograniczoną?... Słyszę, jakby głos nakazujący mi, bym z tej oto kazalnicy zażądał od was modłów dla brata naszego, dla brata zmarłego lecz odżyć mogącego z łaski Matki Najświętszej, jeżeli prosić ona o to będzie Boskiego Syna swojego. Tak!... ciało zmarłego naszego brata jest tutaj! Przynieść je kazałem i od was zależy, by cud olśnił ziemię całą, by gorąco waszej modlitwy wzruszyło niebo i wyjednało tę łaskę najwyższą!... Zanurzymy martwe, skostniałe zwłoki w wodzie cudem płynącej i modlić się będziemy do Pana nad Pany, by wskrzesić je raczył!... by dotknął nas swą łaską, by ukazał nam dobroć niewyczerpaną...
Niewiadomo zkąd i dlaczego, lecz powiało nad zebranemi tchnienie wróżące. Wszyscy pobledli; i chociaż nikt nie rzekł ani słowa, dreszcz szmeru przebiegał wokoło. Ojciec Fourcade, uniesiony zapałem swej wiary, mówił coraz namiętniej:
— Drodzy bracia, drogie siostry! Duszy waszej żądam dziś w całości! Módlcie się zapalczywie, płomiennie! Niechaj modlitwą goreją serca wasze, krew wasza, życie wasze i najtkliwsze uczucia wasze! Módlcie się skupieniem sił waszych wszystkich! Módlcie się do utracenia pamięci o was samych, do nieprzytomności o miejscu, w którem się znajdujecie! Módlcie się siłą miłości, módlcie się siłą śmierci! Łaska, o którą dziś błagać będziemy, niepowszednią jest łaską, niechaj moc ukorzenia się naszego zmusi miłosierdzie Boże!... Aby modlitwy nasze miały możność wznieść się dość wysoko, by wyróżnione się stały przed obliczem Boskiego majestatu, niezaraz przystąpimy do urzeczywistnienia zamiarów naszych... Nad wieczorem dopiero, dnia dzisiejszego o godzinie czwartej, poddamy ciało zmarłego działaniu źródła tu płynącego... Drodzy bracia, drogie siostry, módlcie się do Panny Najświętszej, do Królowej aniołów, do Pocieszycielki strapionych!
Z sercem wezbranem miłością, uniesiony szałem swego wierzenia, rozpoczął różaniec a ojciec Massias wybuchnął głośnym od wzruszenia płaczem.
Zaniepokojony i dotychczas milczący, tłum wiernych uległ wzruszeniu zakonników, wyrywały się z piersi jego krzyki, łzy i niedomówione modły, gubiące się w strzelistych westchnieniach. Szał wionął nad tym tłumem, szał pochłaniający wolę, zlewający tu obecnych w jedną jedyną istotę roznamiętnioną bezgraniczną miłością, żądną niemożliwości, owładniętą szaleństwem, dyszącą pragnieniem cudu.
Przez chwilę Piotr myślał, iż ziemia usunęła się pod jego stopami i że padnie zemdlony. Wstał wszakże z klęczek i na bok się usunął.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.