Ludzie bezdomni/Rozdarta sosna

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Ludzie bezdomni
Wydawca Wyd. J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Towarzystwo Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDARTA SOSNA.

Rano, przed ósmą Judym zdążał piechotą na dworzec kolejowy. Był to jeden z pierwszych dni września. Jeszcze słońce pieściło się z ziemią i posępne, czarne domy obłóczyły na się szaty jego świetliste.
Poprzedniego dnia Judym otrzymał kartkę od Joasi z zawiadomieniem o jej przyjeździe. Razem z babką i panną Wandą dążyła do Drezna, gdzie miały się spotkać z Karbowskimi. Babka chciała spędzić dwa dni w Częstochowie. Ona, panna Joasia, jeden dzień miała poświęcić na odwiedzenie kuzynki, mieszkającej w pewnej miejscowości Zagłębia. Donosiła, że, wysiadłszy na dworcu, pragnie zobaczyć twarz kuzynki, że chciałaby spędzić ten cały dzień »kochany« na zwiedzaniu fabryk i rzeczy godnych widzenia.
Podkreśliła także grubemi liniami sentencyę, gdzie wyrażona była decyzya nieodwiedzania nikogo. Judym, czytając te wyrazy, doświadczał wrażenia, że litery krwią spływają i kurczą się z bólu... Szedł na dworzec, myśląc właściwie tylko o tem, co zawierało się w tem życzeniu. Świst lokomotyw na stacyi ściskał mu serce.
— Ach, gdyby to nie dziś, gdyby tylko nie dziś.. Żeby się to chociaż już było zdarzyło... — szeptały jego blade wargi.
Na dworcu spotkał już kilka osób, które go uchyleniem kapelusza witały. To jeszcze bardziej odbierało mu pewność siebie.
W dali rozległ się sygnał, zwiastujący pociąg i wkrótce, jak barwne dzwona węża, długie ciało zaczęło się przeginać w zwrotnicach. W jednem z okien doktór zobaczył Joasię. Była ubrana w skromny kapelusik podróżny. Miała szarą suknię. Gdy szła ze schodków wagonu cudna, jak uśmiech szczęśliwy, jakoś dziwnie urocza, rozpiękniona, Judym doświadczał śmiertelnych dreszczów. Zdawało mu się, że u jej stóp, u jej nóg najdroższych umrze z boleści...
Przez chwilę nie mogli przyjść do słowa. Nawet uściśnienie rąk wydało im się czemś dziwnem, a wzajemna obecność i możność rozmowy bez świadków, gdy szli ulicą poza obrębem dworca, zdumiewającą niespodzianką. Judym czuł na prawej dłoni rozkosz dotknięcia ślizkiej, delikatnej, ogrzanej rękawiczki. Jak drogi skarb, nieznacznie przycisnął tę rękę swą do piersi niby dla wyprostowania klapy surduta, i powierzył ten uścisk sercu, w którem wiła się zamknięta żmija. Szli szeroką ulicą, po bruku uwalanym w błocie, mówiąc o rzeczach obojętnych. Panna Joasia zmuszoną była dbać o swą suknię.
Kiedy niekiedy podnosiła oczy pełne blasku i wówczas odrobina żalu za tak sztywne przyjęcie ukazywała się na jej czystej twarzy.
Judym dostrzegł i to także.
— Będzie pan łaskaw pokazać mi fabryki tutejsze? — spytała z odrobiną zalotności.
— Z wielką chęcią... Właśnie idziemy...
Gdy nie protestował przeciwko tytułowi »pan« i gdy natychmiast zgodził się na to zwiedzanie fabryk, lekka mgła bladości przebiegła po jej twarzy.
Weszli w podwórze fabryczne.
Otoczyła ich puszcza machin i warsztatów.
Tu hale otwarte, w których wiły się złote węże drutu, gdzieindziej zionęły ogniem jamy pieców martenowskich, dalej jęczały młoty parowe, bijące w belki białej stali.
Kupy węgla, szmelcu, stosy szyn, »gęsi« — zagradzały im drogę. Judym miał już wyrobione pozwolenie zwiedzenia wszystkich robót, a nawet delegowanego specyalistę technika, który miał go, wraz z »kuzynką« oprowadzić. Technik nawinął się wkrótce, bardziej zapewne usposobiony do oprowadzania »kuzynki«, choćby też w towarzystwie lekarza, niż do ślęczenia nad jakimś rysunkiem w kantorze.
Poszli tedy we troje. Technik był człowieczkiem młodym, o wykwintnych manierach. Powierzchowność »kuzynki« sprawiała mu widoczną dystrakcyę w układaniu zdań, objaśniających procent żelaza w rudzie miejscowej i rozmaitych gatunkach sprowadzanej. Weszli po schodach na wielki piec.
Widzieli kaskadę, ochładzającą mur rozpalony, trąbę, która prowadzi do jego wnętrza upalne powietrze i która zdaje się oddychać, jak aorta.
Joasia nie mogła się dosyć napatrzeć cienkiej smudze szlaki, tryskającej, jak krew, z górnego otworu. Właśnie przy nich przebito piec i ognista rzeka wylała się na ziemię. Cudne iskry strzelały z tego złotego strumienia. Fale jego posłusznie płynęły do łożysk swoich, które im długimi drągami otwierali czarni ludzie w siatkach na twarzy. Łuna stała jeszcze nad tą sadzawką ognistą, gdy ją opuścić musieli, dążąc gdzieindziej.
Wprowadzono ich do sali maszyn, pompujących gorący wicher. Olbrzymie koła o kilkunastu metrach średnicy, do połowy zanurzone w ziemię toczyły się w swych miejscach bez szelestu, w jakiemś milczeniu i chwale. W cylindrach błyszczących, jak lustra, coś nieustannie cmokało, jakby wielka gęba niechlujnego potwora chłeptała napój. Z innego miejsca wyrywał się dźwięk nieistniejący.
Był to krótki, urwany śmiech szatana. Serce Joasi było strwożone. Czuła, że ten głos do niej się stosuje, że radosne marzenia o szczęściu, jej cichą miłość zobaczył. Spojrzała na Judyma, szukając w jego oczach zaprzeczenia, ale ta twarz droga była martwa...
Obejrzeli piece martenowskie, które wytwarzają stal, odlewaną w kubłach na belki. Te »kolby« wędrują stamtąd do walcowni, gdzie znowu w czeluść pieca wrzucone zostaną i do białości się rozpalą.
W wielkich halach, wyłożonych żelaznemi płytami, wszystkie wrota stały otworem.
Przeciągi rwały wzdłuż i wpoprzek, ochładzając czoła, plecy i ręce, które pali białe żelazo. Nie istnieją tam płuca chore, niema nerwów. Kto chory, ten umiera.
Jak ognista kula, pędzi na ręcznym wózku przez halę biała belka. Nie widać ludzi, którzy ją dźwigają. Pada na ruszt, który się z posadzki wydobywa. Jest on, jak plecy o kilkunastu metrach długości wyginające się zupełnie wzorem kręgosłupa i, niby z kręgów złożone z kół wydłużonych.
Czterej olbrzymi, czarni ludzie z jednej i czterej z drugiej strony walców, w siatkach na twarzy, dzierżąc w ręku długie obcęgi, ujmują belkę w swą władzę. Pchną ją mocno między szeroko rozdziawione walce dolne. Jak bryła masła stal się między nie wślizguje. Po tamtej stronie czeka na nią ruszt, który się z ziemi wysunął. Czyny ludzi są płynne, rytmiczne, prawie jak taniec.
Gdy biała płyta zgnieciona i wygięta, niby podpłomyk, zjawia się przed nimi, ujmą ją wraz długiemi rękoma swemi i popchną między cylindry górne.
Wypływa po drugiej stronie dwa razy cieńsza, gdzie czterej na nią czatują. Przystąpią pewnymi ruchy, jak machiny z żelaza, raz — dwa — trzy — cztery.
Wyciągną długie ręce, zbrojne w żelazo, uderzą ją i odepchną.
Zanurzą w wodzie szczypce rozpalone.
Pochwycą inne i, jak żołnierze, czekają.
Wstęga białej blachy coraz dłuższa, coraz dłuższa, niby pływająca smuga ognia, ukazuje się to w górze, to na dole, to tu, to tam. Pływa w powietrzu... Zdaje się uciekać z pośpiechem, jak gad bajeczny, ścigany przez złośliwe dzieci. Chowa się w szczeliny i męczy.
Ruszty szczękają i drżą. To się dźwigną do wysokości poziomu szczeliny między górnymi walcami, to się do najniższej zsuwają.
Wysoko, w milczeniu stoi nieruchomy człowiek, obracający korbę, która ściska walce.
Tuż obok latają po ziemi węże stalowe.
Biały ucinek sztaby płonącej, wprowadzony w ciasny otwór, wybiega co chwila w przestrzeń, zmierzając do coraz węższych kryjówek. Tam stoją młodzi ludzie z krótkimi szczypcami, którzy chwytają pysk węża, gdy się wysuwa i niosą go swobodnie na salę. Dopiero gdy ogon stukać zacznie po ziemi, kierują go do innej szczeliny. Drut pędzi z szaloną szybkością. Ogon, ginąc w otworze, trzepie się na prawo i lewo, jak żywy...
Ogłuszający huk...
Belka stalowa spada na kowadło.
Nieruchomy młot parowy zlatuje na nią, jak piorun razem prostym, niby uderzenie pięści. Zgnieciona kolba przybiera formę płaskiego kręgu. Wtedy w środek jego stawiają przyrząd, który ma wybić otwór, doskonale okrągły. Młot spada raz za razem, ze wściekłą siłą. Dzwoni potężnym jękiem, który odbija się w halach, w powietrzu, w ziemi... Z hukiem rozlega się lwi ryk żelaza... Stęka w nim gniew kopalni zwyciężonej przez silne ramię człowiecze. Krąg z wybitym otworem jest kołem lokomotywy. Jako kupa żółtej gliny z głębin wydobyte, ma teraz wzdłuż i wpoprzek ziemi, do najdalszych zakątków nosić szczęście i rozpacz, przemoc i braterstwo, cnoty i zbrodnie.
Nim stanie na szynach, walczy z ujarzmicielem. Wyżera mu oczy, a twarz zalewa potem; płomieniami, którym je poddał, napełnia jego płuca i serce na ostre przeciągi wystawione. Szarpie mu nerwy w tej samej minucie, gdy młot parowy szarpie i rozbija jego cząsteczki...
Zdjęte z kowadła umieszczono na zakrzywionych widłach i w bok wysunięto. Przyszło doń dwu ludzi: jeden z ostrym młotkiem w rodzaju ciupagi tatrzańskiej, drugi z młotem na długiem toporzysku. Ostrze siekierki przystawiono do wystającego brzegu koła i młot spadać zaczął na jej obuch. Ani jeden cios nie chybił. Słychać było suchy szczęk żelaza o żelazo... Joasia doznała wrażenia, że to jest śpiew. Po wielkim huku organów w jakiejś katedrze, daje się słyszeć śpiew, śpiew z tłumu, bojaźliwy, strwożony... Stygnące koło poszło dalej w swą drogę.
Judym nachylił się do swej towarzyszki i zapytał:
— Czy widzi pani dobrze pracę tych ludzi?
— Widzę... — rzekła głosem zdumionym.
— Tak, tak... niech się pani dobrze im przyjrzy.
Nie mówili nic więcej, ani w halach, ani na ogromnych dziedzińcach, zawalonych istnemi górami miału, gruzów, piasku. Wiatr porywał i nosił z miejsca na miejsce pyły i dziwne jakieś rdze lotne.
Gdy pożegnali uprzejmego mentora, minęli wrota fabryki i gdy jej mury daleko zostały, szli za miasto. Było już blizko południe.
Domy obok drogi i jej kanałów, zarażonych zjadliwymi wyciekami fabryk, były coraz mniejsze, coraz bardziej nędzne. Na końcu miasta, wzdłuż drogi ciągnęły się budy, resztki chałup wiejskich, imitujące domy miastowe. Grunt tam był bagnisty. Dookoła stały zamokłe pastwiska, na których czarnem dnie ropiała zohydzona woda. Nieco wyżej ciągnęły się glinianki, napełnione wodą deszczową.
Gdzieniegdzie sterczała jeszcze sosna po wyciętym lesie. Judym wchodził z Joasią na podwórza domostw śmierdzących, otwierał drzwi nieproszony i oczami wskazywał jej ludzi. Były tam dzieci robotników z cynkowni. Wynaturzone okazy gatunku ludzkiego, przedwcześni starcy z obliczami trupów i wzrokiem, który woła o pomstę do nieba. Spoglądały na nich babska paskudne i złe, twarze chorych, którzy może sądzili, że to śmierć nareszcie drzwi uchyliła...
Szli tak od domu do domu...
Zanim stamtąd zdołali się wydostać, Judym spytał, nie podnosząc oczu:
— Gdzie zamieszkamy?
Długo nie odpowiadała. Oczy jej tylko jaśniały.
— Czy tu? — szepnął, rysując coś na piasku.
— Gdzie zechcesz...
— Ale czy chciałabyś tutaj?
— Tak.
— Dlaczego tutaj?
— Chciałabym pomagać ci w pracy.
— Mnie... w pracy...
— Myślisz teraz: — »Co mnie i tobie, niewiasto...«
Judym spojrzał na nią straszliwemi oczami i rzekł cichym, sennym głosem:
— Skądże ty te wyrazy...
— Założymy szpital, jak w Cisach. Och, mój Boże! Będzie to coś zupełnie innego. Ja będę twoją felczerką...
— Dobrze... Ale czy potrafisz dom prowadzić?... Dom?
— Ho — ho! Nie traciłam czasu na darmo. Wstawałam codzień, w ciągu całego czasu rano i szłam do gospodyni uczyć się gotować, prać, prasować, smażyć...
— Konfitury...
— Ale jakie! Żeby mój pan wiedział, jakie...
— Czy tak?
— A właśnie, że tak. Ułożyłam już wszystko, od a do z, jak to będzie w naszym domu.
— W domu...
— W naszym własnym domu... Nie myśl, że chcę dużego mieszkania, albo mebli. Och, wcale! Brzydzę się meblami, politurą, lakierem. Firanki, dywany, jakież to wszystko brzydkie! Poczekaj, ja ci powiem...
— Joasiu...
— Poczekaj... Będziemy wszystko, albo prawie wszystko, co inni obracają na zbytek, oddawali dla dobra tych ludzi. Ty nie wiesz, ile szczęścia... Z tej resztki, którą dasz swej żonie, z tej najostatniejszej, zobaczysz, co ona zrobi.
— Cóż ona zrobi?
— Ani się nie obejrzysz, kiedy nasze mieszkanie pełne będzie sprzętów prostych, jak u najuboższych ludzi, ale za to pięknych, jak u nikogo. My tu stworzymy źródło poczucia piękna, nowego piękna, sztuki jeszcze nieznanej, która obok nas śpi, jak zaczarowana królewna. Będą to stołki sosnowe, ławy, stoły. Będą je okrywały proste kilimy...
— Tak, tak...
— Chodnik do sieni, utkany w chłopskim warsztacie ze skrawków niepotrzebnej materyi, jest tak samo miły, jak perski dywan. Ściany wyłożone drzewem świerkowem, są cudnie piękne...
— Masz racyę!... — rzekł Judym, patrząc w jej twarz, pełną szczęścia szeroko rozwartemi oczyma, — to jest tak, niewątpliwie. Tak i ja myślałem. Człowiek tak samo przywiązuje się, musi się przywiązać do prostego kilimka, jak do gobelinu, do zydla, jak do otomany, do światłodruku, wystrzyżonego z czasopisma, jak do cennego obrazu.
— Wszystko to pokochamy, bo będzie nasze, w krwawym trudzie zdobyte, bez krzywdy niczyjej. Gdzież tam! Za każdą rzeczą będą szły przyjazne spojrzenia tych, co z miłością dla ciebie będą próg nasz opuszczali. Wszystkich ludzi, których ty uzdrowisz, dobry lekarzu... Dobry lekarzu...
Boski szept uwielbienia płynął z jej ust.
— Istotnie, jak ty wiesz wszystko, jak ty wszystko widzisz dokładnie! Wszystko to pokocham, bo będzie pochodziło od ciebie, z rąk twoich czystych. Te przedmioty staną się częścią mojej osoby tak, jak ręka, noga, może jak sama głowa, jak samo serce. I gdyby przyszło to wszystko porzucić, odtrącić jednym zamachem...
— Gdy przyjdzie gość, albo pacyent, sam się zadziwi, że ludzie żyją szczęśliwie, a tak inaczej. Proste, czyste sprzęty, polne kwiaty w glinianym wazonie... Pocóż nam zimny blask wyrobów fabrycznych? Poco stroje, powozy? Nigdy nie czułam większej rozkoszy, jak kiedy ojciec mój zabierał mię na wózek bez resorów i wiózł do lasu, po drodze, pełnej wystających korzeni drzew, przeciętej wyrwami. Żaden resor nie potrafił uginać się tak doskonale, jak dębowa »literka« wystrugana przez cieślę. Ach, ja już tak dawno straciłam gniazdo rodzinne! Prawie nigdy go nie miałam. W piątej klasie byłam zaledwie, gdy mię ojciec odumarł. Mamy prawie nie pamiętam... Każda istota ma swe ognisko, swój dach. Mały skowronek — i ten... Gdy pomyślę, że teraz moje życie tułacze ma się już skończyć...
— A cóż się stanie z temi chałupami, cośmy je widzieli przed chwilą? — zapytał Judym głosem, pełnym jakiegoś jąkania się i zgrzytu.
Stanęła na drodze i ze zdumieniem czekała. Patrzył na nią — to prawda, ale jej nie widział. Oczy jego były jakby zezowate i zbielałe.
— Cóż zrobimy z nimi? — pytał się, stojąc na tem samem miejscu.
— Z kim?
— Z nimi! Z tymi z budów!
— Nie rozumiem...
— Ja muszę rozwalić te śmierdzące nory. Nie będę patrzał, jak żyją i umierają ci od cynku. Polne kwiaty w doniczce, to tak... To dobrze... Ale czy można?...
Wzięła go za rękę, gdyż pewne przeczucie wolno, jak zimna stal wpychało się w jej serce. Wyrwał rękę i mówił szorstkim, obrażającym głosem, patrząc przed siebie:
— Muszę ci wszystko powiedzieć, chociaż to dla mnie gorsze od śmierci. Doprawdy, doprawdy wolałbym umrzeć, jak Korzecki...
— Korzecki?
— Gdybym to mógł słowem nazwać! Ja tak cię kocham! Nigdy nie myślałem, że może się z człowiekiem stać coś takiego... Twoje uśmiechy, które odsłaniają serce, jakby zdejmowały z niego zasłonę. Twoje czarne, puszyste włosy... Budzę się w nocy, i już nie śpiąc, widzę cię, czuję cię na sercu mojem. Minie długa, święta chwila i dopiero wiem, że niema nikogo... A odkąd tu przybyłem i zacząłem patrzeć, coś we mnie rozdmuchuje ogień. Pali się we mnie! Nie wiem, co to płonie, nie wiem, co trawi ten pożar...
— Mój Boże...
— Widzisz, dziecko...
— Mój Boże, jaką ty masz twarz!...
— Widzisz... Ja jestem z motłochu, z ostatniej hołoty. Ty nie możesz mieć wyobrażenia, jaki jest motłoch. Nie możesz nawet objąć tego dalekiem przeczuciem, co leży w jego sercu. Jesteś z innej kasty... Kto sam z tego pochodzi, kto przeżył wszystko, wie wszystko... Tu ludzie w trzydziestym roku życia umierają, bo już są starcami. Dzieci ich — to idyoci.
— Ale cóż to ma do nas?
— Przecie to ja jestem za to wszystko odpowiedzialny! Ja jestem!
— Ty... odpowiedzialny?
— Tak! Jestem odpowiedzialny przed moim duchem, który we mnie krzyczy: nie pozwalam! Jeżeli tego nie zrobię ja, lekarz, to któż to uczyni? Tego nikt...
— Tylko ty jeden?
— Otrzymałem wszystko, co potrzeba... Muszę to oddać, com wziął. Ten dług przeklęty... Nie mogę mieć ani ojca, ani matki, ani żony, ani jednej rzeczy, którąbym przycisnął do serca z miłością, dopóki z oblicza ziemi nie znikną te podłe zmory. Muszę wyrzec się szczęścia. Muszę być sam jeden. Żeby obok mnie nikt nie był, nikt mię nie trzymał!
Joasia stanęła w miejscu. Powieki jej były spuszczone, twarz martwa. Nozdrza chwytały powietrze. Z ust padło krótkie słowo:
— Ja cię nie wstrzymam...
Były to wyrazy ciche i oblane krwią wstydu. Zdawało się, że z żył, gdy to mówiła, krew rozpalona wytryśnie.
Judym odrzekł:
— Ty mię nie wstrzymasz, ale ja sam nie będę mógł odejść. Zakiełkuje we mnie przyschłe nasienie dorobkiewicza. Ja siebie znam. A zresztą... niema już co mówić...
Wzdrygnęła się, jakby ją to słowo w tył pchnęło. Szli obok siebie w milczeniu, daleko, daleko...
Ciągnęły obok nich furmanki z rudą galmanu, przeróżne bryki, powozy... Szło dużo ludzi... Nie widzieli tego wszystkiego. Gościniec zaprowadził ich do lasu. Tam usiedli pod drzewem.
Joasia uczuła, że ramię Judyma wsparło się o jej ramię, widziała jego głowę zwieszoną na piersi. Nie była w stanie poruszyć ręką. Siedziała jakby w twardy sen pogrążona, kiedy wypijamy morze boleści, nie mając siły wydać jednego westchnienia.
W pewnej chwili Judym usłyszał jej płacz samotny, jedyny, płacz przed obliczem Boga.
Nie dźwignął głowy.
O jakiejś godzinie usłyszał jej głos cichy z głębi łez:
— Szczęść ci, Boże.
Nie mógł odpowiedzieć sam za siebie, ale jakiś głos obcy, tak jakby Dajmonion, o którym pisał przed śmiercią Korzecki, wymówił z głębi jego serca:
— Daj, Panie Boże.
Joasia wstała.
Przez chwilę widział z pod bezwładnych, ciężkich, obwisłych powiek jej twarz bolesną. Była, jak maska pośmiertna z gipsu.
Za chwilę stracił ją z oczu.
Odeszła szosą w stronę miasta, w stronę dworca kolei...
Siedział tam długo. Kiedy znowu rzucił oczyma na drogę, nie było już widać nikogo. Wiatr tylko porywał z niej kurz wapienny, miotał go w górę, jak plewy. Kurz wapienny, naśmiewający się...
Judym uciekł.
Szedł brzegiem lasu, później środkiem pastwisk błotnistych. Gdzieś błądził. Nad wieczorem ujrzał przed sobą, w polu szkielet zabudowań kopalni.
Straszna nienawiść do tego widoku i wyniosła wzgarda, jak pysk w kły uzbrojony, otwarła się w jego piersiach. Szedł dalej.
Stanął nad brzegiem szerokiej wody, płytko rozlanej. W nizkich, nędznych, zżółkłych trawach kisł ten czarny zalew śmierci, który nad otchłanią kopalni chwieje się lichemi falami. Ciemna woda zdawała się marzyć, zdawała się czekać, kiedy runie w głębinę wydrążoną, kiedy napełni puste lochy, kuszące próżnie, które ją ciągną, ssą, wzywają.
Judym ją poznał. To ona! Widział ją w nocy. Tej nocy... Szukał na falach świetlistego znaku, długiej ruchomej wskazówki, która przeszywa, jak doborowa stal damasceńska. I uczuł w sobie ostrze.
Daleko, daleko za lasami łkał świst pociągu, niby słowo tajemnicze, zawierające sens życia.
Tuż obok stóp Judyma było szerokie, suche zawalisko, otwór w postaci leja, zwróconego wierzchołkiem na dół. W głębi ziemi, pod nim były niegdyś galerye kopalni. Warstwy skał piaskowca i łupku gliniastego, wskutek »wyrabowania« budynku, podtrzymującego piętro, zarwały się od własnego ciężaru i, spadając, odłamami swymi napełniły puste przestrzenie pokładów węgla. Gleba zewnętrzna zsunęła się w przepaść wraz z murawą, krzewami i utworzyła dół, głębokości dwudziestu metrów.
W miejscu rozdarcia widać było pręgi piachu siwe i jasno-żółte. Naokół stały karłowate, nędzne sosny.
Jedna z nich rosła na samym brzegu zawaliska. Oberwana ziemia ściągnęła w głębinę prawy jej korzeń, a lewy został na twardym gruncie. Tak ją dzieje kopalni rozdarły na dwoje. Pień jej stał jedną połową swoją w górze, a drugą szedł wraz z zawaliskiem, niby istota ludzka, którą na pal wbito. Tamten, z bryłami ziemi w dół ściągnięty, prężył się, jak członki na torturach. Wszczepione w glebę pazury górne trzymały się z całej siły.
Judym zsunął się w zawalisko, żeby go nikt nie widział. Rzucił się na wznak. Pod sobą, w głębi ziemi słyszał od czasu do czasu huk wystrzałów dynamitu i prochu. W górze widział obłoki, sunące po niebie lazurowem.
— Obłoki, jasne, święte, zaczerwienione obłoki...
Tuż nad jego głową stała sosna rozdarta.
Widział z głębi swojego dołu jej pień rozszarpany, który ociekał krwawemi kroplami żywicy. Patrzał w to rozdarcie długo, bez przerwy.
Widział każde włókno, każde ścięgno kory rozerwane i cierpiące. Słyszał dokoła siebie płacz samotny, jedyny, płacz przed obliczem Boga.
Nie wiedział tylko, kto płacze...
Czy Joasia? — Czy grobowe lochy kopalni płaczą?
Czy sosna rozdarta?


KONIEC.



Zakopane, Jesień 1899 r.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.