Przejdź do zawartości

Młodzian, dobierający oręża

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Miciński
Tytuł Młodzian, dobierający oręża
Pochodzenie Dęby Czarnobylskie
Wydawca Księgarnia St. Sadowskiego
Data wyd. 1911
Druk K. Trębiński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Młodzian, dobierający oręża.

Mój brat Mirosław nagle wyjechał do Australii, jako przyrodnik i zniknął bez wieści.
Znalazłam u niego mały zeszyt.
Młodzieńcze te kartki mówią do mnie wiele.
Ile trzeba wysiłku, aby przemódz swe panteistyczne usposobnienie i stać się walczącym Prometeistą? wzniecić piorun z nikłych kropelek rosy, wznoszących się ku niebu?

Mir wróci... mam przeczucie to: wróci, znalazłszy rozwiązanie dla swej woli.

O moja duszo — patrz — i nasycaj się! po jasno­‑turkusowem niebie płyną ogniste róże obłoków i zanurzają się jedna za drugą w oceanach widnokręgu. Rubinowe smugi mieczmi archaniołów otaczają niewidzialnego wśród blasków Ducha.
On zakrył się srebrną tarczą, której promienie cudotwórcze lecą na świat i wołają do życia — hej, do złotych czar życia, upajających winem przemiany.


∗             ∗

Mroczno­‑fioletowe lasy wyzierają z poza różowych mgieł, zaorane pola lilowieją, migocąc tęczą pajęczych sieci. Złotopurpurowe zboża kłaniają się młodemu słońcu, wody na łąkach odbijają w swoich zwierciadłach niebiosa i stubarwną mozajkę chmur.
W górze nucą swe pieśni weselne skowronki.
Czerwone owady wylatują z szelestem, koniki polne grają w trawie coraz liczniejszym chórem, pszczoły brzęczą po kwiatach, trzody idące na pastwisko porykują, a kosiarze łąkowi dzwonią w dali kosami.
Ciepło, rozkosznie!
Świeże powiewy napełniają me płuca, promieniste ręce głaszczą mnie po włosach — i fale krwi na twarz mi ściągają.
W mojej duszy zaczarowanej wszystko śpiewa, błyszczy, barwi się, porusza — i żyje.
Skowronek mógłby zamilknąć — ja nuciłbym dalej jego pieśni; chociażby świat kolorów zniknął, ja utworzyłbym nowe fiolety lasów — nowe niebiosa i nowe słońce.
Rzucony w głębiny jeziora — roztaczam się coraz szerszymi kręgami i płynę dalej, wciąż dalej — w bezgranicza.
W źdbłach trawy uginam się pod kulami rosy — i razem z niemi oddzielam się od ziemi, ulatam w przestworza, kapryśnym wiatrem pędzony, bez troski o cel, bez myśli o przyszłość, bez tęsknoty za przeszłem. O naturo, gdzie twoje krańce i gdzie moje? daremnie każde chce ogarnąć siebie — niema jedności i niema oddzieleń, niema bezmiarów i niema granic.
Czem ty jesteś — jestem ja: bóstwem, nicością, ułudą.
Rozproszyłem się, a raczej istnieję wszędzie; znikłem, a raczej ogarniam wszystko.
Matko moja! dobrze mi jest w tobie, uroczyście i harmonijnie, jak w świątyni: lazurowe sklepienia wzniosłaś, przetkane żywem srebrem, podium kwieciem usypałaś i zielenią; aromaty krążą, jak dymy kadzielnic; głosy roztapiają się w powietrzu, jak granie organów, zboża szeleszczą, jak poszept modlitwy, a ja, twój Druid ofiarny, klękam, wsłuchany w tętno twojego serca.
Jestem lirą twoich dźwięków, pryzmatem świateł, zwierciadłem kształtów, ogniskiem żądz.
I sercem...
Zaturkotało na drodze: toczył się wóz naładowany kamieniami. Koń stąpał powoli, z wysiłkiem; łeb schylił ku ziemi, na wychudłych biodrach wyciągnęły się muskuły, jak postronki, a ze startych boków sączyła krew.
— Wio, wio! woźnica okłada batem.
Koń przystanął, głowę zwiesił bezwładnie, z jękiem, stękaniem chwyta powietrze.
— Ścierwo! zaklął parobek i grubym końcem biczyska okładał po krzyżu i ślepiach.
Kości głucho łomocą...
— Mnie boli! jestem wychudły, głodny — i tak mi ciężko!... chomonto wżera się w piersi, postronki szarpią żywe mięso, kij sękaty kości mi gruchoce... Winienem li, żem słaby i że kamienie tak ciężkie?
To właśnie, żem słaby daje prawo żyły mi wypruwać i kości przetrącać — to prawo ma mój pan — parobek!
Podbiegłem i chwyciłem go za ramię: „ścierwo ludzkie — nie bij”.
Mruknął, z całych sił uderzył, koń szarpnął raz jeszcze — napróżno...
Buchnęła mi krew do mózgu, wściekłość szalona zapamiętania odebrała mi przytomność. W jednej chwili parobek zbity leżał na ziemi. Przerżnąłem postronki. Konia wyprzągłem. Wprowadziłem go na łąki szmaragdowe: z wysiłkiem stawiał koń nogi w kolanach obrzęknięte i pokurczone, stanął bez ruchu a w oczach głęboko zapadłych łzy mu świeciły — łzy najstraszniejsze — nieumiejącego już żyć zwierzęcia.


∗             ∗

Zaćmione słońce w mej duszy, głowa się pochyla ku ziemi i nogi stawiam z trudnością.
Ciężar bezmierny bolów życiowych — głazy mnie cisną, sznury szarpią. Boskie prawa natury — pognębienie, pożeranie...
Robak przegryza roślinę, źwierzę ją depce i zjada, gdyż bezbronna, a żołądek silnych jej potrzebuje.
W trawie wre walka; w żywych organizmach pasożyty nurtują, mózgi i oczy napełnione mirjadami robactwa.
Natura nie dba o słabych: na ziemi przemarzłej w marcu giną młode zajączki.
Natura ma przemyślność djabła: soliter sto miljonów jaj wydaje, pchły dżumne wytępiają całe narody. Nikczemnie marne mikroby wyżerają płuca i mózgi geniuszów!...
Osy składają w ciele nieszczęsnych gąsienic swe jaja — wykluwają się i pożerają zwolna przez 6 tygodni wnętrza gąsienicy.
Ba, ale to jest znów z pożytkiem dla lasów.
Człowiek zaś jest najkapitalniejsze bydlę!
Dziewicze lasy podpala, drzewa w rozkwicie ich życia siekierą rąbie, trawy i zboża podrzyna, czego dosięgnąć może — morduje i gwałci, ten bratobójca. A za chwilę sam padnie w proch, z którego powstał...
Łańcuch szkieletów zapada w mrok nicości; hałaśliwa maskarada na bezmiernym cmentarzu.
Maski — pod niemi uśmiecha się szatan. Swobody niema — prawa odwieczne, niezłomne, nieuniknione, wszechpotężne.
Tworzysz, naturo, istoty żądne nieśmiertelności, aby się niszczyły wzajemnie — a ty boleść ginących odczuwasz, boś ty w nich, a one w tobie.
Naturo, czy za tobą nie kryje się zwarjowany djabeł?


∗             ∗

Słońce pali, pot kroplisty spływa mi po ciele — gdzież jestem? czarne linie kolei, słupy zwrotnic...
Prawda, szedłem na spotkanie narzeczonej.
Pociąg z łoskotem się zbliża i nagle, bieg hamując, stanął.
Wysypała się gromada pasażerów, lecz — jej nie było. A tak pragnąłem, tak strasznie pragnąłem — właśnie teraz w tej chwili! Nieciłbym tylko był wzrok jej zobaczył...
Ktoś mnie trąca — urzędnik podaje list.
Tak... — o o! tak — aha... tak, tak... owca głupia!... myśli, że umrę bez niej...
Pociąg ruszył. Z okna wagonu wychyliła się ona i rzuciła mi bukiet. Róże krwawiące, jakby zatrute. Niektóre miały listeczki wyrwane — pewno służyły do wróżb: Kocha, lubi, szanuje... kopnąłem je nogą, patrząc zimno w twarz mej ubóstwianej...
Szedłem drogą wciąż dalszą przez lasy.
Z obu stron rozciągały się łany lichego zboża, wyrosłego na piaskach, tu i owdzie stały żółte dziewanny. Upalno i duszno.
Spieszyłem przejść monotonny szmat ziemi, by zanurzyć się w ciemni lasu.
I otom wszedł w gęstwinę, oblany chłodem, otoczony zapachem i zielenią.
Rozpiąłem koszulę, by pierś odsłonić na powiewy, pieszczące swym zimnem.
W cieczy zielonkawych półcieni zdało mi się, że jestem na dnie morza, którego powierzchnia tworzy modry sufit, wyzierający przez gęstwinę zarośli; muchomory podobne do szkarłupni; pieczarki, niby konchy perłowe; na zalanych słońcem polanach latają żółte i błękitne motyle, niby myśli, kołysane falą.
Lustrzana powierzchnia jeziora, otoczonego wieńcem sitowia i lasów.
Znalazłem łódź ukrytą w szuwarach, sunąłem poprzez giętkie sitowie.
Szmaragdowo­‑niebieskie jętki, lśniące jak emalia klejnotów, z brzękiem szybują na szklistych żyłkowanych skrzydełkach i polują z zaciekłem okrucieństwem na muchy i komary.
Śnieżne kwiaty lilij wodnych, złote czary kaczeńców migocą na mrocznej powierzchni. Gdym z gąszczu wyjechał — oślepiły mnie snopy rozpalonego światła, blaski kłują, wlewając prądy podniecającej morfiny. Po krynicznym chłodzie lasu z rozkoszą zanurzam się w roztopionem srebrze. Zwlekam odzież i nagi rozciągam się w łodzi.
Otoczony tysiącem gorących rąk bogini Lakszmi, rozkosz czuję nadziemną. Rozsuwam liście nenufarów, wpatruję się w zachwyceniu: ziela wodnej pokrzywy tworzą gaje cudowne, sploty sznurów nelumbij przyczepione do amarantowych księżyców, jakby węże zasłuchane w pieśń, a tam, głęboko, czarne aksamitne łąki, pełne duchów błądzących. Maleńcy, zwinni pływacy szybują w zaroślach — i rozpierzchają się jak mgła przed złocistym cherubimem — karpiem, albo szczupakiem­‑lucyferem, który błyska srebrno­‑niebieskiem podbrzuszem, jak pochodnią.
Czy mam spocząć na tym czarnym aksamicie? rybki całowałyby mnie po ustach, odrywając kawałkami ciało; lilie miłośnie otoczyłyby wiotkimi ramiony mą szyję i wyciągały soki pożywne z mej piersi. Takieby wzrosły bujne przeczyste, wspaniałe; takim symbolem niewinności, wdzięku jaśniałyby ich białe korony.
I bóle moje przejdą — jak dźwięk...
Stanę się dziedzicem wszystkich królestw, i krew swą rozdawać będę wszystkim, którzy mnie jeść zapragną — ja was napoję — ja was nakarmię!
Hej, hej! ludzie ryby łapią i mnie zjadają! Lilla Weneda ojca żywi liliami z mej piersi; jętkę jaskółka miała w dzióbie, wicher obłok niesie, a rolnicy złożą ruble ks. wikaremu, aby ich pola zrosił ożywczy deszcz mojej krwi.
Powstaję... słońce prostopadłe promienie skupia na mojej czaszce i śmiech porywa szalony: co za rozkosz! i wrę i płonę i mózg mi się warzy — oh!
De profundis clamavi ad Te, Domina Aurea, Natura sancta, mater mea!
Nie chcecie? — to darmo — ja całemu światu rzucę ewangelię. Nie skrępujecie mojej myśli niczem. To jedyna wolność w tem więzieniu świata! Palicie mnie, obłudnicy? ale słowa moje poniesie drgający eter aż na szczyty najwyższych gór — Kapelli.
Moja wiara pradawna, że świat jest stworzony przez Złego Ducha! Samobójstwo jest mą religią! Witaj, Jakóbie Molin!
Już ogarniają stos mój płomieniste języki, lilie chusteczkami powiewają z radości, tłum czarnych mnichów spogląda na mnie z brzegu, szemrząc modlitwy i przekleństwa.
Szatany krążą w powietrzu, oblewają roztopioną siarką i wołają: tyś nasz!
A tam — matka moja z zielonymi włosami wyciąga dłonie — skroń jej otaczają obłoki srebrzystym rąbkiem, u stóp jej na czarnym aksamicie rybki się gonią.
Pożądasz mej śmierci, matko? a ja ci mówię, że i Chrystus dziś nie chciałby już umrzeć na krzyżu!

Prysnęła gładka powierzchnia jeziora, jak rozbite zwierciadło, lilie pogrążyły się w wodzie, roje owadów rozpierzchły się, ciało zapadało zwolna, aż spoczęło na dnie.
Wtedy uspokoiło się wszystko. Kwiaty wypłynęły na wierzch, oświeżone zanurzeniem; rybki zbliżyły się ciekawie do złotawej, nieruchomej bryły i zaczęły ją całować, czy kąsać...

Wypłynąwszy z głębiny, zrozumiałem cały potężny głos mego życia.
Raduję się — zrzuciwszy mego dawnego uczuciowego człowieka w głębiny — zostałem silnym okutym w podwójną stalową misiurkę — wojownikiem.
Idę — — w wielkim arsenale natury dobieram dla siebie odpowiedniego oręża.
Życie warte jest, aby było przeżytem...
Na mym czarnym pancerzu wykuję:
— Mroki nademną, nie we mnie. —

1894.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Miciński.