Przejdź do zawartości

Miłość babuni

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józefa Sawicka
Tytuł Miłość babuni
Pochodzenie Nowelle
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego
Data wyd. 1890
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skan na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Indeks stron
MIŁOŚĆ BABUNI.
Mąż mój nieboszczyk był straszny raptus, pasyonat, gwałtownik. Ze słowami się nie rachował, z kijem mniéj jeszcze. Bóg jeden wie, ilu ten człowiek w życiu swém ubił; a ilu chciał ubić, to i sam Pan Bóg nie przeliczy. Od gwałtownego słowa nie wstrzymałaby go kara śmierci — taką miał dziwną naturę, z ognia i prochu złożoną. Drżałam dawniéj na sam dźwięk jego głosu, modliłam się do wszelkich świętych o spokój i opamiętanie, chociaż wiedziałam, że ze złą kobietą dyabeł poradzi, ze złym mężem ani piekło, ani niebo rady nie da. Zresztą złym nie był, sprzeciwiania się tylko, hardości znieść nie mógł, na punkcie wielkości rodu swego był pomieszany, a w sąsiedztwie miał siebie za najważniejszą figurę. Wprawdzie na dziesięć mil dokoła żadnego dworu nie było; błota, jeziora, lasy, wiadomo, jak w Pińszczyźnie za dawnych czasów, ptactwa, zwierząt różnych podostatkiem, reszta właśni chłopi; panował wśród tego otoczenia niby król jaki. Kiedy krzyknął na ganku, ryby w jeziorach truchlały, ptaki przestawały śpiewać, kto wie, może niedźwiedź drżał w swoim barłogu. Tak mi się przynajmniéj zdawało, w pierwszych latach szczególnie; późniéj oswoiłam się, jakbym się oswoiła z piorunami, gdyby mi po kilka codziennie koło uszu trzaskało. W pierwszych latach jednak byłam prawdziwém trusiątkiem. Wobec służby, rezydentek i rezydentów głowę nosiłam wysoko, wobec męża nawet nie spuszczałam z tonu; miał téż dla mnie estymę należną; ożenił się z prawdziwego afektu, więc i życia zatruwać nie chciał; w złości hamował się czasami, sapał tylko i mruczał, niby zwierz w klatce, z ukosa na mnie zerkając. A gdy go złość strasznie już za gardło ścisnęła, wybiegał na ganek, na dwór, pod stajnie, i tam już chwalił Boga po swojemu. To téż strwożyłam się strasznie, prawie zdrętwiałam w ów dzień pamiętny, kiedy siedząc za krosienkami w swojéj sypialni, usłyszałam, jak biegł przez cały szereg pokojów, drzwiami za sobą trzaskając, stukał buciskami i klął kogoś od stu par dyabłów, tysiącami batogów szafował. — No, koniec świata, albo może białonóżka zdechła! — pomyślałam wystraszona; igła wypadła mi z ręki. Chociaż serce trzepotało się w piersiach, a nogi drżały, wstałam z krzesła wyprostowana, niby spokojna, brwi nawet ściągnęłam gniewnie, widząc, jak szarpnął za klamkę i drzwi z trzaskiem otworzył, niby w stajni. Język mi skołowaciał, ale duma rodowa zaczęła chodzić po kościach: do żadnéj Kandybianki nikt jeszcze z takim hałasem nie wpadał! On téż, spostrzegłszy się, ochłonął nieco, przy drzwiach stanął, czerwony, sapiący, drżał i oczami krwią zabiegłemi mierzył mię od stóp do głowy. Nigdy pięknym nie był, w téj chwili jednak, Boże odpuść, wyglądał jak potępieniec! Kosmyki włosów sterczały na skroniach, z łysiny pot spływał na nos, na policzki, z pod rozpiętéj koszuli widniała czerwona szyja i nagie, gwałtownie falujące piersi; z wielkiego gniewu do słowa przyjść nie mógł, połykał ślinę i zaciskał potężne pięści.

— Jegomość — szepnęłam niby z delikatności, w istocie zaś głosu mi brakło, — jegomość strasznie wzburzony!
— Panie mój! — ryknął, tłumiąc gniew — tu pies wściekły oszalałby z gniewu, cóż dopiero zwykły człowiek! Słuchaj jéjmość!
Przysiadł na krzesełku u drzwi i znowu powstał.
— Słuchaj jéjmość, dziś wyjeżdżam, wrócę jutro wieczorem, rozumiesz?... Żeby mi do tego czasu malarza w domu nie było! Zabiję go, zmiażdżę, na kawałki posiekam i srokom oddam, jeśli ten psubrat jeszcze mi w drogę wlezie choć na minutę! Włóczęga, Barabasz, hajdamaka jakiś! lu...dzi... mnie... buntuje!... Czart go strzegł... byłbym go w téj chwili do piekła odprawił, żebym przy robocie znalazł! Nauczyłbym kanalię! Jéjmość sama się z nim rozmów; kaplicy nie skończył, ale dyabeł go bierz, sprowadzę innego! dziś jeszcze każ go psami wyszczuć. Urwis! Słyszane rzeczy! Onegdaj Jaśko stajenny powiada do ekonoma, że jest taki dobry jak i każdy inny we dworze, bo malarz mówił, że tu wszyscy biedni i ciemni! Dziś w smolarni robotnicy podobne banialuki gadają, chleba krzyczą, kartofli, o głodzie pracować nie chcą, leżą w lesie jak barany, żaden do roboty iść nie chce, dopóki ciepłéj strawy nie dostaną! A wszystkiego ten Barabasz narobił: snuje się między nimi o świcie, o zmroku, w każdéj porze, przemawia, zapytuje, kiwa głową jak nad umarłymi! Sam widziałem! Ha! że ja go żywcem wypuścić muszę!
Mówił coś jeszcze o chłopach, o porządku, krzyczał, harmiderował, wypluwając co chwila imię malarza z największą nienawiścią. Rzucał się przytém po pokoju jak postrzelony niedźwiedź. Dopiero gdy wybiegł, ocknęłam się ze zdziwienia, żal i strach mię ogarnął. Wyprawię go jakkolwiek, powiem całą prawdę... Pójdzie w świat, zkąd przyszedł... W romanse nie wierzyłam, wiary małżeńskiéj dochowywałam święcie, a jednak jakieś głupie łzy stanęły mi w oczach, gdy o całéj téj sprawie rozmyślałam w cichości. Pracował u nas od trzech miesięcy, oswoił się już trochę, utył i poweselał; myślałam, że do jesieni odkarmię go jeszcze lepiéj, że wyjeżdżając, zabierze zapas zdrowia, sił i trochę nowéj bielizny, którą przygotowywać zaczęłam.
Ładny to był chłopak, ale nie o tém chciałam mówić; wielu ładniejszych widziałam żywych i na obrazach, a żaden tak bardzo w oko mi nie wpadł, chociaż w pierwszéj chwili pewną byłam, że jest waryatem. Pamiętam, tego dnia, kiedy przyjechał, stałam na ganku, na tym samym ganku, prawie na tém samém miejscu, gdzie dziś siedzę; wówczas wyglądałam trochę lepiéj; mówią, że za młodu nawet dyabeł jest ładny, cóż dopiero dyablice, raczéj kobiety, — prawie wszystkie bywają nieszpetne. Było to na początku wiosny; śnieg spłynął już zupełnie, za stodołą, za stajniami i oborą widniało czarne pole, gdzieniegdzie tylko między zagonami szarzały pasy brudnego lodu. Na dziedzińcu zieleniała trawa wkoło klombu i przy budynkach, pomimo to wiosną nie pachniało. Ranek był mglisty, szary; na całym świecie ranki takie bywają tylko w późnéj jesieni, na pińskich błotach zdarzają się w każdéj porze roku. Dziś jest trochę inaczéj — błota osuszono, ludziska w braku czegoś lepszego chociaż słońce oglądać mogą. Dawniéj mgła biaława wisiała w powietrzu od świtu do nocy, a gdy słonko przekradło się przypadkiem, albo wiatr ciepły rozwiał mgliste chmury, wówczas, jak okiem zajrzéć, widniała woda, poprzerywana tatarakiem, rąbkami czarnéj ziemi, albo łąką kępiastą, porosłą olszniakiem; zieloność przytém martwa, żółtawa, kawałka porządnéj trawy nie widać. Słowem, smutno patrzéć. Kiedym tu przyjechała z mężem po ślubie, myślałam, że zamrę z tęsknoty. Z ganku, z okien widać tylko błotnistą równinę: za dworem — kępy, porosłe ostrą trawą, las gęsty nieprzebyty, w którym téż wśród spróchniałych dębów, powywracanych brzóz i olsz drzemały błotniste jeziorka. O mało nie wyłam z żalu i tęsknoty. Wkrótce przywykłam; mgła, wilgoć, pochmurne niebo i ten spokój, przerywany krzykiem czajki, albo słabym, ginącym w przestrzeni głosem ludzkim, tworzyły razem dziwnie harmonijne otoczenie, w którém, jeśli się człek nie powiesi odrazu, żyje potém, drętwiejąc z dnia na dzień. Nieraz tylko dziwiłam się w duchu, jakim cudem na tych trzęsawiskach stoi nasz dom murowany z facyatą od frontu, murowane budynki, olbrzymi lamus z cegły i kamieni? Przychodziło mi na myśl, że z czasem to wszystko się usunie i zniknie pod wodą, jak owe domy i kościoły w bajkach; a że zwykle na takich tajemniczych jeziorach pływa jakiś przedmiot po dawnych mieszkańcach, pewną byłam, że będzie nim peruka mego męża, którą nosił w wielkie uroczystości. Otóż w ów ranek pamiętny, szary, mglisty i chłodny, ze dwustu chłopów stało przed gankiem, oczekując na mego męża, który miał tego ranka wrócić z miasteczka. Wszyscy prawie bosi, niektórzy tylko w łapciach dziurawych, od których sznury okręcały nogi do kolan, w koszulach rozpiętych na piersiach, kożuchy obrócone sierścią na wierzch zarzucili na ramiona, wszyscy bez czapek; kołtunowate włosy zwieszały się na czoło, spadały nad uszami, nadając głowie formę kudłatéj czapki. Głowy pochylone, ręce obwisłe, stali tak już od godziny jeden koło drugiego, ściśnięci w półkole, nieruchomi, milczący, akurat jak te krzaki olszyny wyrosłe na błotach. W lasach urządzano smolarnię, zwołano ich tedy całą gromadę, żeby wybrać młodszych i silniejszych. Nigdy jeszcze nie widziałam ich tak dużo naraz; przyglądałam się przez okno i żal mi się zrobiło nóg bosych, krzepnących w błocie. Mąż może wcale nie wróci, a w jego nieobecności ja jedna miałam prawo zmienić wydany rozkaz; wyszłam tedy na ganek. Zdaleka już zasłyszałam pluskanie na błotnistéj grobli, rżenie koni i turkot kół, ciągnących się zwolna; wkrótce w bramie ukazały się łby końskie, furman i dwie pańskie figury; wracał tedy z gościem. W tak straszną bezdroż chyba tylko urzędnik w interesie przyjechać może. Pomimo ciekawości, w mgnieniu oka przebiegłam myślą zadysponowany obiad. Wszystko w porządku; w razie potrzeby każę zabić indyka. Zaledwo jednak bryczka stanęła przed gankiem, zmiarkowałam, że gość nie był z tego rodzaju, dla których się ptactwo zabija: miał na sobie wyszarzany kubraczek, obszyty popielatym barankiem, takąż czapczynę, ręce wsunął w rękawy, żeby nie zziębły; gdy wyskoczył z bryczki, spostrzegłam, że był wysoki, zgrabny, a pomimo bladéj, zmizerowanéj twarzy, mógłby się nazwać pięknym chłopakiem, gdyby nie oczy, waryackie jakieś, wystraszone jak u zadławionego; wpatrzył się w chłopów zdumiony, jakby pierwszy raz w życiu naród boży widział. Podczas gdy mąż mój, suwając nogami, poszedł w głąb sieni, ja obrzuciłam raz jeszcze wzrokiem malarza; właśnie odwrócił głowę od chłopów, spojrzeliśmy na siebie. Straszne miał oczy — dzikie, przerażone, jakby w téj chwili śmierć własną spostrzegł.
Przelękniona, cofnęłam się do sieni, jakieś grobowe „oh!“ doleciało mi do uszu, nie był to jednak wykrzyknik zmęczonego podróżnego, który prostuje nogi i krzyże po długiéj, męczącéj podróży; było to raczéj głuche westchnienie stu przyduszonych piersi. Pierwsze wrażenie niezbyt miłe; prawie pewną byłam, że na dopełnienie mego domowego spokoju przybył mi jeszcze waryat na kilka miesięcy. Kazałam go pomieścić w pokoju na facyatce i tam mu podać obiad, pod pozorem, że może zechce wypocząć po drodze. Siedząc w jadalni, słyszałam, jak chodził szybko w swoim pokoju, a chociaż zanoszono mu każdą potrawę, nie jadł zapewne, bo chodzenie nie ustawało ani na chwilę. Parę razy mimowoli spojrzałam na sufit, a jednocześnie dwie rezydentki, siedzące naprzeciw mnie u stołu, szturgnęły się łokciami. Obie miały czyste kołnierzyki i skonfudowane miny; podżyłe pannice czyhały widocznie na nową znajomość; zapewne do obiadu położyły już parę pasyansów, każda na swoją dolę, mówiąc przytém koronkę do Przemienienia na intencyę swego stanu.
Obie gorliwie pragnęły wyjść za mąż, a każdy nieżonaty mechanik, pisarz, dzierżawca lub rządca figurował w postaci króla karowego, kierowego, treflowego przez cały dzień na stole w panieńskim pokoju. Jeśli przypadkiem, zajrzawszy do panien, znajdowałam na stole rozłożone karty z królem na środku, zgarniały je natychmiast, albo, skonfudowane, oznajmiały, że to na intencyę proboszcza kabałę kładą, czy dobrodziéj prędko z choroby się podniesie i czy prędko ze mszą św. do naszéj kaplicy przyjedzie. Wiedziałam, o jakiego proboszcza tu chodzi, kościołem zaś było puste staropanieńskie serce, w którém żadne bóstwo mieszkać nie chciało. Cha, cha! oj miałam ja dość kłopotu z temi rezydentkami przez całe życie. Rzadko którą za mąż wydać zdołałam; najczęściéj musiałam zjadać zcukrowane konfitury, wypijać spleśniałe soki, które mi te dobrodziéjki, gniewne na świat cały, psuły, smażąc niedbale. W dodatku ogadywały mię, jak mogły; według nich, byłam harda, sztywna i skąpa, cały dwór w garści trzymałam i — zażywałam tabakę, chociaż ostatniéj przywary nauczyłam się dopiero w podeszłym wieku, gdy mąż mój został prezesem izby kryminalnéj w Mińsku.
Wszystkie te dalekie kuzynki, sieroty z porządnych rodzin, chrześniaczki, bratanki, którym dawałam schronienie i opiekę na czas jakiś, miały jakoby osładzać moją samotność, dopomagać w gospodarstwie; w istocie ja jedna o wszystkich myśléć musiałam, znosić kaprysy, fantazye i za to wszystko uchodzić za Heroda, sknerę pierwszorzędną; niektóre opowiadały, że do mleka, wydawanego dla czeladzi, kazałam wody dolewać.
Tak to mię czerniły te ptaszynki-sierotki i kuzyneczki. O cnotę moją dbały częstokroć więcéj, niż o swoją własną, a jeślibym przez płochość czy przez nierozwagę chciala wpaść np. w czyjeś ramiona, każda z nich uprzedziłaby mię chętnie, byle tylko mój honor ocalić. Miały więc i dobrą stronę te moje rezydentki. To téż nazajutrz, gdy przy rannéj kawie mąż oznajmił, że malarz najprzód mój portret wymaluje, a potém dopiero weźmie się do obrazów w kaplicy, obie rezydentki spojrzały na siebie znacząco. W ich myślach zapewne byłam już zgubioną — sam na sam z malarzem codzień przez parę godzin! Żadna z nich nie wytrzymałaby tak ciężkiéj próby bez pomocy bożéj, chociaż obie o lat dziesięć były starsze ode mnie. Naraz zaczęły mi doradzać, jak się mam ubrać, jak uczesać, żeby i pięknie i poważnie wyglądać, jak przystało na zamożną obywatelkę, mającą dwór murowany i kilkaset sztuk bydła w oborze. Miałam tedy objuczyć się wszelkiemi klejnotami, przywdziać suknię jedwabną, kwiecistą jak ornat, a figurę przykryć szalem tureckim, który na owe czasy kosztował sześćdziesiąt dukatów, akurat tyle, co dziesięć wykarmionych wieprzów, obliczając na gospodarską monetę. W bawialni miałam już kilka kobiecych portretów, udekorowanych we wszelkie rodzinne kosztowności; była to matka, babka i ciotki mego męża; wśród nich matka moja, ładna, wytworna dama, w wysokiéj, upudrowanéj fryzurze, wygorsowana należycie, z perłami we włosach i różą w malutkiéj rączce, wyglądała jak kwiatek egzotyczny obok bujnego warzywa w ekonomskim ogródku. Do szanownych, suto przybranych sędzin i podsędkowych z pińskich błot należéć nie chciałam; między mną i moją matką leżała fortuna, zrujnowana na zbytki i bale; pozostałe szczątki nie pozwoliły mi się wykierować na tak wykwintnie elegancką damę. Byłam sobie tém, czém byłam — jedną z pięciu córek niegdyś zamożnego domu. Mąż mój pokochał mię za to, żem wprawnie robiła pończochę; zostawszy panią licznego dworu, musiałam z obowiązku i potrzeby rozwinąć w sobie zamiłowania gospodarskie. Doglądałam tedy przędziwa w garderobie, a chociaż od brudnych kożuchów i grubych spódnic prządek było tam i brudno i cuchnąco, przesiadywałam nieraz całemi godzinami, gdyż bez dozoru połowy roboty nie zrobiłyby; gderałam téż nieraz, bo za pańszczyźnianych czasów głodem tylko i rygorem stał porządek; głodu u nas nie było, ale rygor utrzymywać musiałam. W apteczce, w śpiżarniach rezydentki i ochmistrzynie tylko nieład robiły, okradałyby może, gdyby nie regestra, które sama akuratnie prowadziłam. Od rana tedy do nocy byłam gospodynią i jaką jeszcze! Od sędzin jednak i podsędkowych wyróżniałam się powierzchownością, odziedziczoną po matce; każda stara myśli, że była ładną za młodu, otóż i ja tak myślę, a przynajmniéj pewna byłam tego wówczas, ubierając się do malowania.
Rezydentki odprawiłam wraz z bogatemi strojami; do gładko uczesanych włosów wpięłam bukiecik świeżych fijołków, takiż bukiecik przypięłam na piersiach do popielatego stanika, a przez cały czas myślalam o tém tylko, jak się wydam malarzowi: czy odrazu pozna we mnie kobietę, co wybornie urządza wędlinę i przez jeden wieczór może zrobić parę wełnianych skarpetek, czy téż przyjmie mię za wielką panią, któréj pokojówka nakłada pończochy, a garderobiana zawiązuje spódniczki? Bardzo byłam ciekawa, jakie téż na nim zrobię wrażenie. Wiedziałam od męża, że chociaż wygląda nieosobliwie, jednak jest człekiem bywałym, uczył się za granicą... nie ważna tam wprawdzie nauka, gdyż poszedł po nią pieszo, z tłómoczkiem na plecach, ale zawsze bywał między ludźmi; wyprawili go ztamtąd jakoby, bo się rozpił; inni mówią, że spiskował we Włoszech przeciw cesarzowi chińskiemu! Słowem, był trochę awanturnikiem, bywalcem, młodym i jakby smutnym; wszystko to, razem wzięte, wśród pińskich błot mogło zawrócić głowę... rezydentkom; ja miałam męża, który mię co wieczór całował w czoło na dobranoc, a w rękę, dziękując za obiad; wobec téj czułości niewdzięczną byłabym, poświęcając innemu chociaż odrobinę próżnych myśli. Jako gospodyni, musiałam jednak myśléć o gościu, a szatan obrał właśnie tę drogę, żeby trafić do mego serca.
Malowanie miało się odbywać w narożnym pokoju o czterech oknach, najjaśniejszym z całego mieszkania. Dnia tego słońce zajrzało do wszystkich okien naraz, na dworze wietrzyk wiosenny poruszał obnażonemi gałęziami; kazałam tedy rozwiesić wszystką wędlinę dla przewietrzenia, a sama poszłam do sali, gdzie na mnie czekał już malarz. Na moje uprzejme powitanie skłonił się w milczeniu i, nie patrząc na mnie wcale, kazał usiąść na przygotowaném krześle. W téjże chwili usłyszałam cichutkie stąpanie za drzwiami, klamka poruszyła się zlekka — obie rezydentki były tedy przy dziurce od klucza, biedaczki dusiły się zapewne, żeby nie sapnąć głośniéj. A malarz, obrócony do mnie plecami, wciąż ustawiał stalugi, maczał kredkę w ustach, próbował na płótnie i znowu do ust podnosił. Żeby na moje powitanie odpowiedział choć jedném słowem, choć wejrzeniem przynajmniéj, zaraz zaczęłabym rozmowę; wobec milczenia czułam się onieśmieloną, nadrabiałam wprawdzie rezonem i wciąż głowę to w prawo, to w lewo zwracałam, w pierwszéj chwili jednak nie mogłam odzyskać zwykłéj swobody. Może nocleg miał zły? może mu do kawy śmietanki nie dali? — przemknęło po głowie; odtąd postanowiłam więcéj się o niego troszczyć; blade, zapadłe policzki chłopaka mogłyby wzbudzić litość nawet w starszém sercu niż moje.
Już miałam go zapytać, jak noc przepędził, kiedy, urządziwszy należycie przybory, zwrócił się do mnie. Odstąpił kilka kroków, brwi ściągnął i mierzył mię badawczo od stóp do głowy; wrażenia ani śladu, z taką samą miną patrzyłby zapewne na łysą głowę mego męża. Poskoczył, schwyciwszy mię za ramię, na przód pochylił, znowu się cofnął i patrzył; nakoniec za brodę mię ujął, obrócił głowę profilem, podjął do góry, zaglądał z boku, wprost, mruczał coś przytém, wywijając kredką, trzymaną w ręku. Zapewne były to manewry czysto malarskie, nie podobały mi się jednak. Dla mnie nawet proboszcz w kościele zachowywał pewne względy, a kropiąc lud wodą święconą, zwykle mój świeży kapelusz omijał; ten zaś malarzyk traktował mię jak najzwyczajniejszą modelkę! w potrzebie możeby nawet za ucho pociągnął! Pewną byłam, że dotąd malował tylko starych księży i łysych prezesów; nawet dziwném mi się wydało, jak mogłam myśléć o jakiémś wrażeniu. Widocznie był nizkiego pochodzenia, świadczyły o tém duże ręce, nogi, maniery dziwne, które ładnéj kobiety od brzydkiéj odróżnić nie dozwalały. Być może nawet, że się upijał; kto wie, może i teraz nawet nie był zupełnie trzeźwym? Mój mąż, wioząc tę osobliwość aż z miasta, mógł téż wybrać coś lepszego; przez cały miesiąc przesiadywać po parę godzin z bandytą, z gburem, który, biorąc za brodę, nie raczy nawet przeprosić — a te głupie rezydentki wciąż przy drzwiach stoją — w ciszy wyraźnie słyszałam ich stłumiony oddech.
Dopiero gdy mnie dostatecznie wymusztrował, raczył zwrócić uwagę na ubranie, na twarz może... złagodniał, uśmiechnął się... wyprzystojniał w jednéj chwili — nic tak nie szpeci mężczyzny, jak obojętność, z jaką na nas patrzy. Tego oczy i zęby były wcale ładne — nie mogłam dostrzedz tych wdzięków, gdy miał najeżoną minę.
— Fijołki w popielatych włosach... wybornie!
Obrzucił okiem dziedziniec, błotniste pola, widniejące przez okna, i znowu na mnie spojrzał. Teraz pewną byłam dobrego wrażenia; jakkolwiek z nizkiego rodu, jako artysta musiał miéć gust i znać się na pięknie; zresztą, kto wie, może i ród nie był nizki — mój mąż marszałkowicz, a ręce i nogi miał większe niż jego.
— Bukiet w staniku można przypiąć niżéj — rzekł, — zresztą wszystko dobrze... doskonale.
Patrzył na mnie coraz więcéj zdziwiony.
— Niech się pani uśmiechnie, spojrzy na mnie... długo, żeby wzrok nabrał spokoju i pewności... ot tak!
Musiałam patrzéć uśmiechnięta, jak zalotnica! Żebyż przynajmniéj mąż mój nie wszedł na tę chwilę!
— Z uśmiechem źle, spróbujmy powagi... zresztą trudno o piękniejszą całość; sądzę, że portret wyjdzie dobrze.
Tą dobrocią rozbroił mię ostatecznie. Teraz, zabierając się do kreślenia pierwszych szkiców, poruszał się z wdziękiem, zręcznie, swobodnie, a chociaż milczał, twarz wyrażała uprzejmie ożywienie, — musiał przypadkiem może obracać się w porządném towarzystwie. Zresztą, co mi tam do jego przeszłości; teraz jest naszym gościem, winnam mu względy i uprzejmość. To téż gdy posiedzenie miało się ku końcowi, przemówiłam do niego z dobrocią:
— Waćpan zapewne się nudzi sam jeden w pokoju. Wczoraj, po drodze, nie chciałam waćpana turbować, więc teraz proszę uprzejmie w wolnych chwilach po pracy do nas zaglądać. Po obiedzie grywamy w karty, czasami moje panny śpiewają przy klawicymbale; nieosobliwa to wesołość, ale zawsze lepiéj, niż w samotności siedziéć.
Czułam, że się rumienię, że słowa wychodzą nieskładnie; radabym przemówić serdeczniéj i zbyt uprzejmą być nie chcę.
— Dziękuję — odrzekł, — nie znam okolicy, chcę skorzystać z czasu, zapoznać się z ludem, z krajobrazem, dziękuję pani.
Akurat takim stylem zapisywałam gospodarskie rachunki.
— Chodzić teraz trudno, mamy tylko jednę drogę przez groblę; błoto straszne, konie z trudnością ją przebywają.
— Jednak ludzie chodzą; wczoraj do dwustu ludzi widziałem tu przed gankiem.
— Chłopi!
— A, przepraszam! Od wczoraj jestem na wsi, nie umiem jeszcze przedmiotów nazywać właściwém imieniem.
Zpochmurniałam: udałam, że nie rozumiem przymówki; widocznie żałował chłopów, nic w tém złego nie widziałam.
— Jeśli waćpan koniecznie chcesz spacerować, każ sobie siodłać konia; pieszo mi nie chodź, obuwia szkoda, a na zdrowie niedobrze nogi zbytecznie zamaczać. Przedewszystkiém bądź u nas jak w domu, bez ceremonii; a jeśli zatęsknisz do ludzi, przechadzki, i chłopi dokuczą, przychodź do nas, zawsze ci radzi będziemy. Kart może nie lubisz? mamy szachy, domino, do partyi zawsze się ktoś znajdzie. Nie chciałabym, żebyś się u nas znudził, a cały dzień przecież malować trudno.
Podałam mu rękę; trzymał przez chwilę, jakby nie wiedział, co z nią zrobić, w końcu podniósł zwolna do ust i pocałował; ja téż pocałowałam go w czoło. Odtąd byliśmy dobrymi przyjaciółmi. Zdarzało się, że do malowania przychodził nieraz chmurny, przygnębiony, w zabłoconych butach, do roboty zabierał się zwolna i długiemi chwilami spoglądał przez okno w pole, gdzie pod lasem czerniało kilkanaście chat nizkich, niby kupki czarnoziemu. Odwróciwszy oczy od okna, spoglądał na mnie ponuro, jakby z żalem.
— Czy pani tu nie duszno? — zapytywał — dobrze, swobodnie żyjesz pani, jak ptaszę, trzepocząc się między śpiżarnią, salonem i sypialnią?
— Ależ gdzie tam! do salonu nieraz przez cały tydzień nie zaglądam, do sypialni w dzień prawie nie wchodzę. Teraz, na wiosnę, roboty dużo w ogrodach, w polu; bielenie płótna i nici, z ptactwem kłopotu mam dużo.
I tak z kolei wyliczałam mu wszystko, co się robi w téj porze w dobrze zagospodarowanym domu. Słuchał niby, to jest patrzył mi w oczy ołowianym wzrokiem.
— Bierzmy się do pracy — odpowiadał zwykle spokojnym, zupełnie innym głosem, i już do końca posiedzenia nie mówił do mnie ani słowa.
— Nudzi się! — powtarzałam zdziwiona. — Wiosna na dworze, ptaki wszystkie wróciły, co godzinę słychać nowy głos starego znajomego; rośnie wszystko, rozwija się, zielenieje; nawet bydło i owce, wracając z pola, podskakują jak opętane, a on się nudzi!
Gdy myślałam o tém, w pamięci, w sercu, które do śmierci bywa głupie u kobiety, rodziły się dawniejsze wspomnienia; i ja nudziłam się tu kiedyś, dawniéj, dopóki w głowie majaczyły panieńskie zachcianki. Wspomnienia uczyniły mnie pobłażliwszą dla malarza, — spoglądałam na niego z coraz większém współczuciem. Podczas malowania w pokoju panowała cisza; muchy tylko, ogrzane słońcem, odżyły gromadnie, obsiadły okna, sufit, pełzały po podłodze; słońce ogrzewało mi zwykle plecy i szyję; rozkoszne ciepło orzeźwiało z początku, w końcu ogarniało mię dziwne lenistwo, potrzebowałam przeciągać się jak kotka, zdrzemnąć trochę. Teraz dopiero zrozumiałam, dlaczego kobiety, pieląc, albo żnąc w polu, zasypiają między zagonami jak nieżywe — to słońce tak je do snu kołysze. Ziewałam ukradkiem, ile razy malarz obrócił się do mnie plecami. Żebym mogła wówczas robić pończochę, uchroniłoby mię to od wielu pokus. Bezczynna, musiałam się przyglądać malarzowi z profilu; nos miał cienki, czoło wysokie, oczy głęboko osadzone; w oczach téż najwięcéj było widać znudzenia czy tęsknoty. Czasami zdawało mi się, że znałam kogoś podobnego; w myślach przeglądałam wszystkich swoich krewnych i znajomych, — chwała Bogu, każdy z nich wyglądał zdrowo, rumiano; byli między nimi zatłuści i zaczerwieni, — bladych i chudych ani na nasienie; widziałam go chyba we śnie, albo w głupiém panieńskiém marzeniu. W młodości marzyłam nieraz o awanturach miłosnych, w których sama byłam bohaterką. Ileż to razy, idąc do lasu po grzyby, po jagody, pewną byłam, że spotka mię królewicz, albo pan znakomity, pokocha odrazu i za żonę pojmie! Lada szelest w krzakach, wiewiórka poskoczy, zając przebiegnie: to on! — myślę strwożona, drżę zlekka jak głupia trusia, oczy mam spuszczone i czekam tylko, kiedy z za dębu usłyszę głos męzki: „a dokąd śpieszysz, nadobna dziewico?“ Pewną byłam, że w te słowa powinien do mnie przemówić. Gdy szelest ucichnie, oglądam się dokoła — drzewa stoją, jak stały, a tylko wpośród gęstych liści jagody kaliny śmieją się z mojéj głupoty. „Nie dziś, to jutro“ — pocieszałam siebie, wracając markotna do domu. Czasami, dla odmiany, roiłam, że jakiś wędrowiec ubogi, ale piękny, wysmukły, długowłosy, zakocha się we mnie śmiertelnie. Nieznany, bez koligacyi, bez majątku, o rękę pretendować nie śmie, więc schnie z miłości, a ja go leczę ziołami różnemi na poty i na wzmocnienie, płaczemy razem nieszczęśliwi kochankowie, rozdzieleni okrutném prawem losu.
Marząc tak, spłakałam się nieraz jak na pogrzebie; szlochałam, o mało mi serce nie pękło z żalu; uciekałam wówczas gdzieś na koniec ogrodu, a jeśli przypadkiem która z sióstr, spostrzegłszy zapuchłe oczy i nos czerwony, wypytywała troskliwie o powód smutku, kłamałam naprędce jakąś chorobę, ból żołądka najczęściéj. Kładli mię do łóżka, poili ziółkami, a ja, przymknąwszy oczy, marzyłam daléj, że z miłości umieram i że mój chudy długowłosy umarł dziś rano. Łkałam przytém, jakby mię naprawdę choleryczne kurcze porywały. Mąż mój nieboszczyk do królewicza podobnym nie był, do romantycznego wędrowca mniéj jeszcze; to téż jak kamień grobowy przypieczętował wszystkie moje marzenia.
W pierwszym roku po ślubie roiłam czasami, spoglądając na olbrzymie jastrzębie, unoszące się w ciemnych chmurach; ot, głupia, myślałam ni z tego, ni z owego, że to myśli moje smutne w postaci tych czarnych ptaków uleciały gdzieś pod niebo. „Więc ani rycerz, ani wędrowiec... nikt już! — powtarzałam nieraz — chociaż ta okolica samotna, lesista, jakby umyślnie stworzona jest dla tajemniczych wędrowców.“ Spluwałam na marne myśli i coraz częściéj odmawiałam modlitwę do Świętéj Zenobii, patronki wiernych małżonek.
Z początku, przez machinalną jakąś ostrożność, otrząsałam się ze śmiesznych, dawno zapomnianych myśli, pomimo że malarz coraz więcéj przypominał mi „wędrowca;“ siedząc przed stalugami, umyślnie obliczałam, ile owiec dziś ostrzyżono, ile kurcząt wyszło, czy wystarczy maki na chleb, zanim świeżą z młyna przywiozą. Nawet nogą stukałam niecierpliwie, ile razy wątek pożytecznych myśli zerwał się nagle. Wówczas malarz zapytywał mię, nie przestając szkicować:
— Nudzi się pani? Jeszcze dni kilka, potém sam już poradzę; zapewne w gospodarstwie robota pilna, pani żałuje czasu?
— Maluj waćpan bez pośpiechu, mam się kim wyręczać. A nogą poruszam z przyzwyczajenia: dawniéj często na kołowrotku przędłam.
Uśmiechał się.
— Nigdy jeszcze nie widziałem tak szczeréj kobiety, jak pani — powiada, ani się domyślając, że w téj właśnie chwili skłamałam z pewną miną.
Kilka dni już tylko!... Wcale mnie to nie pocieszyło. Malowanie było dość zabawne, chociaż malarz milczał, a ja téż niewiele gadałam. Każdego dnia czekałam, że mi coś powie niezwykłego... że przypomni się dawnéj znajomości; serce drgało jak przestraszone. „Święty Boże, co się ze mną dzieje! — powtarzałam w duchu, — słabość dziwna jakaś... trzeba zacząć pić krwawnik z centuryą.“ Pobladłam trochę. Chociaż to był fałsz wierutny; nigdy zdrowszą, szczęśliwszą nie byłam. Ogród, łąki, błota nawet wyglądały jaśniéj, weseléj tego roku; każdego dnia raniutko, kiedy otwierałam okno, a świeże, wonne powietrze oblało mię całą, łzy miałam w oczach ze szczęścia, jakbym dopiero dziś na świat przyszła. Pięknie tu, rozkosznie, wesoło, a dawniéj patrzéć nie umiałam. Wszystkie dary boże mają swą piękną stronę. A gdy wśród myśli dziękczynnych mąż mój mi się przypomniał, spluwałam niechcący, chociaż i on był darem bożym. Nie widywałam go zresztą po całych dniach; w lesie pędzono smołę, karczowano pasiekę, kilkuset ludzi pracowało od świtu do nocy; sterczał więc w tém mrowisku, często nawet obiad zaniedbując; a gdy wracał wieczorem, gderał na mnie, że do lasu nie zajrzę, fabryką się nie cieszę, że wogóle jestem obojętną na dobro i dobytek. Malarza mi przytém za przykład stawiał:
— Obcym jest — powiada, — a codzień o świcie albo o zmroku do lasu zagląda; wypytuje się, na robotę zważa. Kat go tam wie, po co nos wścibia w cudze sprawy; widocznie człek ciekawy jest, może i pilny nawet. Żebym wiedział, że nie złodziéj i niefolgujący, dozorcą bym go nad robotami uczynił; płacę dałbym uczciwą i ordynaryę ekonomską, a więcéjby zarobił, niż na tém malowaniu ślamazarném. Jéjmość tam z nim pogadaj, ale wprzód wymacaj należycie, jakiego usposobienia, jakich myśli jest; jeśli hajdamaka jaki, to już go wolę zdaleka trzymać; cudzego człeka do chłopów dopuszczać nie warto; czart sam nieraz takiego piwa nawarzyć nie potrafi, jak włóczęga niegodny. Wybadaj go jéjmość chytrze, po babsku; przy dobréj woli wy umiecie z dyabłem w zawody chodzić.
Głaskał mię przytém pod brodę ręką, cuchnącą smołą. Zamiast modlitwy, to moje umartwienie ofiarowałam Świętéj Zenobii. Z malarzem zaś od jutra postanowiłam zacząć dłuższą rozmowę, a że twarz miewał coraz smutniejszą, o tęsknotę go serdeczną podejrzewać zaczęłam.
— Waćpan markotnie wygląda — rzekłam raz, kiedy zmęczony położył kredkę na chwilę i zacierał ręce. — Masz waćpan matkę, rodzeństwo? Prawie cały miesiąc widuję waćpana, a dotąd jeszcze nie wiem nic o nim. To mi się pierwszy raz przytrafiło. Zwykle człek, wchodzący do mego domu, już dla mnie obcym być przestaje; chcę go znać, nie przez ciekawość, bo chociaż kobietą jestem, wady téj nie posiadam, ale przez ludzkość; z dobrym znajomym żyć łatwiéj, w strapieniu łatwiéj mu do duszy serdeczném słowem trafić. Otóż i waćpan powiedz szczerze, możeś dawno wiadomości od swoich nie miał, może listów czekasz? Teraz, chociaż czas pilny, konie i ludzie w robocie, chłopaka stajennego na pocztę poszlę po wiadomość, albo z waszym listem. Powiedz, proszę, a miny takiéj nie trzymaj, bo mnie często aż w sercu kole, gdy na waćpana patrzę.
Słuchał, patrzył na mnie dobrém, łagodném okiem; pokręcił głową zwolna.
— Nie mam rodziny — odrzekł, — nikogo nawet z dalszych krewnych nie mam.
Akurat jak mój chudy, długowłosy wędrowiec. Mimowoli poprawiłam narcyz we włosach. Sierota biedny, niech mu przynajmniéj świat boży miléj się wydaje.
— Więc tak sam jeden, ani żywego ducha z rodziny, krewnych? To być nie może.
— Biedak ma więcéj braci, niżby sam chciał — mówił jakby do siebie; — każdy nędzarz, idący przez życie o suchym chlebie, to mu brat, więcéj nawet, towarzysz, współpracownik na jedném polu mozolnéj pracy; każdy, co myśli, czuje i cierpi, próbuje walczyć według sił i możności, to téż mu brat, towarzysz, któremu pierwéj czy późniéj rękę podać trzeba przy wspólnéj robocie.
— To po chrześciańsku — rzekłam. — Widocznie miałeś waćpan pobożną matkę.
Skrzywił się ironicznie, jakby nietylko w Boga, ale i w dyabła nie wierzył. Nie zdziwiłam się wcale. Młody był; chodząc po świecie, nałapał myśli różnych, więc i o wierze swoje przekonanie miał. Proboszcza rzecz nawracać; ja chciałam rozweselić go trochę, pocieszyć w razie zmartwienia.
Widząc, że coraz chętniéj z nim rozmawiam, opowiadał o swoich przechadzkach do wioski, o chatach ciemnych i brudnych, słabych dzieciach, o chłopach wycieńczonych pracą; zapalał się przytém oburzony, jakby raptem z nieba na ziemię spadł i najzwyczajniejsze sprawy po raz pierwszy oglądał.
My, kobiety, zawsze lepiéj znamy życie, niż mężczyźni, chociaż ich królewskie moście zagarnęli sobie najwyższą instancyę we wszelkich sprawach, a spoglądając z góry na wszystko, widzą albo wierzchołki tylko, albo bardzo wybitne, grube rysy. Dla świętego spokoju z mężem nigdy o chłopach nie rozmawiałam, rozumiałam jednak, że nie wszystko, co jest, być powinno. Wydając z apteki lekarstwa, wiedziałam, ile ludzi marnie ginie na kołtun, żółtaczkę, na osłabienie i zbyteczną robotę przedewszystkiém; dzieci szczególnie, chude, na krzywych nogach, z dużemi brzuchami, wyglądały nędznie, jakby z połową duszy na świat przyszły. Jeśliby u nas takie cielęta rodzić się zaczęły, przez parę lat zmarniałaby cała obora. To téż przy każdéj gospodarskiéj robocie pamiętałam o nich, i czy wieprzowinę na zimę urządzałam, czy mąkę i krupy z młyna do śpichrzów przyjmowałam, zawsze część pewną, chociaż niewielką, „dla drobiazgu“ odkładać zwykłam; taki już był zwyczaj u ś. p. babki mojéj. Przed malarzem nie miałam potrzeby o tém wspominać; on zaś, widząc, że słucham w milczeniu rzeczy, które umiem na pamięć, pewno myślał, że serce mam niegodne i biedzie ludzkiéj nie współczuję.
Wiedziałam teraz, zkąd przychodzi z rana spocony, w zabłoconych butach; z wieczora téż, ledwo słońce zajdzie, chłopi do chat wrócą, zdaleka widzę już, jak sadzi przez płoty, przez łąkę, przeskakując z kępy na kępę, ku wiosce pod lasem, albo do drugiéj za groblę. Bodajby gdzie na trzęsawisko nie natrafił, zginie marnie — myślałam nieraz; w roku zeszłym para wołów zginęła tym sposobem. Wracał pieszo, wśród szaréj nocy letniéj poznawałam go z ganku po dużym słomianym kapeluszu, a gdy wchodził na dziedziniec, usuwałam się do pokoju. Nie dobrowolnie, Bóg widział, nieraz z żalem nawet, ale tak należało. Rezydentki zdarłyby sobie języki nazajutrz, opowiadając wszystkim pod sekretem o mojéj hańbie; w garderobie dziewczęta szeptałyby, wykrzywiając się złośliwie za memi plecami. W nocy na ganku chyba ze starym proboszczem można byłoby posiedziéć bezkarnie, ale któżby tam siedział z proboszczem! Rezydentki i bez tego coraz żałośniéj wspominały o markotnéj twarzy malarza, domyślając się, że pewnie zakochanym być musi.
— Waćpannom zawsze kochanie w głowie. Panny po trzydziestu latach tylko swego świętego patrona kochać winny i tylko o miłości Boga rozprawiać — moralizowałam, jak należało pani domu i wiernéj małżonce. — Markotny! Człek, który świętych pańskich malować zamierza, dom boży przystraja, musi przecież poważniéj wyglądać, niż lada frant, co się do dziewcząt w garderobie zaleca. Przymilać się do niego nie radzę, bo to i czas i praca stracone; mówił, że dla staropanieństwa pożałowanie i respekt ma wielki, ale nic więcéj; małżonki dla siebie w innéj sferze szukać zamyśla, to jest wśród młodych i ładnych.
Czy uwierzyły — nie wiem; odtąd jakoś mniéj na niego zwracały uwagi, zostawiając nam przeto więcéj swobody, gdyśmy się spotkali przypadkiem w ogrodzie lub na ganku.
Portret był już prawie skończony; malarz przez cały dzień pracował w kaplicy, widywaliśmy się tedy coraz rzadziéj, gdyż nawet na obiad do nas nie przychodził, spostrzegłszy, że mąż mój parę razy widoczną mu niechęć okazał. Widział go nieraz, jak w niedzielę nad jeziorem wśród gromady chłopskiéj dziatwy siedział, książki im jakieś i obrazki pokazując; widział przytém, jak w lesie albo za parkanem dworskim z najemnikami rozmawiał, a ci, jak tylko spostrzegli go na drodze, kłaniali się jak dobrzy znajomi; szturgając się łokciami, szeptali o czémś między sobą. Chłopi lgnęli do niego; nawet służba dworska, dość harda zwykle, ustępowała mu z drogi, witała uprzejmie. Nieboszczyk, z natury podejrzliwy, przytém głuchy na jedno ucho, cichéj rozmowy znieść nie mógł, w szeptach domyślał się knowań i spisków, a z samotnych spacerów malarza najgorsze wnioski robił.
— Człek nieraz, nie szukając, biedę znajdzie — pomrukiwał do mnie, niby grzmot przed burzą; — wioząc go, sądziłem, że wiozę biedę z pokorą, tymczasem...
— Omyliłeś się jegomość tylko przez połowę.
— Żebym się nie zaangażował względem kaplicy, świętych obrazów... kto wie!
— Świętym należy dotrzymywać słowa, chociaż nie wszyscy ze szlachty pochodzą.
— Jéjmości zawsze żarty się trzymają. A ja powiadam, że chłopomanów więcéj jeszcze niż chłopów się lękam.
— Jegomość nikogo się nie obawia; po co czmucić ludzi zajęczym skromem, którego w jegomości ani za grosz niéma?
— Masz jéjmość słuszność. Czasami i kobietom zdarzy się prawdę głęboką wyrzeknąć.
— Kandybianki mają prawdę w herbie.
— A jak taki herb wygląda?
— Ma pięć wieków i dotąd szczury go nie zjadły.
Odchodził udobruchany; lubił, gdy chwalono jego nieustraszony hazard, a ród Kandybów w mojéj osobie szanował coraz więcéj. Moją herbową tarczą osłaniałam trochę malarza; usiłując oddalić burzę, stawałam zwykle po stronie tego biedaka; nie chciałam, żeby go wyprawiono przed czasem. Należało go ostrzedz, żeby się mężowi nie narażał bez potrzeby, z chłopami się nie bratał, a przynajmniéj, żeby to robił ostrożniéj jakoś. Hardy jest, więc z uwagami trzeba przystępować ostrożnie; delikatnie i misternie zarazem miałam przemówić do niego; zawczasu układając przemowę, stawałam na ganku o zachodzie słońca, kiedy zwykł przez dziedziniec na spacer wychodzić. Rezydentki podlewały w téj porze kwiatki na klombach, dziewczęta przynosiły im wodę cebrami, ruch koło domu rozmowie naszéj odejmował wszelką tajemniczość. Chcąc wykazać, że wcale nie czekam na malarza, odwracałam się plecami do bramy, a tak manewrowałam, żeby fałdy białego szlafroczka było widać zdaleka. Słuch miałam doskonały — nieraz przez dwa pokoje słyszałam, jak szczury biegały w śpiżarni — otóż i kroki malarza rozróżniałam wybornie; nie patrząc, wiedziałam, czy idzie pod stajnię, za bramę, albo ku gankowi — biały szlafroczek prawie zawsze był magnetycznym sztandarem. Przychodził zmęczony, siadał na stopniach ganku, o parę kroków od moich nóg; zdjąwszy kapelusz, odgarniał ręką włosy z czoła. Wówczas to chciałam mu szepnąć:
— Waćpan biedy sobie napytasz; jeśli gwałtem wałęsać się chcesz, ruszaj z fuzyą na polowanie niby. Chłop, jak grzyb, wszędzie go spotkasz, po co do fabryki albo po chatach łazić. Z mężem moim żartów niéma; on w kij swój więcéj wierzy, niż we wszelkie prawo boskie i ludzkie.
Mądre to były słowa, serdeczne, należało je wymówić w porę; nie miałam odwagi. W łagodnéj napozór twarzy malarza było tyle hajdamackiéj dumy, że po wysłuchaniu najpewniéj wziąłby kij, tłómok i za godzinę byłby już może na granicy naszych posiadłości. A kaplica? a święte obrazy? a... ja? Bóg łaskaw wybaczy, jeśli wówczas myślałam więcej o sobie, niż o jego chwale. Milczeliśmy tedy oboje, spoglądając na uwijające się wkoło klombów kobiety. Dopiero gdy zciemniało, ruch ustał, a dokoła rozpoczynała się gwarna cisza wieczorna, pytałam od niechcenia:
— Słyszysz waćpan, jak bąk krzyczy? — szeptałam, niby lękając się spłoszyć ptaka, który gdzieś tam o pół wiorsty dokazywał po swojemu.
Wsłuchiwaliśmy się przez chwilę w koncert żab, błotnych ptaków, którym wtórowała wilga w lesie i puszczyk w starych lipach w ogrodzie. Malarz odurzony mrużył oczy.
— To życie! — szeptał — wspaniałe, swobodne życie natury!
I znowu milczał: widocznie żaby i ptaki mówiły mu o czémś, czego ja zrozumiéć nie mogłam. Ziół tylko i obyczajów ptaków nie znał; czytał o tém, ale z książek nikt jeszcze natury nie zrozumiał; to téż mu wiele ciekawych rzeczy naopowiadałam.
Dziewczęciem będąc młodém, co ranka niemal, z siostrami, ze sługą do lasu po grzyby, po jagody biegałam — było więc dość czasu podpatrzéć każdego ptaka w gęstych liściach. Znałam cały ten świat, od sikory do jastrzębia. Głosy ich odróżniałam stokroć lepiéj, niż nuty na klawicymbale, a nieraz sama, przyczaiwszy się w krzaku leszczyny, nawoływałam sójki, makolągwy, pliszki, wilgi tak doskonale, że głupie leciały na mój głos gromadnie; usiadłszy na gałązce przy mojéj głowie, kręciły się, szczebiocząc, oglądając się na wszystkie strony. Ja spoglądałam na nie z pośród liści, a napatrzywszy się dowoli, wyskakiwałam z ukrycia, śmiejąc się jak opętana. Były to jedyne istoty, które zwodziłam za młodu; w naszéj okolicy kawalerów brakowało, to téż mając lat osiemnaście, wyszłam za czterdziestoletniego dziada!
Zioła wszelkie znałam lepiéj, niż aptekarz; wśród trawników, na łące, w ogrodzie uczyłam się chodzić, a jeśli nos miałam zgrabny przez całe życie, zawdzięczam temu, że zawsze na miękką trawę padałam; wówczas to już zaczynałam odróżniać praktycznie smak, zapach i kształt przeróżnych roślin, a nazwy tak mi jakoś do mózgu przyrosły, jakbym je znała przed urodzeniem.
Opowiadałam więc malarzowi o zaczarowaném państwie naszych lasów, które znałam jak własny kwiatowy ogródek. Słuchał; nie spostrzegłam nawet, kiedy wstał i stanął obok mnie przy słupie, ramieniem prawie mego ramienia dotykając. Przed oczami mialam dwie sosny z jednego pnia wyrosłe, orliki, macierzankę, cząbry i ślazy przeróżne, — cały świat roślin, tulących się ku sobie, i może dzięki temu to ramię obok ramienia przypominało mi tylko niezłomne prawo natury... wraz z również niezłomną siłą zniszczenia... w osobie mego męża, który punkt o dziewiątéj siedział w jadalni przy stole, plecami odwrócony do drzwi otwartych na ganek i zajadał zsiadłe mleko, soląc każdą łyżkę zosobna. Było to hasło do odwrotu; malarz zbiegł ze stopni i znikł w ciemności, ja zaś... do kolacyi nie miałam apetytu, a idąc spać, wypijałam filiżankę gorzkich ziółek na sen i... uspokojenie.
Przez czas swego pobytu malarz należał do osobliwości w naszym dworze. Jeśli się zdarzyli ważni goście — jak marszałek, prałat i tym podobne figury, — po zwiedzeniu stajni, gdzie stały wówczas dwie Sanguszkówny, Ogińska i dwie Arabki czystéj krwi, zwiedzano cielętniki, a potém zaglądano do malarza. Przez drogę gość, zasapany już trochę, gryzł cygaro i pytał półgębkiem:
— Więc maluje? Czy zdolny? Młody? Gdzie się uczył? Kosztowny?
O nazwisko nie pytano; mąż mój zapewne sam o niém zapomniał, mnie zaś ono wcale nie było potrzebne: przy ludziach nazywałam malarza „waćpanem,“ w myślach — po imieniu. Gość, chociaż znakomity, niewiele pojmował w malarstwie, — ale, stanąwszy w kaplicy przed stalugami, uwag nie szczędził: dla jednych tło obrazu było zaciemne, święty zajasny, dla drugich naodwrót. Prałat zgorszył się czarnemi oczami Matki Boskiéj, gdyż gustował w niebieskich — upodobanie to znaném było w całéj okolicy.
Malarz uwag nie słuchał, podczas wizyt usuwał się na stronę i stawał zdala w otwartém oknie. Goście mierzyli go wzrokiem od stóp do głowy i widocznie niebardzo im się podobał; wracając z kaplicy, pytali:
— Zarozumialec? Łajdemuś? Pędziwiatr?
Mój nieboszczyk tylko ręką machnął, gryzł się w język, żeby nie wybuchnąć; wolał już mówić o ogierach i cielętach.
Kaplica tymczasem stawała się coraz piękniejszą. Dawniéj była to lodownia, postawiona na wzgórzu, ocieniona dokoła staremi lipami; w końcu, gdy i tu woda na wiosnę podpływać zaczęła, zasypano piwnicę, a murowany budynek nieboszczyk na kaplicę przerobić zamyślił. Otynkowano na nowo, zrobiono w dwóch ścianach cztery długie, wązkie okna, nad ołtarzem okienko z kolorowych szybek. Przywykłam widziéć w tym budynku szereg hładyszów, ponakrywanych deseczkami, pieczenie cielęce i inne mięsiwo, ułożone na słomianych matach, — więc jakoś odrazu ani szacunku, ani poczucia świętości dla przybytku tego nabrać nie mogłam, pomimo że na świeżo pokrytym dachu widniał już krzyż żelazny rzeźbiony.
Raz tylko, w dzień upalny w południe, wracając z folwarku do domu przez ogród, znużona, mimowoli prawie skierowałam się w stronę dawniejszéj lodowni. Wśród zielonych gałęzi kapliczka wyglądała jak nowa, przez otwarte drzwi widniała podłoga, ułożona równiutko z czerwonéj cegły, ściany i sufit bialutki, przez otwarte okna ze szmerem gęstych liści dolatywał zapach lip kwitnących. Malarza nie było. Wśród chłodnéj, wonnéj ciszy kilkanaście pszczół brzęczało pod sufitem, przelatując z jednego okna na drugie. Na stalugach, odsuniętych na środek kaplicy, stał wykończony obraz Matki Bożéj — wkoło niego sześcioro dziatwy z folwarku. Chłopcy i dziewczęta boso, w grubych koszulach, rozpiętych na piersiach, obrócone do drzwi plecami, nie słyszeli, gdy weszłam; z wyciągniętemi główkami ku obrazowi szeptali coś między sobą tajemniczo. Pewną byłam, że palcami świeżych farb dotykają; już miałam spłoszyć łaskawych znawców i jak niepysznych na dwór wyprosić, gdy spostrzegłam, że ręce trzymali za plecami, a ciekawość ich i uwaga pilna wcale nie na obraz były zwrócone. Zbliżyłam się tedy cichutko. Na stalugach u stóp obrazu spostrzegłam długą, równą deseczkę, na niéj czarną farbą namalowane duże drukowane litery: „Matka Boża, opiekunka dzieci.” Malcy pochyleni wymawiali literę za literą zcicha, zdławionym głosem, jakby się pszczół i szelestu liści lękali; stałam tak za gromadką, na jasne główki i chude rączęta spoglądając; jakieś miłe uczucie obudziło się w duszy. A kiedy po długiéj chwili spostrzegłam malarza we drzwiach, ścisnęłam mu rękę serdecznie.
— Jesteś waćpan uczciwym człowiekiem — rzekłam.
Zanim się obejrzałam, dziatwy już nie było — frunęły przez okna kanalie.
Odtąd malarz poweselał jakoś; przy spotkaniu pierwszy do mnie rękę wyciągał i ściskał dłoń moją, jak dłoń dobrego przyjaciela. Rada byłam téj poufałości, całowałam go w czoło, a rezydentkom przykazałam, żeby miały pilne baczenie na jego bieliznę i skarpetki; wówczas to przyszło mi na myśl, żeby mu uszyć trochę nowej bielizny z najpiękniejszego domowego płótna. Tymczasem zaś, chcąc mu zrobić satysfakcyę, pozwoliłam wybrać ze skrzyni na strychu kilkanaście starych książek z pieśniami świętemi; resztę zamknęłam, sądząc, że się przyda może, gdy dziatwę podczas zimy każę czytać uczyć. Nie mówiłam o tém z malarzem, żeby nie sądził, że myśli jego zbytecznie do serca biorę, ale tylko do któréjś rezydentki rzekłam, że na zimę staremu klucznikowi łaskawy chleb dać trzeba będzie, gdyż głuchy jest i nogami ledwo włóczy; żeby lenistwem Boga nie obrażał, z rana będzie wydawał owies dla cieląt, w południe zaś dziatwę folwarczną trochę czytać pouczy; będą przy tém pierze darły — zawsze z parę poduszek przybędzie do wiosny.
W godzinę potém malarz już wiedział o wszystkiém. Kiedy te sikory miały czas latać do niego — nie wiem, dość, że plotki wszelkie roznosiły w mgnieniu oka — taki już miały talent w językach.
Wieczorem przemówił do mnie na ganku:
— Dobry pani powzięła zamiar, trzeba było dawno to zrobić.
Zaczerwieniłam się, upokorzona pobłażliwą pochwałą. Chciałam odpowiedziéć hardo, język się splątał.
— Waćpanu tę myśl zawdzięczam — rzekłam cicho, jak na spowiedzi, a w duszy rogata duma oburzała się na tę pokorę; kraśniałam ze wstydu przed sobą.
— Rad jestem, że mój przykład podziałał na panią.
Głupi, roi mu się, że bez niego nie potrafiłabym. Podniosłam głowę hardo; usta tymczasem gadały zupełnie co innego.
— Dziatwa kiedyś za waćpana modlić się będzie.
— Niechaj wprzód dla siebie lepszą dolę wymodli.
Odszedł i dobrze zrobił; w dłuższéj gawędzie niechybnie zwyciężyłaby mię ta ślamazarna słabość, którą czułam zwykle, patrząc na ciemne kędziory i smutne oczy malarza.
A jednak, wbrew zwyczajowi, nie wyłajałam żadnéj rezydentki za zrobioną plotkę; owszem, gdy przed nocą weszła do mego pokoju ta, którą posądzałam — drugą wówczas bolały zęby, — podarowałam jéj nowiutką szalową chusteczkę, przypominając, że dziś jakoby przypadały jéj urodziny. Pannisko dnia urodzin lękało się więcéj, niż grzechu; rada z chusteczki, gotowa była ją zwrócić, byle oddalić nawet przypomnienie złowrogiéj chwili.
— Za miesiąc zaledwo kończę lat dwadzieścia osiem — odrzekła.
Dziesięć lat już ten sam rok kończyła.
— Nic nie szkodzi, zatrzymaj waćpanna chusteczkę; za miesiąc mogę zapomniéć.
Przez całą noc zapewne suszyła mózg, rozmyślając, za co właściwie dostała podarek. Oh, bo to były dyplomatki nielada! Najmniejsza zmiana w codzienném życiu dawała im dużo do myślenia. Nieraz przez cały tydzień sprzeczały się, dlaczego mój mąż zawiązał chustkę na szyję, gdy zwykle bez niéj się obchodził. Spoglądały przytém na siebie dwuznacznie, z złośliwym uśmiechem. Chociaż tego człowieka wróg nawet o złe myśli posądzić nie mógł. Elegantem nigdy nie był, nawet za kawalerskich czasów; po ożenieniu się tak skapcaniał, że go gwałtem prawie zmuszałam do włożenia czystéj koszuli raz na tydzień; na rezydentki spoglądał wówczas chyba, gdy się która zakrztusiła przy obiedzie; w spokojną porę nie widział ich wcale.
Zły duch czy wprawa dopomogły rozwiązać zagadkę; odtąd kręciła się jak fryga między dworem i kaplicą, donosząc, ile razy malarz kichnął; zapewne i jemu o mnie również ciekawe wieści komunikowała. Dowiedziałam się tedy, że gwiżdże jak „anioł,“ śpiewa jak „archanioł,“ wogóle jest zadowolony, wesoły, a chociaż do rozmowy niechętny, przyznał, że pierwszy raz w życiu czuje się tak szczerze zadowolonym ze swojego pobytu i otoczenia.
Może ta sroka paplała, byle paplać, — słuchając jednak, stłumiłam oddech, a gdy odeszła, zaśmiałam się, twarz rękami zakrywszy, jakby się tych ścian wstydząc, co moją radość widziały. Nikt we dworze nie dbał o niego, dla wszystkich był on zwykłym, trochę lepiéj od innych ubranym rzemieślnikiem, dla którego jadło i płaca miały być dostateczném wynagrodzeniem; ja jedna zrozumiałam, że duszę miał wielką, któréj w jedném ciele zaciasno, dzieli się więc nią z najbiedniejszymi. Że... że trochę raptus może, trochę zapaleniec, ale uczciwy przytém, o sobie nie myśli, spokój własny, dolę swoją poświęcić gotów — gołąbek ten mój jedyny. A gdy rozmyślałam, stare łzy, te... panienskie, z dawniejszych czasów, do oczu się cisnęły, tylko już nie żaden „wędrowiec,“ ale zupełnie inny, prawdziwy bohater w myślach stawał.
Wszystko, co niezwykłe, lgnęło mi do duszy; żebym była mężczyzną, kto wie, zostałabym może awanturnikiem. Skazana na pilnowanie domu, kluczy z rąk nie wypuszczałam, ale całéj myśli w śpiżarce zamknąć nie mogłam. Rozum jego jako téż wcale piękne malowanie odrazu wzbudziły we mnie ten rodzaj szacunku, co to zmusza do bardzo uprzejmego uśmiechu i chętnéj rozmowy.
Cnotliwy jest — myślałam nieraz, — uszanowanie dla kobiet zna, w rękę całuje mię spokojnie, jak ciotkę albo babunię — tak być powinno. Kobieta może widziéć w mężczyźnie tylko przyjaciela, mężczyzna w przyjaciółce nawet widzi tylko kobietę — taką już Bóg im dał naturę dziwną. Grzecznością, spokojem rozbrajał mię ostatecznie; przeciw śmielszemu spojrzeniu miałabym kodeks zwyczajów i moralności, przedewszystkiém zaś najwyższe zdziwienie, połączone z ciekawością, którą ludzie niesłusznie dumą kobiecą przezwali; wobec skromnego, uczciwego młodziana czułam się tak bezpieczną, jak święci pańscy wśród płomieni; dziwiłam się tylko, że na nudy, na samotność tylko pomiędzy chłopami, pomiędzy ich dziatwą rozrywki szuka, zamiast w przyzwoitém kółku wesoło na rozmowie czas przepędzić.
Cieszyłam się przytém, że, uczciwą małżonką będąc, na obojętność malarza uwagi zwracać nie potrzebuję, boć wierność i cnotę w tak wielkim szacunku mam, że mię żadna pokusa z prawéj drogi sprowadzić nie zdoła. Pycha straszna zaczęła napełniać mą duszę; żebym się wówczas spowiadać musiała, same cnoty, przymioty znakomite tylko wyznaćbym mogła, grzechu żadnego w całéj osobie swojéj dopatrzéć nie mogłam.
Dopiero gdy te sikory jedna za drugą od malarza do mnie przybiegać zaczęły z opowieściami, bałamutnemi nad wyraz, wciąż o tém prawiąc, jak o mnie znienacka zapytuje, portret mój niby dla wykończenia wciąż przy sobie na stalugach trzyma, każdego mego kroku jest świadomy, jakby mnie wciąż w myślach i przed oczyma miał, a gdy niespodzianie głos mój posłyszy, rumieni się jak piwonia i od najpilniejszéj roboty głowę odwraca, strzelając na wszystkie strony oczyma niby zwierz osaczony, — dopiero wówczas pomyślałam: człowiekiem jest przecież, zatwardziałym w cnocie pozostać nie mógł. Nie wiem, czy mu Bóg przebaczy, ale ja przebaczam z całéj duszy, chociażby naprawdę sentyment do mnie powziął. W suchéj wierzbie albo w rezydentce zakochać się przecież nie mógł!
I coraz większą baczność zwracałam na jego kroki — bez celu, ot tak, żeby się przekonać, czy w istocie duszę ciężkim grzechem obciąża, cudzéj własności pożądając. A rezydentkom raz na zawsze przykazałam, żeby mi o żadnych bredniach pisnąć nie śmiały, przyrzekając solennie za pierwsze marne słowo obiedwie wraz z kuferkami do klasztoru panien Bernardynek odesłać, ażeby tam w milczeniu i umartwieniu za grzechy swoich języków odpokutowały; zamilkły téż odrazu, wiedząc, że ze mną żartów niéma; dopiero mogłam bez przeszkody zwracać baczność na czynności malarza, z silném postanowieniem, że jeśli co złego zauważę, to... eh, dziś już nie pamiętam, co postanowiłam!
Dostrzegłam zaraz pierwszego dnia parę niepotrzebnych manewrów; gwoździk, który z ręki upuściłam, złapał ukradkiem i cały dzień w kieszonce od kamizelki nosił; wieczorem zaś, gdy siedział na stopniach ganku przy kolumnie, o którą się oparłam, nieznacznie fałdy mego szlafroczka koło ust czy koło nosa przesuwał — w ciemności wieczornéj dobrze rozejrzéć nie mogłam.
— Źle jest! — pomyślałam, nie mogąc się zdobyć ani na gniew, ani na oburzenie — czekajmy daléj!
Tymczasem w duszy mojéj rodziła się dziwna skrucha, upokorzenie przed tym młodzianem, który, będąc istotnym afektem przejęty, dość mocy nad sobą ma, żeby i spokój i godność zachować, nigdy spojrzeniem jedném nie obrazić mojéj kobiecéj godności, — podczas gdy ja stokrotnie kusiłam go kwiatami we włosach, koronkowym kołnierzykiem, nogą nawet, tak, nogą, obutą w niebieski dymkowy bucik i ażurową pończochę; nogę tę wysuwałam zwykle z pod sukni, chociaż do malowania wcale potrzebną nie była.
Widział to zapewne, może nawet domyślał się więcéj, niż było w istocie, pomimo to stał niezachwiany w cnocie, ukradkiem tylko upuszczane kwiatki zbierając. Słabą niewiastę miał przed sobą, w któréj próżność i duma miejsce cnoty zajęły; rozumiał to, więc i za siebie i za nią w cnotę się uzbroił, ten... wagabundus, którego w pierwszéj chwili do domu waryatów odprawić chciałam.
— Basta! — rzekłam. — Jako ślub święty odegnał wszelkie marzenia o wędrowcach i królewiczach, tak dziś upokorzenie i skrucha niech złe myśli w dobre przemienią; fortele zalotne na bok odłożę, gawęd niepotrzebnych zaniecham.
Ażeby święte obowiązki wciąż przed oczyma miéć, tegoż dnia rozpoczęłam włóczkową czapeczkę dla męża, zamierzając skończyć ją przed sierpniem, kiedy to muchy najwięcéj jego łysinę turbowały. Ale kiedy kobieta strzela, dyabeł kule nosi!
Właśnie, tak cnotliwie rozmyślając, do jadalni wchodziłam dla rozdzielenia podwieczorku, kiedy w drugich drzwiach ukazał się malarz, prosząc, żebym do kaplicy szła obraz, który wykończał, obejrzéć.
Przemawiał spokojnie, jak zwykle, bledszy trochę, więcéj zmęczony, czoło ręką pocierał, spoglądał mi w oczy uważnie. Od wzroku tego krew mi uderzyła do głowy, nogi zadrżały; może umyślnie prosić przyszedł, żeby ze mną sam na sam chwilę przepędzić, schylić się razem nad malowaniem, popatrzéć, jak wesoło śmieję się i rozmawiam?
Myśl ta błysnęła mi w mózgu odrazu; pokręciłam głową na znak, że nie pójdę; stałam oparta o drzwi, bezwładna, jak ołowiana. Tylko we śnie bywa czasami tak ciężko, jeśli człek śpi nawznak, albo zbyt sutą spożyje kolacyę; a chociaż czułam, że patrzy na mnie, ani oczu, ani głowy podnieść nie mogłam.
Odszedł w milczeniu, a gdy znikł za drzwiami, ocknęłam się niby ze snu ciężkiego.
— Masz dyable tabaki! — pomyślałam. — Nigdy jeszcze tak głupio nie przedstawiłam się nikomu! Jeśli jest domyślny... Na szczęście, mężczyźni rzadko domyślni bywają. W każdym razie dobrze, że nie poszłam.
Późniéj nieraz wracałam myślą do téj chwili i uśmiechałam się złośliwie nad swoją ślamazarnością; wówczas jednak zdawało mi się, że Bóg mię od ciężkiéj choroby zachował, że teraz, kiedy poznałam swoją słabość, roztropniejszą i ostrożniejszą będę.
Aż tu w parę dni potém musiałam go z domu wyprawić.
W pierwszéj chwili po odjeździe męża siedziałam jak odurzona, potém, chociaż otrzeźwiałam, myśli zebrać nie mogłam.
— Co mu powiem? Kiedy? natychmiast, czy jutro?
Wykrętów, fortelów żadnych używać nie chciałam, prawdę powiedziéć należało; a jeśli przytém wymknie się słowo współczucia — wzrok, to już koniec; dotąd przecież byłam wstrzemięźliwszą od niejednéj świętéj.
Ochłonęłam, uspokoiłam się, a przeszedłszy do jadalni, kazałam prosić do siebie malarza. Przez okno widziałam, jak szedł śpiesznie, palcami czuprynę na tył odrzucał, a drugą ręką kołnierz wkoło szyi poprawiał; gryząc usta, uśmiechał się nieznacznie. Kto wie, może i on marzył o zaczarowanéj księżniczce? Bieda, praca, serce tkliwe potrzebowało osłody; może pierwszy raz spotkał kobietę, co go dobrém słowem za serce ujęła. Rozkochać biedaka najłatwiéj, — trochę serdecznego ciepła, a wnet w duszy szczęście rostki poczuwać zaczyna. Żałowałam go szczerze. Napróżno zaciskałam pięście, chcąc całą siłę naprężyć; drżało coś w piersiach, — bałam się, że pewności, spokoju w głosie miéć nie będę.
— Mąż mój na waćpana strasznie zawzięty — rzekłam, gdy stanął przede mną zarumieniony, z błyszczącemi oczyma.
W mgnieniu oka twarz mu zbladła, ściągnął brwi.
— Za tych chłopów, za robotników wszystko. Waćpan dobrém swém sercem wiele sobie szkody przynosisz.
Machnął ręką.
— A więc wymawia mi robotę i życzy, żebym poszedł na cztery wiatry? Za parę dni skończę i odejdę.
— Niech to waćpana nie obraża... każdy swego interesu pilnować musi; robotnik dotąd dobry, dokąd mu głowy nikt nie zawraca; pracuje w spokoju, a jeśli niezbyt szczęśliwy, o lepszéj doli przynajmniéj pojęcia nie ma, krnąbrności się nie uczy.
— Pani cudze słowa powtarza — rzekł, jakby mi w duszy czytał. — Pociechę tę mam, żem czasu nie zmarnował.
— Urazy do nas nie chowaj, za wytłumaczonych miéj, jeśli w czém dogodzić nie zdołaliśmy. Mąż mój raptus, ze wszech stron cenił waćpana, rad był z jego roboty nad wyraz, a tylko uniósł się w krewkości; przebacz mu, jeśli możesz; boję się, żeby część urazy do męża na mnie nie spadła, chociaż Bóg świadkiem, że dobra wam życzę.
Milczał, ślinę połykał, parę razy poruszył ustami, ale się wstrzymał.
— Więc dziś już odejść mam? — rzekł jakby nie swoim głosem.
Wolałabym wszystkie swoje kury czubate skazać na śmierć męczeńską, aniżeli wygłosić termin odjazdu. Milczałam tedy, skubiąc koronki przy rękawach; krew uderzała w skronie, dłonie pałały; przy daleko mniejszéj gorączce chorym zwykle synopizma stawiać każę. Spojrzałam na delikwenta.
— Mąż mój wraca jutro wieczorem — rzekłam, — nie śpiesz waćpan; tymczasem wszystko do drogi przygotować każę.
Miałam silną pokusę podać mu rękę drżącą, rozpaloną, z któréj i bez doktora temperaturę krwi zmierzyć można było; wyratowała mię nietyle powaga kobiety, ile owe ziółka gorzkie, które pijałam codziennie bez cukru.
— Do jutra robotę skończę — rzekł. — Skończę! — zaśmiał się szydersko i wybiegł.
Pewną byłam, że spłata jakąś farsę. Myśl ta jak gwóźdź utkwiła w mózgu; widząc, że od roboty nie odchodzi, chciałam zajrzéć do kaplicy, — zaniechałam jednak przez wzgląd na słabość niewieścią.
Nazajutrz o świcie był już przy stalugach i przez cały dzień nie wyjrzał na świat boży. Przyszykowałam mu wiktuałów przeróżnych sporo, od szynki, kurcząt, wódki, aż do konfitur i śliwek suszonych na rożenkach. Człek skromny parę miesięcy mógłby żyć tém, nie zaznawszy głodu. O zmierzchu znowu mię napadła trwożliwa gorączka. Bryka zaprzężona stała pod stajnią, a malarz się nie pokazywał; przypomniéć nie miałam odwagi, a mąż w każdéj chwili mógł nadjechać. Chodziłam po domu jak nieprzytomna, wyglądając różnemi oknami na drogę i do ogrodu. Gdy tak strwożona przysiadłam na sofie, polecając całą sprawę w ręce boże, wbiegł malarz z kluczem w ręku.
— Skończyłem — rzekł, — klucz pani wręczam — schwycił mię za rękę. — Byłem szczęśliwy — szepnął, — dziękuję, wspomnij czasami o szaleńcu!
Może tam mówił coś jeszcze, nie pamiętam, jak téż nie pamiętam, czy mu odpowiadałam. Centurya i krwawnik zbawienne zioła, ale używałam ich od niedawna, serce zaś tkliwe miałam od urodzenia. Zapewne musiałam mu coś powiedziéć czulszego, niżby wypadało, bo gdy odszedł, na rękach — tak, zdaje mi się, że tylko na rękach — czułam ślady gorących pocałunków.
Przed gankiem rozległ się turkot — mąż przyjechał. Malarz nie chciał koni, wiktuałów, nic, pieszo wywędrować zamierzył; spotkają się może? Nie czułam ani żalu, ani trwogi, spokojna siła owładnęła umysł, ściskałam klucz w ręku, nasłuchując. Mąż chodził po sąsiednim pokoju stękający, zasapany, spytał o coś lokaja i zamilkł. Nad sufitem słyszałam téż kroki powolne, to przyśpieszone; zapewne tłómoczek układał. Śledziłam ruchy obydwóch: kiedy tamten na górze podchodził ku oknu, ten tu ku drzwiom się zbliżał, to znów jak zmówieni oddalali się w przeciwne strony. W takt ich ruchów uderzało mi serce; chwilami zdawało się, że kroki na górze cichną, wówczas i serce bić przestawało; tłumiłam oddech — dom, świat cały znikł z przed oczów. Szmer jakiś, stuk na górze... otwierałam oczy, bojąc się odetchnąć... Ucichło nareszcie. Napróżno wytężałam słuch, wpatrzona w sufit — cisza. Sen skończony — należało wrócić do rozsądnego życia.
Nazajutrz raniutko byłam już w kaplicy. Słońce zaglądało wesoło do bialutkiéj świątyni, na czysto umiecionéj podłodze kilka wiązek tataraku rzucone tu i owdzie. Naprzeciw drzwi stał obraz wykończony: Chrystus, rozdzielający chleb zgłodniałéj rzeszy. Spoglądałam zdumiona; chude, wynędzniałe twarze, wklęsłe piersi, sterczące ramiona — to żywcem schwycone z natury, to akuratne portrety robotników ze smolarni, każda twarz znajoma, ubiór trochę inny, jeśli w ubiorze nędzarzy wielka rozmaitość być może. A Chrystus, Boże odpuść, ale z oczu smutnie łagodnych, z wyniosłego czoła, pociągłych, bladawych policzków bardzo mi malarza przypominał.
— Jeśli to podobieństwo spostrzeże mąż, — pomyślałam, jak piorunem rażona, — obraz zniszczy, gotów zburzyć całą świątynię w gniewnéj przypadłości.
Nie dostrzegł jednak; kazał tylko wymyć i wykadzić pokój, w którym mieszkał „włóczęga,“ imienia jego nigdy nie wspominał, a jeśli czasami zasłyszał je ze strony, mruczał gniewnie i brwi ściągał.
Natomiast chłopstwo dziwnie się garnęło do tego obrazu. Z początku może tylko nowe malowanie ciekawość i zachwyt wzbudzało, przyglądali mu się podczas nabożeństwa z uwagą wielką, po chłopsku, t. j. oczy i usta otwierając szeroko, i tak sobie w nim upodobali, że wianków, kwiatów, ziół różnych znosili mnóstwo w każdą niedzielę i święto; cuda mu nawet przypisywać zaczęli, zapewne dlatego, że widząc na obrazie osób rozmaitych dużo, za świętych je mieli i w gromadną protekcyę więcéj niż pojedyńczych wierzyli.
O malarzu, gdy znikł bez wieści, téż baśnie po wioskach krążyć zaczęły. Nazywano go aniołem bożym, świętym Antonim, co często w ludzkiéj osobie na pociechę biednych po świecie chodzi; starzy tylko śmieli się z tych baśni, mówiąc, że był sobie pan dobry i tyle.
Dopiero gdy woda podmyła kaplicę, ściany runęły niespodzianie, niszcząc wszystko z kretesem, — o obrazie, o malarzu zapomniano powoli; teraz chyba staruszka jakaś bajkę o „łaskawym panie“ opowiada czasami, jak ja wam dziś o śnie złotym mojéj młodości opowiedziałam.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józefa Sawicka.