Przejdź do zawartości

Moskal/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Moskal
Podtytuł Obrazek z r. 1864
Wydawca Biblioteka Dobrych Książek
Data wyd. 1938
Druk Druk. Diec. w Łomży
Miejsce wyd. Łomża
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

∗             ∗

Było to w tych pierwszych dniach wiosny, która się w 1863 tak wcześnie rozpoczęła. Wszystko, nawet sama roku pora, zdawało się sprzyjać powstaniu, w którego pierwszych dniach można było sądzić, że je natychmiast przeważające siły moskiewskie rozproszą. Była to wiosna nadziei, jakby na podźwignienie ducha, który i tak był potężny w narodzie. Europa zdawała się współczuciem witać tę wojnę o niepodległość i obiecywać, że ją poprze całą siłą opinii i szlachetnego uznania narodów, nawet spróchniała Austria nie tylko nie zdawała się nam przeciwną — ale patrzała przez szpary i niemal przyklaskiwała tej wojnie przeciwko przyjaciółce swej Rosji. Zewsząd wiało otuchą i nikt przewidzieć nie mógł, że dzięki staraniom trzech sprzymierzonych nieprzyjaciół, mniej niż za rok wszystkich ogarnie zwątpienie, że według przepowiedni Napoleona i Europa stanie się kozaczą.
Wiosna była prześliczna, rozwijały się liście, a po lasach odmłodzonych rozlegały się pieśni wojenne. Moskwa jakby osłupiała, nie wiedziała co począć i dawała rozrastać się nieznacznym zrazu garstkom, które wszystko, co było żywszego w kraju, ku sobie ściągały. Dowódzcy oddziałów zjawiali się nieznani, a dzielni, jak gdyby ziemia razem z trawą wiosenną z łona ich swego wydała. Jednym z takich był pułkownik Swoboda, który z niewielkim oddziałem ukazał się nagle w okolicach Warszawy, wówczas kiedy już broń z zagranicy nadchodziła. Nikt nie znał Swobody, nie wiedziano skąd przybył, ale po ludziach, których prowadził, po ich uzbrojeniu, wyćwiczeniu, doborze i poruszeniach znać było wytrawnego żołnierza. Doskonały partyzant pułkownik zrozumiał zadanie takiego rodzaju wojny, które zależy na tym, aby nieprzyjaciela niepokoić, napadać, urywać, a nie przyjmować wstępnego boju i nie dać się ująć nigdy. Jak wąż umiał się on wyślizgnąć, choć zdawał się osaczony, zjawiał się o kilka mil od miejsca, w którym go szukano, doskonale był uwiadomiony o wszystkich ruchach nieprzyjaciela i niewielką liczbą paruset ludzi, prawdziwych dokazywał cudów. Wkrótce też bardzo imię jego nabyło rozgłosu, a ludzi mu napływało więcej, niż ich mógł przyjąć, bo nie chciał się zbyt wielkim obciążać oddziałem, aby łatwiej się mógł poruszać.
Jednego poranku oddział Swobody spoczywał na małej łączce w pośrodku lasu, część jego wyszła na rekonesans ku sąsiedniej wiosce, a że w tej stronie słyszano kilka wystrzałów, oczekiwano niespokojnie powrotu ludzi lub wiadomości o nich
Swoboda był przekonany, że mu w tej chwili nic tak bardzo grozić nie mogło, gdyż w sąsiedztwie znaczniejszych sił moskiewskich nie było. Wiedział tylko o transporcie przyborów wojskowych, który miał iść gościńcem i czekał aby nań napaść.
Obóz polski wcale nie był wykwintny, kilka szałasów z gałęzi, kilka wielkich ognisk około starej pustej budki leśnego strażnika, stanowiły wszystko. Ale wesołość, panująca wśród żołnierzy, starczyła za to, czego im nie dostawało.
W budce leśniczego nastawiony był samowarek, a na kłodach w miejscu stołków siedział pułkownik, który na siwej sukmanie miał odznaczającą go, biało karmazynową przepaskę. Był to człowiek jeszcze młody, blondyn z dużymi niebieskimi oczyma, z krótko podstrzyżoną brodą i dosyć długim włosem zarzuconym na ramiona. Twarz miał spokojną, ale czoło pofałdowane myślami. Naprzeciw niego na drugiej kłodzie dosyć niewygodnie przysiadł mężczyzna bardzo wysokiego wzrostu, niezmiernie chudy i kościsty, z rysami wydatnymi, bladej twarzy, której panującym wyrazem było jakieś niewysłowione szyderstwo. Gdyby nie ono, człowiek ten przypominałby doskonale sławnego kochanka Dulcinei, nieśmiertelnego kawalera z Manszy. W obozie zwano tego jegomości Bocianem, zapewne z powodu długich cienkich nóg, wyciągniętej szyi i ogromnego spuścistego nosa. Bocian miał na sobie kurtkę podbitą barankami, choć już było ciepło, myśliwskie buty i ubranie, torbę i ładownicę, na głowie słomiany śpiczasty kapelusz z pawim piórkiem, który go jeszcze czynił oryginalniejszym. Bocian był nieocenionym w obozie, bo w nim utrzymywał wesołość i dobry humor, które go nigdy nie opuszczały. Oprócz niego na pieńku siedział kapelan oddziału ojciec Salwian Bernardyn, a w kątku na trzaskach piętnastoletni chłopczyk rumiany jak jabłuszko i tak podobny do panienki, iż można było posądzić, że to była druga panna Pustowójtówna. Tymczasem był to rzeczywiście student z piątej klasy, który się od rodziców wydarł z Warszawy. Ojciec jego był wysokim urzędnikiem, niegdyś wielkim ulubieńcem Muchanowa; syn, którego bolało przewinienie rodzicielskie, szedł za nie krwią opłacić. Pułkownik był zamyślony, Bernardyn zamodlony, mały Józiek śpiący, tylko Bocian nie myśląc, czy go słuchali, gawędził, baraszkował, żartował:
— Ojcze Salwianie — mówił — nie godzi się tak jak wy, nieustannie Panu Bogu naprzykrzać. Przyznam ci się, że gdybym ja był Panem Bogiem, co mi się pewno nie trafi, jużbyś ty mnie okrutnie znudził. Wiedziałbym ja i bez waszeci co robić. Ot pogawędzilibyście, z Jóźkiem nie mogę gadać bo wszetecznie drzemie, pułkownik niegrzecznie zamyślony, a moja gęba jak kołowrotek do rzeczy czy nie, ciągle prząść musi.
— A żebym ja był Panem Bogiem, odpowiedział ksiądz Salwian, toby jegomości za takie gadanie pierwsza kula moskiewska nie minęła, tylko skierowałbym ją gdzie w mięso bo mi ciebie jakoś szkoda.
— Tobyś dopiero sztuki dokazał, kiedy u mnie tylko skóra i kości!
— Ale co wy na to mówicie — przerwał pułkownik, że nasi nie powracają?.
— Trudno odgadnąć — rzekł ksiądz Salwian — przyznam się, że się o nich boję.
— A ja nie — odrzekł Bocian — chłopcy tęgie do dworu na śniadanie nie zajadą, a ja się tylko tego jednego lękam. Z tych dworów zawsze bieda wyrasta, ludzie zmęczeni wpadną na gościnne przyjęcie, na dobre jedzenie, na smaczną wódkę, na słodkie oczki i bywaj zdrów! Wiele to nas razy Moskale u śniadania łapali!
— Otóż to to — rzekł ksiądz — te oczki, diabeł to z nich patrzy!
— Ojcze, tego w teologii nie ma, gdyby przez wszystkie piękne oczy diabli patrzyli, w piekle by ich nie stało, a tam także dosyć do roboty mają i absentować się nie mogą.
— Cyt, cyt! — ozwał się zrywając Józiek — tętni ziemia! albo nasi jadą, albo Moskale.
Wszyscy się zerwali i cicho było w chałupce, a pułkownik wybiegł na próg. Drożyną wąską przez gąszcze powracali z rekonesansu wysłani jeźdźcy. Jeden jechał przodem z ręką na temblaku, drugi za nim z głową zawiązaną białą chustką i wiódł za sobą konia, na którym siedział moskiewski oficer bez pałasza, skrępowany i cały krwią obluzgany.
— Oho! zawołał Bocian, ptaszka nasi złapali.
— Dali Bóg chwaty! rzekł ojciec Salwian, wszak to oficer!
— A gdzie Druciarz? spytał pułkownik, pierwszego, który jechał z ręką na temblaku.
Ponurym głosem ranny odpowiedział.
— Wieczne odpocznienie Druciarzowi, padł i nie wstanie więcej.
I zdrową ręką podniósł czapkę do góry wołając.
— Niech żyje Polska!
Pułkownik chciał coś mówić, ale przypatrzywszy się więźniowi siedzącemu na koniu, osłupiał i zakrzyknął. Poznał w nim barona Kniphusena i jak błyskawica przebiegła mu przez myśl owa historia ukrycia w szafie, gdzie go baron od śmierci ocalił. Od początku powstania baron, jak wielu innych oficerów rosyjskich choć należeli do spisku, choć niby coś dla Polski uczynić chcieli, czuli się bezsilnymi i tak dobrze jak drudzy poszli za matuszkę Moskwę wojować. Nie wiele było przykładów, aby który z nich, nawet ci co się najgoręcej odzywali, stanowczo poparli czynem swe słowa. Nic pospolitszego nad liberała i rewolucjonistę w Moskwie, ale oni są zawsze jak te konie wyranżerowane z szeregów, które nawet z paszy biegną na swoje miejsca, gdy trąbkę usłyszą. Moskal przy herbacie w poufałym towarzystwie puszcza się niezmiernie daleko w słowach, ale zawezwany, aby je poparł czynem, cofa się i milczący idzie dawną drogą. Cesarz Mikołaj dowiódł nadzwyczajnej znajomości swojego narodu, gdy wyszedłszy do zbuntowanego ludu krzyknął nań...
— Na kaleni! (Na kolana).
— Tak, na Moskali dosyć jest huknąć, w imię posłuszeństwa, do którego przywykli, aby najsroższych rewolucjonistów onieśmielić.
Kniphusen, oprócz tego nałogowego sołdackiego posłuszeństwa, był jeszcze jak widzieliśmy, niedowiarkiem. Bawił się tak rewolucją z początku jakby sobie grał w bilard, ale go to w końcu znudziło i gdy pułk wyciągnął w pole, poszedł z nim, szukając świeżych wrażeń w walce z powstaniem.
— Baron! zawołał pułkownik.
— Majo pacztenje, Światosław Aleksandrowicz, odparł siedzący na koniu, a to my z tobą widzę zawsze się spotykać musimy! Każ że mi te sznurki rozwiązać, bo mnie tak ohydnie skrępowali, że się ruszyć nie mogę.
Wszyscy w koło milczeli widząc, że pułkownik znał się z jeńcem, którego przyprowadzili.
Bocian, który przeszłości Swobody nie wiedział, uśmiechał się szyderczo. Ksiądz stał zdumiony, a tymczasem dowódca rekonesansu z ręką na temblaku zdawał raport ze swojej wyprawy.
— Wyszliśmy, panie pułkowniku, jak wiadomo na rozpoznanie, czy się gdzie moskaliska nie włóczą. Gdyśmy dochodzili do wioski bieży pastuszek bosy, a woła na nas.
— Hej, panowie powstańcy, nie idźta do wsi, bo tam jeno co Moskale nadciągnęli.
Pytam go: — Wiele ich tam?
A będzie tam z dziesiątek z oficerem, odpowiada, a może z piętnaście.
Myślę sobie, choćby też było i piętnaście, zgrabnie się wziąwszy, można sobie z nimi rady dać. Pytam chłopca.
— A gdzie?
Dowiaduję się, że położyli się wedle karczmy i oficer co ich prowadził legł spać w izbie na sianie. Myślę sobie, dobrze; skradamy się do wsi, konie prowadząc w rękach, opłotki i wysada na gościńcu trochę nas zasłaniały, szliśmy też suchymi rowami, żeby nas mniej widać było. Podchodzę do karczmy, są psiewiary, broń w kozłach, a oni coś tam po kociołkach dłubią kole kaszy. Myślę sobie dobrze, objęliśmy ich z trzech stron i zeszli cichuteńko, potem jak hukniem, jak nie wpadniemy, jak nie zaczniemy miętosić, nie dawszy się im do karabinów dobrać! Pouciekało to tałałajstwo, kilku też wyciągnęło nogi, a coś tam reszty wpadło do karczmy, zatarasowali się i nuż się bronić. Oficer też ten, nie ma co mówić, bił się mężnie jak prosty żołnierz, ale gdyśmy karczmę podpalili, wszystko się to zdało i ot niewolnika przyprowadziłem.
— Mogę potwierdzić raport, rzekł Kniphusen, uśmiechając się. No, ale cóż teraz myślicie ze mną robić?
Naumów stał milczący, Bocian długiego wąsa kręcił.
— Panie pułkowniku, rzekł, gdyby to była wojna ludzi z ludźmi, toby się to tam jakoś po ludzku też poradziło, ale my musimy pamiętać, że oni naszych oficerów wieszają, że dobijają żołnierzy, że nie przebaczają rannym. Moim zdaniem należy się temu jegomości postronek.
Kniphusen choć to słyszał pozostał obojętnym, rozwiązano mu ręce, a on otarłszy krew i pot z twarzy, z zimną krwią zapalił cygaro...
— Słuchaj, rzekł do Naumowa, co ma być to będzie, jeżeli masz wódkę, to mi każ dać kieliszek.
Bocian, w którym ta obojętność na śmierć jakieś uszanowanie wzbudziła, podał mu swoją manierkę. Baron łyknął, otarł usta i oddając mu ją przyłożył rękę do czapki.
— Kochani bracia, rzekł pułkownik Swoboda, uczynimy z innymi więźniami, jak ze wspólnej naszej rady wypadnie, na ten raz proszę o życie tego człowieka, który moje ocalił. Znam go oddawna, służyliśmy w jednym pułku, nie dawno los mój był w jego rękach, spłacam dług i puszczę go wolno. Dasz mi słowo tylko kapitanie, że więcej przeciw nam walczyć nie będziesz.
— Dam słowo, i co więcej dotrzymam go, rzekł baron, Bóg zapłać, kolego.
Potem zdjął czapkę ukłonił się w koło i dodał.
— Przepraszam panów, za niegrzeczność Naumowa, który was pozbawia przyjemności widzenia mnie na gałęzi. Jeżeli tak się bić będziecie jak dziś, to się to wkrótce opłaci. Pozwólcie mi tylko dodać, że wam i wszystkim narodom życzę swobody.
Ukłonił się, a jeden z wiarusów na znak pułkownika oddał mu jego zakrwawioną szablę. Po krótkiej naradzie, rozkazawszy się gotować do wymarszu Naumów, dziś nazwany pułkownikiem Swobodą, poprosił więźnia na skromne swe śniadanie, a wypiwszy herbatę, prawie milczący, gdy sekretarz pułkowy gotował kartkę wolnego przejazdu dla Kniphusena, poszli się razem przejść po ścieżce na skraju lasu.
— Jak się to stało — rzekł Naumów, że ty jeden z najgorętszych rewolucjonistów, dałeś się wyprzeć do walki z nami.
— Tyś nadto poczciwy, żebyś to zrozumiał — rzekł baron — przypomnij sobie rozmowę naszą pierwszą, kiedyśmy jeszcze byli na kwaterze w Inflantach? Później zapaliła mi się głowa do waszej rewolucji, dalipan z nudy, ale przyznam ci się, że krótkom się tym bawił. Sięgnąwszy do głębi, przekonałem się, że z tego wielkich rzeczy nie będzie. Wyście słabi, was jest garść szlachetnych wartogłowów; przypomnijcie sobie 1812, gdy Rosję zfanatyzowano przeciwko Napoleonowi i sprzymierzonej Europie, tak samo dziś poruszą ją i zabiją was dziczą, której barbarzyństwo przerazi świat. Przeciwko opinii Europy cywilizowanej i szlachetnej postawią ryk tych tłumów, które na głos cara zawyją, zniszczeniem grożąc światu. Łudzicie się, jakieś nadzieję pokładając na Austrii: łudzicie się, wierząc we Francję; łudzicie się, myśląc, że Anglia pójdzie z nią razem, ale najgorzej uwodzi was nieznajomość sił własnych, jesteście słabi, otoczeni nieprzyjaciółmi i skazani na wytrącenie.
— Cicho — rzekł Naumów, nie znasz narodu i potęgi tego ducha, co go ożywia!!
— A ty nie znasz — rzekł baron, co Moskwa może, gdy car skinie. Sądzicie, że ją co powstrzyma, że będą jakie granice, że poszanuje jakie prawa? Największy duch nie obroni was od zagłady. Historia uczyni was świętymi, ale Moskwa nie zawaha się być katem.
— Pojmuję to wszystko — rzekł Naumów — sądzę wszakże, że moskale przy całej usilności rządu do tej walki przyciągnąć się nie dadzą. Inna jest rzecz bronić ojczyzny i swobody, a inna wcale namiętnie prześladować i nękać!
— Nie zapominaj — dodał baron, że wojsko pójdzie ochotnie dla łupieży, że naród sfanatyzują religijnie, że w państwie nieoświeconym namiętności poruszyć najłatwiej.
Naumów westchnął.
— Bądź co bądź — rzekł, będziemy ostatnim narodem, co się w Europie bił za wolność, a jeśli nam dadzą zginąć, upadnie z nami sprawa swobody ludów.
— Upadnie — rzekł baron — nie ma najmniejszej wątpliwości, że upadnie, ale sprawa się podźwignie, a wy — nigdy. Teraz jeszcze dodał, żyjecie w upojeniu, którego siła się wyczerpie, wkrótce zabraknie wam broni, pieniędzy, łudzi, a w końcu odwagi i wytrwałości.
— Opuszczasz więc sprawę, dla tego, że widzisz ją zawczasu upadłą? — ja wolę razem zginąć.
— Życie — odpowiedział baron, jest dla mnie dosyć obojętne, ale powiem ci, że poświęcać go bez żadnej dla nikogo korzyści, nie potrafię.
— Dla idei? — spytał Naumów.
— Nie widzę, coby idea na tym skorzystała, gdyby baron Knip von Kniphusen, został dla niej powieszony, rozstrzelany lub zamordowany. Zatem postanowiłem dać za wygrane wszystkim spiskom, podać się na Kaukaz i szukać w oczach pięknych Gruzinek nowej dystrakcji.
— Gdyby tak wszyscy sobie mówili, odparł z żywością Swoboda, światby na wieczną skazany był niewolę.
— Bracie mój — odparł baron, kończąc rozmowę — powiem ci tylko jedną rzecz, a potem sobie myśl co chcesz. Polska, pragnąc się wyswobodzić, nie w Warszawie i nie w Polsce powinna była zostać spokojną i nie dawać znaku życia: prosty rozsądek to dyktował. Potęgę Rosji trzeba było podkopywać w jej sercu. Należało spiskować z raskolnikami, szerzyć oświatę i ducha liberalniejszego między żołnierzami i w wojsku, trzeba było umieć rozgorączkować matuszkę Rosję i chochłów, podpalać Kaukaz, podżegać Finlandię, a samym się nie ruszać. Ale to wymagało i większych niż wy polityków i daleko zepsutych ludzi. Wyście plemię szlachetne, co odkrywacie pierś bezbronną, myśląc, że ten dziki wróg padnie na kolana przed heroizmem waszym. Nie! on w tę pierś uderzy, naigrywając się szydersko, bo się nie zawstydzi niczego, bo jest jeszcze i długo będzie bydlęciem.
To mówiąc Kniphusen, wyjął nowe cygaro i rzekł ciszej do Naumowa.
— Porzuć i ty tę daremną ofiarę, uciekaj za granicę, bo jeśli cię złapią, nikt cię, tak jak ty mnie nie uwolni. Gdybyś potrzebował pieniędzy, miałbym się z tobą czym podzielić, bo twoi żołnierze tacy głupi, że mi ani zajrzeli do kieszeni.
— Dziękuję ci — rzekł Naumów — nic mi nie trzeba, a walczyć będę dopóki tylko walka będzie możliwą, potem — co Bóg da!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.