Przejdź do zawartości

Nędznicy/Część trzecia/Księga ósma/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
Okienko Opatrzności.

Pięć lat już przeżył Marjusz w biedzie, w niedostatku, w niedoli nawet, ale się dopiero teraz spostrzegł, że nie zaznał jeszcze prawdziwej nędzy.
Prawdziwą nędzą było dopiero to, co widział przed chwilą, prawdziwą nędzą dopiero było to widmo, co mu się tylko co przesunęło przed oczami. Gdyż w istocie, kto nie widział jak tylko nędzę kobiety, nic jeszcze nie widział, trzeba dopiero zobaczyć nędzę dziecka.
Kiedy człowiek doszedł już do ostatnich ostateczności, czepia się zarazem ostatnich środków. Biada istotom bezbronnym, które ma pod ręką! Praca, zarobek, chleb, ogień, odwagą, dobra wola, wszystko mu się wymyka od razu. Światło dnia zdaje się gasnąć mu na zewnątrz, światło ducha przygasać w jego głębiach; w ciemnościach tych, napotyka słabość kobiety i dziecka, i przygina je gwałtownie ku hańbie.
Wtedy wszystkie okropności stają się możebnemi. Rozpacz otoczona jest zewsząd kruchemi ścianami, z których każda ma tuż za sobą występek albo zbrodnię. Zdrowie, młodość, cześć, święte i płochliwe wstręty ciała tak jeszcze nowego, serce, dziewiczość, wstyd, ta powłoka duszy, są złowrogo drażnione tem macaniem szukającem zasobów, a które znajduje pod ręką hańbę i z nią się godzi. Ojcowie, matki, dzieci, bracia, siostry, mężczyźni, kobiety dziewczęta, kojarzą się i powinowacą sposobem formacji kruszcowej w tej mglistej mięszaninie płci, związków krwi, wieków, spodleń, niewinności. Przykurczają się, pozlepiani jedni z drugiemi, zwaleni na kupę w swojem przeznaczeniu, dusząc się jakby w ciasnej ciupie. Spoglądają na siebie rozpaczliwie. O! nieszczęśliwi! jakże są biedzi! jakże im zimno! Zdaje się jakby się znajdowali na jakiejś planecie nierównie więcej oddalonej od słońca jak nasza.
Ta młoda dziewczyna była dla Marjusza jakby wysłańcem z ciemności.
Odkryła mu naraz całą ohydną stronę nocy.
Marjusz prawie sobie wyrzucać począł swoje zaprzątnienia marzycielskie i miłosne, które mu aż dotąd przeszkadzały rzucić niekiedy okiem na swoich sąsiadów. Zapłacić za nich komorne, był to tylko popęd mechaniczny; każdy na jego miejscu byłby uczuł ten sam popęd; ale on powinien był zrobić coś więcej. Jakto? ściana tylko przedzielała go od tych istot opuszczonych, które plątały się omackiem po nocy, po za obrębem reszty żyjących; potrącał się o nich, był w pewnym względzie jakby ostatniem ogniwem rodu ludzkiego, którego oni dotykali, słyszał ich oddychających, czyli raczej rzężących tuż obok siebie; i nie zwracał na nich uwagi! Co dnia każdego, w chwili każdej, po przez ścianę, słyszał ich ruszających się, chodzących, mówiących i nie przykładał do tego słuchu! A w słowach ich bywały jęki, którym on nie podawał ucha! Myśl jego wiązała się gdzieś indziej, do marzeń, do promienistości niemożebnych, do nieujętych miłości, do szaleństw; podczas kiedy stworzenia ludzkie, jego bracia w Chrystusie, jego bracia w ludu, konali tuż obok niego, konali bezpożytecznie; on stanowił jakby cząstkę ich niedoli i jeszcze ją zwiększał. Albowiem gdyby mieli innego sąsiada, sąsiada mniej rozmarzonego a bardziej uważnego, człowieka prostego a litościwego, prawdopodobnie ich niedostatek byłby spostrzeżonym, ich wołania o ratunek byłyby zasłyszane i może oddawna już, zostaliby przygarnięci i ocaleni. Bezwątpienia, zdawali się oni być bardzo zepsutemi, bardzo spodlonemi, bardzo nawet ohydnemi, ale jakże rzadko takich, którzyby upadli a nie znikczemnieli; zresztą jest kres, u którego nieszczęśliwi i niegodziwi spływają się i zlewają w jedno słowo nieuchronne zgubne: nędzarze — nędznicy; i czy ich w tem wina? A potem, czyż miłosierdzie nie powinnoby się spotężniać według miary głębokości upadku?
Podczas kiedy sobie czynił te wymówki (gdyż zdarzało mu się, jak w ogóle wszystkim sercom prawdziwie zacnym, bywać swoim własnym nauczycielem, i łajać się, niekiedy więcej nawet niż na to zasłużył), wpatrywał się w ścianę, która go przedzielała od Jondrett’ów, jakby mógł przesłać po przez tę zaporę swój wzrok pełen współczucia, i ogrzać nim tych nieszczęśliwych. Ścianę stanowiła cienka warstwa tynku, podtrzymywanego przez łaty i listwy, co, jakeśmy to już powiedzieli, dozwalało dokładnie rozróżniać głosy, a nawet i wyrazy. Potrzeba było być marzycielem takim jak Marjusz, żeby aż dotąd na to nie zwrócić uwagi. Ponieważ ściana ani z drugiej strony nie była wyklejoną papierem, można było najdokładniej przepatrywać jej budowę. Prawie sam o tem nie wiedząc, Marjusz bacznie przypatrywał się tej ścianie; niekiedy zdarza się i zadumaniu, że roztrząsa, rozważa i bada, tak jakby myśl sama. Nagle podniósł się, spostrzegłszy u góry, prawie tuż pod sufitem, trójgraniastą dziurę, pochodzącą z przerwy pomiędzy trzema łatami. Wypadło było wapno, które miało zatykać tę próżnią, i wspiąwszy się na komodę, można było przez ten otwór zajrzeć do izby Jondrett’ów. Współczucie posiada, i nawet powinno posiadać, swoją ciekawość. Dziura ta stanowiła jakby rodzaj okienka. Wolno jest podpatrywać nieszczęście po zdradziecku, jeśli mu się ma przyjść w pomoc.
— Przypatrzmy się też, co to są za ludzie? — pomyślał Marjusz — i co się tam z niemi dzieje?
Wdrapał się na komodę, przyłożył oko do szpary, i spojrzał.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.