Przejdź do zawartości

Nantas/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Nantas
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1923
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów — Złoczów
Tłumacz Zygmunt Niedźwiecki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Dom, przyległy pałacowemu ogrodowi, był obecnie własnością Nantasa, który go nabył od teścia. Przez kaprys nie pozwolił on nikomu wynajmować ciasnego pokoiku na poddaszu, w którym niegdyś, przybywszy do Paryża, borykał się przez dwa miesiące z nędzą. Odkąd utrwalił świetną swoją karyerę, odzywała się w nim nieraz potrzeba zamknięcia się w tej izbinie na godzin kilka. Tam cierpiał — tam lubił się poić tryumfem. Ile razy drogę do celu zagrodziła mu jakaś przeszkoda, lubił tam rozmyślać i tam przygotowywał stanowcze momenty swego życia. W izdebce tej stawał się napowrót, czem był niegdyś. Ujrzawszy się teraz w obliczu nieuchronnej konieczności samobójstwa, na tem poddaszu także postanowił umrzeć.
Nantas ukończył swoją pracę dopiero około ósmej rano. Obawiając się zasnąć z utrudzenia, zlał się strumieniami zimnej wody. Następnie wezwał, po kolei, cały szereg — urzędników, celem wydania rozkazów.
Z sekretarzem odbył dłuższą konferencyę; polecił mu odnieść projekt natychmiast do Tuilleryów i udzielić cesarzowi wyjaśnień, jeźliby podniósł nowe zarzuty. Zdawało mu się, że zrobił już wszystko, co do niego należało. Zostawi wszystko w porządku, nie odejdzie jak bankrut, przyprawiony o obłęd rozpaczą. Koniec końców należał przecież do siebie, miał prawo sobą rozporządzać, bez obawy oskarżeń o egoizm lub tchórzostwo.
Wybiła godzina dziewiąta. Czas już. W chwili jednak, gdy, wziąwszy z sobą rewolwer, wychodził z gabinetu, musiał jeszcze wypić ostatnią kroplę goryczy. Panna Chuin przyszła przypomnieć mu się o obiecane dziesięć tysięcy franków. Zapłacił jej, tolerując przytem z musu jej poufałości. Przybrawszy ton macierzyński, poczęła do niego przemawiać trochę jak do ucznia, co dobrze zdał lekcyę. Gdyby w nim była jeszcze bodaj odrobina wahania, to wspólnictwo haniebne wystarczyłoby, aby go zdecydować do samobójstwa. Wbiegł szybko na swe poddasze, zostawiając przez pośpiech klucz w zamku.
Nic się tam od lat tylu nie zmieniło. Tapety po dawnemu były podarte, łóżko, stół, krzesła, stały w tych samych miejscach co dawniej, wśród dawnego zapachu nędzy. Oddychał chwilę tem powietrzem, które mu przypominało walki, staczane przed laty. Potem poszedł do okna i ujrzał ten sam, co niegdyś, wycinek Paryża, drzewa pałacowego ogrodu, Sekwanę, quai, cały skrawek prawego brzegu rzeki, zawalony domami, które piętrzyły się i zlewały z sobą, aż do dalekich planów Père-Lachaise.
Rewolwer spoczywał na kulawym stole w odległości ręki. Teraz nie potrzebował się już spieszyć, był pewny, że nikt nie przyjdzie i że się zabije bez przeszkody. Pomyślał, że jest znowu w tem samem co przed laty miejscu, doprowadzony do tejże samej co wtenczas ostateczności, z tem samem postanowieniem śmierci w duszy. Raz już, w tym pokoiku, chciał sobie głowę roztrzaskać, za biedny wówczas na kupno pistoletu, mogąc rachować tylko na kamienie ulicznego bruku, ale i te obiecywały śmierć pewną. A zatem w ludzkiej egzystencyi śmierć tylko jedna nie zawodzi, ona tylko jest pewną zawsze i zawsze na zawołanie. Nie znał po za nią nic niezawodnego, wszystko, do czegokolwiek dążył, okazywało się zawsze złudzeniem, śmierć tylko sama pozostała niezawodną ucieczką. I pożałował niepotrzebnie przeżytych lat dziesięciu. Doświadczenie życiowe, zdobyte wzniesieniem się na wyżyny majątku i władzy wydało mu się dzieciństwem. I po co tyle wyszafowanej woli, tyle zużytych sił, skoro wola i siła nie stanowiły bezwarunkowo wszystkiego i skoro dosyć jest jednej namiętności, aby je w niwecz obrócić. Dał się jak głupiec opanować miłości ku Flawii i oto wznoszony z takim nakładem pracy gmach jego życia począł trzeszczeć, aż runął, rozsypując się nakształt karcianego domku, który obala jedno dmuchnięcie ust dziecka. Cóż to za nędza, jakież to podobne do kary, spotykającej ucznia, który zaniedbawszy szkołę, spada z gałęzi, złamanej jego ciężarem i w własnej przewinie znajduje zgubę. Życie jest kolosalnem głupstwem, ludzie wyżsi kończą je równie idyotycznie jak pierwsza lepsza miernota.
Ująwszy zwolna rewolwer, począł odwodzić kurek. Ostatnie drgnienie żalu wzbudziło w nim słabość jednej sekundy w tym momencie ostatnim. Jakich-że wielkich mógłby jeszcze dokazać rzeczy, gdyby go Flawia była zrozumiała! Dzień, w którymby mu się rzuciła na szyję z słowami: — „Kocham cię!“ — stałby się dlań dźwignią do poruszenia z posad bryły świata. I myślą ostatnią, jaka zaświeciła mu w głowie, była bezbrzeżna wzgarda dla siły, skoro ta siła, co mogła dać mu wszystko, nie mogła mu dać tej kobiety.
Podniósł rewolwer. Ranek był przecudowny. Przez okno szeroko rozwarte płynęło słońce, napełniając wnętrze poddasza młodocianą rzeźkością. W oddali Paryż rozpoczynał swą pracę miasta-olbrzyma. Nantas przyłożył lufę do skroni...
W tej chwili jednak drzwi się gwałtownie roztwarły i wpadła Flawia.
Jednym błyskawicznym ruchem podbiła broń, z której kula ugodziła w sufit.
I oczy obojga się spotkały... Była tak zaszana, tak wzburzona, że słowa nie mogła z siebie wydobyć. Aż wreszcie, tykając Nantasa po raz pierwszy, znalazła to słowo, na które on tak czekał, jedyne słowo, jakie go mogło obecnie skłonić do życia, i rzucając mu się na szyję, zawołała wśród łkań całej swej zwyciężonej istności:
— Kocham cię!... czy słyszysz?!... Ubóstwiam!!... bo jesteś silny!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Zygmunt Niedźwiecki.