Przejdź do zawartości

Nienasycenie/Część pierwsza/Sprawy domowe i przeznaczenie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Ignacy Witkiewicz
Tytuł Nienasycenie
Podtytuł I. Przebudzenie
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
SPRAWY DOMOWE I PRZEZNACZENIE.




Było widno już całkiem i nawet przez lekkie chmury świeciło blade, żółtawe, trupie słońce, kiedy Genezyp wchodził boczną furtką do lewoskrzydłowej przybudówki pałacu, gdzie mieli teraz swoje nędzne trzy pokoiki. Pomyślał o Liljan z jakąś tkliwością niepodobną do niego, a potem o matce. Możeby tak zrobić taki słodkawy, dobrawy, łzawy kompromis i powiedzieć wszystko „mamie“ i być dobrym, bardzo dobrym (dla Liljan też) to może przecie odwróci się to wszystko i on pokona tego potwora, którego część jedna została tam, w zamku Ticonderoga, a druga, z tamtą w jedność złączona, wrośnięta była i wpita w najistotniejsze podstawy zła jego zwierzęcej osobowości. Nigdy jeszcze nie czuł rozdwojenia w tej potędze, co teraz. Poprostu fizycznie: prawa połowa ciała i głowy (wbrew teorji fizjologicznej zresztą) należała do innego człowieka, który jednak był bezsprzecznie nim samym — tylko bowiem na podstawie bezpośrednio danej jedności osobowości możemy skonstatować rozdwojenie: nierównomierność przemieszczenia pewnych kompleksów w ramach tej jedności. Ta prawa strona to była jakaś stalowa łapa draba wymierzona przeciwko czarnej potędze życia — lewą stanowił trup dawnego chłopczyka, zmieniony w lubieżne kłębowisko robaków. Obojętny, bezwładny „oberkontroler“ nie wiedział nic co te części poczną — unosił się nad niemi, jak „duch nad otchłanią“ — „au commencement BYTHOS était“. Do matki, tylko do matki (tam była jedność początku — ojciec stał jak groźny cień [widział go na chmurach] na pograniczu tych światów, rozrosłych do wielkości całego świata i groził życiem — takiem, a nie innem, jakiego chciał on i koniec) do mamy, jak za dawnych czasów, jako do tego wszechsyndetikonu, który wszystkie spęknięcia (nawet te, odsłaniające przepaście nie-do-zasypania), skleić może. Nie oceniał Zypcio uroku ważności samego siebie, nędznego pyłka — byłby się cieszył tą chwilą jak dziecko — ale był właśnie dojrzewającym w sztucznych, skonstruowanych przez ojca inkubatorach, młokosem. W tem była ostatnia, dość obrzydliwa na tle zajść ostatnich, słabość. Matki powinny być wykluczone z ogólno-kobiecego świństwa, szczególniej w tak „demonicznej“ przyprawie. Trudno — tym razem nie dało się to ominąć.
Ale i tu spotkała Zypcia klęska — „Bóg dał mu nowego szpryca“ — jak mówił Tengier. Zajrzał do pokoju Liljan — (drzwi były jak zwykle otwarte.) Spała skręcona, z rozchylonemi prześlicznie wyciętemi ustami (pierwsze teraz, drugie stale oczywiście) i rozrzuconemi na poduszce złocistemi „włosyma“ — tak pomyślał. Coś jakby erotycznego drgnęło w nim w stosunku do siostry — gdyby nie było tych innych bab tylko ona jedna — (już tamta rozmnożyła mu się w wielość, w babisko [wężowisko], w babieniec, w „wsieobszczeje babjo“) możeby świat był czysty. I zaraz połączyła mu się Liljan z Elizą i (o dziwo!) sam z niemi obiema na dobitkę się utożsamił i strasznie, ale to strasznie pozazdrościł im obu dziewiczej czystości i nadziei na wielką, prawdziwą miłość jakiegoś wstrętnego draba, może jeszcze gorszego od niego samego. O Elizie nie śmiał myśleć dalej, a może poprostu nic go ona nie obchodziła w tej chwili — była symbolem. „Psychologja kobiet wogóle jest nieciekawa — co tu o tem gadać“ — przypomniało się zdanie Sturfana Abnola i doznał niezmiernej ulgi. Banalny kamień spadł mu z owrzodziałego serca. (Chwała Bogu, bo czekała go rzecz straszna). Wściekle pożałował swojej niewinności. A obraz tamtej rozwalonej bestji, która może teraz z tym otrutym hyperjohimbiną Toldziem, po nie wiem raz który... — o! to nie-do-zniesienia!! I to obraz na tle „twarzyczki“ Liljan i tych myśli. Żgnęło go, jak rozpalonym prętem od prostaty, aż do mózgu. „Do mamy, do mamy“ — kwilił w nim ohydny, chłopięcy głosik. I ten brał Zypcio za najgłębszy głos samego dna sumienia swojej istoty.
Pchnął drzwi do pokoju matki (były otwarte) i zobaczył ją prawie całkiem nagą, śpiącą w objęciach śpiącego również i na blond rudawy włochatego Michalskiego. A nom d’un chien! — tego było już za wiele — to już jak chcecie jest pewna przesada pechowatości — tak poprostu nie można.
Żółtawe światło „sączyło się“ przez nędzną białą firankę, modelując delikatnie grupę w łóżku. Wyglądali jak posągi. Gdzieś sobie stały obojętnie na jakichś postumentach czy piedestałach i nagle nie wytrzymały i splotły się — coś tak nieprawdopodobnego było (dla Zypcia oczywiście) w tem połączeniu. Patrzył na to z zimną ciekawością niezrozumienia (czy nawet „niezrozumialstwa“) jak człowiek, który dostawszy straszną wiadomość, uderzony jej ciosem, nie rozumie jeszcze dokładnie jej sensu. Mózg w postaci grajcarkowej spirali wkręcał się w wierzch czaszki — jeszcze chwila — a wytryśnie aż do sufitu i ochlapie idjotyczne oficynowe, plafonowe ornamenty. Na to postawił nieboszczyk papa Kapen tę przybudówkę dla jakichś oficjalistów, aby syn wydziedziczony ujrzał w jej „ubikacji“ własną matkę, śpiącą w „miłosnem“ omdleniu z likwidatorem całego interesu. Widocznie, najwidoczniej, upili się do nieprzytomności i zasnęli, nie wiedząc gdzie są i kim są oboje, po straszliwych uniesieniach długo hamowanych uczuć. Na stole koło łóżka nakrytym kolorowym obrusem (pani Kapenowa nie uznawała dysharmonji i sprzedała wszystko, co tylko miało pozory dawnego zbytku) stały owoce, kanapki, jakiś biedny majonez, pusta butla dzikowskiej wódy z wielką Leliwą i hrabiowską koroną na etykiecie i dwie niedopite butelki wina. Przez dziwną delikatność nie było piwa — młody herb Kapenów (innego piwa przecie pić w Ludzimierzu wprost nie było można) byłby szczytem dysonansu w tej kombinacji, a nalepek na flaszkach dotąd nie zmieniono. Formalna orgja — i to teraz właśnie musiał widzieć to Genezyp, kiedy jak na złość, jak nigdy, potrzebował pomocy matki, jako antydotum na życiowe świństwo. Skurczył się (skurczybyczył się(?)) cały spalony wstydem od wewnątrz, niby tysiąc-woltowym prądem. Zbladł zamiast się zaczerwienić. Zobaczył „ciepłe“, bronzowe, błyszczące majtki matki, na zielonej kanapce w kącie pokoju. I to teraz, teraz...! Nieubłagana nienawiść zalała całą jego istotę, wypierając wstyd i wszystkie inne wznioślejsze uczucia przez policzki w powietrze, pełne zmieszanych zapachów — między innemi cygar. To ten niepach czuł już w pokoju Liljan i nie wiedział... Za chwilę wstyd, już zobjektywizowany, łomotał w rannym wietrze za oknem — już rozprzestrzeniał się w antycypowanych ludzkich gadaniach. Czyż jest coś ohydniejszego jak to, co ludzie gadają jedni o drugich — poza krytyką literacką oczywiście, tą o której z pianą u pyska mówił Sturfan Abnol, tą wywlekającą autora z utworu i imputującą mu wszystkie świństwa popełniane przez „bohaterów“. Łatwo Abnolowi było napluć na krytyki durniów, ale Genezypowi na gadania o matce nie — — A zresztą to była prawda. Gruchnął w przepaść — staczał się już od wczoraj. Gdzież były niedawne metafizyczne wzruszenia? — nawet „miłość“ jego do księżnej wydała mu się czemś wzniosłem w porównaniu z chwilą obecną. Niedoceniane podstawy życia zeżarł jakiś potworny pasożyt — waliło się wszystko.
Michalski chrapał zlekka, a matka pykała, jakgdyby paliła fajkę. Iskierka współczucia zabłysła na czarnych zwałach nienawiści, jak ognik, sygnalizujący pomoc dla wiszących na skałach niedostępnego szczytu w ciemną, mroźną, wietrzną noc — i zgasła zaraz. Bo proszę bardzo: gdyby nie tamten widok z przed paru godzin i tak dalej. Ale te dwa obrazki nałożone (hyperposés) jeden na drugi, zestawione razem jak w jakimś atlasie, objaśniającym książeczkę o konieczności życiowych rozczarowań — to było już ponad siły. A wytrzymać trzeba było koniecznie. Wiązania wewnętrzne jak na złość trzymały ohydną bombę, która tem pękała, że pęknąć właśnie nie mogła. Bo w jakiż właśnie sposób pęknąćby mogła? System pęknięcia, użyty w łazience u księżnej Iriny, był tu nie do zastosowania. I to ona, ta piękna mama, która posiadała przynajmniej bezsprzecznie tę właściwość, że za nią nie trzeba było się w żadnym razie wstydzić! A taki pasztet! To nie miało stylu, to było wprost wstrętne, po chamsku wykonane, z tym Michalskim w dodatku, na „wciornaści“, na „trzystaście djabłów zjedli“! Karczemna fantazja. Może innym razem, może za lat parę, (on nie mógł pojąć tego, że ona nie miała i nie ma czasu, podobnie jak Irina Wsiewołodowna) i nie w taki poranek (co za egoizm!), to właśnie zaimponowałoby Genezypowi jako coś stylowego właśnie, coś w swoim rodzaju wielkiego, właśnie jako wypełnienie prawa pozwolenia sobie na wszystko. Ale dziś był to fakt ekskrementalny w najwyższym stopniu, trujący nieznanemi ptomainami na tej samej linji, co dawka trucizny nocnej, fakt plujący w twarz, babrzący ostatnie, ukryte na dnie jaźni (w środkowem kółeczku) nierozpuszczalne kryształki szlachetności, fakt, łamiący opór wobec potworności życiowej na wszystkich frontach odrazu. Teraz zrozumiał czem była matka — prawie nie istniejąc dla niego świadomie, stanowiła podstawę, na której, nie wiedząc o tem, budował nieomal wszystko. Teraz wyrosła, zolbrzymiała, ale wdół, jako wyrzut, jako żal za tem, czem być już nie mogła w wyższych kondygnacjach ducha. Zapóźno. Ale wyjście jakieś zawsze się znaleźć musi, o ile się nie może pęknąć i zwarjować, a żyć się przytem chce. Wyjściem takiem jest współczucie (brrrr...) a za niem: a) mdła dobroć, b) poświęcenie, c) „bohaterskie“ wyrzeczenie się tego, czego zdobyć nie można i d) kłamstwo, kłamstwo bez końca, gruntownie zamaskowane, wysublimowane, wzniosłe, wciągające jak bezdenne bagno. W dobroci też rozkładają się ludzie na żywe trupy i to aktywnie i pasywnie — „rozpusta Dobra jest czasem gorszą od zbrodni“ — tak powiedział kiedyś Tengier. Ale to nie groziło Zypciowi na dalszy dystans — nieświadomie użył współczucia jako chwilowego środka — jakby zażył aspiryny.
Ale skądże znowu ta nieszczęsna matka mogła się domyślać, że tak zmasakruje tego biednego, kochanego chłopczyka — (tak jakby z za węgła jakiejś podejrzanej budy, pełnej brudnych prycz i drabowatych, chrypliwych głosów, buchających z ciemności, wymierzono mu zdradziecki cios, gdy szedł zapatrzony w gwiazdy — nieprawda! — gdyby przynajmniej tak było. A tu: gdy szedł wpatrzony w gnijący mu w oczach „metafizyczny pępek“.) Nie miał jeszcze techniki „uuroczania“ każdej chwili — na to trzeba być mądrym starcem. Mógł widzieć księżnę jako czerwoną, demoniczną gwiazdę, zachodzącą nad nieprzebytym moczarem straszliwości (interesującej) choćby w sobie. Widział ją i czuł jako cuchnący (okropne słowo — śmierdzi na sucho) worek flaków, miotający mu się w twarz i zasłaniający życie, worek, w który — niby go odpychając — chciał się wpić zębami jak buldog. Gdyby spotkał matkę na rogu ulicy jako prostytutkę, może nie byłoby to takie straszne, jak ten bezczelny i pociągający swoją monstrualnością widok. Dwa lubieżne obrazy zlały się w jeden i było to jak nieodbite uderzenie w twarz, obelga nie-do-zmazania na całe życie. Jakaś chamowata łapa kiwała z dna tego grzęzawiska na znak, że pomoże, jeśli się jej porządnie zapłaci. Czem? Był goły — nie miał „przy sobie“ nic. A nawet tam dalej zdawało się, że niema „sumy psychicznej“ zdolnej opłacić cenę wywindowania się z tego upadku. Czekała jedynie męka. Ale młodość nie znosi takich stanów, chyba, że jest się artystowatym sflaczeńcem, takim tytanem znaczków na pięciolinjach w rodzaju Tengiera, którego nie czepia się żaden brud życiowy, bo się ukoniecznia, transformując na tak zwane „artystyczne konstrukcje“ — uświęca się i usprawiedliwia w innej sferze, jakościowo od życia różnej, z niem jako takiem niewspółmiernej. Nie miał Genezyp tej rezerwy, bo nie było w nim nic nawet z pseudoartysty: żył aby żyć, jak bydlę pierwsze lepsze, jeśli nie gorsze. Trzeba było szukać oparcia w rzeczywistych uczuciach.
I nagle ohydnie rozsłonecznił się od środka i pożałował szczerze, plugawie, poprostu, łzawo i sympatycznie, pożałował i matki i zmarłego ojca i śpiącej Liljan, a nawet tego wstrętnego, chrapiącego Michalskiego (Józefa). Bo jak mawiał Tengier, trawestując Słowackiego: „są poranki cudne gdy człowiek się budzi pełen miłości kwietnej do bydląt, a nawet i do ludzi“. Ocknęły się w nim arystokratyczne przesądy, ale na krótko. (Żeby matkę gwałcił w jego oczach ktoś z „ich sfery“, możeby nie istniał wtedy problem wstydu w takiem natężeniu. Niesłychanie wstrętna była mu ta myśl). Żal tych istot, zażgnąwszy się u ostatniego wiórka sentymentu, wysterkającego już nad samą nie-do-przejścia z powrotem przepaścią ostatecznych zwątpień w życie, obejmował swym brudnym płomieniem składy nagromadzonych w czasach szkolnych, dotąd martwych uczuć. One to były rezerwą w tej ostatniej chwili i to zawdzięczał znowu ojcu, jego piekielnej tresurze, pod której ciśnieniem tamte warstwy zachowały się aż dotąd niezużyte w stanie pierwotnym. Nie wiedział że na swoim nocnym stoliku już ma wyrok na przyszłość, źródło nowych utrapień i potęgi i to też z woli tego przemądrzałego, wesołego starca-papusia. Swojem własnem cierpieniem, wstrętnym bólem własnego ciała, zmierzył głębię cierpień matki przez te wszystkie lata. Jakież męki przejść musiała, jeśli odważyła się na coś podobnego, jak „papojka“ z tym (niesłychanie inteligentnym podobno) blond-drabem, w dwa tygodnie zaledwie po śmierci tamtego jej kata, tuż obok pokoju córki. (To pewnie po tym balu wszech-stanów w fabryce, na którym była Zuzia). A może nie było w tem nic strasznego? Już przebaczał i jej i jemu (ratując się przytem gwałtownie z własnego błotka), a nawet — przez perwersję stanowczo a nie wprost — może już wdzięcznym był Michalskiemu, że ukoił męki tak dawnego niedosytu bądźcobądź tego tak strasznie kochanego „dla niego“ (a nie przez niego — oto różnica), prawie świętego ciała. A to, że tak to zrozumiał i że jednak wzniósł się ponad siebie w tej ciężkiej chwili, czyż możności tego nie zawdzięczał tylko i wyłącznie księżnej Irinie i — ojcu. Dziwny splot. Znowu pokochał na chwilkę tamtą babę.
Ale trzeba było ratować matkę przed czemś gorszem. Zbliżył się i wyciągnąwszy rękę ponad zwalistemi, rudawo-włochatemi mięśniami tamtego, dotknął jej nagiego ramienia. Czarne, węgierskie oczy odchyliły sine powieki i wzrok-krzyk przebił gęstą atmosferę tej nowego typu kamery tortur. Już nie było czasu na analizę zapachów. (Czort wie co w tych rzeczach jest idjotycznym przesądem, nieistotnie, przypadkowo nabytym, a co prawdziwą, istotną moralnością gatunku bez żadnych jakichś-tam metafizycznych sankcyj. Dziś etyka tego nie potrzebuje — społeczeństwo samo zastępuje wszelkie zaświaty. Można być zakutym materjalistą i dobrym jak kaczodziób człowiekiem). Tamten spał dalej, ale przestał chrapać. Genezyp mówił prosto w te najdroższe oczy, które oglądał jakby przez mikroskop z teleskopowych odległości.
— Nie mów nic. Ja idę zaraz do siebie. Koniecznie musiałem cię widzieć. Nawet chciałem mówić o sobie, ale teraz nie warto. Ale nie myśl, że to pogarda. Nic takiego. Wszystko rozumiem. Nie gniewam się o nic. Sprzątnij go jednak czemprędzej. Tak może jest lepiej. — Wstyd, zwierzęcy strach, zadowolenie z przeżytej rozkoszy mimo wszystko — (to odczuł jako swoje dziedzictwo z niej poczęte — ten cynizm na dnie) i bezgraniczna wdzięczność dla niego, że on tak właśnie... Głowa rodziny — kochana główka rodzinki. W wylewie dobrych uczuć zanurzyli się we wspólne bagno, a mimo to wznieśli się o jakie parę centymetrów ponad siebie. Tak było dobrze. Michalski, piękny nawet w tej chwili zamierzchły pepeesowiec, mistrz w organizacji robotniczych spółdzielni, leżał dalej spokojnie, śpiąc jak dziecko, jak miłe zwierzę domowe. Dziwnie bezbronny był w tym stanie — mógł wzbudzić prawie że litość. A w objęciach „dzierżył“ prawdziwą baronową, hrabiankę z domu. Nie mógł obudzić się w tej chwili — to byłoby już zbyt potworne. Nikt nie wierzył w możliwość tego faktu: ani Zypcio, ani baronowa. Bądźcobądź miał takt pewien (mimo notorycznego chamstwa) nawet we śnie.
— Nie gniewaj się. Ty nie wiesz. Tam masz rozkaz wojskowy na stoliku nocnym — szeptała matka przywalona potężną, bezwładną, nieświadomą łapą kochanka. — Idź już. — W tych dwóch słowach wypowiedziała wszystko. Byłoby to trudne dla aktorki, ale rzeczywistość umie nadawać głosowi niepojęcie zawiłe intonacje — nawet w wypadku dwóch nędznych sylab. Genezyp pogładził ją po głowie i odszedł z dziwnym uśmieszkiem. Ani się domyślał nawet jak piękny był w tej chwili — przez świadomą dobroć jego orzechowych oczu, przebijał się cienisty odblask skłębionego bólu, usta sztucznie zacięte rozwalał wewnętrzny upadek w kształt pękającego od słodyczy owocu, pełnego tajemnego jadu. Miał twarz usłużnego kelnera (ale z zaświatów), zmieszanego ze strąconym z jakiejś (czyż nie wszystko jedno) świętej góry półbogiem — natchnionego warjata i występnego chłopczyka. Niepodobny był do siebie zupełnie. Tajemne szaleństwo, gotujące się w pieczarach ducha do wylotu rzucało na jego rysy złowrogi cień. Nie wiedział co się z nim dzieje — ale był z siebie zadowolony. Mówił nieswoim głosem nie rozumiejąc jej słów:
— Zdawało mi się przez chwilę, że jestem starcem, że mam 90 lat. Niema mnie tutaj — jestem wszędzie. To tylko przypadek, że tu... Jestem szczęśliwy. — Na twarzy matki odbiło się zniecierpliwienie. — Ubierajcie się prędzej. Liljan może się obudzić. — To mówił już jakiś automat — nie on.
Minął śpiącą siostrę, której poza nie zmieniła się ani na włosek. Zdziwiło go to niezmiernie — zdawało się, że od chwili wejścia tu upłynęły wieki, a ona spała zupełnie tak samo, jak dawniej. Przeszedł do siebie i znalazł na biało-lakierowanym, tak zwanym w tych stronach „nakaśliku“, obok zsiadłego mleka i ciasteczek (jakże był szczęśliwy teraz, że przebaczył matce i to — och, co za szczęście! — dawało mu nową siłę w stosunku do tamtego zła, czyhającego na niego w brudnych płciowych zakamarkach [miłości przecie nie znał — czego się oburzać, a?]) i zobaczył, zobaczył obok dawnych zwykłych ciasteczek rozpieczętowany dokument urzędowy. Dziwna chwila przeszła — szaleństwo cofnęło się aż poza płciowe przegrody, w głąb samego ośrodka jedności i czyhało na swoją chwilę dalej. Czytał, a w głębi przyszłego życia majaczyła mu, rozpierająca tę przyszłość, władcza postać ojca — widział go takim, jak ostatnim razem: skrępowanego chustami tytana we fraku z orderami — tak kazał się pochować.
W dokumencie stało:

„Niniejszem w przeprowadzeniu przewodu rozporządzeń M. S. Wojsk L. 148526/IV A i L 148527/IV A rozkazujemy, aby Genezyp Kapen de Vahàz wstąpił dobrowolnie na przyśpieszony kurs oficerski Szkoły Wyszkolenia Wojennego, zaczynający się 12-go kwietnia b. r.

[Podpisano (maszynowem pismem)]
Kocmołuchowicz, gen. kw. m. p.
Z oryginałem zgodnie.
Generalny Adjutant kwatermistrzowstwa
kapitan... (podpis nieczytelny)“.

Jakby w łeb dostał Genezyp tem nazwiskiem. Tu go złapał. Więc ON wiedział o jego egzystencji?! Jak Bóg w bajce góralskiej, który wiedział o robaczku zamkniętym w kamyku na morskim ździarze. Przypomniała mu się ilustracja bajki: śmierć, szukająca kamyka na tle piętrzących się bałwanów. Oto ojciec z za grobu podał mu, w tej strasznej chwili zawalenia się wszystkiego, swoją pulchną, a potężną łapę. Genezyp uścisnął ją zębami, całem ciałem wpił się w nią w myśli. Teraz łapa ta zaciężyła definitywnie nad całem życiem. Jak potężny lewar wyciągała go za uszy z bagna. Ale w tem nowem uczuciu dla ojca (wiedział przecie, że to nie kto inny musiał wpłynąć na Kocmołuchowicza) nie znalazło się potępienie dla matki (która musiała w tej chwili właśnie budzić tę swoją półpijaną „maszynę dla samozadowolenia“). Zrozumiał, że jednak dla matki musiał to być też kompromis, analogiczny do jego upadku w stosunkach z księżną Iriną — a jednak mniejszy: musiało to być zaprzeczeniem pewnych tylko istotnych dążeń w życiu (konflikt z uczuciami religijnemi i rodowemi chociażby), ale nie zabiciem miłości. Ale życie matki kończyło się, gdy jego... Teraz miał podstawę do walki z potwornością, wcieloną w tamten kadłub, kałdun, bebech — już nie ciało. Zapomniał o tem, że to coś, czego się bał i pożądał ma też duszę, biedną duszyczkę, umęczoną nadchodzącą starością. Z okrucieństwem tylko co przypadkiem zdobytej siły zabijał tamtą bądźcobądź wielką damę w sobie, kopiąc ją, opluwając, bezczeszcząc. Nie czuł, że niszczy tem i siebie i ten ogonek siły, za który ledwo co się uczepił. Postanowił, że teraz nosa nie wytknie poza rodzinny kompleks: matka — nawet w połączeniu z Michalskim, jeśli już tak trzeba — (o — właśnie zamknęły się cicho drzwi za nieumytym, nieogolonym, „na chybcika“ ubranym, skacenjamerowanym kochankiem — zionął wódą, ale był piękny i do tego taki byk); siostra — teraz zrozumiał całą wartość tego, że miał bądźcobądź siostrę — ona będzie jego pośredniczką dla zdobycia prawdziwej miłości. (Kiedyś Toldzio wyjawiał mu na ten temat jakieś zazdrości, ale była w tem duża doza perwersji — teraz widział to Genezyp jak na dłoni). Matka, siostra i koniec. I niech nikt nie waży się wkręcać w to swoją nędzną (koniecznie nędzną) osobę, — tak, z wyjątkiem Michalskiego. To będzie jego, Genezypa, pokuta, że właśnie pozwoli matce na ten luksus, a może na większy jeszcze. Niech puszcza się stara, niech użyje życia — nie miała przecie tego, co tamta. Aż się wzdrygnął na to wspomnienie: potwór dał o sobie znać, że czuwa, że czeka tylko na odpowiednią chwilę, aby wpić się w jego niedoświadczone gruczoły i mózgowe centra. Ale narazie łudził się Genezyp, że wygra tę dopiero rozpoczętą bitwę. Nie wiedział co go czekało, nie na tym, ale na dalszych frontach.
Zaraz zaczął się pakować. Jako głowa rodziny postanowił, że wyjadą południowym kurjerem. Kiedy walczył z jakąś walizą, nie mogąc dopiąć klamer, weszła matka, ubrana w różowy (!) dawny zatulnik. Zbliżyła się do niego nieśmiało. Teraz dopiero zauważył jak odmłodniała i wyładniała.
— Przebacz, Zypku — nie wiesz, jakie okropne było moje życie. — Wyprostował się przed nią piękny i szlachetny.
— Przebaczam wszystko. A właściwie niegodny jestem tego, by komuś coś wogóle przebaczać, a tem bardziej tobie.
— Ale pozwolisz, że pan Michalski pojedzie z nami. Właśnie dziś i tak miał jechać. On się nami zaopiekuje. Ja jestem taka bezradna — wiesz.... — To odbierało mu trochę uroku, jako głowie rodziny.
— Ja zupełnie wystarczę jako opieka. — (Pani Kapenowa uśmiechnęła się przez łzy: „czyż to nie jest szczęście w nieszczęściu to wszystko“). Ale nic nie mam przeciwko panu M., ani nikomu, który mamie do szczęście jest i będzie potrzebny. Dziś zrozumiałem zbyt wiele... —
— A ta historja? — przerwała matka.
— Skończone — burknął. Ale jakieś przykre echo z głębi jego istoty przyniosło mu zupełnie inną odpowiedź. Odbiło mu się tamtym babsztylem jak cebulą. Ściskali się z matką długo.
Popołudniu mijali już okoliczne (koniecznie okoliczne) wzgórza, pędząc tak zwanym węgierskim ekspresem w kierunku tak zwanej regjonalnej stolicy K. Jechał z nimi (dziwnym zbiegiem okoliczności — Liljana wcale nie była taka głupia), Sturfan Abnol, który właśnie dostał był posadę „naczelnika literackiego“ (jak się wyrażał) w dziwnym nader (co to jest to słowo?) teatrzyku Kwintofrona Wieczorowicza. Gwiazdą tego „zawiedieńja“ była nieznana dotąd nigdzie Persy Zwierżontkowskaja, pół-polka, pół-rosjanka, praprawnuczka słynnego Zwierzątkowskiego jeszcze z pod Somo-Sierry. Miała przytem jeszcze jedną funkcję, ale tajną. I o tem później oczywiście.

Informacja: Sturfan z niebywałą siłą zabrał się do pozornie niewinnej jak pączek Liljany. Mimo całej ogólnej katastroficzności położenia wszyscy byli w cudownych humorach. Nawet Genezyp, nieświadomy klęsk przyszłości, pienił się jak kielich młodego, wyrosłego na lawie, wina. Rozkaz wojskowy w kieszeni to czasem dobra jest rzecz. Niewiadomo czy to piękne popołudnie w wagonie II-giej klasy ekspresu, pędzącego krętą linją pośród Beskidzkich Wzgórz nie było jedną z najlepszych chwil jego życia. Zaprzyjaźnił się nawet z Michalskim, który od wczoraj jakoś dziwnie nieśmiało zaczął się do niego odnosić.
Koniec części I-szej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Ignacy Witkiewicz.