Przejdź do zawartości

Noc (Opowiadanie reemigranta)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Antoni Lange
Tytuł Noc (Opowiadanie reemigranta)
Pochodzenie Nowy Tarzan.
Opowiadania wesołe i niewesołe
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



NOC
(Opowiadanie reemigranta)
Se non è vero, è ben trovato.

Był już r. 1919, a ja ciągle jeszcze nie mogłem wyrwać się z Moskwy, gdyż różne sprawy mnie tu zatrzymywały. Wszyscy prawie moi bliscy znajomi dawno już siedzieli w Warszawie, gdy ja wlokłem się w kieracie, związany ze sprawami towarzystwa: „Krokodyl“.
Była to wytwórnia lamp w Warszawie, nazwana tak od swego znaku fabrycznego, który wyobrażał małego krokodyla. W czasie wichury w r. 1914 ministerjum wojny kazało nam wyrabiać kapsle do pocisków — i doszliśmy w tym kierunku do znacznej doskonałości, tak, że kiedy w roku następnym zaczęła się ewakuacja — i naszą fabrykę zmuszono, aby się przeniosła poza sferę działania armji niemieckiej.
Cały więc zarząd fabryki, administracja, dwudziestu kilku robotników — wraz z całym dobytkiem (miedź, maszyny, piece), a także żony i dzieci naszego personelu: wszystko to pewnego ranka znalazło się w białokamiennej Moskwie, na ulicy Trzeciej Mieszczańskiej, zajęło pewną kamienicę i tu na pewien czas się osiedliło.
Robiliśmy doskonałe interesy, gdyż kapsle były w niezliczonych ilościach potrzebne armji rosyjskiej.
Po przewrocie r. 1917 nowy rząd zajął naszą fabrykę, znacjonalizował ją i dał nam za inspektorów kilku analfabetów, którzy w ciągu dwóch tygodni zrobili w naszym zakładzie taki przeraźliwy chaos, że poprostu doprowadzili go do zupełnego upadku. Cały nasz zarząd, administracja, robotnicy w r. 1918 uzyskali paszporty i wyjechali do Warszawy.
Tylko ja oraz dwóch jeszcze urzędników biurowych pozostaliśmy w Moskwie dla likwidacji zniszczonego interesu.
Likwidacja zajęła nam sporo czasu, a nadto miałem jeszcze zobowiązania względem różnych naszych dawnych dostawców, kupców i innych osób.
Ostatecznie doszliśmy do wniosku, że już dość nam tej w gruzy rozpadającej się Moskwy. Obliczyłem swoje kapitały: miałem jakieś 10.000 rubli carskich oraz trzydzieści parę złotych dziesięciorublówek. Najbardziej dbałem o te pieniądze złote — i zręcznie je rozsypałem w pakietach herbaty, w workach kaszy, w tytuniu; zaszyłem je potroszku w krawaty, w marynarki, w palta i t. d. Kilka zostawiłem przy sobie. Co do 10.000 papierowych, to uzyskałem pozwolenie na ich wywóz; zresztą kosztowało mnie to 2.000 rubli. Pozwolenie wyrobił mi jakiś wpływowy mąż komisarski w urzędzie, w którym starałem się o paszport. Był to, jak się okazało, mój stary znajomy, który się bardzo ucieszył na mój widok. Za młodych lat znałem go, jako ucznia golarskiego przy ul. Elektoralnej. Był tam kiedyś „felczer i koifer“ p. Rozenberg, a młody Ischakowicz sposobił się u niego do tej samej profesji. Jakiemiś drogami w r. 1917 trafił do Moskwy — i odrazu pozyskał wysokie i wpływowe stanowisko.
Przyjął je — jak mi to w szczerem wyznaniu na osobności oświadczył — ze strachu. Przyszli raz do niego: kazali mu coś głosować, coś podpisać, i grozili, że jeżeli nie — to zrobią ze mną straszny gwałt! Co miałem robić? Głosowałem, krzyczałem, podpisałem — i tak zostałem komunistą pierwszej klasy. Pan teraz jedzie do Warszawy! Oj, żebym ja mógł się tam dostać! Ale czy to ja mogę? Ja panu co powiem: ja jeszcze komisarzem zostanę — od wojennych dzieł, albo targowych dzieł. Teraz wszystko jest możliwe. I co ja na to poradzę? Tutaj są takie porządki.
Ostatecznie dał mi różne poświadczenia, które później zatwierdził polski urząd reemigracyjny. Zbieraliśmy się powoli, by wyjechać z Moskwy. Odwiedzałem jeszcze niektórych znajomych — Polaków i Rosjan, aby się z nimi pożegnać.
Chodzenie po ulicach nie było rzeczą łatwą, gdyż tu i owdzie włóczyły się zbrojne bandy chłopców do lat dwudziestu najwyżej, krasnoarmiejców, którzy strzelali jużto na wiwat, jużto węsząc kontrrewolucjonistów.
Pewnego razu wracałem około godziny ósmej wieczorem od jakichś znajomych — szedłem Twerskim bulwarem. Był początek września, i wieczór już zapadał. Ubrany byłem możliwie nędznie, aby wyglądać na „towarzysza“. Nie chcąc na wszelki wypadek być bez pieniędzy, wziąłem z sobą 1.000 rubli i dwa złote imperjały.
Szedłem ostrożnie; bulwar był pusty, ale środkiem ulicy przechodzili wciąż strażnicy „nowego porządku“ i szukali „buntowszczyków“ nowego typu. Przytem „gromko“ śpiewali — prawie ciągle jedną i tę samą pieśń:

Po ulicach chodiła
Bolszaja krokodiła:
Onà — onà
Zielonaja byłà!

Pewien muzyk pouczał mnie kiedyś, że ducha wielkich momentów dziejowych najlepiej poznać z tego, co lud śpiewa. Owóż w rewolucji rosyjskiej najbardziej się upowszechniła ta absolutnie bezmyślna piosenka. Śpiewali ją wszyscy i nieustannie. Do marszu była niezła.
Dodam, że nie było tu żadnej aluzji do naszego „Krokodyla“.
Krasnoarmiejcy, stosownie do humoru, od czasu do czasu zatrzymywali mnie i żądali dokumentów.
Miałem wszelkie papiery, a nawet przepustkę nocną, którą mi wydał golarz z ulicy Elektoralnej. Tak się jakoś prześlizgiwałem poprzez niebezpieczne drogi moskiewskie, pozbawione zupełnie oświetlenia. Szczęściem księżyc świecił dość jasno.
Ilekroć widziałem zupełną pustkę — przyśpieszałem kroku. I oto na bulwarze natknąłem się na kobietę, dość ubogo przyodzianą, ale z ruchów jej, chodu, z postawy, z małych nóżek — łatwo było odgadnąć, że jest to jakaś upadła wielkość; może z arystokracji — jaka księżna, generałówna, szlachcianka; osoba, która musiała przedtem zajmować wyższe stanowisko społeczne.
Było to dla mnie zjawienie tak dziwne, że nie zawahałem się spojrzeć jej w oczy. Była bardzo przystojna, miała w twarzy dużo słodyczy i nader serdeczne spojrzenie.
Robiła wrażenie istoty ponętnej i tkliwej: zdawała się jak dziecko zabłąkane. Chociaż w nędznej sukni wyglądała staro, nie zdawała się mieć więcej nad 27 — 28 lat.
Zacząłem się zastanawiać nad jej losem: zapewne głodem zmuszona, ta kobieta spadła na samo dno zepsucia. Ale kiedym się do niej zbliżył, przyśpieszyła kroku.
— Dlaczego pani ucieka? — zapytałem.
— Ach, tak się boję! tak się boję! — powiedziała miękkim, przenikającym głosem, jaki miewają Rosjanki z dobrego towarzystwa. — Teraz tak strasznie u nas! Czy pan mnie zabije?
Ażem się roześmiał prawie na cały głos, gdy usłyszałem te słowa.
— Skąd pani to do głowy przyszło? Czy ja wyglądam na zabójcę kobiet?
Teraz dopiero zaczęła mi się przyglądać.
— Ach, naprawdę, nie! Pan jest ubrany „hadko“, ale teraz wszyscy się tak noszą. I widzę, że pan jest inteligentny. Może pan był jaki wysoki czynownik?
— Nie, proszę pani. Byłem przemysłowcem, ale teraz zlikwidowałem interesa — i wyjeżdżam z Rosji.
— Dokąd?
— Do Warszawy!
— Ach, Warszawa! Ja tam byłam z mężem przed wojną! To śliczne miasto. Jak tam wesoło. Gdyby pan mógł mię zabrać ze sobą!
— Ale skąd pani wraca o tak późnej porze? Gdzie pani mieszka? Czy pani ma przepustkę?
— Przepustkę mam. Dawna służąca mojej ciotki wyrobiła mi ją u komisarza. A byłam u tej ciotki generałowej, żeby mi dała co do jedzenia, bo u nas straszny głód. Męża mi komuniści zabili, a ja żyję ze starym ojcem, co miał czterdzieści wsi we wszystkich gubernjach naszej imperji, a teraz nie ma nawet kawałka chleba. Ale ciotka też nic nie ma — dała mi parę pastylek sacharyny i sześć kartofli; służąca stara, bardzo wierna, przynosi jej co rano. Taki to nasz los. Widać Bóg za nasze grzechy tak nas karze.
W tej chwili dał się słyszeć odgłos kroków jakiegoś oddziału czerwoniaków. Kobieta pochwyciła mię za ramię:
— Idą — idą! Zabiją!
Kazali się nam zatrzymać. Obejrzeli dokumenty.
— „Prochoditie!“ — Poszli.
— O, jak ja się boję! jak ja się boję! — ślicznie to wymawiała. — Nie wiem, czy dojdę do domu — na Wielką Sadową.
— Pani mieszka na Sadowej?
— O, jaki pan byłby dobry, gdyby pan mię odprowadził! Jak ja panu będę wdzięczna! Teraz mało dżentelmenów. Taki przeklęty reżym! Co pan o nim myśli?
W tej chwili przyszło mi do głowy, żeby ją raczej zaprosić do siebie; ale się powstrzymałem. Co zaś do rozprawy politycznej, to tyle było w Moskwie prowokatorów, że własnemu cieniowi nikt nie wierzył.
— Jestem cudzoziemiec — powiedziałem jej — i nie wydaje mi się właściwem sądzić taki przewrót w obcym kraju.
— Może pan ma rację.
Zaczęła teraz mówić po francusku. Opisywała mi przeżycia ostatnich paru lat, od chwili abdykacji cesarza. Mąż jej miał dobre stanowisko w zarządzie stadnin cesarskich, a jej ojciec prawie całe życie był gubernatorem to w tym, to w innym obwodzie. Wychowywała się w zbytkach i nadmiernych bogactwach. Jeździła zagranicę. Znała Szwajcarję, Włochy, Francję. „Ach! Biarritz, Arcachon, Ostenda, Trouville! Ach, Riviera, Nicea, Monte Carlo! Już to na zawsze stracone!“ — Tak szczebiotała czarownie — i robiła na mnie wrażenie dziecka, któremu lalka się potłukła.
Szczerze wyznam, że mało która kobieta podobała mi się tak, jak ta nieznajoma. Tyle miała wdzięku niemal dziewczęcego, tyle naturalności, takie słodkie uśmiechy, tak wyrobioną dialektykę — i tak upajająco lękała się tego, co się stać może przy tym okropnym reżymie!
Nie chcę powiedzieć, że się zakochałem z miejsca; bynajmniej, ale bardzo mię interesowała, i towarzystwo jej było mi niezmiernie miłe: jakby jakaś oaza na tle tej straszliwej pustyni, co naraz zapanowała tu wkoło.
— Na Sadową to jeszcze daleko. Możeby pani lepiej do mnie wstąpiła? — zdecydowałem się zrobić jej taką propozycję.
— Z przyjemnościąbym się na to zgodziła. Czemużby nie? Ale papa będzie niespokojny, bo po południu wyszłam z domu, i on nie wie, co się ze mną dzieje. A nie mam nikogo więcej na świecie.
Uznałem słuszność tego poglądu. I dalej, gawędząc coraz serdeczniej, zbliżaliśmy się do ul. Wielkiej Sadowej.
Oparła się miękkiem dotknięciem swego ramienia na mojem ramieniu i tak szliśmy dalej po bezbrzeżnie pustych ulicach, nasłuchując ciągle, w której stronie huczą strzały.
„Twerski bulwar“ należy do tak zwanego „pierścienia bulwarnego“, który płynie w środku Moskwy, jak planty krakowskie. W odległości 20 minut drogi jest drugi wielki pierścień bulwarowy, zwany ulicą Wielką Sadową. Pierścień ten liczy zapewne do dziesięciu kilometrów. Koło nie jest prawidłowe i znaczna część Wielkiej Sadowej — to szeroka ulica raczej letniskowa, niż miejska. Szereg gęstych ogrodów, a w każdym ogrodzie dom, najczęściej t. zw. „osobniak“, t. j. dworek dla jednej rodziny, parterowy lub jednopiętrowy; bywają domy murowane, ale najczęściej drewniane. W niektórych są różni lokatorzy, i na sztachetach, osłaniających ogrody, trafiają się szyldziki z napisem: „fryzjer“, „praczka“, „krawiec“ i t. d.
Przed takim domkiem stanęliśmy; byłem tak zagadany z moją towarzyszką, że nie zauważyłem numeru. Chociaż od bulwaru do Sadowej nie jest daleko, ale samą Sadową szliśmy ze 20 minut. Księżyc już gdzieś odpływał w nieskończoność; gwiazdy gasły, ale było jeszcze ciemno.
Nieznajoma zatrzymała się przed jedną ze sztachet — i wyjęła z kieszeni mały kluczyk, którym otworzyła furtę. Nawiasem mówiąc, było to zupełnie zbyteczne, gdyż ludność Moskwy w braku opału najspokojniej kradła tarcice, z których składały się sztachety. Można było z łatwością do ogrodu się dostać szerokim otworem furty, a nawet parkanem w któremkolwiek miejscu.
Znaleźliśmy się wreszcie w alejce, prowadzącej do domu mojej pięknej nieznajomej. Chciałem się z nią pożegnać, ale ona z najsłodszym uśmiechem, dziękując za opiekę, prosiła mię, abym nie pogardził ich skromnym dachem i abym wstąpił do nich na herbatę.
Rozumiecie, żem przystał z ochotą.
Weszliśmy na werandę. Pani zapukała i drzwi się otworzyły. Ukazał się człowiek starszy, szpakowaty, ale jeszcze bardzo rześki, lat pięćdziesięciu kilku. Miał na sobie t. zw. frencz koloru chaki, resztka stroju żołnierskiego.
Byliśmy w przedpokoju. Ojciec, trzymając w ręku mały świecznik mosiężny z niewielką łojówką, zawołał radośnie:
— Ach, nakoniec przyszłaś, Soniu! Prawdę mówię, a nie kłamię! Gdyż mi świadectwo daje sumienie moje w Duchu Świętym: że mam wielki smętek i ustawicznie boleje serce moje.
Zdziwiła mię ta przemowa. Czy ten stary nie jest trochę mente captus? A jednocześnie mrugając okiem, pytał córkę widać o mnie.
— Ten pan był tak dobry, że mnie odprowadził. Zaprosiłam go na herbatę.
Szepnąłem swoje nazwisko. Ona zaś mi rzekła w rodzaju wyjaśnienia:
— Mój ojciec ciągle czyta Apokalipsę i takim się językiem nauczył mówić.
Ukłonił mi się stary i rękę podał.
— Dziękuję panu. Bo to teraz na świecie straszni smokowie się włóczą. A z gęby ich wychodzi ogień i dym, i siarka. A od tych plag pobita jest trzecia część ludzi. Ocalił pan tę czystą gołębicę. Pozdrowienie ci, iżeś popieczętowany sługa boży.
— Proszę — rzekła Sonia — niech pan wejdzie, bo to i świeczki szkoda.
Wszedłem za nimi do jadalni czy salonu. Zdaje się, że mieszkanie było niewielkie. Skórzana, podniszczona otomana stała w jadalni, pośrodku stół i parę krzeseł. Na małym stoliku samowar. Na ścianie parę portretów-fotografij: kilku wojskowych, kobiety. Umeblowanie nędzne. Jedyny przedmiot zbytku — to pianino Bechsteina. Z dwóch stron spostrzegłem dwoje drzwi, co prowadziły do innych pokojów.
Do jednego z nich weszła dama — i po chwili, bez płaszcza wróciła po samowar. Chciałem jej dopomóc, ale ze śmiechem odrzuciła moją służbę, mówiąc, że sama sobie lepiej da radę.
Zostałem sam ze starym. Przy małej świeczce, która żałobne światło rozlewała po izbie, ojciec mojej nieznajomej, wskazując książkę leżącą na stole, rzekł mi:
— Panie, gdyby nie ta książka, to jabym wpadł w obłąkanie. Ale tu w Apokalipsie jest prawda. Wszystko przewidziane. Czy pan czytał Morozowa objaśnienie Apokalipsy?
— Owszem, czytałem. Ale zupełnie mnie nie przekonał.
— Bardzo słusznie. Pan mi się podoba. Morozow to był nihilista — bolszewik. W Pietropawłowskiej twierdzy siedział całe życie — i słusznie. Bo to on jest jednym z ojców tego przewrócenia świata...
— Zapewne! On tam widzi poprostu jakiś układ gwiazd — i nic więcej — —
— Układ gwiazd? Ale co ten układ znaczy?
„I zakrzyknął drugi Anioł w mocy: upadła, upadła Babilonja wielka — i stała się mieszkaniem czartów i strażą wszego ducha nieczystego. A królowie ziemie wszeteczeństwo z nią płodzili. I kupcy ziemscy z mocy rozkoszy jej bogatymi się stali...
„A oto w jeden dzień przyjdą plagi jej: śmierć, i smętek, i głód, i ogniem będzie spalona: iż mocny jest Bóg, który ją osądzi.
„Biada, biada! miasto ono wielkie Babilonja, miasto ono mocne: iż w jedną godzinę przyszedł sąd twój!
„A kupcy ziemscy płakać będą i żałować na nią: iż towarów ich żaden nie kupi, towaru złota i srebra, i kamienia drogiego, i pereł, i bisioru, i szkarłatu, i jedwabiu, i karmazynu — — i wszelkiego naczynia z miedzi, z żelaza, z marmuru — — i cynamonu, i maści, i kadzidła, i wina, i oliwy, i mąki, i pszenice, i owiec, i koni, i niewolników, i dusz ludzkich...
— Upadł nasz Babilon za grzechy nasze i Bóg zsyła na nas wszystkie plagi egipskie — i coraz nowe grzechy każe nam popełniać!.. — Tu zaczął bić się w piersi i jak piewczy cerkiewny wołał: — Pomiłuj ny, pomiłuj ny!
Istotnie tekst Apokalipsy dość trafnie malował stan dzisiejszy w Rosji. Ale był to przedmiot, o którym wolałem milczeć. Słuchałem tylko, co deklamował eks-gubernator.
Nawiasem mówiąc, nie miał on wcale miny człowieka wygłodzonego: tak samo zresztą, jak i Sonia. Widać, że posiadali jakieś zasoby i odżywiali się nieźle. Głód, o którym wspominała piękna dama, był zapewne retoryczną przesadą.
Nareszcie wróciła Sonia. Samowar był gotowy. Tym razem nie odrzuciła mej pomocy. Wszedłem do jej pokoju: był to pokój damy zubożałej. Ładne łóżko metalowe, na ścianach różne ornamenta, wachlarze, malowanki, bukiety sztucznych kwiatów, szarfy kolorowe — wszystko nie bez smaku ułożone. Lusterko z konsolą. Szafka zwykła kuchenna, w której mieściły się kostjumy — była już nabytkiem z nowej epoki. Na biurku (właściwie nędznym stoliku) kilka romansów francuskich przedwojennych: Bourget, Loti, A. Daudet i in. Dalej była kuchnia, której drzwi otwierały się na ogród. Drzwi były zlekka otwarte: samowar stał nazewnątrz — na schodkach kuchni, w ogrodzie. Tu mię zaprowadziła Sonia i prosiła, bym samowar zaniósł do pokoju.
— Niech pan nie myśli, że ja się lenię. Bo ja codzień tu wodę sama dźwigam ze studni. Tylko myślałam, że panu sprawi to przyjemność.
— Ależ niesłychaną! Takie piękne, wypieszczone stworzenie — i tak musi się trudzić!
O, jakże słaba jest istota ludzka! Nie wytrzymałem: objąłem Sonię wpół — i zacząłem ją całować — całować — całować! Ona niby to się wzbraniała, ale niebardzo; niby to się gniewała na mnie, ale śmiała się przytem jak dziecko.
— Proszę skończyć! Jeszcze kto zobaczy!
Skończyłem. Ale moje marzenia popłynęły daleko na niepowstrzymanych skrzydłach. Zaniosłem samowar do jadalni, gdzie stary siedział przy wciąż malejącym ogarku świecy — i czytał półgłosem Apokalipsę.
— Znam uczynki twoje, iż masz imię, iż żywiesz, aleś jest umarły. Bądź czujny, a utwierdzaj inne, co umrzeć miały. Albowiem nie najduję uczynków twoich zupełnych przed Bogiem moim. Po chwili zaś dodał:
— A ja panu mówię, że wszystkie nieszczęścia zaczęły się od czasu, kiedy przestali bić rózgą!
Sonia weszła wraz ze mną, przynosząc na talerzyku kilka kęsów czarnej masy, która miała wyobrażać chleb. Nalała herbatę do szklanek i każdemu ofiarowała po jednej; sacharyna miała służyć do ocukrzenia napoju. Co się mnie tyczy, wolałem herbatę gorzką, ale Sonia i jej ojciec przywykli do sacharyny i znajdowali w niej smak dobry.
Stary zamilkł, a Sonia bardzo się ożywiła i zaczęliśmy rozmowę o powieściach francuskich, o miłości, o teatrze Stanisławskiego, o różnych dziełach dramatycznych, o operze, o śpiewie, o muzyce, o Szumanie, Bachu, Szopenie.
Sonia była wielbicielką Szopena i obiecała mi coś zagrać. Objaśniła mię, że prawie wszystkie meble musieli sprzedać, ale fortepian zachowała, i nawet rząd jej na to pozwolił, gdyż podała się za nauczycielkę muzyki, i jej „trudowaja kniżka“ tak właśnie opiewa.
Po herbacie zaczęła grać i istotnie grała b. przyjemnie, z odczuciem i pogłębieniem. Muzyka mnie rozmarzyła — i myślałem o tem, jak się zobaczyć z Sonią choćby jeszcze raz przed wyjazdem. Zacząłem jej o tem szeptać — i już miałem jej naznaczyć „randkę“, uprzedzając ją, że czas już do domu, gdy ona mi powiada:
— Poco pan do domu będzie wracał? Po takich niebezpiecznych drogach — jeszcze noc — może się panu trafić co złego. Niech pan się prześpi u nas — a jutro rano będzie panu raźniej wracać.
Pomysł bardzo mi się spodobał. Roiło mi się, że ten nocleg w rozkoszny sposób wyzyskam. Stary pewnie będzie spał, a Sonia tak zachęcająco spoglądała na mnie...
Pokazała mi na drugie drzwi:
— Tam się pan umieści. Tylko, że wszystko będzie pociemku, bo świeczka się kończy.
— Dziękuję pani za gościnę — rzekłem, mrugając mimowoli okiem porozumiewawczo.
Sonia śmiać się zaczęła, jakby mówiąc:
— Rozumiem. Zgoda na wszystko!
Było mi słodko, pieściwie, nadzieja przygody nieoczekiwanej kołysała mię i upajała.
— Papo! — rzekła Sonia. — Pan zostanie u nas na noc. Odprowadź go do alkowy.
Pocałowałem ją w rękę i życzyłem dobrej nocy. Sonia pokłoniła się nam i poszła do swego pokoju.
Mówiąc nawiasem — świeczka już zupełnie zgasła. Byliśmy w mroku całkowitym. Stary otworzył drzwi i powiedział:
— Proszę, niech pan wejdzie. Tam, wprost pod ścianą, jest łóżko. Dobranoc panu!
Cofnął się i zamknął drzwi. Leciuchny i powolny usłyszałem zgrzyt w zamku.
Dotknąłem drzwi — były zamknięte.
— Widać w obawie o córkę tak czyni — pomyślałem.
Pokój był niesłychanie ciemny. Nie wiedziałem, jak się w nim poruszać. Nagle przypomniałem sobie, że mam w kieszeni latarenkę elektryczną.
Zapaliłem ją i przekonałem się, że alkowa nie ma zupełnie okna. Z żadnej strony wyjścia.
Postanowiłem zobaczyć łóżko i zbadać, czy niema tam jakich insektów. Zbliżyłem się do jego brzegu i bacznie sprawę badałem, gdy naraz moja noga uderzyła o coś miękkiego.
Zajrzałem pod łóżko. Leżał tam człowiek. Szeroko rozwarte usta świadczyły, że to człowiek umarły. Dotknąłem go: ciało było zimne, ale jeszcze się nie rozkładało. Widać trup świeży. Wczorajszy.
Co to ma znaczyć? Czy to nie jest jaka pułapka?
A nuż i mnie taki los czeka?
Postanowiłem przygotować się na wszystko. Przedewszystkiem zdjąłem buty, aby się zachowywać jak najciszej.
Trupa wyciągnąłem i położyłem na łóżku. Z pugilaresu wyjąłem wszystkie dokumenty i paręset rubli; resztę zaś w pugilaresie umieściłem w bocznej kieszeni marynarki umarłego.
Sam położyłem się pod łóżkiem na miejscu nieboszczyka i czuwałem.
Co będzie dalej?
Nie byłem zmęczony — spać mi się wcale nie chciało. Marzyłem o Soni — ale rzecz oczywista, że nie potrafię się do niej przedostać. Chwilami całe jej zachowanie — wydawało mi się bardzo podejrzane. Czy ona nie wciągnęła mię tu z umysłu?
Co znaczy ten trup?
Byłem sam milczący, jak człowiek umarły — oddech wstrzymałem, jakbym był fakirem. Ale słuch mi się naraz wyostrzył, że słyszałbym rozmowę robaków, jak Tomcio Paluch.
Jakoż po pewnym czasie usłyszałem w sąsiednim pokoju kroki człowieka, stąpającego boso. Potem leciuchny zgrzycik w zamku drzwi mego więzienia. Drzwi uchyliły się niezbyt szeroko — i wąska smuga szarawego światła przenikła do wnętrza alkowy. Stanął w nich ciemno przybrany generał. Drzwi przymknął, ale ich nie zamknął. Oko utkwił w łóżko, jakby śledząc moją osobę. Przybliżył się, miał w ręku sztylet — i zwolna się czając, nagle przebił serce człowieka, leżącego na łóżku. Potem schylił się i zaczął gmerać w jego marynarce. Widocznie szukał pugilaresu. Zanim jednak tę sprawę załatwił, ja skorzystałem z okoliczności i bez szmeru wysunąłem się z pod łóżka — wypełzłem z pokoju bez okna i przedostałem się do jadalni. Tu drzwi od alkowy ostrożnie zamknąłem i klucz we drzwiach obróciłem. Mój zabójca został wewnątrz uwięziony. Ja zaś bez butów, coprawda, ale żywy, śpieszyłem do drzwi głównych. Wyznaję, żem na śmierć zapomniał o Soni i o tem, że mógłbym teraz skorzystać z jej bezbronności. Otworzyłem drzwi i wpadłem do ogrodu. Przedostać się na ulicę — w braku sztachet — nie było rzeczą trudną.
Była godzina czwarta rano, i na ulicy było już prawie zupełnie biało. Odetchnąłem, jakbym wydobył się z topieli.
Przypadkiem trafiłem na izwoszczyka. Ofiarowałem mu sto rubli, żeby mnie zawiózł do domu. Zażądał przedewszystkiem przepustki, bo mogliby go zastrzelić za kontrrewolucję. Gdym mu ją okazał, chętnie pojechał.
— Ach, Soniu, Soniu! — myślałem. — Czarowna, słodka, miękka, przymilna istoto!
Zrozumiałem teraz, dlaczego eks-gubernator i jego córka, mimo powszechnego głodu, wyglądają tak zażywnie.
Na trzeci dzień, zaopatrzony we wszystkie „bumagi“, opuściłem Moskwę.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Lange.