Przejdź do zawartości

O krasnoludkach i o sierotce Marysi/VIII/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł O krasnoludkach
i o sierotce Marysi
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1909
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

G


III.

Gdy tak sierota przez łzy radośnie wykrzykuje, dotknie jej królowa i rzecze:
— Marysiu!
Ocknęła się dziewczyna, patrzy, co takiego?
Leży na ławie, na pęku siana świeżego, przykrytym jakąś płachetką. Przy ławie stół sosnowy, na nim parę garnków, do góry dnem przewróconych, dalej duży komin z ogromnym zapieckiem; przed kominem leży zwinięty kot bury i pęk suchego chróstu, postronkiem z kulką związany. Nieco dalej cebrzyk z wodą i blaszanym półkwartkiem. Przez rozbite okienko zaglądają do izby gałązki bzu, ciemnym liściem odziane. U stóp jej siedzą na zydelku dwa chłopaki jasnowłose, w zgrzebnych koszulinach, rozwartych pod szyją. Rumiane promienie zachodzącego słońca przez liście bzu się sypią i na śniadych piersiach obu chłopiąt malują złote krążki.
Marysia gorącość wielką czuje, a w głowę coś ją ciśnie. Dotyka rączyną — głowa owiązana szmatką.
Na ten jej ruch oba chłopięta porwały się i do niej przypadły.
— Jakże ci? — woła jeden.
— Chcesz pić? — woła drugi.
Marysia patrzy, ale nie poznaje.
— Co wy za jedni? — pyta.
— My Skrobkowe, on Kuba, a ja Wojtuś — odrzecze starszy.
— A czyja to chata?
— Czyjażby?... Skrobkowa.
— To skądże ja tutaj?
— A tatuś cię przynieśli i już!
— A skądże mię wzięli?
— A toć z pod boru! Z miasteczka tatuś wracali i szli do boru, żeby sobie kija nowego wyciąć, bo mu się biczysko złamało. A tu jakiś psiak żółty skomle, za sukmanę tatusia targa, a do krzaków ciągnie.
— Mój Gasio! — zawoła Marysia. — Czy mu się co złego nie stało?
— Ej, jemu ta nic złego — odpowiedział, śmiejąc się, Kuba — ale ciebie, nieboże, naleźli tatuś prawie że bez duszy, taj przynieśli do chałupy, taj już.
— A moja gospodyni?
— E!... zarówno tam gospodyni! Lepiej się z nami zostań! My już tatusia prosili, żeby cię do gospodyni nie dawał!
— Tatuś mówią — dodał Kuba — że mało chleba, ale się z tobą i tak podzielim, bo teraz w boru jest co jeść, to nie będzie głodu!
Na to Wojtuś:
— O jej! Co ma być głód! Mało to jagód czerwonych i czarnych, abo i grzybów! Zeszłoroczne orzechy też jeszcze gdzieniegdzie najdzie.
— Tatuś nawet rzemienia wziął na nas — zawołał ze śmiechem Kuba — tak my się naparli!
— Wybił was? Za co? — spytała Marysia z przestrachem.
— E, wybić — to ta niebardzo wybił, ino postraszył trochę — rzecze, śmiejąc się, Kubuś. — Ale my het prosili, już i na rzemień nie patrzyli.
— To mnie tatuś zostawił tutaj?...
— Zaraz to nie zostawił tak ze wszystkiem! — objaśnił Wojtuś. — Bo, powiada, trzeba się przepytać w Głodowej Wólce, czyja to dziewucha.
— A pytał?
— Pytał! Coby nie miał pytać? Dowiedział się o twojej gospodyni.
— No i cóż?
— A cóż? Lamentowała, że cię wilki porwały, a później znowu lamentowała, że cię nie zeżarły, tylko, że tu w chałupie leżysz chora. Cóż ja — powiada — z chorą gęsiarką pocznę! Już mi się insza dziewucha nagodziła, to ją trzymać muszę.
— To są gęsi? — pyta radośnie Marysia, unosząc się na ławie.
— A są! Cztery białe, a trzy siodłate! A jakże!
— Piękne gęsie! — dodał Kubuś z powagą.
Marysia przymróżyła oczęta, westchnęła, jakby jej kamień z serca spadł.
Coś tam jeszcze chłopcy szczebiotali, ale już tego nie słyszała Marysia, bo ją nagły sen chwycił z tej niemocy.
Kiedy się znowu obudziła, już było szaro.
Słońce zaszło. W izbie nie było nikogo. Przez uchylone drzwi mrugały do Marysi złote gwiazdki, które po szafirowem niebie wędrując, zaglądały po drodze do sierotki, aby się dowiedzieć, czy zdrowa.
Drzwi drgnęły, coś wpadło do izby, potrąciło zydle i rzuciło się na dziewczynkę.
— Gasio! mój Gasio! — krzyknęła słabym głosem Marysia, tuląc psinę. — Nie zapomniałeś o Marysi sierotce?
I posypały jej się z oczu łzy bujne a słodkie.
A tymczasem Gasio skomlał radośnie, ogonkiem kręcił i lizał jej śniade rączyny.
Ej, Marysiu, sieroto! Niejedna rzecz na świecie tak się składa jak sen dziwny, złoty. I niejedne łzy osusza litościwa ręka w śnie takim!


∗             ∗

Tymczasem wielki dziw był w Głodowej Wólce, kiedy nowa gęsiarka gąski na łączki pognała. Przypatrywali się ludzie, głowami kręcili, medytowali i tak i tak, zgadywali różnie.
— Albo te same gęsie, albo nie te same!... Jakże mówicie, kumo?
— Jak mam mówić, kiedy mi się w oczach mieni. Może te, a może nie te! Siodłata większa jakby... jakby okazalsza!
— Gdzie ona tam większa! Widzi mi się, że ze wszystkiem krótsza.
— Aż dziwno, co o tych gęsiach powiadają ludzie: toś poduszone miały być, a teraz znów chodzą!
— No, no!... osobliwość!...
I rozchodziły się kumy, kiwając głowami z dziwu.
Ale bardziej niżeli kumy dziwił się lis Sadełko. Chyłkiem, milczkiem skradał się on pod lasem, zachodząc to z lewej, to znów z prawej strony, a przypatrując się z pod oka pastuszce i jej małemu stadku.
— Co to jest? — szeptał sam do siebie. — Co się to znaczy? Albom tych gęsi już raz nie podusił?
I na samo wspomnienie oblizywał się szeroko po zbójeckiej gębie.
— Skądże się znów żywe wzięły?
Niespokojny, złem przeczuciem tknięty, pobiegł, słaniając się pod drzewami, na polankę, gdzie je był, podusiwszy, poskładał. Patrzy, bielą się jeszcze w trawie śnieżne puchy, ale samych gąsek już niema.
— Okradziony jestem!... Zrabowany jestem!... Zniszczony! — krzyknie wielkim głosem ów niecnota, jakby najuczciwszy zwierz, któremu krzywdziciel pracę jego odejmie, i nuż się z wielkiego gniewu po ziemi tarzać...
Wtem spostrzegł jakieś niewielkie, żółtawe zwierzątko, w wysokiej trawie na dwóch łapkach stojące, które, nastawiwszy duże, okrągłe uszki, patrzyło na jego desperacyę bystremi, czarnemi oczkami.
Zaraz się tedy porwał w wielkim gniewie, a jako był nietylko okrutny ale i przewrotny ów niecnota, zazgrzytał w kielce[1] i wrzaśnie:
— Ty, co się tu gapisz? Co sobie widowisko robisz?... Patrzcie go!... Na łapy się oto wspiął, jak na teatrze! Musiałeś ty widzieć, kto mi tu gęsi pobrał, kiedy tak poglądasz? Czekaj, zakarbuję ja to sobie na twojej skórze. Odpowiesz ty mi za to! W złąś godzinę mi tu w oczy wlazł!
Byłby może i wprost do gardła mu skoczył, ale ubogi chomik zaraz po pierwszych słowach Sadełka w trawę na łapy padł i prędko ku norce swojej dreptać począł[2], ogromnie wystraszony, iż tak słusznego zwierza na siebie uraził.
Nie gonił go Sadełko narazie, bo co tylko był gołębia zdusił i czuł się sytym, schrustawszy go do ostatniej kostki; pogroził tylko w stronę chwiejącej się za śladami uciekającego chomika trawy.
— Czekaj!... Jeszcze my się spotkamy z sobą, jak będę kiedy naczczo!... Jeszcze ja się z tobą porachuję, ty wścibski!...
I poszedł w las, kipiąc złością i parskając srodze.









  1. Kielce, toż samo co zęby, kły zwierzęce.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Brak części tekstu; treść (zaznaczoną kolorem szarym) uzupełniono na podstawie wydania Urzędu Oświaty i Spraw Szkolnych, Jerozolima 1943 r. CBN Polona.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.