Przejdź do zawartości

O krasnoludkach i o sierotce Marysi/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł O krasnoludkach
i o sierotce Marysi
Wydawca M. Arct
Data wyd. 1909
Druk M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Jałmużna Półpanka.



K

I.

Koszałek-Opałek, który od owej przygody z Marysinemi gąskami, kątem u Sadełka mieszkał, dziwił się niepomiernie dnia tego, że gospodarz tak długo nie wraca. Zazwyczaj wymykał się lis z jamy pod wieczór, a przychodził rano; z tą wszelako różnicą, iż przy wyjściu przeciskał się wązkim podziemnym gankiem, który prowadził wprost ku wsi, wracał zaś obszernem wejściem od strony lasu, tak bywał objedzony i gruby, poczem rzucał się na legowisko i chrapał aż do zmierzchu dzień cały.
Zastanawiały Koszałka-Opałka te nocne wycieczki gospodarza, ale jako przyjęty w gościnę, nie pytał o nic.
Aż raz, sam Sadełko przemówił do niego w te słowa:
— Widzisz Waszmość Pan przed sobą najnieszczęśliwszego zwierza, jaki kiedykolwiek na czterech łapach po tym świecie chodził! Matka moja była lunatyczką, a ja odziedziczyłem po niej to usposobienie! Com się nie napłacił doktorom, konowałom, owczarzom! Com się nie nabrał proszków, mikstur, balsamów, pigułek! Pół majątku mego na to poszło. Dość będzie, gdy powiem Waszmość Panu, żem samemi receptami trzy zimy opalał mieszkanie, a choć mrozy ścisnęły siarczyste, było u mnie tak ciepło, jak w uchu! No, i co Waszmość Pan powiesz, wszystko to na nic.
Niech tylko księżyc błyśnie na wschodzie choćby tyle, tycio, już mnie coś pędzi, coś rwie, żeby iść i po dachach chodzić. Probowałem się już nawet przywiązywać za ogon do kołka, który oto Waszmość Pan w pośrodku jamy wbity widzisz, ale i to na nic.
Jak mną szarpnęło, to najpiękniejszy kosmyk mojej kity na sznurku u kołka został, a ja się znalazłem za progiem. Patrz Waszmość, proszę! Dotąd noszę ślady tego wypadku!
Powstały nawet plotki, że to psy kowala tak mi część ogona wyszarpały, co oczywiście potwarz jest i oszczerstwo bezwstydne!
I takem już przywykł, tak to chodzenie po księżycu drugą naturą moją się stało, że czy księżyc świeci, czy nie świeci, muszę z jamy precz, jak tylko zmierzchać zacznie.
Owszem, im ciemniej, tem z większą gwałtownością wyrywa mnie z domu ku wsi.
Czasem noc czarna, że choć oko wykol, a ja, zwierz nieszczęsny, błąkam się, gdzie kurnik, gdzie chlewik.
Jedno albowiem tylko gdakanie kokoszy, i pianie kogutów, że już o gęganiu gęsi nie wspomnę, uspakaja nieco moje nerwy! Ha! wola nieba!
Tu westchnął tak mocno, że mu się wąsy pod nosem na sztorc podniosły jak wiechy, poczem zaraz na legowisko szedł i zasypiał, chrapiąc smaczno, a oblizując się tylko, przez sen, od ucha do ucha.
Ale dzisiaj Koszałek-Opałek pełen był niespokojności. I ranek minął, i południe minęło, a lisa nie było w domu.
Wyjrzał uczony kronikarz raz, wyjrzał drugi raz, ale jak okiem zajrzeć bór tylko szumiał gdzieś zcicha, wysoko, a drzewa tajemniczo gwarzyły z sobą, chwiejąc wierzchołkami. Niżej, wiewiórki uganiały się po gałęziach dębów i buków, a jeszcze niżej szeptały paprocie, mchy i borówki pełne czerwonych jagód. Zresztą — cisza.
Już i wieczór przybliżać się zaczął, i księżyc błysnął na niebie, a lis się nie wracał.
Podpasał tedy Koszałek-Opałek opończę swoją, wziął kaptur na głowę i żywym niepokojem przejęty, postanowił szukać Sadełka. Poczciwy Krasnoludek przywiązał się bowiem do lisa, o którego zbójeckich sprawkach, nie wiedząc, miał go za najzacniejszego zwierza.
Właśnie nałożył fajeczkę i chciał ją przed wyjściem zapalić, kiedy od strony wązkiego ganku jamy dały się słyszeć ciężkie, czające się kroki. Wyraźnie ktoś szedł od wsi. Ktoś w wielkich i podkutych butach.
Zadziwił się Koszałek-Opałek i jak stał z fajeczką w zębach, z krzesiwkiem w jednej ręce, a z hubką w drugiej, pilnie nasłuchiwać zaczął.
Kroki zbliżały się z każdą chwilą: już były u wejścia do owego ganku.
Skoczył Koszałek-Opałek i ucho do ściany przyłożył, gdy wtem najwyraźniej posłyszał gruby głos kowala, którego przy wejściu do wsi, przed niedawnym czasem, na progu kuźni był widział.
— Czekajże, niecnoto! — mówił głos. — Nie poradziły ci baby, to ja ci poradzę!...
Zrobiła się cisza, a Krasnoludkowi serce biło jak młotem. Ucha jednak od ściany nie odejmował i czekał co będzie.

Wtem zakręciło go coś w nosie tak potężnie, że kichnął raz po raz trzy razy.
— Aha!... już cię doszło! Już parskasz! — odezwał się znów gruby głos kowala. — Poczekaj! Będziesz tu zaraz miał więcej tego dobrego!
Jakoż natychmiast potężny kłąb gryzącego dymu uderzył przez otwór jamy w sam nos Koszałka-Opałka tak, że Krasnoludek odskoczył gwałtownie, krztusząc się.
Tymczasem jednak uderzył w jamę kłąb drugi i trzeci, a powietrze uczyniło się tak nieznośnie gryzące, że Krasnoludkowi łzy pociekły z oczu. Gruby zaś głos dogadywał z zewnątrz:
Za moje kokosze! Za moje koguty! Za moje indyczki! Masz! masz! masz!
A przy każdem słowie nowy kłąb dymu walił przez wązki otwór tak zjadliwie, że w całej jamie zrobiło się ciemno i zupełnie sino.
Oczadzony Koszałek-Opałek szukał poomacku drugiego wyjścia z jamy w las, lecz tak mu się kręciło w głowie, taką czarność przed oczyma miał, iż nieprzytomnie biegając z kąta w kąt, zgoła do wyjścia owego trafić nie mógł.
Zimny pot oblał mu czoło, serce biło coraz to gwałtowniej, cała jama zdawała się kręcić w koło przed oczyma jego, a dymu przybywało coraz. Już myślał biedny Koszałek-Opałek, że przyszła na niego ostatnia godzina, kiedy nagle rękoma na otwór trafiwszy, nawpół zduszony z jamy w las wyskoczył, a przybiegłszy kilkadziesiąt kroków, upadł w paprocie i zemdlał.
Cisza była i ranek, gdy Krasnoludek ocknął się z długiego omdlenia. Woń spalenizny czuć było jeszcze w powietrzu, ale już ją rozwiewał wiatr wschodni.

Siadł Koszałek-Opałek, wciągając powiew świeży w płuca; lecz długa chwila minęła, zanim oprzytomniał zupełnie; głowę bowiem miał i teraz jeszcze niezmiernie ciężką, tak, że mu opadała to na jedno, to na drugie ramię.
Gdy wreszcie przyszedł do siebie i ku jamie spojrzał, zobaczył zamiast niej kupę rozkopanego piasku, który tu i owdzie czerniał okopcony dymem. Porwał się Koszałek-Opałek i zaczął biedz ku owym zgliszczom w największej trwodze. Przypomniał sobie bowiem, iż w jamie pozostały pióra, które mu podarował Sadełko, kałamarz uczyniony z żołędzi, a nadewszystko nowo sprawiona z kory brzozowej księga, której sporządzenie kosztowało go niemało trudu. Napróżno jednak grzebał patykiem w piasku do południa prawie: z piór znalazł tylko czarne niedopałki, z księgi — poskręcane w rurki i przepalone karty, z których nic już odczytać się nie dało, a kałamarz przepadł bez żadnego śladu.
Załamał tedy ręce nad tą ruiną wszystkich swych nadziei nieszczęsny kronikarz, a dwie łzy jasne potoczyły się po jego oczernionej dymem twarzy.
— Takaż go to czekała przygoda? Więc ten zwierz ranny, a ów Wielki Lis, wódz Tatarów, uprowadzających w jasyr kury i koguty — to jedno? Więc takie to były owe księżycowe wycieczki? Więc i on sam, Koszałek-Opałek, dopomagał lisowi do złego? Mieszkał pod dachem okrutnego zbója. A teraz wziął część kary za to, że lekkomyślnie zdrajcy zawierzył!


Stał jeszcze Krasnoludek pogrążony w tych posępnych myślach, kiedy go wyrwało z zadumy bicie wielu skrzydeł i głośne krakanie.
Spojrzał w górę: Było to stado wron lecących nad nim, ku leszczynowym krzakom popod lasem, gdzie też na ziemię czarną chmurą spadły.
Podszedł w to miejsce Koszałek-Opałek, i w najwyższem przerażeniu ujrzał leżącego bez ducha Sadełka, nad którym krążyło teraz owo czarne stado.
Zapłakał mąż uczony nad tak srogim losem nieszczęsnego zwierza, a nasunąwszy kaptur głęboko na głowę, szedł w świat, gdzie go oczy poniosą.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.