Przejdź do zawartości

Oficer/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Oficer
Podtytuł (R. 1863.)
Rozdział II
Pochodzenie Gloria victis
Wydawca W. Makowski
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Józefa Zawadzkiego
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Aleksander Awicz miał lat 25, budowę ciała kształtną i silną, wyraziste rysy twarzy i wśród smagłej cery ciemnego blondyna piękne, szafirowe oczy.
Przed rokiem wrócił ze stolicy państwa, gdzie ukończył jakieś nauki wyższe, do swej niedużej, lecz ładnie, pomiędzy las i jezioro rzuconej wsi rodzinnej, w której zamieszkał.
W rodzinie i szerokiej okolicy nazywano go wesołym Olesiem.
Słusznie go tak nazywano; bo i teraz nawet, gdy obóz powstańców opuścił, a w drodze, którą miał przed sobą, spotkać go mogły niebezpieczeństwa poważne, na twarzy jego, ocienionej daszkiem małej czapki, malowało się gorące, wezbrane mową obfitą i uśmiechem wesołym wybuchnąć gotowe życie.
Rad był, że pomyślnie i w porę spełnił włożone na niego zadanie; rad był z tego, co widział i słyszał w obozie; z upału uczuć, który rozlał się po świecie i gorącym strumieniem wlewał się mu do piersi, z różnorodnych nadziei, które w tej piersi wygrywały radośne hejnały, z tej pięknej dziewczyny, która dziś o dnia brzasku żegnała go z trwogą serdeczną, ze swoich lat 25-ciu, z wielkiego koła tworów świeżych, wonnych, cichych, które go otaczało, gdy na swym ulubionym koniu wąską drożyną leśną jechał.
Są natury ludzkie podobne do wód stojących, które wszystko, co je otacza, odbiją w postaciach sennych, mdłych, nudnych, martwych, i takie, w których, jak w wartkich potokach, świat rozłamuje się na tysiąc świetlistych, barwistych obrazów, na tysiąc ognisk, tryskających promieniami i tęczami.
On miał naturę wartkiego potoku; świat tysiącem czarodziejskich widzeń odbijał się w jego silnej młodości i wrażliwem sercu, krzesząc w nich wesołość. Widzeń rozwiać i wesołości zgasić, życie czasu jeszcze nie miało.
Las w to letnie przedpołudnie cichy był i chodziły po nim tylko szmery lekkich wiatrów. Drożyna w długich zakrętach biegła pomiędzy leszczynami, z pośród których ciekawie wyglądały białe i żółte oczy kwiatów. O giętkie pręty leszczyny i jej chłodne liście ocierały się boki konia, który czasem wesoło parskał. Nad leszczynami, daleko wzwyż i wgłąb wzbijały się iglaste i liściaste drzewa. Żywica pachniała, ptaki szczebiotały pośród drzew.
Po głowie jeźdźca przewijał się różaniec myśli, którego każdy paciorek miał inną barwę i z coraz innej strony trącał o serce.
Dobrze tam dzieje się w obozie. Zuchy chłopcy! jak oni dzielnie te wielkie trudy i niewygody znoszą, jak nie żałują niczego, co porzucili, nie tracą zapału i odwagi! Tęgo też w ręku trzyma ich Naczelnik! Ciągłe musztry, ćwiczenia. I — karność! Przecież tam już dla kogoś nieposłusznego dół byli wykopali i rozstrzelanym miał zostać... tylko mu inni wyprosili życie. Co za człowiek! Jak stal hartowny, a czasem tkliwy jak kobieta. Za sprawne przywiezienie wieści, — dziękował mu dziś oczyma więcej, niż ustami i można było wtedy przez te oczy zobaczyć, że dusza jego stoi w ogniu męki...
Cóż? nie dziw! Pułkownik wojsk regularnych, w rzemiośle wojennem uczony, wie zapewne, jak będzie trudno. Partyzantka... No, cóż robić? Tak krawiec kraje, jak materjał staje...
Tu drożyna, którą jechał, w gąszcze zarośli wpadła i przepadła. Wstrzymał konia, rozejrzał się dokoła. Las, las i tylko las. A gdzież ten moczar, nad który miał przyjechać, aby, okrążywszy go, znaleźć się na drodze, szerokim i trudnym objazdem prowadzącej ku dworowi. Czy tylko po opuszczeniu obozu nie wziął się był na prawo, zamiast na lewo? Głowę miał tak pełną tego, co w obozie widział i słyszał, że kto wie, czy nie popełnił omyłki kapitalnej? Trzeba zorjentować się, pomyśleć...
Stanął na strzemionach, aby dalej wzrokiem sięgnąć. Jakieś tam w oddaleniu niedużem prześwietlenie pomiędzy drzewami, które rozstępują się przed jakąś smugą żółto-zieloną. Może to właśnie ta łąka błotnista... ten moczarek?
Zwolna, wśród wysokich sosen, po sprężystych mchach jechał ku prześwietlonemu błękitem nieba punktowi lasu i rozwinął się w nim znowu różaniec myśli.
Gorzka szkoda, że nie jest tam z nimi, w obozie i czasem nawet aż wstyd. Ale nie jego w tem wola. Takim był rozkaz. Trochę ludzi młodych i oddanych musiało zostać na swobodzie, aby partji służyć w inny sposób. Ale i na niego pora przyjdzie... Gdy partja przechodzić będzie w okolice inne, wtedy... Czy tylko przechodzić będzie? Czy dotrwa? Czy się nie rozproszy? Naturalnie, że prędzej lub później musi rozproszyć się, lecz zgromadzi się znowu gdzieindziej i wtedy... Ale co dziś będzie? co dziś się stanie? dziś... za godzinę... za dwie... Gdy wyjeżdżał z obozu wrzały tam przygotowania. Poleje się krew... padną trupy... czyje? Kto z przyjaciół, krewnych, towarzyszy jego, dożyje jutra? Jaki będzie wieczór dnia dzisiejszego, tego pięknego dnia? O Boże! Ty stwarzasz takie jak dzisiejszy dnie piękne, całe błękitne i złote, a ludzie rzucają na nie czerwone plamy!
Smutek, jak ciężki kamień spadł mu na serce, w którem zakipiał niepokój o wynik bliskiej bitwy zrazu, a potem o daleki koniec tego wszystkiego... Młoda wiara w ostateczne zwycięstwo sprawy, silna wiara w powinność, którą, bądź co bądź, pełnioną być musi, jak kolumny złotych domów przez podmuch wiatru targnięte, zachwiały się w podmuchu wątpienia, które ostrzem strasznie bolącem przeszyło serce.
Życie nad gaszeniem wesołości młodzieńczej pracować zaczynało...
Ale już przybył tam, dokąd pomimo zadumy ciągle kierował konia i stanął u brzegu niedużej łączki leśnej. Nie jest ona tem mokrzadłem, które spodziewał się tu znaleźć. Gdzie tam! Sucha i kwiecista, iskrzy się od tysięcy żółtych jaskrów, a brzegiem jej biegną białe szlaki poziomkowego kwiecia. Wybiega też z niej w głąb lasu parę drożyn wąskich i cienistych.
Ze zniecierpliwieniem dłonią w czoło się uderzył. Głupstwo stało się kapitalne! źle pojechał! Odrazu pewno po opuszczeniu obozu zmylił drogę.
Rozgniewany na samego siebie zastanawiał się, rozglądał po horyzoncie. Jedna z dwóch dróg, do lasu z łączki wbiegających, bardziej od drugiej zwracała się w kierunku dworu. Wybrał ją i pojechał znowu wąskim pasem zielonym, pośród gałęzi drzew, które co chwilę obijały się mu o pierś i głowę, smagając boki jego konia. Rozłożyste, pełne wielkiego liścia ramiona grabów, klonów, dębów, zarzucały mu przed wzrokiem zasłony nieprzeniknione, tak, że niekiedy o parę kroków przed sobą nic widzieć nie mógł. Z dołu drogi za to z pomiędzy traw, które ją porastały, z pomiędzy przedzierających się przez gałęzie smug słonecznych uśmiechały się ku niemu poziomki dojrzałe, bujne, lśniące wilgotnym połyskiem jak krople czerwonej rosy. Zapach bił od nich świeży, jak poranek, dziki jak ten las.
Hej, hej, żeby tu była teraz jego Tosia, tożby zbierała te poziomki, tożby to była radość! Jak żywa, stanęła mu przed wyobraźnią, dziewczyna kochana, cała w śmiechu i słońcu chyląca się nad poziomkami, i znowu uśmiech promienny rozlał się mu po twarzy.
Gdyby tak teraz, w morzu zieleni, w tej ciszy i w tej samotnej dziczyźnie znaleźć się z nią razem, we dwoje... bez tego niepokoju, który jak świder wkręca się w serce, bo...
Co tam z nią dzieje się teraz, z nimi wszystkimi, z tym dworem, w którym dzieckiem, pacholęciem, młodzieńcem, przeżył tyle godzin szczęśliwych? Gdy odjeżdżał, tamci nadjeżdżali. Co uczynili? Czegóż uczynić nie mogli? W takich jak ten momentach złe sny stają się jawą, baśnie prawdą, niepodobieństwa — rzeczywistością. Co się tam dzieje teraz? Może płomienie... może kajdany... może trupy... Nie zdarzałoż się to gdzieindziej... niedaleko, niedawno?
Pochylił nisko twarz i wpadł w otchłań zadumy dręczącej, jak zły sen... Piękny koń gniady stąpał pod nim zwolna, równo, cicho po miękkich trawach. Dłoń jeźdźca głaskała go niekiedy po lśniącym, zaokrąglonym grzbiecie, wtedy parskał wesoło, zgrabną głowę jakby w znak przyjacielskiego porozumienia podnosząc, to opuszczając, i znać było, że pomiędzy tym człowiekiem, a tem zwierzęciem panowała zażyła przyjaźń...
Wtem, do słuchu jeźdźca przedarło się coś niewyraźnego, lecz wyraźnie obcego leśnym szmerom i odgłosom. Jakby turkot słaby, jakby głuchy w oddaleniu tętent. Wiatr ani drzewa tak nie szumią. Nie był to żaden z głosów lasu... Minuta, dwie i umilkło to, ustało. Ptaki wzamian, nie wiedzieć dlaczego, zaświergotały nad wąską drogą chórem prawie ogłuszającym, lecz niepodobna było zgadnąć, czy rozweselonym lub strwożonym.
Zatrzymał konia i począł wsłuchiwać się w ciszę. Nic już w powietrzu nie było, oprócz lekkich szmerów wiatru po gęstwinach i tego szczebiotu ptactwa, który uciszać się poczynał.
Może to oni, kędyś, niedaleko stąd przechodzą, przejeżdżają?
Po raz pierwszy uderzyła mu do głowy myśl, że może się z nimi spotkać. Uderzenie to było zrazu podobnem do wrzątku, któryby człowieka od stóp do głowy oblał. Ale prędko ostygać zaczęło. Przypuszczenie nie zdawało się bardzo prawdopodobnem, bo las był ogromny i tamta droga musiała znajdować się stąd daleko. A jeżeli... Cóż? Gdzie drzewa rąbią, tam trzaski lecą! Na wojnie, jak na wojnie! Uczynił to, co do niego należało i jedno tylko głupstwo popełnił, drogę w lesie zmylił... Ale przecież i koń, mający cztery nogi, potyka się czasem; cóż więc on, który ma jedną tylko głowę i w dodatku aż gotującą się od różnych myśli i niepokojów!
Jechał dalej i myślał, co w wypadku spotkania uczyni. No, przedewszystkiem poprosi pięknie Pioruna, ażeby go, jak na skrzydłach wiatru, odniósł jaknajdalej... jeżeli będzie można, a jeżeli nie będzie można, to... to powie... cóż powie? Na polowanie wyjechał... jakto? bez strzelby i nijakiej broni? Więc na przejażdżkę... niby tak sobie... spaceruje konno po lesie, dla przyjemności, czy, jak mówi stary wuj Klemens dla „mocjonu"...
Uśmiechnął się na wspomnienie o poczciwym wuju, trochę też z pomysłu konnego dla przyjemności spacerowania po lesie, w tej erze dziejów lasu, ale zaraz ogarnęło go przykre uczucie niesmaku. Kłamać, zapierać się, wykrętów używać! Wstrętne! I najlepiej nie myśleć o tem, co się prawdopodobnie nie stanie.
Koniec drożyny, którą jedzie, już widać. Dotyka, jak się zdaje, koniec ten jakiejś szerokiej drogi, której jednak dostrzedz niepodobna. I nic wcale, o parę kroków naprzód, wyraźnie dostrzedz niepodobna, z za tych zasłon gałęzistych, co chwilę nad drożyną opadających.
Znowu odgłos jakiś, obcy odgłosom lasu. Jakby w pobliżu powolne stąpanie konia, a dalej, dalej, jakby poszum przyciszony, ale nie drzew i nie wiatru...
Hej! źle z nami! Tam ludzie są! Ale jacy? Kto? No, cóż robić? Raz kozie śmierć!
Piękny gniadosz szeroką piersią roztrącił, rozerwał gęsty uploć giętkich gałęzi grabowych, za niemi ukazała się droga szeroka i jeździec, wychylający się z wąskiej drożyny, oko w oko spotkał się z drugim jeźdzcem, który nadjechał drogą szeroką i szybkim, wprawnym ruchem, konia swego przodem ku niemu obrócił.
Spotkanie to było tak nagłe i niespodziewane, że oba konie jak wryte stanęły i obaj jeźdzcy wzajem w sobie zatopili wzroki zmieszane, lecz niemniej przenikliwe i bystre.
Człowiek pleczysty, na twarzy rumiany, w mundurze oficera rosyjskiego, bystro, podejrzliwie, posępnie patrzał z pod brwi zjerzonych, na młodzieńca, który w postawie wyprostowanej, siedząc na pięknym koniu, zatapiał w nim roziskrzone oczy. Dwa rozłożyste klony wznosiły nad ich głowami głęboką arkadę, z prześwietlonego przez słońce liścia.
Milczenie trwało krótko: sekundy; poczem, basowy i oburkliwy głos oficera zapytał.
Kto wy takoj?
Z wielkim spokojem młody jeździec imię i nazwisko swoje wymówił.
Atkuda?
Wymienił nazwę rodzinnej wsi swojej, niedalekiej stąd, w której przebywał stale..
Siwe oczy oficera roztropnem, badawczem spojrzeniem ogarniały go całego, od stóp do głowy. Nie mógł mylić się; w zwykłem, codziennem ubraniu, bez broni, bez śladów zmęczenia w powierzchowności własnej i konia, na którym jechał, nie mógł to być powstaniec. Więc czegóż w okolicznościach... takich, włóczy się po lesie? Ten jakiś dziwny gniew, posępny i nieustanny, który zdawał się być stałą jego cechą, wezbrał mu w oczach i na twarzy.
— Czego szlajetieś po lesie? Rozum postradaliście, czy nigdyście go nie mieli? Ej ty, Boże mój, kakije bezmozgłyje ludi!
A potem, z wybuchem głosu i rozkazującym gestem ramienia.
Ubirajsia k' czortu! Do domu jedź! Skarej! skarej!
Młody jeździec, ukłonem grzecznym czapki uchylił, poczem konia na tę drożynę, która w to miejsce przywiodła go, zawrócił.
Oj, ty, Piorunie mój kochany, przenieśże ty mię teraz przez piekielne drogi! Bo oto, na szerokiej drodze, w pewnem jeszcze oddaleniu, lecz bliżej już, niż przedtem, tentent koni słychać, turkot wozów...
Posłuszny głosowi i dotknięciu pana swego poniósł go Piorun po drożynie leśnej, przez zasłony gałęziste, które za nim rozwierały się, to zamykały, i niósł coraz prędzej, ale krótko... bardzo krótko. Tuż, tuż w pobliżu, rozległ się tętent biegnących koni, wśród zieleni liścia zamigotały czerwone ozdoby ubrań i długie piki zarysowały czarne linje. Kozacy przedzierali się przez las, ku dostrzeżonemu jeźdzcowi, drogę mu zajeżdżając. Na czele ich pędził setnik, wysmukły, zgrabny, piękny w czerwonych pasach ubrania, z czarnemi oczyma, rozgorzałemi wśród śniadej twarzy...
Jakaż słuszność tkwiła w dwa razy powtórzonym wykrzyku oficera: Skarej! skarej! Może, gdy go wydawał, przemknęła mu przez głowę myśl o tamtych, jak ptaki chyżych. Ale już czasu na pośpiech nie było.
Stoj! stoj! rozległo się i echami rozbiegło się po cichym, zielonym lesie. Ze wszechstron otoczony stanąć musiał.
Oficer pleczysty i nieco na swym ciężkim koniu przygarbiony ku najeżonej pikami grupie jeźdźców powoli nadjeżdżał.
Teraz setnik kozacki zapytywał.
Kto wy takoj?
Czy brzmienie głosu, w którym obok srogości czuć było wzgardliwą drwinę, czy namiętne oczy południowca, w których błyskała iskra złowroga, — coś w tem człowieku i coś w tem pytaniu targnęło dumę pojmanego młodzieńca i dmuchnęło na żarzącą się w niem iskrę gniewu. Głosem spokojnym, lecz z okiem rozpłomienionem odpowiedział.
— Jestem człowiek!
Kozak z uśmiechem dzieląc sylaby wyrazów, zażartował.
Cze-ła-wiek! nie małpa? Cha-ra-szo! Ale dokąd jedziecie?
— Przed siebie... w świat.
— W świat! Charaszo! Ale skąd?
— Ze świata.
Dwa odmienne typy, dwie rasy, dwie różne, lecz równe sobie młodzieńcze urody. U obu wzrastało, coraz goręcej kipiało to, co starzy latyni wyrazili w przysłowiu: homo homini lupus est. Oczy ich, jak sztyletami pojedynkujące się spojrzeniami, nabierały połysków wilczych.
— Ze świata? Nie; nie ze świata, ale od miatież-nikow... od mia-tieżni-kow, do których jeździliście z ostrzeżeniem...
Mówił zwolna, dzielił sylaby wyrazów, słowa syczały mu w ustach, których uśmiech urągał, wyzywał.
— Tak; odpowiedział tamten; to prawda. Byłem w obozie powstańców i stamtąd jadę.
Słowa te wypadły mu z piersi od burzy uczuć wzdętej; szafranowe oczy, roziskrzone, patrzały prosto w stronę przeciwnika.
W tej że chwili zbliżył się ku niemu dowódca roty pieszej i ze zjeżonemi brwiami przemówił.
— Jesteście aresztowani! Zsiądźcie z konia!
Miał na rozkaz ich zsiąść z konia! O! gdyby broń w ręku, lub pod ręką, toby w nich naprzód... potem w siebie... Nie miał broni... i był jeńcem.
Kiedy zeskoczywszy z konia, gestem pożegnalnym kładł dłoń na jego szyję, usłyszał słowa powoli i ze świstem z ust kozackiego setnika wychodzące.
Cha-raszo! Znacie drogę do mia-tież-ników to i nam ją pokażecie. Usiądźcie na pierwszym wozie i drogę pokazujcie!
Jeniec odwrócił się i znowu w twarzy kozaka wzrok zatopił. Nie wyglądał teraz wcale na wesołego Olesia. Blady, jak płótno, czoło miał zmarszczone i wargi drżące. Temi drżącemi, zbladłemi wargami, głosem od wzburzenia więznącym w gardle, wymówił.
— Zabić mię — możecie, ale nie macie prawa lżyć mię przypuszczeniem, że mogę zostać — zdrajcą.
Czy złudzenie to było, czy rzeczywiście usłyszał, że kapitan roty pieszej, cicho pod najeżonym wąsem mruknął:
Maładiec!
A na czarne oczy setnika kozackiego, zwolna ciemne powieki opadły i z ustami, których piękna linja wykrzywiła się w uśmiech niby drwiący, niby zmięszany, chyżego konia swego zawróciwszy, pomknął na nim szeroką drogą, ku nadciągającym wozom.
Na tę drogę wszedł również, z konia zsiadłszy, pleczysty kapitan i obok jeńca, przed żołnierzami, którzy dwa konie prowadzili postępując, wciąż ku niemu twarz obracał. Nie mówił nic, tylko co chwilę na niego spoglądał, odwracał się i znowu spoglądał; brwi i wąsy jego stawały się mniej najeżonemi, zarys ust mniej twardym...
I nie było wcale złudzeniem to, co z pod rudawych wąsów, cichym pomrukiem wyszło.
— Ach, bezumcy... miecztatieli... nieszczastnyia żertwy!...
Doszli do wyciągniętego na drodze taboru wozów. Kapitan oczyma po wozach powiódł i jeden z nich wskazał jeńcowi. Siedziało na nim paru żołnierzy.
Twarz swą grubą i rumianą, od upału spotniałą, nad jeńcem pochylając szepnął.
Ostieregajtieś! Nie razdrażajtie ich... bo... może być bieda!
Ostatnie słowa wymówił po polsku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.