Przejdź do zawartości

Old Shatterhand/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Old Shatterhand
Wydawca „EDITOR“ Sp. z ogr. odp.
Data wyd. 1931
Druk Zakł. Graf. „POL“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wąskim, długim wężem pochód zdążał przez prerję Blue-Grass, która się rozciąga z Devils Head między Bighorn a górami Grzechotników ku miejscowości, gdzie Greyball-Creek przelewa swe czyste wody w rzekę Bighorn.
Owa murawa błękitna nieczęsto spotyka się na Zachodzie. Wysoka naogół, na gruncie wilgotnym dosięga wzrostu ludzkiego. Wówczas nastręcza wiele trudności westmanowi, który powinien się trzymać ścieżki, wydeptanej w tym morzu traw przez bawołów. Rozkołysane wysokie źdźbła nie pozwalają daleko sięgać okiem i nieraz w mroczną pogodę zdarzyło się niejednemu doświadczonemu myśliwemu, który nie miał kompasu, a nie mógł też określić położenia słońca, po uciążliwej całodziennej jeździe wrócić wieczorem do tego samego miejsca, skąd wyruszył rano. A nawet zdarza się, że jeździec wpada na własne ślady i za obce je przyjmuje.
Ścieżka, wydeptana przez bawoły, też nie jest pozbawiona niebezpieczeństw. Znienacka można się tutaj natknąć na wroga w ludzkiej, czy w zwierzęcej postaci. Tak samo niebezpiecznie jest wpaść nagle na starego bawołu, — rozwścieczonego samotnika, który oddalił się od stada, — jak napotkać naraz wrogiego Indjanina, który stoi w odległości trzech kroków z wycelowaną strzelbą. Wówczas należy działać z błyskawiczną szybkością. Kto pierwszy zdoła wystrzelić, ten żyje. — — —
Szoszoni jechali gęsiego — jeden za drugim tak, że koń następnego stąpał śladami poprzedniego jeźdźca. Tak jeżdżą Indjanie w wypadkach, kiedy nie są pewni bezpieczeństwa. W takich razach wysyła się także wywiadowców, najroztropniejszych wojowników, których oczu nie ujdzie źdźbło, zwrócone przeciw wiatrowi, których uszy usłyszą najcichszy szmer złamanej gałązki.
Skurczony i nachylony naprzód, wisi taki wywiadowca na swoim wierzchowcu, jakgdyby nie umiał jeździć konno. Wydaje się, że oczy ma zamknięte — nie porusza się żadnym członkiem. Jego rumak również posuwa się sennie z przyzwyczajenia. Wróg, który podpatruje ich z ukrycia, może pomyśleć, że jeździec ucina sobie drzemkę. Ale wręcz przeciwnie, im mniej widoczna, tem bardziej naprężona jest uwaga wywiadowcy. Jakkolwiek opuszczone ma powieki, oko jego bystre widzi wszystko.
Oto rozlega się słaby, bardzo słaby dźwięk, lecz usłyszało go już ucho wywiadowcy. Pod najbliższym krzewem przykucnął wróg, który podniósł strzelbę i celuje w jeźdźca. Kolbą poruszył mimowoli rogowy guzik ubrania. Ten oto szmer zwrócił uwagę wywiadowcy. Krótkie, ostre spojrzenie, szarpnięcie cugli — jeździec wylatuje z siodła, trzymając się jednak jedną nogą i jedną ręką wisząc na uprzęży; ciało jego znika za ciałem konia i staje się niedostępne dla kul. Rumak, wyrwany z rzewnej senności, w dwóch, trzech susach bocznych znika wraz z jeźdźcem w gęstwinie, czy za drzewami. — —
Trzej wywiadowcy wyprzedzali teraz pochód Szoszonów o dość znaczną odległość. Na czele oddziału jechali Old Shatterhand, Winnetou i Mężny Bawół, a za nimi biali, Wohkadeh i Bob.
Murzyn, mimo nabytego doświadczenia, niedobrze czuł się w strzemionach. Skóra nie zdążyła mu stwardnieć na kościach. Wręcz przeciwnie, była podrażniona i starta, wskutek czego siedział jeszcze niezgrabniej, niż poprzednio. Jęczał stale: — Ah, oh, alas, woe to me! — ślizgał się po grzbiecie rumaka. Stękał i jęczał we wszelkiej tonacji i z okrutnemi grymasami zapewniał, że srogo pomści swoje udręki na Siouxach.
Podłożył dla wygody podściółkę z błękitnej trawy. Ponieważ nie zdołał mocno usiedzieć na koniu, przeto w różnych odstępach czasu siadał na ziemi. Nawet zazwyczaj poważni Szoszoni nie mogli się powstrzymać od śmiechu. Jeden z nich, władający jako tako angielskim, nazwał murzyna Sliding­‑Bob, to znaczy ślizgający się Bob. Przydomek ten zyskał sobie odrazu powszechne uznanie. —
Zachodni widnokrąg dotychczas stanowił równą linję. Teraz miejscami się wznosił. Zaczynały się góry. Zarysowały się nie mglisto, błękitnawo, lecz wyraźnie i ostro, mimo wielkiej odległości, która dzieliła od nich jeźdźców.
W tamtych bowiem stronach powietrze jest tak ostre, że miejsca bardzo odległe wydają się nader bliskiemi. Poza tem powietrze jest nasycone elektrycznością do takiego stopnia, że kiedy przypadkowo zetkną się ręce lub łokcie dwóch ludzi, nierzadko powstają iskierki. Napięcie elektryczne wyładowuje się bez przerwy. Niema chmur, a jednak błyska stale na całem niebie. Czasem zdaje się, że płomień ogarnął niebiosa. Wszelako nie zawadza to ludziom, ani koniom. Wieczorem zaś ta nieustanna iluminacja stanowi widok, którego nie można opisać. Nawet najbardziej przyzwyczajony do owych zjawisk westman za każdym razem bywa głęboko przejęty podziwem — czuje się drobnym, bezwładnym pyłkiem wobec majestatu tajemniczych sił. Myśl jego wraca do Boga, być może, po długiem błądzeniu, i wspomnienia młodości nasuwają na pamięć słowa psalmisty: „Gdzie mogę odejść od Twego ducha i gdzie mogę uciec od Twego oblicza? Spoglądam na niebo — widzę, jesteś; chronię się do jaskini — widzę, jesteś; przypinam sobie skrzydła jutrzenki, tedy prowadzi mnie Twoja własna ręka i trzyma mnie Twoja prawica“. To samo myśli i czuje Indjanin. — Weh-ku-on-peh-ta-wakon-szetsza!Płomień wigwamu Wielkiego Ducha! — tak nazywa Sioux to błyskanie. — Manitou ahnima ahwarrentonWidziałem Manitou w błyskawicy — powiada Yutah-Szoszon, kiedy chce oznajmić, że przebył drogę rozjaśnioną takiem elektrycznym oświetleniem.
Aliści w czasach wojny są to zjawiska niebezpieczne. Indjanie wierzą, że wojownicy, którzy polegli w nocy, żyć będą w Wiecznych Ostępach wśród nieustannego mroku. Dlatego unikają nocnej walki i dlatego zazwyczaj atakują skoro świt. Kto jednak umiera pośród „płomieni Wielkiego Ducha“, ten nie zazna mroku we Wiecznych Ostępach. Z tego powodu Indjanie chętnie walczą w świetle błyskawic, i niejeden, kto nie wiedział o tem, przypłacił swą niewiedzę skalpem. — —
Mały Hobble-Frank nigdy jeszcze nie widział tych zjawisk. Przeto rzekł do Grubego Jemmy'ego, za którym jechał:
— Panie Pfefferkorn, pan był w Niemczech gimnazistą, a więc łatwo przypomnisz sobie swoje psychikalne wiadomości. Czemu tutaj tak bardzo błyska i świeci?
— Mówi się fizykalne, a nie psychikalne, — poprawił Grubas.
— Czy mówię psychikalne, czy fizykalne, — tureckiemu cesarzowi na jedno wychodzi. Rzecz najważniejsza — to dobrze wymówić iksylump.
— Mówi się ypsilon.
— Co?! Jak?! Ja miałbym nie wiedzieć, jak się nazywa przedostatnia litera naszego ojczystego alfabetu? Jeśli pan to jeszcze raz powtórzy, to może coś nastąpić, co pana bardzo zmartwi! Wielbiciel wiedzy niechętnie słucha podobnych orzeczeń. Nie może mi pan dać na moje pytanie akademickiej odpowiedzi, i dlatego pan chytrze i podstępnie podkopuje się pod moją edukację. Ale jeśli pan sądzi, że się to panu uda, to mylisz się najsamprzód stokrotnie. Czy może mi pan dać odpowiedź, czy nie?
— Zawsze! — roześmiał się Grubas.
— No, więc szybciej; A zatem, dlaczego tu stale błyska?
— Ponieważ dużo jest elektryczności.
— Tak? Ach? To pan nazywa odpowiedzią? Nie trzeba być gimnazistą, aby dać taką odpowiedź. Nie byłem wprawdzie w Alma Pater, nie byłem studentem i nigdy nie macałem Aleksandra, a wiem dokładnie, że tam, gdzie błyska, musi być elektryczność. Każda rzecz ma swoją przyczynę. Kiedy kto dostał w gębę, to musi być kto inny, kto wyrznął policzek. Kiedy zaś błyska, to — to — — to — — —
— To musi być ktoś, kto zapalił, — wtrącił Jemmy.
Hobble-Frank przez parę chwil zastanawiał się w milczeniu, następnie rzucił z gniewem:
— Posłuchaj pan, panie Pfefferkorn, to dobrze, żeśmy jeszcze nie wypili na bruderszaft, gdyż cofnąłbym się teraz, co stanowiłoby wieczną plamę na pańskiej obywatelskiej tarczy herbowej! Czy aby sądzi pan, że pozwolę sobie pluć w moje etymongoliczne językoznawstwo? Poco pan przerywa moją piękną potoczną mowę? Skoro we właściwy sobie, skromny i dowcipny sposób przyrównuję elektryczność do mordobicia, nie masz pan prawa przywłaszczać sobie, niczem herszt rozbójników, mego szlachetnego porównania. — A zatem mówiliśmy o błyskawicach. Powiedział pan, że błyska z powodu elektryczności. Ale pytam dalej, czemu to właśnie jest tyle elektryczności? Wszak nigdzie nie widziałem takiej skupionej masy. Teraz ma pan okazję najlepszą, aby złożyć egzamin ze swojej wiedzy.
Gruby Jemmy roześmiał się głośno. Uczony Sas dodał:
— Co pan tak trajkota, niczem klarnet? Czy śmieje się pan z zakłopotania? Jestem bardzo ciekaw, jak pan sobie poradzi, najlepszy panie Pfefferkorn.
— Tak — odparł Jemmy. — Pańskie pytanie jest naprawdę dosyć trudne. Nawet profesor podrapałby się w głowę.
— Tak? Innej odpowiedzi nie ma pan dla mnie?
— Może i mam.
— Więc wyłóż ją na stół! Cały zamieniam się w słuch.
— Może to wielka zawartość metalu w górach jest powodem tego skupienia elektryczności.
— Zawartość metalu? Elektryczność nie ma z tem nic wspólnego!
— A jednak. Czemu więc piorunochron elektryczność przyciąga?
— Ale wylatuje spodem, a zatem można to pominąć milczeniem. Niejedno zresztą drzewo pada od pioruna, mimo że nie zawiera ani odrobiny żelaza w kieszonce od kamizelki. Nie, to nie jest dla mnie odpowiedź! W takim razie wszystkie naprzykład huty żelazne byłyby rażone piorunami.
— A może dlatego, że się zbliżamy do magnetycznego bieguna?
— Gdzie on jest, ten biegun?
— W północnej Ameryce, oczywiście dosyć daleko stąd.
— Zostaw go pan na miejscu! To nie jego wina.
— Albo może szybkie obroty ziemi skupiają elektryczność na wyżynach?
— Nie można myśleć o takich skupieniach. Elektryczność nie jest tak gęsta, jak syrop, — nie podnosi się gwałtownie wgórę. No, nie zdał pan egzaminu.
— Jeśli pan to mówi, to musisz chyba lepiej znać się na tem.
— Naturalnie! Powiedział mi to kiedyś nauczyciel z Moritzburgu, że elektryczność powstaje na skutek tarcia. Chyba pan nie przeczy?
— Oczywiście.
— A zatem elektryczność powstaje tam, gdzie jest tarcie.
— Naprzykład przy tarciu kartofli.
— Połknij pan swój dowcip, zwłaszcza kiedy mówisz do człowieka, który odnośnie do swej wiedzy sztucznej zalicza się do hydraulicznych autorytetów. Z elektrycznością nie robię sobie wiele trudu. Nie zwracam uwagi na trochę mniej lub więcej elektryczności, szczególniej w tych stronach. Wszak rozciągają się tu ogromne prerje i wznoszą ogromne góry. Kiedy więc wiatr dmie po prerji i górach, powstaje kolosalne tarcie. A może nie?
— Tak — odparł z uśmiechem Jemmy.
— Wicher ociera się o grunt, niezliczone miljony traw ocierają się o siebie, niezliczone gałęzie i liście drzew także się trą. Bawoły tarzają się w wallowach[1], co wytwarza wspaniałe tarcie. Krótko i węzłowato, jak wszędzie indziej, odbywa się tutaj tarcie, które nagromadza ogromne ilości elektrycznej siły. Oto masz pan najprostsze i bezbłędne wytłumaczenie z ust najkompetentniejszych. Czy chce pan coś więcej?
— Nie, nie, — roześmiał się Jemmy. — Mam dosyć!
— A więc przyjm pan to wytłumaczenie z powagą i należną czcią. Ze śmiechem nie jest panu do twarzy. Gdyby nie znakomity Old Shatterhand, wykonałbyś pan mimo swej całej wesołości niebezpieczne salto quartale ku Wiecznym Ostępom.
Mortale mówi się, a nie quartale.
— Przymknij gadaczkę! Nic podobnego w tym kwartale mi się nie zdarzy, dlatego powiedziałem quartale. Nasza naukowa rozmowa wogóle dobiega finis parterra, gdyż zbliżamy się do gór, a tam oto zatrzymali się wywiadowcy. Musieli odkryć coś ważnego.
Mały pseudouczony w ferworze swej ultranaukowej dyskusji nie uważał na drogę, którą przebywał. Tymczasem zamiast niebieskiej trawy rosły już trawy festucca i gęsto rozsiane cumarin, a opodal widniał gęsty zagajnik, nad którym wznosiły się wierzchołki kilku drzew, sygnalizując, że wpobliżu znajduje się woda.
Wywiadowcy zatrzymali się przy zagajniku. Skoro pochód do nich się zbliżył, jęli dawać rękami ostrzegawcze znaki, jeden zaś zawołał:
Nambau, nambau!
Słowo to oznacza nogę, ale używa się także w znaczeniu śladu. Wywiadowcy ostrzegali, aby nie zadeptano śladu, dopóki nie zostanie dokładnie zbadany.
Atoli Wohkadeh nie zwrócił uwagi na ostrzeżenie. Podjechał galopem do wywiadowców.
Wehts toweke! — zawołał wywiadowca, który ostrzegał.
To znaczy „młodzieńcze“ i jest niejako napomnieniem. Młodzieniec nie działa tak rozsądnie, jak dojrzały. Wohkadeh odparł:
— Czy moi bracia liczyli lata Wohkadeha? On wie dobrze, co czyni. Zna ten ślad, gdyż jest to także jego własny ślad. Tu obozował z Sioux-Ogallalla, zanim go wysłali na przeszpiegi. Stąd pojechali na zachód, aby dotrzeć do rzeki Bighorn. Zostawili niezawodnie Wohkadehowi znaki, aby mógł ich znaleźć.
Miejsce istotnie świadczyło, że obozował tu przed kilkoma dniami znaczny zastęp jeźdźców. Mogło się na tem poznać jedynie oko nader wyćwiczone. Podeptana trawa zdążyła się już wyprostować. Tylko znać było po najbliższych krzakach, że konie odgryzły ich końce. Po oświadczeniu Wohkadeha niepotrzebnie byłoby się tutaj zatrzymywać. Wprawdzie słońce stało w zenicie i piekło niemiłosiernie, koniom zaś należał się odpoczynek, lecz postanowiono obozować dopiero nad wodą.
Grunt, dotychczas równy, zaczynał się wznosić. Zprzodu, z prawej i lewej strony wystąpiły wydłużone grzbiety gór. Jeźdźcy jechali po obszernej pochyłości, zarośniętej wysoką trawą i coraz częstszą krzewiną. Nieco dalej rosły podobne do krzewów topole balsamiczne oraz dzikie grusze z rodzaju tych, które Amerykanie nazywają spiked-hawthorn.
Coraz to gęściej wznosiły się drzewa. Białe jesiony, kasztany, jodły, makrokarpa, lipy oraz inne z wijącemi się purpurowemi roślinami.
Skoro droga ostro skręciła na północ, jeźdźcy ujrzeli przed sobą gęsto zalesione góry. Tam zapewne była woda. Dwie dzikie góry wznosiły się stromo, podzielone wąską doliną z szemrzącym pośrodku potokiem. Jeźdźcy stanęli wobec alternatywy: skręcić, czy jechać w tym samym kierunku?
Old Shatterhand spoglądał badawczo na skraj lasu. Zadowolony skinął głową i rzekł:
— Nasza droga wiedzie na lewo, do doliny.
— Czemu to? — zapytał Davy.
— Czyż nie widzi pan tam gałęzi jodły, sterczącej u pnia lipy?
Ay, sir. To dziwne, że iglaste drzewo rośnie na liściastem.
— To znak dla Wohkadeha. Ogallalla tak go skierowali, że wskazuje ku dolinie. A zatem pojechali w tym właśnie kierunku. Przypuszczam, że natkniemy się na kilka jeszcze takich drogowskazów. Naprzód!
Winnetou jechał w milczeniu, rzuciwszy tylko pobieżne spojrzenie na lipę. Taki miał zwyczaj. Zwykł działać bez zbędnych słów.
Niebawem dotarli do miejsca wyśmienicie nadającego się na obóz. Było tu sporo wody, cienia i paszy dla koni. Jeźdźcy zeskoczyli z wierzchowców i puścili je na popas. Szoszoni mieli spory zapas suszonego w słońcu mięsa, biali zaś różnego rodzaju żywność, zabraną ze strażnicy niedźwiednika. Pożywiono się i ułożono na trawie lub mchu, aby uciąć krótką drzemkę, lub wdać się w rozmówki z towarzyszami.
Najmniej spokojny był murzyn Bob. Jazda konna dała mu się we znaki.
— Masser Bob być bardzo chory, bardzo chory, — rozpaczał — masser Bob nie mieć już skóry na nogach. Cała skóra być starta, a teraz spodnie kleić się do kości i bolić masser Bob. Kto być winien? Sioux-Ogallalla. Kiedy masser Bob ich znaleźć, masser Bob ich zakatrupić i oni wszyscy umrzeć! Masser Bob nie móc jechać, nie móc stać, nie móc leżeć. Masser Bob mieć jakby ogień w kościach.
— Jest na to środek — powiedział Marcin. — Wyszukaj colt'sfoot[2] i przyłóż jego liście do obolałych miejsc.
— Ale gdzie rosnąć colt'sfoot?
— Zwykle na skraju lasu. Może i tutaj znajdziesz.
— Ale masser Bob nie znać tej rośliny. Jak móc znaleźć?
— Chodź! Pomogę ci szukać.
Obaj chcieli się oddalić. Jemmy ostrzegł ich:
— Weźcie ze sobą broń! Nigdy nic nie można przewidzieć.
Marcin chwycił za strzelbę, to samo uczynił murzyn.
Yes! — powiedział. — Masser Bob wziąć swój rifle. Jak przyjdzie Sioux, lub dzikie zwierzę, masser Bob zastrzelić go, aby ocalić swego młodego massa Marcina. Come on!
Obaj podeszli do skraju lasu, lecz nie widać było nigdzie szukanej rośliny. Oddalali się coraz bardziej od obozu. Było cicho i słonecznie, jak w dolinie. Motyle fruwały nad kwiatami, bąki brzęczały; woda szemrała spokojnie i wierzchołki drzew kąpały się w promieniach słonecznych.
Marcin zatrzymał się i wskazał ręką na linję, która prosto ciągnęła się od małego strumyka poprzez trawę i ginęła pośród drzew.
Podeszli i obejrzeli ślad. Od wody aż do drzew trawa była tak wydeptana, że wystąpił nagi grunt. Marcin i Bob stali wobec prawdziwego śladu.
— To nie być zwierzę — myślał Bob. — Tu biegać człowiek w butach tam i zpowrotem. Massa Marcin musieć przyznać rację masser Bobowi.
Młodzieniec potrząsnął głową. Zbadał dokładnie ślad i rzekł:
— To rzecz dziwna. Nie znać śladu podków ani pazurów. Ziemia jest tak wydeptana, że niepodobna określić czasu. Sądzę, że tylko kopyta mogły zostawić taki ślad.
— O pięknie, bardzo pięknie! — rzekł uradowany murzyn. — Być może, to być opossum. Masser Bob być bardzo z tego zadowolony.
Opossum to drapieżny szczur amerykański, długi na pół metra. Posiada wprawdzie miękkie, białe i tłuste mięso, ale okropny zapach odstręcza białych. Lecz murzyni na to nie zważają i rozkoszują się poprostu cuchnącą pieczenią tego zwierzątka. Do takich namiętnych smakoszów zaliczał się mężny Bob.
— Co ci na myśl wpada? — roześmiał się Marcin. — Opossum tutaj? Czy opossum posiada podkowy?
— Co opossum posiadać, to nie obchodzić masser Bob. Opossum być wyśmienite mięso i masser Bob teraz spróbować złapać opossum.
Chciał podążyć za śladem, ale Marcin powściągnął jego zapał.
— Zostań tu i nie ośmieszaj się, stary! Niema mowy o oposie — za drobne to zwierzątko, aby wydeptać takie ślady. Tędy przechodziła większa bestja, być może łoś.
— Łoś, o łoś! — zawołał Bob, mlaskając językiem. — Łoś dać wiele mięsa, i tłuszczu, i skóry. Łoś być dobry, bardzo dobry. Bob zaraz znaleźć łoś!
— Zostań, stój! Nie może to być łoś, gdyż trawa byłaby wyskubana!
— To masser Bob zobaczyć, co to być. Być może to być opossum. O! Jeśli masser Bob znaleźć opossum, to zrobić wielki bal!
I co rychlej pomknął ku zalesionej skale.
— Czekaj! Poczekajże! — wołał Marcin. — Może to być drapieżnik!
— Opossum być drapieżnik, żreć ptaki i inne małe bydło, ale masser Bob go złapać! — krzyknął w odpowiedzi murzyn, biegnąc za śladem.
Myśl o smakołyku kazała mu zapomnieć o przezorności. Marcin poszedł za nim, aby w razie potrzeby pośpieszyć z pomocą, atoli murzyn wyprzedził go o znaczną odległość.
Doszli do skraju lasu. Grunt wznosił się równie stromo po tej stronie doliny, jak po drugiej. Trop biegł prosto poprzez drzewa pomiędzy wielkie głazy, wciąż tak wydeptany, że niepodobna było rozróżnić pojedyńczego śladu.
Murzyn wspinał się coraz wyżej. Pomiędzy gęstemi drzewami pełno było chróstu. Naraz Marcin usłyszał ucieszony głos murzyna.
— Massa przyjść, prędko przyjść! Masser Bob znaleźć gniazdo opossum!
Młodzian czem prędzej pośpieszył ku negrowi. Wszak nie było mowy o opossum, a więc murzyn mógł się znaleźć w niebezpieczeństwie, którego nawet nie przeczuwał.
— Stój, stój! — ostrzegł Marcin głośno. — Nic nie rób, dopóki nie przyjdę!
— O, tu być dziura — drzwi do gniazda opossum. Masser Bob złożyć wizytę.
Marcin dotarł do miejsca, gdzie znajdował się Bob. Było tu pełno nagromadzonych głazów. Dwa złomy skalne, wsparte o siebie, tworzyły niejako jaskinię, pod którą wznosiły się gęste krzewy orzechu laskowego, dzikiej morwy, maliny i jeżyny. Poprzez krzewy prowadził udeptany trop. Poza tem jednak były tu i inne jeszcze ślady, które świadczyły, że mieszkaniec jaskini wyprawia się na wycieczki we wszystkich kierunkach.
Murzyn przykucnął i zamierzał wpełznąć do jaskini. Marcin natychmiast zrozumiał, że jego obawy nie były płonne. Z nieco wyraźniejszych śladów poznał przeciwnika.
— Na miłość Boską! — krzyknął. — Cofnij się, cofnij! To jaskinia niedźwiedzia!
Mówiąc to, schwycił Boba za nogi, aby go odciągnąć. Murzyn zapewne nie zrozumiał, gdyż odpowiedział:
— Poco mnie trzymać? Masser Bob być odważny, zwyciężyć całe gniazdo, pełne opossum.
— Nie opossum, ale niedźwiedź, niedźwiedź!
Ciągnął go co mocy. Naraz rozległ się głęboki, gniewny pomruk i jednocześnie prawie okrzyk przerażonego Boba.
— Jezus! Bydlę, bestja! O masser Bob, o masser Bob!
Z błyskawiczną szybkością wydostał się z krzewiny i skoczył na równe nogi. Mimo czarnego koloru skóry, widać było, że krew zbiegła mu z twarzy.
— Czy jest jeszcze w jaskini? — zapytał chłopiec.
Bob machał rękoma i poruszał wargami, ale nie mógł wydobyć żadnego dźwięku. Broń wypadła mu z ręki, oczy latały zezem, szczękał zębami.
Krótki szmer — i ukazał się łeb szarego niedźwiedzia, grizzly. To rozwiązało język Boba.
— Uciekać, uciekać! — krzyczał. — Masser Bob uciekać na drzewo.
Jednym susem znalazł się przy wiotkiej brzozie i wspiął na górę ze zręcznością wiewiórki.
Marcin zbladł, ale bynajmniej nie z trwogi. Szybkim ruchem schwycił strzelbę murzyna i ukrył się za grubym bukiem. Oparłszy strzelbę o pień, wziął w ręce własną dubeltówkę, którą zawiesił był na plecach.
Niedźwiedź powoli wysuwał się z krzewiny. Z początku spojrzał małemi ślepiami na Boba, który rękoma trzymał się niższych gałęzi brzozy, a następnie na nieco bardziej oddalonego Marcina. Opuścił łeb, rozwarł paszczę i wywiesił ozór. Zastanawiał się, z którym z wrogów zacząć. Poczem powoli, i chwiejąc, podniósł się na tylne łapy. Był wysoki na pewno na osiem łokci i rozsiewał ów przenikający zapach, właściwy wszystkim drapieżnikom puszczy.
Nie upłynęła jeszcze minuta od chwili, kiedy Bob zerwał się na nogi. Skoro murzyn zobaczył olbrzyma w odległości czterech kroków, krzyknął:
For gods sake! Niedźwiedź chcieć zjeść masser Bob! Na górę, szybko, szybko!
Wspinał się coraz wyżej. Niestety, brzoza była tak słaba, że schyliła się pod ciężarem olbrzymiego murzyna. Rozszerzył jak najbardziej nogi i trzymał się rękoma i nogami, nie mógł jednak siedzieć okrakiem. Cienki wierzchołek drzewa uginał się i Bob zwisał na czworakach, jak olbrzymi nietoperz.
Niedźwiedź zrozumiał widać, że tego wroga łatwiej pokona, niż drugiego, — skierował się ku brzozie i odwrócił do Marcina lewym bokiem. Młodzieniec schwycił się za pierś. Pod koszulą myśliwską wisiała mała kukła, krwawa pamiątka po nieszczęśliwej siostrzyczce.
Luddy, Luddy! — szepnął. — Pomszczę ciebie!
Pewną ręką przyłożył strzelbę. Rozległ się strzał, drugi — — —
Bob puścił gałąź ze strachu.
— Jezus, Jezus! — krzyczał. — Masser Bob być martwy, quite dead!
Zwalił się z brzozy, która ponownie się wyprostowała.
Niedźwiedź skurczył się, jakgdyby od uderzenia. Rozwarł straszliwie paszczę, uzbrojoną w żółte kły, i posunął się o dwa kroki. Murzyn wyciągnął ręce i krzyczał, nie podnosząc się z ziemi.
— Masser Bob nie chcieć ci nic złego zrobić, chcieć tylko złapać opossum!
W tej chwili odważny chłopak stanął między niedźwiedziem a murzynem. Rzucił wystrzeloną dubeltówkę i wymierzył z flinty Boba. Stał o dwa łokcie od drapieżnika. Oczy rozbłysły mu odwagą, wargi przybrały wyraz nieugięty, który mówił: — ty albo ja!
Aliści zamiast wypalić, opuścił strzelbę i odskoczył wstecz. Poznał, że trzeci strzał jest zbyteczny. Niedźwiedź stał nieruchomo. Rzężący pomruk wydobywał się z jego paszczy, poczem zaczął jęczeć. Drgnął całem cielskiem, opuścił przednie łapy. Ciemny strumień krwi wypłynął z paszczy. Drgnął po raz drugi, zwalił się na bok i leżał nieruchomy obok murzyna.
Help, Help! — Na pomoc, na pomoc! — jęczał Bob, wyciągając zesztywniałe ręce.
— Człowieku, drabie, Bobie! — zgromił Marcin. — Czego lamentujesz, stary tchórzu!
— Niedźwiedź, niedźwiedź!
— Nie żyje!
Murzyn oprzytomniał, przykucnął, spojrzał powątpiewająco na bestję i na Marcina. Powtórzył:
— Martwy, martwy — I — Czy to być prawda?
— Widzisz wszak! Założę się, że obie kule dotarły do serca.
Bob natychmiast się zerwał. Okazał, że ma wszystkie kości w porządku, i zawołał radośnie:
— Martwy, martwy być niedźwiedź! Oh, oh, oh! Masser Bob i massa Marcin zastrzelić bestję! Masser Bob zrobić polowanie na niedźwiedzie! O, co za odważny, co za sławny westman być masser Bob! Wszyscy ludzie mówić, co za odwagę mieć zuchwały i nieustraszony masser Bob!
— Tak, — roześmiał się Marcin — to zuchwalstwo upaść jak pieczone gołąbki wprost do gąbki okrutnego niedźwiedzia.
Murzyn spojrzał niby ze zdumieniem.
— Upaść? — zapytał. — Nie upaść! Masser Bob skoczyć na niedźwiedzia. Masser Bob chcieć grizzly wziąć za sierść i zakatrupić.
— Ale się nie podnosiłeś.
— Masser Bob siedzieć spokojnie, bo chcieć pokazać, że się nie bać niedźwiedzia. Oho! Co to być niedźwiedź wobec masser Bob! Bob być bohater, brać niedźwiedzia za uszy i dać mu tyle razy po mordzie, ile niedźwiedź wcale nie umieć zliczyć!
Nachylił się. Lewą ręką ujął za ucho powalonego zwierza, ale czynił to dosyć ostrożnie i powoli, aby się przekonać, czy niedźwiedź istotnie nie żyje. Potem dopiero zaczął walić prawą pięścią.
W tej chwili rozległy się głosy i śpieszne kroki.
— Do diabła, to ślad niedźwiedzia! — zaklął ktoś. — To mógł być tylko potężny grizzly. Nie poznali się na tem i zbliżyli — nie podejrzewając niczego — do srogiej bestji. Śpieszmy z pomocą!
To był głos Old Shatterhanda. Doświadczony westman z pierwszego spojrzenia poznał ślad zwierzęcia.
— Tak, to grizzly, — potwierdził Gruby Jemmy. — Może już za późno. Naprzód do lasu!
Słychać było zgiełk wielu głosów i szmer szybkich kroków.
Halloo! — zawołał Marcin Baumann. — Wyzbądźcie się troski! Wszystko w porządku.
Przedewszystkiem ukazali się Old Shatterhand i Winnetou. Za nimi szedł Oihtka­‑petay oraz Długi Davy, a następnie Gruby Jemmy i mały Sas w towarzystwie licznych Indjan. Wielu jednak nie opuściło obozu, gdyż nie można było zostawiać koni bez nadzoru.
— Istotnie grizzly! — zawołał Old Shatterhand, spoglądając na leżące zwierzę. — Co za potężny okaz. A pan żyje, master Marcinie! Co za szczęście!
Podszedł do niedźwiedzia i obejrzał ranę.
— Prosto w serce i to z dosyć bliska! Świetny strzał. Nie muszę chyba pytać, kto położył bestję.
Teraz wystąpił Bob i z dumnym uśmiechem oznajmił:
— Masser Bob pokonać niedźwiedzia! Masser Bob być mąż, co być winien, że niedźwiedź stracić życie.
— Wy, Bobie? No, to brzmi nieprawdopodobnie.
Oh! Jużci to być prawda, bardzo prawda! Masser Bob usiąść pod nosem niedźwiedzia, aby niedźwiedź zobaczyć tylko masser Boba, a nie massa Marcina, który musieć strzelać. Masser Bob narazić życie, aby massa Marcin dobrze trafić.
Old Shatterhand nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Spojrzał na zielone liście brzozy, które leżały na ziemi. To Bob zerwał je, wspinając się na drzewo. Połamał też niektóre słabsze gałązki, które teraz smętnie zwisały z drzewa.
— Tak, masser Bob był nader mężny, — odezwał się westman. — Skoro ujrzał niedźwiedzia, wdrapał się czem prędzej ze strachu na brzozę, nie zastanowiwszy się, że drzewo jest zbyt słabe, aby go udźwignąć. Pochyliło się, a następnie masser Bob zleciał na ziemię, wprost pod pyskiem niedźwiedzia. Byłby zgubiony, gdyby jego młody pan nie zdążył na czas wystrzelić. Czy prawda, master Baumann?
Marcin musiał potwierdzić, aczkolwiek przykro mu było wystawić naogół odważnego murzyna na pośmiewisko. Bob usiłował się wytłumaczyć:
— Tak, masser Bob włazić na brzozę, aby niedźwiedź za nim wleźć i nic nie zrobić dobremu massa Marcinowi. Masser Bob chcieć się poświęcić dla swego młodego pana.
Niestety, nie zdołał wzbudzić wiary w swoje zapewnienie.
Marcin na powszechne żądanie musiał opowiedzieć przebieg przygody. Opowiadał w prostych, szczerych słowach, które nie zdołały utaić jego zimnej krwi i odwagi.
— Mój młody drogi przyjacielu, — rzekł Old Shatterhand — muszę panu powiedzieć, że nawet najbardziej doświadczony myśliwy nie poradziłby sobie lepiej. Jeśli pan będzie dalej postępował w tym kierunku, to wyrobisz się na człowieka, o którym wiele mówić będą.
Winnetou zazwyczaj milczący dodał:
— Mój mały biały brat podziwem napełnia starych wojowników. Jest godnym synem słynnego niedźwiednika. Wódz Apacz podaje mu dłoń.
Dla Szoszonów grizzly był wielce pożądaną zdobyczą. Mięso jest wyśmienite i pachnące, zwłaszcza szynka i łapy. Indjanie nie jedzą jedynie serca i wątroby, którą uważają za jadowitą. Smakują też wielce w tłuszczu, z którego wyrabiają rodzaj oliwy, przydatny do wcierania rozmaitych farb, a więc farb wojennych lub ochry, używanej przez Siouxów do wymalowania przedziału na głowie.
Na pytający gest wodza Szoszonów Marcin odpowiedział:
— Moi bracia mogą zabrać mięso niedźwiedzia. Zachowam tylko skórę.
Po dwóch minutach skóra była zdarta, a mięso poćwiartowane. Większość Szoszonów ostremi nożami do skalpowania krajała zwierzynę na cienkie szerokie pasma, inni znowu przyrządzali skórę. Zdzierano pozostałe jeszcze kawałki mięsa, a następnie rozpłatano łeb potwora, aby mózgiem natrzeć wewnętrzną stronę skóry.
Odbywało się to z taką szybkością, że już po kwadransie wojownicy wrócili do obozu. Skórę umieszczono na jednym z wielu ponadliczbowych koni, mięso zaś włożono do pieców.
— Jakto pieców? — zapyta czytelnik. — Czy Indjanie rozporządzają piecami? — Juści, aczkolwiek nie stanowią tych pieców marmur, porcelana lub żelazo. Chodzi o to, że każdy Indjanin kładzie kawał mięsa pod siodło. Podczas jazdy całodziennej porcja tak mięknie, że wieczorem stanowi już strawny posiłek. Oczywiście, europejskiemu smakoszowi niebardzo się uśmiechnie ten sposób przyrządzania potraw.
Przygoda myśliwska przerwała odpoczynek poobiedni, którego nie można było przedłużyć. Znów wyruszono w drogę. — — —





  1. Okrągłe zagłębienie o średnicy ośmiu do dziesięciu łokci, wydrążone przez bawoły.
  2. Podbiał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.