Przejdź do zawartości

Ordynat Michorowski/XLIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Ordynat Michorowski
Podtytuł Powieść
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego Sp. z o. o.
Wydanie trzynaste
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XLIV.

Księżna Podhorecka powróciła ze Szwajcarji. W listopadzie cała rodzina zgromadziła się w Głębowiczach, gdzie od pewnego czasu zamieszkiwał i pan Maciej z nieodstępnym panem Ksawerym. Brakło tylko baronowej Elzonowskiej. Mówiono powszechnie, że małżeństwo jej z Barskim jest już postanowione.
Razem z Lucią przyjechał Brochwicz.
Stosunek jego do ordynata stał się znamiennym.
Brochwicz kochał narzeczoną i bał się jej utracić. Do Głębowicz jechał niechętnie, przeczuwając, że będą one dla Luci powodem nowych walk, odświeżeniem niezaschłej zresztą męki uczuć. Młody hrabia nieufnie patrzał na ordynata, wstydził się tego wrażenia sam przed sobą i był skrępowany.
Lucia pod pozorną odwagą, nawet brawurą, drżała wewnętrznie.
Chciała wyjaśnień z Waldemarem i szukała odpowiedniej chwili.
Gdy cały zamek zapadł w głuchą ciszę nocy, Lucia śmiało weszła do gabinetu Waldemara. Była blada, lecz spokojna.
On powstał na jej widok. Serce biło mu żalem, dramat miał w piersi.
Stanęła tuż przy nim. W ostatniej chwili zabrakło jej odwagi. Słowa przemówić nie mogła. Przestrach mignął w jej oczach. Trzęsła się okropnie.
Waldemar wziął jej dłonie zimne, jak umarłej.
— Luciu... droga, dziecko, więcej... spokoju... — szepnął.
— Waldy... Ty wiesz, że... idę za Jerzego.
— Wiem — odparł zdziwiony.
— Ja jego... nie kocham! — wybuchnęła.
Ostatnia kropla krwi uciekła z serca Waldemara.
— Nie kocham, i ty wiesz o tem! Waldy!
Szalonym rzutem załamała ręce, zakrywając niemi oczy. Z ust jej wybiegł straszliwy krzyk.
— Ciebie jednego kocham! miłuję! tylko ciebie! Słyszysz?! Tyś mój, w duszy zaryty! Za tamtego... jedynie z rozpaczy. Waldy! czyś ty bez serca?!
Spazm okrutnego płaczu targnął nią przeraźliwie.
Waldemar czuł, że leci w otchłań.
— Luciu! na miłość Boga!...
Załamał mu się głos bezradnie.
Upadł na fotel i schował twarz w dłoniach. Ona płakała.
Ponura cisza smutnych przeznaczeń omotała ich tragicznie.
On pierwszy ocknął się z bolesnej wrzawy duchowej.
Wstał i ręce jej przytulił do piersi.


Stanęła przed portretem narzeczonej Ordynata...
— Cicho, dziecko... nie płacz. Wiedziałem... o twych uczuciach i... walczyłem. Na tarasie wówczas postanowiłem cię ostrzedz. Pamiętasz?...

Lucia wyrwała rękę z jego uścisku i zakryła mu usta.
— Nie mów! Nie mów więcej. Niech ta złuda zostanie, ten jedyny błysk.
— Luciu, źle mnie wtedy zrozumiałaś.
— Milcz, milcz Waldy! powiedz: tyś mnie nigdy nie kochał? Och! nie miłością braterską! ale tą inną, tą... dawną swoją... Czy nigdy...?
Starli się wzrokiem. Jej był drapieżny, jego zbolały, lecz stanowczy.
— Nie, Luciu.
— Boże mój! A ja myślałam, a ja!... tak cię strasznie kochałam!
Rzuciła się znowu do niego.
— Waldy... Były chwile... pamiętasz?...
— Wiem. I przepraszam cię za nie, Luciu. Byłem nieuważny, może — bezczelny, ale nie mogę być niesumiennym. Tamto były chwile krótkiego szału... nerwów. Jestem mężczyzną... działałaś na mnie, przyznaję. Jednak to nie... miłość.
— Więc nic dla mnie w twem sercu niema, nic!?...
— Jest głęboka miłość braterska, i żal, i boleść, i współczucie, i wielkie pragnienie, abyś była szczęśliwą, Luciu. I dlatego...
— Odradzisz mi pewno iść za Jurka? — syknęła ze strasznym śmiechem.
— Nie, tylko lękam się o ciebie.
— Więc uratuj! Zechciej, żądaj, rozkaż, abym była twoją żoną! Zostanę. Bądź pewny: niewolnicą będę!
Waldemar milczał.
— Nie powiesz tego — prawda?
Nie dał odpowiedzi.
Lucia po chwili znów zbliżyła się do ordynata. Ręce oparła na biurku, i pochylona całą postacią naprzód mówiła urywanie:
— Wybrałam Jurka... bo on mnie kocha. Wie wszystko, co ja cierpię, i chce mi dać ukojenie. Matki nie mam! ona już Barska. Przy dziadziu, obok ciebie, nie będę!... Cóż pocznę?... A Jurek mnie kocha. Będę żyła dla innych... Może wytrzymam...
Łzy spadły z jej oczu.
— Czemu nie mogę dać ci szczęścia; czemu?! — zawołał Waldemar głosem tak wzruszonym i tak szczerze żałosnym, że Lucia rozrzewniła się, ale smutno.
W milczeniu podała mu rękę.
— Roz... chodzimy się... bo los... — szepnęła i nie mogła dokończyć. Płacz zdusił ją znowu.
Ordynat dłoń jej ucałował gorąco.
Dziewczyna wolno wyszła z pokoju.
Przebiegła szeregi salonów i korytarzy, błądząc trochę po ciemku. Łkanie jej budziło żałosne skargi w głuchych komnatach.
W sali portretowej rozjaśniła elektryczne światło.
Stanęła przed portretem narzeczonej ordynata. Nienawistny wzrok wpiła w jej twarzy.
— To przez ciebie — wyrzuciły zsiniałe usta dziewczyny.
Patrzała długo. Ostre źrenice miały w sobie jad, piołun i bojaźń.
Patrzała z zapartem tchnieniem, czując w sercu napływ czarnej krwi.
Patrzała jak obłąkana, bo wzrok jej gasł, tępiał, łagodniał.
Podsunęła się bliżej obrazu. Oczy jej zmiękły w wyrazie. Pozostał w nich tylko smutek bezdenny.
Szept jej warg wionął cichutko.
— On twój... Zawsze twój!
I Lucia zwiesiła głowę.
Światło ją opromieniało. Z portretu spływała na nią słodycz — tamtej. Postać schodziła do niej ze smugą gwiazd w oczach.
Wtem Lucia uczuła przerażenie. Do sali zmierzały kroki męskie. Poznała je.
Ukryć się nie było sposobu.
Baronówna, wyprostowana, odważnie podeszła do drzwi.
Otworzyła. Nawprost niej stał Waldemar.
Zmierzyli się oczyma. Zawstydzona, spuściła powieki. Minęli się w milczeniu. Waldemar wszedł do sali. Lucia wpadła w ciemną głąb korytarza.
Gdy dobiegła już do przeciwległego wyjścia, cichutko, na palcach powróciła i lekko uchyliła drzwi od sali, ocienione aksamitną kotarą.
Waldemar na portret zmarłej Stefci patrzał z takim wyrazem w oczach, jak gdyby oddawał jej całą swą przyszłość lub składał przysięgę wierności.
Lucia zatamowała jęk w piersiach i znikła bez szmeru w przestrzeni korytarza.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.