Przejdź do zawartości

Orlica/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Orlica
Podtytuł Powieść z życia górali wysokiego Atlasu
Redaktor Feliks Gadomski
Wydawca Wydawnictwo Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1925
Druk Warszawskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.
Szlakiem nędzy

Cały miesiąc odurzając Aziza ziółkami, oszukując ją i budząc w niej namiętność wschodniej kobiety, Saffar trzymał żonę Rasa ben Hoggar w swojej komnacie, czołgając się u jej nóg, wyznając miłość, łkając i oszałamiając pieszczotami, hojnością i uwielbieniem.
Pewnego wieczoru Arab wszedł do komnaty i rzekł:
— Huryso moja! Musimy się rozstać...
Aziza podniosła się z posłania i ręce przycisnęła do piersi, gdzie biło kobiece serce, — niemądre, naiwne serce, żądne zachwytu, miłości i przywiązania.
— Tak! musimy się rozstać, bo Ras przysłał po ciebie zaufanego człowieka...
— Pojadę do... Rasa? — zapytała cicho. — Cóż mu powiem teraz? Jak nazwę go swoim mężem?
Zaczęła szlochać.
Saffar zmarszczył brwi i odparł:
— Powiedziałaś mi, że nigdy nie zwierzysz mu się z tego, co się stało. Jednak, gdybyś uczyniła inaczej, niech mój przyjaciel Ras przyjeżdża tu i niech dokona zemsty, ja bronić się nie będę! Niech mnie zabije...
Z głośnym okrzykiem rozpaczy Aziza zawisła mu na szyi, szlochając i tuląc się do Araba.
— Nie powiem nic, nigdy, chociażby żyły ze mnie wyciągał mąż! — mówiła namiętnie. — Musisz przyjechać do nas, bo już nie mogę nie widzieć twoich oczu i nie słyszeć głosu twego, który brzmi, jak lutnia, panie mój, panie mój!
Zanosiła się od płaczu i drżała w porywie rozpaczy, w szale rozstania, być może, na zawsze.
Saffar el Snussi śpieszył jednak z odjazdem góralki, gdyż niewolnik Harazem stał już przed domem z wielbłądami, mającemi rozwieźć sprzedane kobiety po różnych miastach.
W pół godziny później Aziza w towarzystwie dwóch innych kobiet jechała w namiocie, kiwającym się na grzbiecie wielbłąda, i cicho płakała.
Nie rozumiała dobrze Aziza, nad czem rozpaczała, — czy nad tem, że straciła prawo nazywać Rasa mężem, czy też nad tem, że rozstaje się z ukochanym człowiekiem, takim wspaniałym, pięknym i rozkochanym w niej.
Wielbłądy szły kilka dni, zatrzymując się tylko na noclegach, aż nareszcie doszły.
Jakiś stary człowiek o twarzy, zoranej przez ospę, kazał kobiecie wysiadać.
Aziza zobaczyła, że stoją na podwórzu fonduka, że jest tu około dwudziestu dziewczyn i że jacyś Arabowie i otyłe, obwieszone klejnotami, europejskie kobiety oglądają każdą, rozdzielają całą partję na grupy i wyprowadzają na ulicę.
Do Aziza zbliżyła się jedna z cudzoziemek, obejrzała ją uważnie, uśmiechnęła się drapieżnie i wykrzyknęła niezrozumiałe słowo w jakimś obcym języku.
Kobieta wsadziła Aziza do powozu i odjechała razem z nią, ciągle coś mówiąc, czego nie rozumiała góralka. Widząc to, cudzoziemka zaczęła mówić po arabsku, kalecząc i przekręcając słowa:
— Piękna jest... bardzo piękna... Będzie u mnie prawdziwa gitana...
Aziza nic z tego nie rozumiała. Jej góralskiej mowy Szleu nie znała gruba cudzoziemka, więc rozmówić się nie mogła. Powtarzała ciągle:
— Piękna!... bardzo piękna!... Dużo srebrnych duros[1] mieć!... Cały worek duros!... Złote bransoletki... brylantowe pierścionki... jedwabne suknie... Piękna! bardzo piękna!...
Powóz zatrzymał się przy długim jednopiętrowym budynku ze szczelnie zamkniętemi okiennicami i czerwoną latarnią nad niezrozumiałym cudzoziemskim napisem.
Był to znany w Melilli[2] podejrzany dom „Alkazar“, należący do senory Rita del Costagnarez.
Wprowadzono Aziza do małego pokoiku, wyklejonego jaskrawemi, zielonemi tapetami, z wiszącemi na ścianach obrazkami nagich kobiet, z szerokiem niklowem łóżkiem, małym stolikiem i umywalnią.
— Śliczne gniazdko... śliczne gniazdko! — terkotała po hiszpańsku czcigodna seniora. — Chcieć jeść? chcieć pić?
Aziza zrozumiała, że chcą ją nakarmić i napoić, a że była istotnie głodna, skinęła głową w odpowiedzi.
Rozczochrana, obdarta Arabka przyniosła na tacy jakieś jadło i butelkę wina.
Aziza jadła nieznane jej potrawy, pełne pieprzu i octu. Krzywiła się, lecz jadła, bo głód dokuczał jej.
— Pij to wino! — ochrypłym, świszczącym głosem doradzała jej usługująca Arabka.
— „Święta księga“ zabrania pić wino, — odparła Aziza. — Nie będę piła, przynieś wody.
— Głupia! — zaryczała służąca. — Tu w „Alkazarze“ trzeba pić wino...
Aziza jeszcze nic nie rozumiała, gdyż nie wiedziała o istnieniu „Alkazarów“ i o życiu ich mieszkanek.
Napiwszy się wody, położyła się i usnęła, gdyż zmęczyła ją długa podróż na kołyszącym się wielbłądzie, w zaduchu namiotu i w zgiełku zajazdów, gdzie karawana zatrzymywała się na noclegi.
Obudziła ją sama senora Rita del Costagnarez, wystrojona w balową, wydekoltowaną czarną suknię i obwieszona złotemi łańcuchami, dużemi ciężkiemi kolczykami z pereł i turkusów, broszkami i innemi świecidełkami.
Aziza przeraziła się, zauważywszy smagłe ramiona i rozrosłe zbyt hojnie, uposażone przez naturę, piersi senory, wyłaniające się z wycięcia sukni.
— Gdzie mój mąż? — zapytała.
Hiszpanka nie mogła zrozumieć mowy góralki, więc zawołała służącą. Arabka, szczerząc duże żółte zęby, wysłuchała Aziza i zaczęła tłumaczyć jej słowa po hiszpańsku. Obie kobiety zaczęły się nagle śmiać na głos, trzęsąc się i klepiąc się po biodrach. Uspokoiwszy się trochę, Arabka, pomówiwszy ze swoją panią, powiedziała:
— Mąż? Mąż twój później przyjdzie... po północy. Będziesz z niego zadowolona!... Piękny jest, hojny i możny... Każda kobieta w „Alkazarze“ marzy o nim... Jest on tu — komisarzem policji.
Aziza nie wiedziała, co to znaczy — „komisarz policji“, tem bardziej, że Arabka powiedziała to po hiszpańsku, lecz góralka zrozumiała, że Ras stał się bogaty i możny. To ją ucieszyło...
— Allah wynagrodził go za krzywdę, którą ja mu wyrządziłam — pomyślała z ciężkiem westchnieniem.
— No, a teraz — ubierać się! — rozkazała Senora.
Arabka przyniosła jakieś pstre, czerwone, żółte i zielone szmatki, które się okazały suknią cygańską, odsłaniająca ramiona, piersi i nogi wyżej kolan.
Gdy włożono na Aziza ten strój, góralka zapytała:
— Dajcie mi teraz długą koszulę, szaty dolne, burnus i haik...
Kobiety
znowu parsknęły śmiechem i odeszły, rzekłszy:
— Natychmiast...
Aziza pozostała sama. Siedziała na łóżku i myślała nad tem, że ujrzy niebawem męża, że nie będzie śmiała patrzeć mu w oczy, bo nie może powiedzieć mu o Saffarze... Saffar! Przypomniała sobie jego cichy, zakradający się do serca głos, jego oczy gorejące, pokorne ukłony i pieszczoty płomienne...
Zasłoniła twarz rękoma, ciężko oddychając i płonąc cała ze wstydu i pożądania zarazem.
— Chodź, chodź! — zawołała, wpadając Arabka. — Już przyjechał!...
Aziza, nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, a czując, że jedyny jej ratunek przed samą sobą, przed wspomnieniami, przed palącym wstydem jest w mężu, wypadła z pokoju, przebiegła za służącą korytarz i znalazła się nagle w dużej, rzęsiście oświetlonej sali, pełnej mężczyzn. Oszołomiona, zatrzymała się w świetle lamp i ich odbicia w zwierciadlanych ścianach, nie mogąc się poruszyć, jak tygrysica, wypuszczona z ciemnej klatki na zalaną światłem elektrycznych słońc arenę cyrku.
Niby grzmot w górach wstrząsnął nią krzyk, klaskanie w dłonie i ogłuszający gwizd mężczyzn, zebranych na sali i patrzących na nią, prawie nagą.
Krzyknęła i rzuciła się do ucieczki. Wbiegła do swego pokoju i blada, z bijącem, niby młotem, sercem padła na posłanie.
— Hańba! Hańba! — szeptała drżącemi wargami.
Próżno senora Rita i Arabka namawiały ją co powrotu na salę. Ani słowa nie odezwała się do nich, leżąc wciśniętą głową w poduszkę, skulona i drżąca.
— No, dobrze! — rzekła Arabka. — Przyprowadzimy ci męża tu, do ciebie... Może tak będzie lepiej... na początek!
Aziza zerwała się i usiadła na łóżku.
— Dajcie mi mój burnus i haik! — szepnęia. — Nie mogę spotkać Rasa bez ubrania.
— Dobrze... dobrze! — kiwnęła głową Arabka i, śmiejąc się, wyszła razem z właścicielką „Alkazaru“.
Po chwili drzwi się szeroko otwarły i na progu stanął nieznajomy mężczyzna. Był to człowiek okazałej postawy, otyły, o piersi wypukłej, wysoki i mocny, jak rozrosły dąb. Miał na sobie mundur oficera policji, order na szyi, długi, brzęczący pałasz, śmiał się wesoło i bezczelnie, błyskał oczami, zębami i brylantami na palcach, dzwonił ostrogami i nisko się kłaniał, patrząc na Aziza.
— Wołałaś mnie? — rzekł dobrym arabskim językiem, z lekkim akcentem cudzoziemskim. — Jestem! Jak się nazywasz, piękna „lalla“?
Aziza jednym skokiem była już w kącie tuż za łóżkiem. Stanęła tam, zakrywając sobie pierś rękoma i patrzyła, jak dzikie zagnane zwierzątko pałającemi, wylękłemi, lecz grożnemi oczami.
— Niech pan komisarz policji wchodzi! Niech wchodzi! — zapraszała, ciągle dygając przed otyłym panem, senora Rita. — Zaraz podam wino, cygara... Może czekolady? lodów?
Komisarz wszedł do pokoju i, zamknąwszy drzwi na klucz, zbliżył się do Aziza.
— Chodź tu, mała, śliczna „lalla“ — rzekł z uśmiechem.
Kobieta milczała.
— Masz ci na początek duro! — zawołał, rzucając jej dużą srebrną monetę i spodziewając się, że nowa mieszkanka „Alkazaru“ złapie ją w locie ze zwykłym okrzykiem drapieżnej radości.
Moneta spadła z brzękiem na podłogę; Aziza zaś nie poruszyła się z miejsca, wpatrując się ponuro błyszczącemi oczami w twarz mężczyzny.
— N — no, chodź tu! — wołał pieszczotliwym głosem. — Bądź dobrą, rozumną dziewczynką. Chodź milutka „lalla“!...
Wyciągnął do niej rękę i zamierzał dotknąć jej ramienia.
Aziza uskoczyła na bok i szepnęła:
— Nie ruszaj mnie! słyszysz?...
— Jaka niedobra, a taka piękna, cudownie piękna kobietka! — zaśmiał się komisarz i schwycił góralkę w objęcia.
Wtedy stała się rzecz dziwna, niewytłumaczona. Oto ramiona komisarza, z łatwością obezwładniające najsilniejszych zbrodniarzy, zostały rozerwane jakąś niewidzialną siłą i opadły bez mocy i ruchu, a następnie na głowę jego spadł cios tak straszliwy, że komisarz z okropnym krzykiem runął na podłogę.
Aziza niby przez sen widziała leżącego na ziemi człowieka, ostre, pokrwawione kawałki strzaskanej butelki i ściekającą się po podłodze strugę wina, słyszała krzyki i gwar tłumu, dobijającego się do drzwi, lecz po chwili oprzytomniała i znowu wcisnęła się do kąta, gotowa do obrony i oporu.
Z trzaskiem wywaliły się drzwi, i tłum ludzi, poprzedzany przez policjantów, wdarł się do pokoju. Podniesiono i wyniesiono ciężko rannego i zemdlonego komisarza i dopiero wtedy zwrócono się do Aziza. Jacyś umundurowani ludzie coś mówili do niej, nie rozumiała ich jednak i stała pochylona i zaczajona, podobna do drapieżnego zwierza, który gotuje się do rozpaczliwego skoku.
Długo broniła się Aziza, drapiąc, szarpiąc, gryząc ludzi, którzy usiłowali związać jej ręce, kopała ich nogami, biła pięściami, wyrywała im włosy i nie dawała się. Wreszcie, osłabiona i wyczerpana, zemdlała, wydając krzyk taki, jaki wyrywa się po raz ostatni z piersi człowieka, zanurzającego się do otchłani, aby już nigdy nie ujrzeć światła słonecznego.
Przebudzenie góralki nastąpiło w więzieniu.
Dochodzenie i sąd trwały długo. Była to męka beznadziejna, znęcanie się nad duszą i rozumem ludzkim, ohydna komedja sprawiedliwości, szalbierstwo prawa...
Opowiedziała o wszystkiem, co zaszło i co doprowadziło ją do zbrodni i więzienia, lecz to, co zeznała, obróciło się przeciwko niej wobec sędziów, hiszpańskich.
Mąż jej, napadający na hiszpańską karawanę, podpisanie przez nią umowy z Saffarem el Snussi, znajdującej się w posiadaniu senory Rity del Costagnarez, ciężkie rany, zadane butelką komisarzowi policji Jego Królewskiej Mości króla Hiszpanji — stanowiły szereg ciężkich zbrodni.
Aziza zaś nic nie wiedząc, że stoi przed sądem hiszpańskim, mówiła o wszystkiem otwarcie, nic nie kryjąc i nic nie zmieniając.
Hiszpanja nie mogła darować jakiejś berberyjskiej góralce napadu na swego urzędnika, w chwili, gdy Abd-el-Krim, zuchwały powstańczy wódz, śmiał marzyć o wyzwoleniu Kabilów z pod władzy urzędników królewskich.
Zemsta musiała być dokonana dla przykładu innych pogardzanych barwnych „dzikusów“.
Sąd skazał Czar Aziza, żonę Rasa ben Hoggar, rodem z Wysokiego Atlasu, na pięć lat ciężkich robót.
Brama więzienna natychmiast po skończeniu sądowej komedji z głuchym łoskotem zamknęła się za góralką.
Tu, w wielkiej sali, gdzie siedziały za kratami inne kobiety, tu dopiero zrozumiała Aziza, co się z nią stało. Zrozumiała też, kim był Saffar el Snussi i co uczyniła, słuchając jego namów, słów pieszczotliwych, błagań pokornych i namiętnych.
Nie mogła tylko zrozumieć, co teraz z nią będzie i co ma robić dalej.
Myślała o tem i w dzień i w nocy, chodząc i pracując jak we śnie, przybita, zdumiona, ponad wyraz i zrozumienie, zrozpaczona, prawie obłędna.
Ona — córka Hadża, co dwakroć odwiedził grobowiec potężnego Proroka, przestała oczy swoje zwracać ku Niebu, a modły i myśli ku Allahowi.
Nie śmiała, a może czuła wielką niesprawiedliwość, przed którą nie obronił jej Allah-Muhaimin, Allah-Hadi, Allah-Adl[3]. Był dla niej słabej i opuszczonej — Allahem Czadid i Madhill[4].
Za co?
Buntowała się w niej dusza i zrywał się szał nienawiści i zawziętości, rodzącej myśli bluźniercze i krwawe zamiary.
Odpędzała od siebie myśl o Rasie, całą siłę wspomnień wytężając, aby ciągle widzieć przed sobą oblicze Saffara el Snussi. Namiętność zmysłów, szał upojenia, przeszedł w zaciekłą nienawiść, zimną, jak ostrze noża, wbijanego w gorące ciało człowieka. Gdy się z mgły minionych dni zjawiała piękna, pełna zachwytu i uwielbienia, twarz Araba, Aziza czyniła dziewięć magicznych znaków i szeptała formułę zemsty i przekleństwa.
— Aziail! Rudiail! Demrat i Afrit! Nar, adżaż, hanecz, ifri, demmgabor![5]
Ulepiła sobie z chleba figurę człowieka i napisała na niej imię „Saffar“. O północy podniosła się z pryczy i, ukrywszy się w najciemniejszym kącie, szeptała straszliwe zaklęcia „khankatirija“ i po każdej strofie jego odłamywała części figurki, zaczynając od nóg i kończąc na głowie. Powinno to było spowodować śmiertelną chorobę całego ciała i śmierć człowieka, imię którego było wypisane na zniszczonej figurce[6]. Teraz była pewna, że dżinny chorób, wezwane przez nią o północy doby, spędzonej bez modlitwy do Allaha, dokonają straszliwej zemsty nad Saffarem el Snussi.
Aziza nagle się uspokoiła.
Powoli zaczęła jej powracać rozwaga, zdrowa myśl, a nawet nadzieja. Zaczęła bacznie się rozglądać i nad czemś rozmyślać. Upłynęło jeszcze kilka dni, i Aziza, po raz pierwszy po długiej przerwie odnalazła „gibla“[7] i znowu zanosiła gorące modły do Allaha, prosząc go o przebaczenie i pomoc.
Kobiety, osadzone w więzieniu, pracowały dla wojska hiszpańskiego, szyły, prały bieliznę dla żołnierzy, sortowały wystrzelone naboje karabinowe, piekły i pakowały do blaszanek galety.
Upłynęło kilka miesięcy, gdy pewnego razu do celi, gdzie siedziało kilkanaście kobiet wraz z Aziza, wszedł dozorca więzienny i kazał wszystkim wyjść na podwórze. Wyprowadzono wszystkie pod pieczą jednego żołnierza na ulicę i pognano przez miasto do szpitala wojskowego, gdzie kazano im myć podłogi, trzepać sienniki, koce, zamiatać korytarze i podwórze.
Gdy kobiety powracały już o zmierzchu do więzienia, żołnierz prowadził je przez rynek, gdzie tłok był znaczny, gdyż targ jeszcze trwał, a setki wielbłądów i mułów pozostawało jeszcze na placu, gdzie ładowano na nie jakieś ciężkie skrzynie.
Aziza obejrzała się na żołnierza. Ten zatrzymał się właśnie i rozmawiał z kilku piechurami, głośno śmiejąc się i paląc cygaro. Góralka przepuściła swoje towarzyszki, udając, że poprawia obuwie, spadające jej z nóg, a później zmieszała się z tłumem Arabów i Kabilów.
Żołnierz, prowadzący aresztantki, nic nie zauważył, przeszedł spokojnie, pykając cygaro.
Aziza szybko szła przez miasto, minęła kasbę, zbudowaną na spiczastym pagórku, i wyszła na brzeg morza. Tu ukryła się śród skał, wcisnąwszy się do głębokiej szczeliny.
Góralka spędziła na brzegu morza kilka dni, nic nie jedząc, trapiona głodem i pragnieniem. Wreszcie lęk przed głodową śmiercią pognał ją do miasta.
Szła, słaniając się na nogach i kryjąc, jak mogła, twarz w łachmanach brudnego, dziurawego burnusa. Trafiła na placyk przed małym meczetem i zaczęła skamłać o chleb, czepiając się nóg przechodniów. Mowa jej zdradzała jednak kobietę z obcego plemienia i Arabowie i Kabilowie ze szczepu Gelaja i Kebdana przechodzili obojętnie.
Spostrzegłszy ją, inne żebraczki, otoczyły i obrzucały ją pogróżkami i przekleństwami, aż zaczęły ją bić i szarpać.
Aziza z trudem wyrwała się i uciekła.
O głodzie chodziła żona Rasa ben Hoggar jeszcze trzy dni, żywiąc się odpadkami, zbieranemi po śmietnikach zamiejskich, i zrzadka rybą, wyrzuconą na brzeg, gdy fale siwemi smugami pokrywały morze.
Kobieta zupełnie osłabła, zobojętniała na ból, głód i mękę, widziała przed sobą tylko śmierć i czekała na nią, jak na zbawienie. Do Allaha już nie biegły jej myśli, gdyż zrozumiała, iż Allah nie jest sprawiedliwy, nie jest wszechmocny i dobrotliwy.
Jakaś posiadająca mniej twarde od innych serce żebraczka z rynku, widząc upadającą z głodu kobietę, młodą i, mimo wyczerpania i bólu, piękną, rzekła:
— Głupia jesteś! Nic nie zrobisz tu — umrzesz, jak pies bezdomny! Chcesz, żeby cię nakarmiono?
— Chcę. — odparła krótko i złośliwie Aziza.
— Idź do starej Ghalizat, — tej, co mieszka tuż pod kasbą. Ona pewnie przyjmie ciebie, boś młoda i warta pary duros.
Aziza powlokła się we wskazanym kierunku i tegoż dnia stała się już mieszkanką arabskiego „Alkazaru“, gorszego i tańszego od zakładu czcigodnej senory Rity, lecz utrzymywanego przez Arabkę. Zdołała ona wszystko objaśnić samotnej, głodnej kobiecie i przekonać ją, że wolna miłość podług Koranu nie jest „haram“, czyli zakazana, i że kobieta, zmuszona uprawiać ją, nie może być pogardzana, szczególnie zaś wtedy, gdy dla ocalenia swego życia używa tego ostatniego środka, danego jej przez naturę i Allaha, który „uposażył mężczyznę w siłę i rozum, aby kierował życiem rodziny i narodu, niewiastę — serce i piękność, aby dawała mu radość i zapomnienie“[8].
Stara Ghalizat przeszła wszystkie stopnie kobiecej nędzy i umiała przemawiać do rozumu i serc bezpomocnych i bezbronnych „mra“. Długo rozmawiała serdecznie i otwarcie stara Arabka z Aziza, nic nie tając przed nią, lecz uciszając ostatnie błyski wyrzutów sumienia, wstydu i walki wewnętrznej.
Tejże nocy, nakarmiona, wymyta i wystrojona Aziza siedziała wraz z innemi kobietami na sali, śpiewała, tańczyła i z ponurami oczami i zaciśniętemi ustami spełniała życzenia tych, którzy płacili za to.
Wlokły się jednostajnym trybem dni, tygodnie i miesiące.
Aziza nauczyła się już nie myśleć o przeszłości, nie marzyć o przyszłości, stępiała, zobojętniała i pędziła leniwe, zwierzęce, podłe życie.
Zaszedł jeden wypadek, który wzburzył zgniłą powierzchnię tego życia, obudził dawne wspomnienia i zmusił do czynu.
W domu Ghalizat zjawił się pewnego razu jakiś żołnierz hiszpański, młody, zuchwały i okrutny. Napiwszy się wina, zaczął wyrzucać ohydne, pełne pogardy słowa i znęcać się nad Aziza. Zdarzyło się to jej po raz pierwszy, gdyż Arabowie, zwykli goście w tym domu, obchodzili się z kobietami łagodnie i nawet z szacunkiem. Gdy Hiszpan uderzył Aziza, góralka wpadła w szał. Obudziła się w niej duma kobiet jej szczepu, poczucie godności ludzkiej i niesprawiedliwości, która dręczyła ją w każdej chwili jej teraźniejszego życia, gdy modliła się do Allaha, lub przeklinała jego „starożytne imię“, ubóstwiane i wychwalane przez niewolników nierozumnych, przez kretów ślepych i głuchych.
Aziza na cios żołnierza odpowiedziała policzkiem. Rozwścieczony, pijany drab pchnął ją nożem.
Odwieziono ją do szpitala nieprzytomną, niemal umierającą.
Jednak młoda, zdrowa krew zwalczyła śmierć.
Odeszło blade widmo skonu, pozostawiając blade, wyczerpane, zbolałe ciało sponiewieranej, nikomu już nie potrzebnej kobiety, co tak niedawno jeszcze była żoną Rasa ben Hoggar, śmiałą „orlicą“, rzucającą w oczy wielkiemu kaidowi słowa surowej prawdy bez trwogi i zmieszania.
Teraz był to już zniszczony, poszarpany łachman, nikły cień, widmo istoty ludzkiej.
O, Allahu! Allahu, którego surowi mumeni nazywają Miłosiernym, Obrońcą, Wszechmocnym, Sprawiedliwym, Wodzem i Prawem, cożeś uczynił Ty, Sprawiedliwy i Wszechmocny, dla słabej, zbłąkanej na rozstajnych drogach życia żony ściganego górala z Atlasu?





  1. Duros — hiszpańska srebrna moneta wartości pięciu pezet.
  2. Melilla — bogaty port w hiszpańskim Marokku, na brzegach Śródziemnego morza.
  3. Muhaimin — obrońca, Hadi — przewodnik, Adl — sprawiedliwy.
  4. Czadid — straszliwy, Madhill — poniżający.
  5. Duchu północy! duchu zachodu! Demoni ognia, huraganu, wężów, przepaści, krwi, mogiły! (Patrz E. Doutté, l. c.)
  6. Patrz E. Doutté, Mulieras, l. c.
  7. Kierunek na Mekkę.
  8. Słowa wielkiego marabuta Sidi el Hadż i Ali Abd el Kader el Dżilali (Revue Africaine).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.