Przejdź do zawartości

Osobliwość Brzozówki/Z dalekich stron

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Osobliwość Brzozówki
Podtytuł Obrazki wiejskie
Pochodzenie „Wędrowiec“, 1886, nr 45, 48, 50
Redaktor Artur Gruszecki
Wydawca Artur Gruszecki
Data wyd. 1886
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Z dalekich stron.

Przed jedną z chat, niemłoda już kobiecina usiadła na przyzbie i szyje... Nie sporo jej idzie ta robota, bo w zgrubiałej ręce trudno igły utrzymać, a oczy także odmawiają posłuszeństwa; nie widzą tak dobrze jak dawniej... Biedne te oczy, wypłakane, bo niedawno kobiecinie mąż umarł, najstarszy syn w wojsku, drugiego niedługo to samo czeka, a trzeci, niedorostek jeszcze, orać nawet nie umie... Jest wprawdzie jeszcze córka, ale jakaż z niej pociecha? Dziewka ładna jak malowanie, tylko patrzeć jak przyjdą swaty i zabiorą. Szyje babina i myśli o swojem sieroctwie na starość; zadumała się i nie uważa, że jakiś człowiek zbliża się do niej. Jest to brzozowiecki dygnitarz Mateusz Sikora, godnie noszący na szerokiej piersi mosiężną blachę sołtysa. Chłop to setny, niemłody już, szpakowaty, a przytem poważny okrutnie. Nie dziw, kto podatki z całej wsi nosi do kasy, kto rekrutów do powiatu odstawia, wezwania sądowe i wyroki doręcza — ten nie może nie zachowywać godności...
Mateusz zbliża się do szyjącej kobiety.
— Niech będzie pochwalony — mówi — witajcie Jakóbowa!
— Witajcie Mateusie, witajcie, aby jeno z czem dobrem, bom się kaducnie zalękła... pewnie o jaki podatek... aż nogi podemną dygoczą... a może po Franka?
— I nie za podatkiem i nie po Franka, jeno przyniosłem wam list, musi od Ignaca wasego co je w wojsku.
— O Matko miłosierdzia, o Panienko najświętsza... a dawajcie że duchem mój Mateusie kochany...
— I co wam z tego? toć wy musi niepiśmienni i tak nie przeczytacie...
— A może wy?
— Gdzie zaś?.. ja takoż nijak nie mogę tych kulasów rozebrać... na książce to jeszcze siako tako, ale listu, ani w ząb... musi trza sobie na jarmarku okulary kupić... Weźta że on list i schowajcie, może się trafi kto piśmienny, to przeczyta.
— Oj zebyśta wiedzieli Mateusie, aż mnie coś w sercu ściska, nożyska podemną dygoczą z wielgiej ciekawości... Jak on tam chudziaczek żyje w obcej stronie? czy go jeszcze kiedy moje oczy zobaczą...
— Kiej takieście ciekawe, moja Jakóbowa, to wam powiem i przez czytania co w onym liście stoi: „Kochana matulu z Bogiem sobie żyjta i parę rubli przyślijta; jak mnie na wojnie nie zabiją, to do was powrócę; a jak zabiją, to dajta na wypominki w kościele.
— Skąd wam to wiedzieć, moi złoci.
— A dyć... sołtys jestem, tyla listów gospodarzom przynoszę i słucham jak czytają, zawdy jednakowo... ale patrzcie no, widzi mi się, że organiściak idzie, poproście go, może on wam przeczyta...
Zaproszono organiściaka, przybiegł też Franek ze stodoły, dziewczyna, kilka ciekawych sąsiadek i Magda Przepiórkówna, o której względy starał się autor listu przed pójściem do wojska... Wszyscy ciekawi byli dowiedzieć się, co też Ignac pisze, co donosi z tak dalekich stron...
Organiściak rozłamał pieczątkę, rozwinął papier i powoli, zatrzymując się nad każdym wyrazem, czytać zaczął: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Kochająca matko donoszę wam jako jestem zdrów z łaski Boga miłosiernego, czego i wam życzę i że mnie bez dwa miesiące frybra trzęsła i leżałem w bolnicy, że jeno ze mnie jedna skóra a drugie gnaty ostali i kłaniam się bratu mojemu Frankowi i siostrze Jagacie i bratu Wojtkowi i życzę im zdrowia i szczęścia i czego sobie sami od Boga Wszechmogącego żądają jako tu na Kapkazie góry straszne że jensza będzie na dziesięć kościołów i naród skaradny na gębie chuderlawy i czarny jako nasze żydy że ni z niemi mowy ni rozmowy bo paskudnie swargocą i kłaniam się Michałowi i Michałowej Przepiórkom i Magdusi Przepiórkównie i kłaniam się i życzę jej zdrowia i czego sobie sama od Pana Boga zażąda i kłaniam się kumowi Janowi i kumie Janowej i kłaniam się sołtysowi Mateuszowi i wszystkim familiantom i życzę im zdrowia i szczęścia i wszystkiego co sobie sami od Boga miłosiernego zażądają jako tu mnie jest wielka bieda że jenszemu psu lepiej, choć dziwny kraj że wino w nim rośnie jak u nas lada badyl i kużdy owoc co tylko w pomyśleniu ludzkiem być może i barany śkaradne kudłate że jenszy ekonom takiego kożucha nie widział ale zawdy naród głupi je i wszystko nie po ludzku robi a choć górów je moc i wody i morze widziałem zawdy u nas w Brzozówce i po lepszej modzie że jeno dnie rachuje kiedy mi bilet dadzą żebym co prędzej mógł powracać i niech matula aby siwej kobyły nie przedają bo je bydle sposobne...
— Gospodarz... — przerwał sołtys.
— Oj gospodarz, gospodarz, chudziaczek, jeno z niego po tej frybrze skóra i gnaty ostali — zawodziła Jakóbowa. Sprawiedliwie mówi, nie sprzedam ja kobyły, nie sprzedam, niech aby jeno wraca we zdrowiu do swojej ojcowizny.
Organiściak dalej czytać zaczął:
„Sposobne bydlę i ciekawe a mnie się tu przytrafiło nieszczęście bom se śtyk złomał i musiałem nowy kupić że przez grosza ostawszy i całuję was w ręce matulu i kłaniam się wam i kumom i familiantom i Magdusi Przepiórkównie i bratu i siostrze i kłaniam się i przyślijta mi kilka rubli i czego sobie tylko od Boga miłosiernego sami żądacie kochający syn Ignacy Bąk.”
— A co? — rzekł z tryumfem sołtys — zawdy na mojem się stało, jak jest tak jest, czy na Kapkazie, czy gdzie, zawdy się kłania, zdrowia życzy, a skutek taki, że o parę rubli prosi... takie to oni wszystkie... zawdy jednakowo piszą.
Magdusia fartuchem oczy obtarła i uciekła, sąsiadki porozchodziły się do domów. Mateusz poszedł w swoją stronę i organiściak także, a zapłakana Jakóbowa nie kończyła już szycia, tylko krzątała się po izbie i po komorze, aż przyszykowała tobołek spory.
Nazajutrz skoro świt się zrobił była już za wsią. W tobole na plecach niosła masło i sery, w koszyku kilka kur, co mogła uzbierała z domowego gospodarstwa i spieszyła na targ do miasta. Dobre dwie mile drogi przed nią, dwie mile ją czeka z powrotem, a tu zdrowie nie tęgie, sił nie wiele.
Przemoże się jednak babina, zajdzie i powróci przed nocą, bo ją myśl o dziecku wzmocni i pokrzepi...
On tam biedaczysko, pomiędzy paskudnym narodem, febrę przeszedł, „śtyk” złamał — jakże go zostawić w kłopocie, jak nie posłać jakiegoś wspomożenia?






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.