Przejdź do zawartości

Ostatni list samobójcy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Klęsk
Tytuł Ostatni list samobójcy
Pochodzenie Zwierzenia histeryczki
Wydawca Księgarnia J. Czerneckiego
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia J. Czerneckiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OSTATNI LIST SAMOBÓJCY


Przytaczam tu oryginalny list samobójcy — napisany tuż przed odebraniem sobie życia, dodawszy mu tylko trochę literackiej formy. Niech rzuci on trochę światła na tę smutną a prawdziwą psychikę ludzi, którzy nie mając sił do walki z życiem, zwątpili w siebie i zamiast brać się z losem za bary, zamiast zwalczać przeszkody, widzą tylko przed sobą piętrzące się trudności, najsmutniejsze wypadki życia biorą za regułę i odnoszą wszystko do siebie. Każdy piękny przejaw życia, które dać może to, co szczęściem zowiemy, uważają oni za przypadek i z góry uprzedzają się do wszystkiego.
Znałem samobójców, którzy po nieudałym zamachu na swe życie, poświęcali się potem pracy całą duszą i zaczęli kochać to życie i wynajdywać wśród szarego pyłu codziennego, brylanty mieniące się tysiącem barw ideałów, bo tylko bolesne zawody, twarde życie codzienne i walka z przeciwnościami dać nam mogą możność odczucia pięknych chwil życia i pozwolić cieszyć się niemi, o ile jednak mamy dość sił, by nie poddawać się odrazu przeciwnościom.


Wezwano mnie telefonem, a zdyszany głos mówił: proszę pana doktora zaraz tu a tu, bo jakiś pan strzelił do siebie.
W parę chwil wchodziłem do pokoju, w którym, jak wskazywał bilet na drzwiach, mieszkał X., młody, obiecujący wiele, prawnik. Na kanapie zastałem już niestety tylko zwłoki samobójcy.
Obok na stole, zauważyłem list zaadresowany: „do tego, kogo ten list zainteresować może“! Wziąłem go tedy ze sobą i poniżej podaję.


Kraków, 20 lipca 1910 roku.

W dalekim kościele biją dzwony — przez otwarte okno słyszę szum miasta, niebo czyste, błękitne, a słońce powoli obniża się ku zachodowi... Patrzę na mój pokój — wszystko stoi w nim tak jak zawsze, a jednak, czemu mi to wszystko jakieś obce dzisiaj? Świat cały wydaje mi się jakbym nań patrzał z daleka — dziwię się po co ci ludzie tak biegają po ulicach, dlaczego pragną czegoś, dlaczego stają przed wystawami i patrzą na nie z pożądaniem? Czyż warto cośkolwiek mieć lub czegoś pragnąć? Czyż człowiek może powiedzieć kiedy o czemś: „to moje“? Nigdy! My wszystko mamy tylko u siebie na przechowaniu i wszystko kiedyś z powrotem oddać będziemy musieli, lub los nam zabierze... oddamy zdrowie, zaszczyty, drogą rodzinę, majątek, nasze zbiory, wszystko co ukochaliśmy, dla czego żyliśmy, a cóż nam pozostanie? Oto mały skrawek ziemi tutaj, a tam staniemy się częścią czegoś wielkiego, bez granic, bez końca!
W duszy mi tak smutno — znikły me wszystkie marzenia o szczęściu, znikły złote nici illuzji, pozostał tylko gorzki smutek, a w sercu pustka wielka! Zdala dochodzą mnie dźwięki fortepianu, jakieś tęskne i senne — słońce schyla się coraz to więcej ku zachodowi a jego złote — krwiste promienie rzucają ostatnie pożegnalne pozdrowienia, bo wkrótce zapadnie zmrok. I w mej duszy tak było niedawno — snułem jeszcze przędzę marzeń, łudziłem się, że słońce mego życia nie zajdzie nigdy — aż zaszło krwawo dzisiaj i nastąpił w duszy mej zmrok, przeczucie zimnej bezgwiaździstej czarnej wiecznej nocy!
Żal mi tych chwil minionych, które uważałem za szczęśliwe, choć obecnie dobrze widzę, jak się myliłem! Wszystko opromieniałem aureolą własnych marzeń i purpura na moich ideałach wydawała mi się królewską. A teraz widzę, że to wszystko było tylko szare, zwykłe, a tylko ja patrzałem na świat przez pryzmat własnych złudzeń... chodziłem po nim, jak po raju, usuwałem wszystkie nie harmonizujące z daną chwilą kontrasty, aż przejrzałem... I wyrobiłem sobie filozofję pogardy życia, lecz czemuż nie miałem jej już wtedy, gdy z wytężeniem sił wszystkich piąłem się po szczeblach drabiny społecznej, w pocie nieraz czoła, często spychany lub spychający innych! I po co tak chciałem wspinać się coraz wyżej — chyba, po to, by potem tem boleśniej odczuć upadek z wysoka!
Stykając się dawniej z ludźmi prostymi, dziwiłem się, patrząc na ich bezmyślne nieraz twarze, jak mogą oni żyć, nie mając pełnej świadomości celu życia... A teraz widzę, że człowiek taki ma lepszy cel życia jak ja i stokroć jest odemnie szczęśliwszy, bo ma on swój mały zakres myśli i pragnień, nie wychyla się poza nie i łatwo może zawsze osiągnąć szczyt swych pragnień. — A ja! Im więcej zgłębiałem sferę mego ducha, tem większą czułem przepaść przed sobą, a pragnienia w miarę zaspokajania rosły stale i rafinowały się niezwykle. Biegłem też ciągle z wyciagniętemi rękami naprzód, szukając tego, czego znaleść nie można i ciągle skarżyć się musiałem na zawody, bo to co osiągnąłem, wydało mi się zawsze czemś innem jak to, o czem marzyłem. Tyle lat pracy, nauki, wysiłków i na co? Chyba na to, by poznać, że na świecie osiągnąć można jedynie odblask swych marzeń i to nieraz spaczony zupełnie. Lecz przecież tylu ludzi żyje i nie narzeka — czemuż ja to czynię?
Mam zapewne słabe i przeczulone nerwy — nie przeczę. Inni zagłuszają się monotonną pracą, zabawą, ryzykowaniem życia, fortuny lub honoru, poświęcaniem się dla innych i tak jakoś schodzi im życie z dnia na dzień, z roku na rok. Są też tacy, co trzyma ich przy życiu ciągła nadzieja, ba, nawet myśl o chorobie swej lub innych, inni znów ciągle na coś czekają, na coś liczą i ciągle się łudzą. Ja tego nic nie mam już w sobie. Dla mnie świat stał się zupełnie obojętny, a ja na nim czuję się niepotrzebnym, zbytecznym. Gdy budzę się rano, to pierwszem mojem pytaniem jest: po co właściwie ja się obudziłem, co ze mnie za pożytek jest na świecie? I sądzę, że gorzej mi nie będzie tam — jak tutaj.
Słusznie też mówią ci, którzy twierdzą, że życie nasze na ziemi, to tylko próba przejściowa i śmiesznymi wydają mi się znowu ci, co wierzą w szczęście doczesne, co budują rzekomo trwałe gmachy szczęścia na ziemi — a wszystko to przecież domki karciane, lada podmuch, niepowodzenie, kaprys i już nic z tego nie pozostanie.
Czyż to nie straszne, gdy niemal co dzień dowiadujemy się, że ten lub ów sławny człowiek ciężko zaniemógł. Dopiero niedawno widzieliśmy go u szczytu sławy i szczęścia, a dziś to ruina człowieka. Ci, co niedawno kłaniali się takiemu potentatowi do ziemi, przechodzą obecnie koło niego obojętnie lub z wyrazem pewnego litosnego zaciekawienia na twarzy. Blask aureoli zagasł nagle, pozostał tylko biedny, chory człowiek. Nie mogę zrozumieć, jak tacy ludzie żyć mogą nadal. Przecież wspomnienie ich świetnej przeszłości, musi być dla nich katuszą piekielną! Dowiadujemy się: umarł ten lub ów znakomity człowiek i zbiory jego są do sprzedania. I po cóż on zbierał, czyż na to, żeby potem przychodzili brutalnie kupujący, krytykowali jego ukochane zbiory a chwalili piękne ramy obrazów?
Wierzę, że można żyć na świecie spokojnie, ale tylko o ile się żyje dla innych, a nie dla siebie, rozumię też spokój ducha ascetów, zakonników, filantropów, matek, lecz kto nie ma w sobie altruizmu, kto chce żyć tylko dla siebie, ten lepiej niech powie: szkoda marnować sił bez celu, szkoda gonić za mirażem szczęścia, a w zamian pić gorycz zawodów i rozgoryczeń!
Nie mam żyć dla kogo, nie mam bliższej rodziny, a stwarzać jej sobie nie myślę, bo jest to niemożebne, by jakaś kobieta mogła mi dać szczęście, gdyż ja w to szczęście wogóle nie wierzę. Czemuż mam zatruwać życie jeszcze drugiej istocie, wpajając w nią ciągle jad swoich zwątpień i pogardy życia? Nie chcę ciągnąć taczki codziennego życia z beznadziejnym spokojem, nie chcę być półzwierzem, więc pocóż mam tu pozostać?
Może, gdy zejdę z tego świata, to ustąpię miejsca komuś innemu, który będzie miał więcej sił, więcej energji i który mimo to, że nie warto żyć, jednak i tak żyć będzie i czegoś dokona, bo wierzę, że człowiek silnej woli wszystko może przełamać i wszystkiego dokonać.
Ja tej siły nie mam, ja boję się życia, ja żyć nie chcę, ja wolę śmierć, bo to tylko jedna chwila i potem nic, a raczej coś, co nie może być gorsze od tej męki, jaką ciągle znoszę, od tego obrzydzenia, jakie mam do siebie, do świata, do wszystkich!
Kończę ten list nie żadnym patetycznym frazesem, lecz spokojnie i zimno. Za chwilę leżeć będzie on tu na stole, a ja obok niego, a raczej nie ja, lecz tylko zimne me zwłoki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Klęsk.