Przejdź do zawartości

Pamiętnik chłopca/Na wsi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund de Amicis
Tytuł Pamiętnik chłopca
Podtytuł Książka dla dzieci
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i Spółki
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Cuore
Źródło Skany na Commons
Inne Cały czerwiec
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NA WSI.
19, poniedziałek.

Mój dobry ojciec przebaczył mi i tym jeszcze razem i pozwolił mi iść na przechadzkę zamiejską, którą ułożyliśmy zeszłego wtorku z ojcem Korettiego, tym, co to służył w czworoboku księcia Humberta, a dziś ma sklepik z drzewem. Każdy z nas tak dalece już potrzebował odetchnięcia świeżém powietrzem wzgórzy! Cóż to było za szczęście, jaka uciecha! Zeszliśmy się wczoraj o drugiéj na placu Statutu: Derossi, Garrone, Garoffi, Prekossi, ojciec i syn Koretti i ja, każdy ze swoim zapasem żywności: owoców, kiełbasek, chleba, jaj gotowanych na twardo; mieliśmy również i kubki cynkowe na wodę; Garrone przyniósł flaszkę z wydrążonéj i wysuszonéj dyni, napełnioną białém winem; Koretti żołnierską flaszkę swego ojca, pełną czerwonego wina; zaś mały Prekossi, w swéj kurtce kowalskiéj, miał pod pachą, owiniętą w papier bułkę długą jak luneta, ważącą dwa kilogramy. W omnibusie dojechaliśmy aż do Gran Madre di Dio, potém skoki na ziemię i już daléj piechotą, każdy ze swoim pakunkiem, na wzgórza, na pola. Mój Boże! jakiż tam cień, jaka zieloność, chłód jaki! Tarzaliśmy się w trawie, zanurzaliśmy twarze w strumykach, przeskakiwaliśmy przez żywopłoty. Koretti ojciec szedł za nami, zdaleka, z kurtką przerzuconą przez ramię, pykając ze swojéj fajeczki gipsowéj... i od czasu do czasu groził nam palcem, ostrzegając nas, abyśmy spodni nie darli. Prekossi gwizdał. Nigdy dotąd nie słyszałem, aby wygwizdywał. Koretti syn... ach, i czegóż on przez drogę nie robił! wszystko umie, wszystko potrafi. Tym swoim nożykiem zakrzywionym, a długim na cal, robi koła młyńskie, widły, fujarki i nadto chciał jeszcze nieść nasze rzeczy, — był tak obciążony, iż pot spływał mu po twarzy; ale pomimo to nic ze swój żywości nie stracił, był zwinny, rzeźki jak młode koźlątko. Derossi przystawał w drodze co chwila, aby nam mówić nazwy roślin i owadów; ja nie pojmuję doprawdy jak on może tak wszystko pamiętać i wiedziéć. A Garrone zajadał bułkę w milczeniu; lecz nie ma on już tych swoich dowcipków wesołych, co dawniéj, biedny Garrone, od czasu, jak stracił matkę. Zawsze jednak tak samo jest dobry: kiedy ktoś z nas, naprzykład, nie potrafił rozpędzić się tak, aby jaki rów przeskoczyć, on biegł naprzeciw niemu i rękę doń wyciągał; a kiedy spostrzegł, iż Prekossi boi się krów, gdyż go jedna z nich, gdy był mały, ubodła, stawał przed nim i zasłaniał go sobą za każdym razem, gdy napotkaliśmy krowę. Doszliśmy aż do Santa Margherita, a potém dalejże w dół z pagórka, po pochyłości, w podskokach, przewracając się, tocząc się jak piłki, goniąc się i śmiejąc. Prekossi, natknąwszy się na jakiś krzak ciernisty, podarł sobie ubranie i zawstydzony stanął jak wryty, patrząc na podartą, zwisającą szmatę; lecz Garoffi, który ma wiecznie pełno szpilek, pozatykanych w wyłogach kurteczki, tak mu je zgrabnie pospinał, iż znaku rozdarcia prawie nie było, — i Prekossi, powiedziawszy mu kilka razy przy téj czynności swoje zwykłe: „Przepraszam, przepraszam,” po chwili biegł już za nami. Garoffi nie marnował swego czasu: po drodze zrywał różne zielska i trawy przydatne na sałatę, zbierał ślimaki, podnosił i chował do kieszeni każdy choć trochę błyszczący kamuszek, myśląc, że tam w środku zawiera się złoto lub srebro. I tak biegnąc, goniąc się, przewracając, gramoląc, w cieniu i w słońcu, to w dół, to pod górę, przez wzgórza i po pochyłościach, wybierając zawsze drogę najkrótszą, dostaliśmy się nareszcie, zgrzani i zdyszani, na wierzchołek pewnego pagórka, gdzie zasiedliśmy do przekąski na trawie. Przed nami roztaczała się płaszczyzna olbrzymia, a daléj góry, Alpy potężne, wspaniałe, niebieskie, z białemi szczytami. Głodni byliśmy wszyscy jak wilki — chleb niknął, jakby topniał, albo się ulatniał. Koretti ojciec podawał nam kawałki pokrajanéj kiełbasy na liściach dyni. I wówczas zaczęliśmy mówić wszyscy razem — o nauczycielach, o towarzyszach, którzy z nami iść na tę wycieczkę nie mogli, i o egzaminach. Prekossi wstydził się nieco zajadać w tak liczném gronie i Garrone niemal gwałtem wpychał mu do ust najsmaczniejsze kąski z téj cząstki naszéj uczty, która była dlań przeznaczona. Koretti siedział obok swego ojca, ze skrzyżowanemi po turecku nogami: wyglądali raczéj na dwóch braci, niż na ojca i syna, siedząc tak jeden przy drugim, obaj czerwoni i uśmiechnięci, ukazując białe zęby. Ojciec zajadał ze smakiem, osuszał téż chętnie kubki z winem, które my zostawialiśmy niedopite, i mówił:
— Wam, dzieciom, co się uczycie, wino szkodzi; ja, to co innego; dla takich kupców drzewa wino właśnie jest potrzebne!
Potém brał za nos syna, zlekka nim potrząsając, i mówił do nas:
— Chłopcy, kochajcie tego tu malca, to porządny człowiek, ja wam to powiadam!
I wszyscy śmieli się, oprócz Garrona. A on, popijając winko, tak prawił daléj:
— Szkoda! ot, wielka szkoda! Teraz wszyscy jesteście razem, jak dobrzy, dzielni towarzysze, ale po kilku latach, kto wie... Henryk i Derossi będą adwokatami lub profesorami, albo tam jeszcze czémś inném, a wy czteréj: jeden w sklepie, inny w rzemiośle i kto tam już zgadnie, gdzie, jak daleko od siebie. I bywaj zdrowa, przyjaźni!
— Co, co? Jakto! — zawołał Derossi — dla mnie przecież Garrone będzie zawsze Garronem, Prekossi Prekossim zostanie, a i inni tak samo, choćbym nawet został cesarzem chińskim; gdzie oni będą, pójdę i ja.
— Dobrze! — zawołał Koretti ojciec, podnosząc butelkę — ot, tak to lubię, to mi śliczna mowa! Wypijmyż. Niech żyją poczciwi towarzysze, niech żyje i szkoła, która z was czyni jakby jednę rodzinę, równając z sobą bogatych i tych, co nic nie mają!
Wszyscy trąciliśmy naszemi kubkami o jego flaszkę i wypiliśmy po raz ostatni. A on tymczasem, powstawszy z ziemi i wychylając resztkę wina z przechylonej do ust flaszki, jeszcze zawołał:
— Niech żyje czworobok czterdziestego dziewiątego pułku! A jeżeli i wy, chłopcy, będziecie kiedy formować czworoboki, pamiętajcie tak się mężnie stawiać, jak to my stawaliśmy wówczas!
Było już późno: śpiewając, w podskokach zbiegliśmy ze wzgórza, a potém wziąwszy się pod ręce, wszyscy razem, w jednym szeregu, idąc miarowym, szybkim krokiem, doszliśmy do Po, gdy już mrok zapadał i gdy tysiące świecących skrzydlatych żuczków świętojańskich migało w powietrzu. Nie prędzéj rozstaliśmy się, aż na placu Statutu, umówiwszy się najprzód, że w niedzielę znowu się wszyscy zejdziemy, aby iść razem do teatru Wiktora Emanuela patrzéć na rozdawanie nagród uczniom szkół wieczornych. Cóż to za piękny był dzień! Jakżebym szczęśliwy wbiegł do domu, żeby nie to, iż spotkałem moją biedną nauczycielkę! Spotkałem ją, gdy schodziła ze schodów naszego mieszkania, niemal poomacku; lecz zaledwie mnie poznała, wzięła mnie za obie ręce i powiedziała na ucho:
— Bądź zdrów, Henryku! nie zapomnij o mnie!
Spostrzegłem, że płacze. Zaraz wszedłszy do mieszkania, powiedziałem o tém mamie:
— Spotkałem moją nauczycielkę.
— Szła do domu, aby się położyć do łóżka — odpowiedziała moja mama z zaczerwienionemi od łez oczami.
A potém dodała z wielkim smutkiem, patrząc na mnie uważnie:
— Twoja biedna nauczycielka... jest bardzo chora.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.