Pięć koron

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Pięć koron
Pochodzenie Światła. Nowele
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1929
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PIĘĆ KORON.

Hetman sumował. Oblicze jego surowe pofałdowało się głębiej, podgolone czoło chmurniało.
Nad pismem, świeżo przez gońca wręczonem, pochylony siedział, tak nisko ciężką głowę chyląc, że olbrzymie wąsy dotykały karty.
Oczy wbił w litery, a prawicę do żelaza nawykłą, o stół połowy wsparł, na którym stał puhar nietknięty i leżała buława wodza.
Za makatami namiotu obozu gwar się rozlegał i wieczornych trąb hejnały.
Hetman w dłonie klasnął i nie patrząc na giermka, co wszedł, krótko rozkazał:
— Ichmość panów dowódców na radę!
Upłynęła długa chwila. Za namiotem rozległ się ruch żwawszy, tupot koni, chrzęst zbroić, karabeli pobrzęki.
Weszli. Pięciu ich było. Kapały z nich blaski drogich kamieni, mieniły się zbroje, lite szaty. Każdy u wnijścia głowę odkrył i czapką się skłonił.
— Czołem mości hetmanie!
Trzech mężów dojrzałych było, dwóch młodzieńców w kwiecie wieku i urody.
Zajęli swe miejsca, trochę zdziwieni nagłem wezwaniem, czując coś groźnego po twarzy wodza.
Najstarszy, wojewoda i senator, niecierpliwy głos podniósł:
— Mości panie! złe wieści ten papier zawiera?
— Złe! — hetman odparł, głowę podnosząc i gorejącemi złością oczami spozierając po nich. — Najgorsze! — powtórzył głosem rozdrażnionego lwa — pospolite ruszenie się spóźnia.
— Zostawiono nas tedy na pewną zgubę. Nieprzyjaciel o świcie tu będzie.
— Tak, a pospolite ruszenie przyjdzie wieczorem — jeżeli przyjdzie! — dodał ponuro.
— Infamja! horror! — krzyknął wojewoda.
— Ile nas? — przerwał hetman.
— Sześć tysięcy.
— A tamtych?
— Trzydzieści.
Zapanowało chwilowe milczenie.
— Starczy im nas na godzinę!
— Oho! — młodszy jeden się wyrwał — nie połkną i przez trzy.
— A potem
— Potem Cecora! — któryś starszy bąknął.
— A kraj aż po serce odsłoniony i bez obrony ostanie. To nie Cecora! — to hańba.
— Pospolitakom hańba!
— Nam! — zagrzmiał hetman, podnosząc się w całej okazałości, palcem buławę wskazując. — A to co? Kawowczarski? A wy co? Trzoda? A tam co huczy? Ciury i chamy? Orsza będzie, nie Cecora!
Spojrzał po nich. Surowi byli, ale spokojni starzy. Dwóch młodych powstało. Roziskrzyły się im oczy, wzdęły nozdrza.
— Rozkazujcie! Dostoimy pola! — rzekł wojewoda.
— Słuchajcie tedy. Człowieka trzeba, coby nic i nikogo nie miał i nie żałował. Nikogo po sobie nie zostawił, bo na stracenie pójdzie i ostatnia to będzie jego potrzeba! Kto tu jest taki?
— Ja mości hetmanie! — młodszy się odezwał. — Sam jestem, nikogo nie mam, więc też niczego się nie boję. Zguba nie straszna.
A wtem starszy młodzieniec, jak dąb silny, w pancerzu na sobie, jakby tylko co z harców wracał, o krok go wyprzedził.
— Zguba ta nie straszna, ale chlubna. Ja się jej nie boję, ja jej chcę. A chcę dlatego, żem nie sam. Zamek mam, nad którego bramą klejnot. Pięć koron zdobyli sobie na nim przodkowie. A w zamku synaczka mam. Tedy mi się należy klejnotowi chlubę, a synaczkowi przykład dać.
— Ergo! ten mówi jak Rzymianin! — odezwał się wojewoda.
Młodzieniec ku towarzyszowi się zwrócił i zlekka głowę skłaniając, dalej mówił:
— Nie ubliżam fantazji i odwadze waszmości, panie bracie. Ale kiedy ginąć trzeba, niech ginie prędzej ten, który wie, że śmierć swoją zostawi dzieciom w spuściźnie. Pozwólcie tedy, panie bracie, by synaczek mój wcześnie wiedział, co od niego się Rzeczypospolitej należy, jako i ja od rodzica swego wiem.
— Mości panie, kto dzieci ma, łacno może, o nich pomyślawszy, siebie w ogniu pożałować.
— Mości panie, kto nikogo nie ma, łacniej jeszcze tył podaje, bo go niczyje wspomnienie do wytrwania nie zagrzewa.
— Wara ostrych słów przy mnie! — hetman głos podniósł. — To rada, nie sejmik! Wybiorę ja wśród was, a kogo wybiorę, ten natychmiast na koń siądzie — tysiąc ludzi wybierze, podniesie i zabiegnie drogę wrogowi przy rzece, stąd o mil trzy.
— Pospolite ruszenie nadejdzie wieczorem. Wtedy wskok na pomoc runiemy. Dotychczas trzeba wroga zabawiać.
— Tysiąc bawiących na trzydzieści tysięcy niebawiących. Trudno gier dobrać na tyle godzin! — mruknął jeden ze starszych, którego zawsze trzymały się krotochwile.
Młodszemu ochotnikowi ta sama myśl przyszła, bo niespokojnie wtrącił:
— A gdy nas wcześniej zmiotą i położą?
— Tedy chluby nie będzie wam!
— Ja zabawię! — zawołał starszy ochotnik.
Hetman ku pozostałej starszyźnie się zwrócił.
— My tymczasem tabor zbijem i okopiemy się, ile można, a gońców ku pospolitakom kopniem. Przybędą — ruszymy ku tym — nie przybędą — wytrzymamy dłużej w taborze.
Obejrzał się na obraz święty, zdobiący tylną ścianę namiotu.
— Daj Boże przedwieczny, by się nie spóźnili teraz.
— Co powiadacie na postanowienie moje? — spytał starszyzny.
— Ze słuszne jest i wykonamy. Któryż z nieb pójdzie na ofiarę?
Stary wódz popatrzał na młodzieńców.
Pierwszego, co się wyrwał, sam bojów uczył i przy boku swoim lubił, wszelkie nadzieje w nim mając i wiarę. Drugiemu — owego synaczka do chrztu podawał — krewniakiem mu był.
Zawahał się trochę, nasłuchując, czy wbrew złym wieściom, kotłów pospolitego ruszenia nie słychać — ale w obozie było cicho, bo noc się już stała.
Wtedy stary wódz żal swój zmógł, rękę podniósł i starszego piersi dotknął.
— Jazłowiecki pójdzie! — uroczyście wymówił.
Młodzieniec, do którego się skłonił, towarzyszów skinieniem pożegnał i wyszedł. Łuna głębokiego zapału pokryła mu twarz. Hetman teraz młodszego piersi dotknął.
— A ty, mości Jasieniecki, garść ludzi weźmiesz i ku tym spóźniającym się skoczysz. A nie szczędź koni, ani próśb, gdy ich spotkasz. Drogie chwile te — na wagę rycerskiej krwi.
I znowu hetman sam został i sumował. I słyszał, jak zagrały trąby do pochodu, rozległy się hasła i okrzyki, a potem tysiąc głosów jedną pieśń podjęło i poniosło z sobą, coraz słabnącą w dali, zatartą wreszcie cwału ciężkiego odgłosem.
I wiedział, że ludzi tych i ich pieśni już więcej nigdy nie posłyszy.
A niewiele potem oderwała się od obozu jeszcze garstka jeźdźców i pognała wstecz kraju do swoich po pomoc.
Pozostali nie spoczęli tej nocy. Zbijali tabor, sypali szańce, ryli jak kryty ziemię dokoła. Gdy zorza wstała, obóz zjeżony, wozami ostawiony, kilka swych armat naprzód wytknął, i czekał, jak zwierz schylony w swej jamie, natarcia albo wybawienia.
I tak leżał do południa, cały w słuch i wzrok zmieniony.
— Zabawia Jazłowiecki! — mówiono.
— Może już Jasieniecki z odsieczą wraca!
O południu hetman na szaniec wstąpił i ku rzece wzrok sokoli wytężył. Cicho było i pusto. Odgłosy walki i konania tych dzielnych nie dochodziły jego uszu, ale on w sercu słyszał i jak chmura był ponury.
Co chwilę ich mniej, dogasają — może już wróg po trupach konie rozpuścił i leci zwycięski. A odsieczy — niema — może nie będzie i teraz na tę ostatnią garstkę przychodzi kolej zguby — i serce kraju odkryte.
— Mości panie, — odezwał się stary wojewoda, który niepostrzeżenie obok niego stanął. — Nasi tam bieżą — niedobitki, czy już przodowniki Szweda.
— Ten obłok? To kurz!
— To jezdni. Raz, dwa, trzy — pięciu! Naszych to reszta z owej zabawy.
— Skończone tedy. Wskok i tam ci będą. Szykować muszkiety i działa.
Zawrzało w obozie. Hetman wciąż patrzał na tę kupkę cwałem lecącą. Wyglądali jak z rozbitego stada żórawi — ostatni.
Dopadł. Jak głos mógł sięgnąć, hetman ku nim krzyknął:
— Na karkach wroga niesiecie?
Pierwszy towarzysz, ochrypły, ranny, do człowieka niepodobny, konia w ziemię wparł.
— Wasza miłość, wasza miłość... Tam Jazłowiecki z ostatnią setką w ogniu. Ale tamci już się chwieją, podają kroku. Jazłowiecki skoczył jak piorun. Żeby go wesprzeć — nasza będzie — nasza. Tylko w lot, nim się obejrzą, że więcej niema i ducha zbiorą! Wasza miłość!...
Jeszcze ten mówił, a już hetman, jak stał na konia siadł i głosem do gromu podobnym cały obóz objął.
— Na koń i wcwał!
Ale zachęty nie było potrzeba. Wojewoda, jak młodzik biegł, kotły uderzyły wściekle, jeden głos pobiegł z ust do ust:
— Na nich! Jazłowieckiego wesprzeć! W konie!
Porwali się i podnieśli, i runęli szalonym pędem.
Tabor został już martwy. Zostały juki i bogactwa i zapasy. Rzucili wszystko. Nawet pachołkowie i ciury biegli, nawet skrwawione owe gońce bez sił.
Bachmat hetmański wiódł, skrzydła mu u kopyt rosły. Pęd tamował oddechy.
Dopadli owego placu zabawy.
Ciury wrogów nie rachowali, przez wały trupów szli.
A szli tam, gdzie w mrowiu dziesięćkroć liczniejszem garstka z owej ostatniej setki miotała się, rzucała, w ostatnich wysiłkach.
Hetman ujrzał jeszcze białe pióra hełmu Jazłowieckiego i miecz jego w żywej dłoni.
Chorągwie wpadły wściekle, siekąc i tratując. Co krok były bliżej.
Oślepli i zapamiętali nic już nie widzieli. Czuli tylko, że opór słabł, ustępował, że siekli już sami tylko, że gonili.
Wtedy rozpuścili znowu rumaki i poszli na karki wrogów, daleko za sobą zostawiając pobojowisko, działa, namioty trzydziestu tysięcy.
I w pył rozbita — na cztery wiatry poszła ta armja, co serce kraju chciała zagarnąć. Gdy się hetman opamiętał, chorągwie już wracały z pościgu i „Wiwat triumfator“ powtarzały echa stokrotnie.
Wtedy on się zwrócił, wjechał między trupy, między krwi kałuże i orlem okiem się rozejrzawszy, stanął w miejscu, gdzie wał poległych spoczywał wkoło znaku.
Chorąży nie żył, ale o towarzyszów trupy wsparty, wałem ciał obłożony stał, znak jeszcze dzierżąc.
A obok niego z rozrąbaną czaszką, koniem przywalony, obryzgany posoką, leżał Jazłowiecki.
Tedy hetman czapkę swą z czaplemi piórami zdjął i pokłon mu oddał, a ci, co za nim jechali, też głowy odkryli i umilkli, uszanowaniem zdjęci.
A stary wódz zabitego im buławą wskazał.
— Tenci tu triumfator jest! — rzekł — i bym królewską moc miał, do klejnotu jego dodałbym dzisiaj jedną koronę. A takci mu ją Bóg doda — niebieską.
Skoczyli rycerze i bohatera na rękach podnieśli. Chorągwie się schyliły przed nim, a starszyzna pochód zamykała.
Hetman na jednego z rotmistrzów skinął.
— Weźmiesz waszmość znak ten i miecz i hełm. Synaczka to jego spuścizna i ojcowski testament. Takci ten rycerz chciał i stanie się.
A gdy to mówił, posłyszał okrzyki.
— Jasieniecki wraca. Odsiecz! odsiecz!
Jasieniecki wracał, ale sam. Zdaleka zrozumiał rzecz całą — dojrzał pochód. Zwolnił kroku i stępa do wodza się zbliżył.
— Wasza miłość! Pospolite ruszenie w niezgodzie. Chyba wasze słowo tam pomoże. Wróciłem z niczem! — rzekł ponuro.
— Tedy Bogu chwała, że między chwastami tej ziemi zasiał nasienie takich, jak ten bohater, bo bez nich nie stałoby Rzeczypospolitej! — odparł hetman z zapałem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.