Przejdź do zawartości

Pierwotni/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pierwotni
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Zkąd powstała w niéj przenikliwość ta, przez którą dostrzegła ona różne strony i cechy otoczenia swego? Jakim sposobem rozpaliła się w głowie jéj ciekawość wiedzy i prawdy a w piersi zawrzało pragnienie innego całkiem życia, niż było to, które wiodła dotąd? Jakież głosy tajemnicze, niepojęte, szeptały w jéj myśli straszne słowa zwątpień o tém, w co wierzyć jéj rozkazywano, a boleśną ironią śmiały się z tego, co szanować i kochać pragnęła?
Być może, że zarody niezwykłych zdolności i wrażliwość, będącą przyszłych namiętności żarzewiem, wzięła ona wraz z krwią ojcowską, w dziedzictwie po niejednym z tych, których wizerunki zdobiły ściany rodzicielskiego jéj domu. Być może, iż podnieciły je i do życia przywołały owe dzieła sztuki, na które w świątyniach i muzeach od dzieciństwa patrzéć przywykła, przed któremi, w czasie gdy matka jéj mijała je obojętnie lub jak motyl oblatywała tylko, ona stawała długie chwile, wzruszona i zadumana. Może téż na szerokim świecie, wśród którego tyle, tyle już dróg przebiegła, wionął na nią pytający, ogniami żądz i buntów przejęty duch czasu. Zkąd? Któż dojrzy i przeliczy drogi wszystkie, któremi w powietrzu płyną tchnienia jego? Z rozmowy jakiéjś zapewne, zasłyszanéj w opylonym wagonie, lub na szczycie wspaniałéj góry, lub wśród zieleni publicznego ogrodu; z książki, wypadkiem znalezionéj i przeczytanéj ukradkiem; z własnych pytań jéj, które od nikogo nigdy odpowiedzi nie otrzymały; z przemilczeń nauczycieli, zarówno jak ze słów, które wymknęły się im z ust mimowoli, mimo wiedzy...
Przedewszystkiém myślała często, że za nic, za nic, nie będzie żyła tak, jak żyły wszystkie znane jéj kobiety; że kiedyś, w przyszłości, doświadczy może uczuć tych i dokona czynów, jakich doświadczały i jakie pełniły te z pomiędzy świętych, które budziły w niéj najżywszy podziw i najgłębszą cześć.
Powiedziała to Eugeniuszowi raz, gdy o zachodzie słońca przechadzali się we dwoje przed gankiem Odropolskiego domu. Bywał on już w domu jéj matki. W parę dni, po spotkaniu owém pośród samotnych pól i rozmowie owéj, zakończonéj złożonemi na rękach jéj pocałunkami, dokonał on, dla możności widywania się z nią, ofiary wielkiéj. Upokorzył się i przestąpił próg arystokratki. W chwili, gdy czynił to, widać było po nim, że krok ten kosztuje go wiele. Wszedł do salonu z wielką wprawdzie, może nawet zbyteczną nieco pewnością siebie, ale z ponurym wyrazem na zbladłéj nieco twarzy. Powitany przez gospodynią domu z grzecznością i słodyczą, którą zazwyczaj odznaczała się ona we wszelkich stosunkach z ludźmi, i przedstawiony przez nią obecnéj tam także hrabinie Cezaryi, zmieszał się nieco, ale téż zarazem i złagodniał znacznie. Kiedy witał się z Adolfiną, która zdala od dwóch pań, z irlandzką koronką w ręku przy oknie siedziała, hrabinka szepnęła do pani Izabelli:
— Bardzo przystojny...
— I bardzo rozumny. Figures-toi, chłop, który był w uniwersytecie!...
Chłop, który był w uniwersytecie, a ma w dodatku piękną postawę, białe czoło i prześliczne, ognisto-płowe włosy, zaciekawił zapewne hrabinkę, bo, szeroko otwierając błękitne swe oczy, piérwsza rozmowę z nim zawiązała. Obie panie mówiły o różnych, bardzo potocznych rzeczach, z taką łatwością i takim wdziękiem, że, z pozoru przynajmniéj, tém rozmawianiem z niemi nie wydawał się on wcale upokorzonym. Owszem, wydawał się raczéj zadowolonym. Estetyczność ubrań, powierzchowności i wszystkich poruszeń dwu kobiet, w sposób przyjemny głaskać musiała jednę ze strun moralnéj jego istoty, a uprzejmość, którą mu one okazywały, schlebiała drugiéj. W ciągu godziny téj wyglądał tak, jakby stanowczo pogodził się z nienawistną sobie kastą, jakby nawet piérwsze, tak pomyślne, zbliżenie się z nią upajało go nieco. Ogarnęło go niezwykłe jakieś natchnienie: mówił wiele i z ożywieniem; z lekka a dowcipnie wyśmiewał mało paniom znaną parafią Zakątnicką, opowiadał o Petersburgu, którego one nie znały wcale, a który on, przez trzy lata pobytu w nim, poznał na wylot; śmiał się, gdy one się śmiały; z ciekawością słuchał tego, co mówiły, a gdy tylko niepostrzeżenie czynić to mógł, przypatrywał się pięknéj hrabince i ścigał wzrokiem żywe a zawsze malownicze falowania kształtnéj jéj kibici.
Jednakże, gdy, niebawem przybyły, Żytnicki sprawił przerwę w rozmowie i zajął panie opowiadaniem o jakimś świeżo w okolicy wydarzonym wypadku nagłéj śmierci, Eugeniusz zbliżył się do Adolfiny i rzekł półgłosem:
— Dokonałem dziś trudnego zwycięztwa nad samym sobą... Składam je w hołdzie u stóp pani.
Słowa te były zbyt śmiałe, ale w niéj obudziły wdzięczność. On spostrzegł to i stał się jeszcze śmielszym.
— Niéma ofiary, któréjbym nie był gotów uczynić dla pani, — rzekł głosem zniżonym. — Jakkolwiek, — dodał zaraz, — jestem z zasady nieprzyjacielem ofiar wszelkich. Wszelkie ofiary i tak zwane poświęcenia są całopaleniem, składaném bałwanom przesądów.
Z czołem spłonioném i pochyloném nad robotą, szepnęła, że jednak... przez ofiary tylko i poświęcenia ludzie dochodzić mogą do doskonałości.
Uśmiechnął się.
Obie starsze panie bawiły się wybornie nagłą śmiercią, o któréj z najdrobniejszemi szczegółami opowiadał im Żytnicki; Adolfina i Eugeniusz długo sam na sam rozmawiali u okna. Potem młoda dziewczyna, porywczym trochę gestem, rzuciła robotę na marmurowy stolik i, z żywym rumieńcem na twarzy, z rozbłysłém okiem, wstała. Widać było, że uczuła się oburzoną, czy zranioną. Najwyraźniéj posprzeczali się z sobą. Wybiegła na ganek, pomiędzy zdobiące go drzewa pomarańcz i oleandrów, on wyszedł za nią i, przez drzwi otwarte, widać było, jak mówił coś do niéj z ironicznym uśmiechem i z nizkim ukłonem oraz jak ona podniosła na niego wzrok nieledwie przerażony. Jakto! mógł więc ją tak okropnie posądzać! mógł przypuszczać, że słowa jego, któremi śmiało i prosto zaprzeczał potrzebie ofiar i poświęceń wszelkich, wywarły na niéj przykre wrażenie dlatego, że były powiedziane do arystokratki przez chłopa! Ją podejrzenie takie brało wprost na tortury i od téj chwili mógł już wszystko przed nią mówić i wszelką, choć-by najzuchwalszą formą, myśli swe przyodziewać; ona zaś stłumiła-by i ukryła nąjprzykrzejsze nawet wzruszenia, byleby poraz drugi nie usłyszéć z ust jego słów, z niepowściąganą wcale goryczą i namiętnością wymówionych.
— Gdyby powiedział to pani on lub którykolwiek z nich, nie czuła-byś się pani obrażoną i uwierzyła-byś mu natychmiast.
Było to wielkie prawo, przez niego nad nią zdobyte. I wprzódy już pragnęła słuchać go, teraz — musiała jeszcze to czynić, a on mówić umiał.
W salonie rozmowa z nagłéj śmierci stoczyła się na wielkie zbrodnie. Hrabinka mówiła o Traupmanie, strasznym francuzkim zbrodniarzu, który zamordował całą rodzinę swą, a którego ona, dzięki pomocy jednego z dygnitarzy paryskich, widziała w więzieniu. Widziéć Traupmana była to szansa prawdziwie szczęśliwa, ale i słuchanie o nim obudzało ciekawość wielką. Pani Izabella i Żytnicki słuchali: ona, ze splecionemi dłońmi, modląc się jakby w duchu za nieszczęsnego przestępcę, on, z wytrzeszczonemi oczyma i notując sobie pilnie w pamięci słyszane szczegóły, aby je módz opowiedziéć panu Janowi i Koci.
Na kamiennych wschodach ganku siedząc, Adolfina opowiadała Eugeniuszowi o świętych niewiastach, które dotąd były dla niéj ideałem i przedmiotem najgorętszego nabożeństwa. Przy łóżku jéj, nad klęcznikiem, wisiał zawsze obraz téj, która uwolniła od korony głowę swą, aby swobodnie módz ją pochylać nad przepaścią nędz ludzkich. Opowiadając, wpadała w zapał. Nagle i szorstko ostudził go trzeźwy zupełnie, lekkim śmiechem nabrzmiały, głos Eugeniusza:
— Chciéj mię pani oświecić, jakie następstwa z ofiar osoby téj wyniknęły dla ludzkości? czyż przez nie znikły ze świata łzy i cierpienia? Czy odtąd nikt już na ziemi nie płacze i nie cierpi?
Pytanie to zastanowiło ją.
— To prawda; wszyscy mówią, że świat jest zawsze pełnym cierpień.
— A doskonałość jéj czy zachęciła do doskonalenia się tych, którzy modlą się do niéj. Czy naśladuje ją matka pani, pani hrabina, pani Sanicka?
Myśl o tém, że wymienione osoby naśladują tę, która pogardziła bogactwami i zaszczytami, a wiodła życie wzniosłe i męczeńskie, myśl o tém, tak była sprzeczna z rzeczywistością, że na usta Adolfiny wywołała uśmiech.
— Widzi pani. Życie to więc, które panią tak zachwyca, bezowocném było i marnie straconém.
Adolfinę odkrycie to napełniło smutkiem.
Z czołem w dłoni słuchała go daléj w milczeniu.
— Bo i dla kogoż, dla czegoż poświęcać się pani możesz i powinnaś? Czy dla czterech ojczyzn, o których mówiłaś mi? Ależ doprawdy, przechodziło-by to siły ludzkie. Zresztą, pomijając niebo, które nie jest czém inném, jak atmosferą, otaczającą kulę ziemską i przez grę świateł na błękitno pomalowaną, każda z trzech innych, przedstawia kawał ziemi, taki zupełnie, jak wszystkie inne. Niéma tu przyczyn żadnych do szczególnéj miłości, ani témbardziéj ofiar. Sama pani zgadzasz się na to. Dla kogoż więc? dla matki twéj? przecież jest ona także istotą ludzką, taką samą, jak każda inna, a szczęście jéj tyleż zupełnie warto, co szczęście pani. Dla cnoty? ależ cnota jest prostym i głupim komunałem, maską, pod którą każdy żyje, jak mu się podoba. Wszak i to także widzisz pani na własne oczy.
Tak, istotnie, widziała. Wszystko, co dotąd widziała i słyszała, dziwnie wtórowało słowom jego. Zwolna podniosła głowę i, ze wzrokiem utopionym w szarzejącą przestrzeń, powoli wymówiła.
— Nic nie umiem, nic nie wiem... sprzeczać się z panem nie mogę...
Upuściła gałązkę pomarańczowego kwiatu, którą dotąd okręcała i mięła w palcach nerwowym ruchem. On podjął śpiesznie kwiat, wydający z siebie woń upajającą.
— Pozwól mi pani schować kwiatek ten, na pamiątkę dzisiejszego wieczora. Nie śniłem, nie marzyłem nigdy, aby mię tu, w tych stronach, spotkać mogły tak urocze, niezapomniane chwile...
Szept jego był wzruszonym, spojrzenie marzące głęboko zatapiało się w jéj twarzy. Ona, unikając jakby odpowiedzi na ostatnie słowa jego, lub udając nawet że ich nie dosłyszy, drżącémi nieco usty zapytała:
— Więc te błękitne obłoki to nic, nic więcéj, jak tylko oświetlone w pewien sposób powietrze?
Jakże dumnym był i szczęśliwym, że mógł téj wytwornéj, świetnie wychowanéj pannie ukazywać najpierwotniejsze abecadło nauki; jakiż tłumiony uśmiech drżał mu w piersi, gdy na widok abecadła tego piękne oczy jéj napełniały się ciekawością i zdziwieniem! Chwile, w których to czynił, wynagradzały mu wiele goryczy i upokorzeń, tajemnie przeżytych w domu Żytnickich, w szkole i w świecie; spełniały téż jedno z najmilszych marzeń jego: szerzenia i zaszczepiania własnych pojęć, a raczéj zaprzeczeń, druzgocących pojęcia wszelkie. Czuł on, że, szczęśliwym dla niego zbiegiem okoliczności, w dłoń swą pochwytywał jednę duszę ludzką, duszę, cale inną od téj np., która zamieszkiwała w silném i śliczném ciele Franusi, lecz senną była, ciężką, niezdolną wzleciéć w krainy reflexyi i analizy, ani doświadczyć subtelnych a rozkosznie upajających odcieni uczuć. Tu znajdował różne, zmieszane z sobą uroki: umysł ciekawy, pojętne błyski oczu, przelotne rumieńce wstydu, łzę wzruszenia, wybłyskującą nagle i znikającą przed wesołym lub rozmarzonym uśmiechem.
Wesołą bywała często i wtedy mówiła wiele, prędko, z cichym, srebrnym śmiechem. Eaz opowiadała mu o książkach, które czytuje. Nietylko mówiła, że nudne są, i że od czasu pewnego nigdy więcéj od razu jak kilka ich kartek przeczytać nie jest zdolna, ale poprostu, wyśmiewała je. U jednéj naprzykład ze znanych jéj autorek wszystkie kobiety młode i piękne ubierają się w suknie białe, koniecznie białe, z tą tylko różnicą, że dobre nie dodają do nich ozdób żadnych, a niedobre noszą perły. Jest to wielka nieprawda. Naprzód, nikt nigdy nie nosi wiecznie białych sukien, a potém, można być przecież dobrą, nosząc perły, i niedobrą, nigdy ich na sobie nie mając.
Eugeniusz, wpatrując się w twarz jéj rozpromienioną śmiechem, śmiał się także i z wiecznéj bieli bohaterek pani Craven, i z pereł, pojętych przez nią, jako symbol niedobroci. Potém powiedział, że zmysł krytyczny, przez Adolfinę objawiony, a tak samodzielnie w niéj powstały, jest dowodem wielkiéj inteligencyi. Ucieszyła się powiedzeniem tém, jak dziecko, i przyznała się jeszcze, że Walter Scott, który przed dwoma laty wzruszał ją do łez, teraz nudnym stał się okropnie. Same tylko stare zamki, królowie, rycerze, damy, turnieje, pojedynki... Teraz wszystkiego tego niéma już na świecie, a ona chciała-by bardzo wiedziéć o tém, co jest teraz...
Eugeniusz wpatrywał się w nią z rozkoszą. Powiedział potém, że jeśli zechce, jeśli pozwoli, będzie pożyczał jéj książek, które sam czytuje, a które nauczą ją wiele o naturze i ludzkości.
Natura i ludzkość, były to wyrazy, niedawno jeszcze zaledwie jéj znane; teraz przecież, po kilku z nim rozmowach, tkwiące w jéj myśli nakształt długich, hieroglifami nakreślonych zagadek. Była w niéj saméj moc jakaś nieprzeparta, która zmusiła ją do wpatrywania się w zagadki te i hieroglify. Książki jednak...
Zmieszała się bardzo i szepnęła, że mama przeciwną jest czytaniu książek innych, prócz tych, które wybiera i wskazuje sama.
Eugeniusz śmiał się z razu serdecznie, potém schmurniał.
— Dopókiż pani będziesz dzieckiem i niewolnicą? — zapytał ostro i niemal wzgardliwie.
Po chwili mówił daléj:
— Jeżeli przeczytasz pani książkę, którą matka czytać wzbrania, daję pani słowo honoru, że do piekła za to nie pójdziesz, bo piekła wcale niéma, a gdyby było ono, siedział-by w niém najpiérwszy ten, kto wymyślił tak zwane powagi i obowiązki rodzinne, krępujące swobodę człowieka...
Tu zrobił pauzę, a po chwili, znacznie łagodniéj, mówił znowu:
— Kochasz pani matkę swą... cieszę się tém bardzo, jeśli uczucie to sprawia pani przyjemność. Wszystko, co sprawia przyjemność, jest cennym darem życia, który, o ile można, wyzyskiwać należy. Przeciw kochaniu matki albo ojca nie mam nic. Jak wszystkich innych na świecie ludzi, można ich kochać albo nie kochać. Zależy to od indywidualnego nastroju i okoliczności. Ale, bądź pani szczerą przed sobą i tym, którego ufnością swą uszczęśliwić raczyłaś. Czy myślisz pani, po zastanowieniu się, że to, co matka pani mówi i czyni, jest zawsze dobrém i rozumném, a to, czego nie mówi i nie czyni, złém i głupiém?
Nie odpowiadała i wydawała się bardzo nieszczęśliwą.
Uwolnił ją od odpowiedzi.
— Nie mów pani nic, — rzekł, — oczy pani są tak wymowne, a dla mnie czytanie w nich jest takiém szczęściem... Oczy pani powiedziały: nie! I gdzież jest ta powaga rodzinna, dla któréj wyrzekać się pani chciałaś woli swojéj i téj przyjemności, którą-by ci spełnienie jéj sprawiło? Słabo wspierała się ona w umyśle pani na piedestale swym. Zrzuciło ją z niego jedno śmielsze nieco pytanie...
Tak; jedno śmiałe pytanie zepsutego do gruntu wychowanka Żytnickich zrzuciło z piedestału ideę powagi rodzinnéj w umyśle córki pani Izabelli. Powiedział on jéj jeszcze dnia tego wiele innych rzeczy, a ona o tém wszystkiém myślała potém, myślała... myślała... zdania jego przymierzając do znanéj sobie rzeczywistości... Rzeczywistość znana jéj zdania owe popierała dziwnie...
Myśląc, przechadzała się po sali jadalnéj i żadnéj już nie zwracała uwagi na zdobiące ją wizerunki bohaterów. Cóż znaczyli nawet święci, o których wiedziała daleko więcéj, ale którzy, rozwiewni i niedoścignieni, unosili się kędyś daleko... wysoko... nad obłokami...
Nie; za tym lazurowym płaszczem powietrznym, jak już wiedziała o tém, — była bezgraniczna przestrzeń, pusta, i zarazem zaludniona, ale zaludniona tylko przez wielkie ciała, czy bryły, które ludzie nazywają gwiazdami. Gdzież więc przebywają święci? Kędy szukać ich ma oko stęsknione? dokąd wysyłać trzeba ku nim wyrazy próśb i zapytań? Tutaj tymczasem, tuż przed oczyma jéj, jakby zaklęta stoi lub przesuwa się zwolna piękna twarz młodzieńcza, z blaskami geniuszu na białém czole, z szafirową źrenicą, omgloną namiętném wzruszeniem. Wciąż, wciąż, zasłania ona przed nią twarze niezrozumiałych jéj bohaterów i powietrzne, coraz więcéj we mgłę topniejące, postacie świętych...
Pod wpływem wrażeń tych, niewiele przed północą, weszła do sypialni swéj, — drgnęła. Na rzeźbionéj desce klęcznika, u stóp obrazu przedstawiającego Ś-tą Elżbietę Węgierską, obok grubéj książki, noszącéj na okładce złocony napis: Encolage, on office divin complet, leżała książka inna, nieznana jéj, w szaréj, prostéj, zniszczonéj oprawie, z wypadającemi kartkami.
Ładna Franusia, stojąca przy gotowalni, ze spuszczonemi oczyma, powiedziała, że była dziś w Błoniu, u ciotki swéj, która tam za gospodynią służy, i że spotkała panicza w Błoniu, który jéj książkę tę panience oddać kazał.
Był to dzień w tygodniu, w którym Adolfina pisywała zwykle listy do Ojca Faveura. Tym razem także, z niejakiém roztargnieniem zadysponowawszy Franusi, jakie ubranie przygotować jéj ma na dzień jutrzejszy, weszła do budoaru, w którym znajdowało się biurko ze wszystkiemi do pisania przyrządami.
— Czy to ty, Adolfino? — zabrzmiało z sypialni pani Izabelli wpółsennym głosem i po angielsku wymówione pytanie. Pani Izabella rozmawiała zwykle z córką swą w dzień po francuzku, a wieczorem po angielsku. Tym sposobem strzegła jéj i siebie od utraty najmniejszéj choćby okruszyny z obszernéj i drogocennéj lingwistycznéj wiedzy.
— Co robisz tam w budoarze? czy nie odprawiłaś jeszcze swoich dewocyi? A? list do Ojca Faveura! Bardzo dobrze, moje dziecko! trzeba pilnie i akuratnie pisywać do Ojca Faveura. Szkoda tylko, że nie napisałaś w dzień. I ja nie napisałam... ale szambelan zabiera mi teraz połowę życia... i hrabinka...
Tu najwyraźniéj usnęła.
Dlaczegoż Adolfina w dzień nie napisała listu do Ojca Faveura? Ależ i teraz także nie pisała go wcale. Trzymała pióro zawieszone nad ćwiartką ozdobnego papieru, i szklistemi oczyma przed siebie patrzyła. Nie wiedziała już, co pisać ma do duchownego dyrektora swego; nie miała mu już nic do powiedzenia. Po chwili zapomniała snadź o nim nawet, bo uśmiech zaczął błądzić po jéj ustach; rzuciła pióro, zerwała się, do sypialni swéj wbiegła i książkę pochwyciła, — nie tę, która nazywała się Encolage, ale tę inną, szarą, w staréj oprawie...
Odtąd każdéj nocy światło paliło się w sypialni jéj bardzo długo; aby matka nie spostrzegła tego, przymykała drzwi do budoaru wiodące.
Pani Izabella zresztą miewała zwykle sen dobry, głęboki i twardy sen tych, którzy mają czyste sumienie i głowę spokojną.
Spokojną zupełnie pani Izabella od czasu pewnego nie była jednak. Sypiała dobrze, ale w porze dziennéj spostrzedz w niéj można było objawy usposobień niezwykłych. Już w saméj powierzchowności jéj zaszły zmiany niejakie, bardzo subtelne, niemniéj oku bystrego badacza dostępne. Były to rzeczy całkiem nieuchwytne, coś, jakby lekkie odczesanie włosów z nad czoła, jakby ściślejsze zapięcie zawsze ciemnego stanika, jakby puszystszy i piękność ręki lepiéj uwydatniający garnirunek rękawów, jakby, słowem, tu dodanie jakieś, a tam ujęcie, tu podniesienie, a tam opuszczenie. Wszystko to razem wzięte za wynik swój miało, że pani Izabella, nie zrzucając z siebie charakterystyki idealnéj, niebieskiemi przeważnie sprawami zajętéj Oblatki, pozwoliła wyjrzéć z za niéj powabnéj i jeszcze młodéj kobiecie. Oprócz tego, przestała w rozmowach swych wspominać o księciu Roalkiczago, tak zupełnie, jak gdyby nigdy nie znała była téj pięknéj duszy, ubierającéj się w biały burnus arabski z kapiszonem. Kiedy była sam na sam z córką, wpadała w roztargnienia, śród których marzący uśmieszek po ustach jéj błądził. Rzadziéj nierównie przesiadywała w miejscach ogrodu, przypominających jéj zbiegłe nazawsze chwile, i rzadziéj pisywała do przełożonego Ojców Zmartwychwstańców Rzymskich, będącego duchownym jéj dyrektorem, i do zagranicznych swych przyjaciółek. To ostatnie zresztą tłómaczyło się w zupełności tém, że, jak trafnie się wyraziła, wizyty szambelana i synowicy jego zabierały jéj teraz połowę życia.
Szambelan przyjeżdżał bardzo często, co dni parę, czasem nawet codzień, i spędzał w Odropolu długie godziny. Niekiedy, tuż za nim, na dziedziniec Odropolski wpadała hrabinka, po kawalersku nieco wyglądająca w kapelusiku ze sterczącem skrzydłem ptasiém i w malutkim, fantastycznie zbudowanym kabryolecie, którym powoziła sama. Bawiła najczęściéj krótko. Właściwością jéj było, że nudziła się łatwo i długo na jedném miejscu zostawać nie mogła. Porywała zwykle Adolfinę, biegała z nią czas jakiś po domu i ogrodzie, jadła owoce, całowała, wychwalała, a czasem trochę jakby badała towarzyszkę. Ktoś, patrzący z boku na dwie te kobiety, pomyśléć by mógł, że starsza z pomiędzy nich posiadała szczególny interes w zbadaniu i zobowiązaniu sobie młodszéj. Czasem błękitne źrenice hrabinki tak bystro i przenikliwie wpijały się w twarz młodéj dziewczyny, jak gdyby wewnętrznéj istoty jéj zapytywały: „coś ty za jedna? czego po tobie spodziewać się można?“ A gdy Adolfina podnosiła wzrok, hrabinka uśmiechała się do niéj serdecznie, figlarnie i mówiła jéj „pod sekretem“, że jest śliczną, że przeznaczeniem jéj będzie zawracać głowy ludziom, że pewne rodzaje materyi i klejnotów, przez mężatki tylko noszone, nadzwyczaj jéj będą do twarzy. I nie było to wcale pochlebstwem, bo hrabinka, podniecając się i exaltując własnémi słowy, ze szczerym zapałem układała dla młodéj towarzyszki swéj plany przyszłych strojów, zabaw i podbojów. Czułe obchodzenie się z Adolfiną i rozmowy z nią o niéj saméj, posiadały może cel jéj saméj tylko wiadomy; zarazem jednak bawiła się téż wybornie, choć krótko, bo po godzinie, lub dwóch, żegnała się z paniami domu prędko, prędko wyskakiwała na szczyt kabryoletu swego, chwytała lejce i — znikała.
Szambelan zostawał i długie godziny spędzał z panią Izabellą, najczęściéj sam na sam. Wprawdzie Adolfina bywała niekiedy obecną przy długich wizytach ale, siedząc na stronie i robiąc irlandzką koronkę, w rozmowie matki z poważnym gościem udziału nie przyjmowała. I nikt jéj do tego nie zachęcał, ani pani Izabella, która niekiedy, spojrzeniem wskazując ją gościowi, półgłosem mówiła: „jakie to jeszcze dziecko!“; ani gość, który czasem wpatrywał się w nią długo, długo, ale przemawiał do niéj rzadko i zawsze o rzeczach bardzo zwyczajnych, codziennych. Najczęściéj przecież w czasie bytności Pomienieckiego przybywał Eugeniusz, którego, całkiem naturalnie i z konieczności, Adolfinie bawić wypadało. Bądź co bądź, był to gość także i zaniedbać go zupełnie było-by niegrzecznie. Pani Izabella wydawała się zadowoloną bardzo, że córka w bawieniu niektórych gości wyręczyć już ją może, i rozmowę z Eugeniuszem całkiem jéj pozostawiając, mówiła Pomienieckiemu o jakiejś świętéj i drogiéj pamiątce, która znajdowała się w budoarze. Dla zobaczenia pamiątki szli do budoaru, i tam, na miękkiéj kozetce, w cieniu ogromnego ficusa, naprzeciw domowego ołtarza, świecącego relikwiarzami i koloryzowanemi aniołkami, długie spędzali chwile. Pani Izabella mówiła wiele, Pomieniecki słuchał umiejętnie. Mówiła o różnych rzeczach: o podróżach swych, miastach, w których przebywała, wspaniałych obchodach, które widywała, o sławnych kaznodziejach, których słyszała, i miłych znajomościach, które zawarła. Z tych ostatnich nie wymieniła tylko nigdy ani barona Hohenstaufen, ani księcia Roalkiczago. Często bardzo natomiast zwracała się ku osobie własnéj, ku przeszłości swéj, opiniom swym i uczuciom. Ku uczuciom szczególniéj. Powoli, powoli, odsłaniała przed gościem zasłonę tę, za którą kryła przed wszystkimi, — z wyjątkiem Boga — wielką pustkę, noszoną w sercu, i wszystkie, spoczywające na dnie téj pustki nieziszczone marzenia i nieuciszone tęsknoty... Szambelan był słuchaczem idealnym. Uważny zawsze, czasem wyrazem twarzy i poruszeniami głowy objawiał żywą aprobatą swą, lub głębokie współczucia. Słowa jego bywały rzadkie i krótkie, ale zarazem dziwnie podsycały rozmowę, tak, że z nich, jak z obfitego wątka, pani Izabella snuć mogła daléj długą nić swych zwierzeń. Co się tycze zwierzeń, to, gdy po raz piérwszy przed oczyma szambelana odsłonił się rąbek zasłony, okrywającéj owę pustkę, niewidzialna dłoń jakaś zgarnęła w promienisty snop wszystkie zmarszczki twarzy jego, a za szkłami, z siwych źrenic strzeliły skośne, chichocące błyski. Ale pani Izabella w chwili téj nie patrzała na niego, gdy zaś zwolna i z dziewiczém nieledwie zawstydzeniem podniosła wzrok, spuszczone powieki szambelana nadawały twarzy jego wyraz poważnéj i smutnéj trochę zadumy. Poważnym téż i smutnym trochę głosem powiedział on, że każdy mieszkaniec biednéj téj ziemi nosi w sobie nieziszczone marzenia jakieś i niezadowolone żądania, że każdy widzi przed sobą jakiś ideał szczęścia, a doścignąć go nie może... Najwyraźniéj mówił to o sobie. I w istocie, bywały dni, w których miał pozór człowieka, widzącego przed sobą coś, co mu było pożądaném, a czego doścignięcia pewnym nie był. W dniach tych, z za dostojnego spokoju jego wybuchały błyskawice namiętności. Raz, pani Izabella spostrzegła, że, przy rozmowie z nią, wzrok jego biegł wciąż za okno i ścigał przechadzającą się przed oknami domu młodą parę. W głowie pani Izabelli powstała myśl piorunna, że może ma on to za złe, iż córka jéj tak często i poufale przebywa z człowiekiem... takim, jak Eugeniusz Skiba. Śpiesznie objaśniła szambelana, że Adolfina i Eugeniusz znają się od dzieciństwa, że córka jéj ma głęboko wszczepione w sercu zasady miłości bliźniego, które nie pozwalają jéj pogardzać nikim, że przez wzgląd na zasługi Żytnickiego, przyjmować Eugeniusza muszą, chociaż obie uczuwać mogą dla niego tylko litość głęboką, bo podobno, jest on socyalistą.
— Pewną jestem, że Adolfina postanowiła nawrócić go... ona tak marzy zawsze o dobrych uczynkach i tak pragnie zbawienia wszystkich!
Nadaremne usiłowania! Czoło szambelana, tak pogodne zwykle, pozostało chmurném, a usta jego przybrały wyraz gorzki, prawie gniewny. Ktoś uważniejszy od pani Izabelli spostrzegłby pewnie, że gdy mówiła ona o nawracaniu socyalisty tego przez Adolfinę, z oczu jego strzeliła ku niéj błyskawica gniewu i szyderstwa. Ona jednak, przez zwykłą żywość swą, tego nie dostrzegła, i tylko zdziwiła się bardzo, gdy szambelan wstał i zaproponował jéj przechadzkę po ogrodzie. Tak im przecie dobrze było w zacisznym, przyciemnionym budoarze! W ogrodzie tak się jakoś dziwnie stało, że pani Izabella znalazła się w konieczności rozmawiania z Eugeniuszem, a szambelan przechadzać się zaczął z córką jéj po żwirowanéj drodze, z obu stron osadzonéj kwitnącemi astrami. Jakże dobrym był szambelan! Z żywością młodzieńczą poskoczył ku najpiękniejszéj astrze, którą ukazywała mu Adolfina, zerwał ją i jéj podał. Doprawdy zasługiwanie na względy dziecka takiego, dla tego, że było ono jéj dzieckiem, znaczyło to ze strony jego wiele... wiele...
Pod wpływem myśli téj, z nadzwyczajną uprzejmością rozmawiała z Eugeniuszem, i dzięki jéj, nazajutrz jeszcze była tak wesołą i promieniejącą, że, gdyby nie siwiejące trochę włosy, można-by ją było wziąć za starszą nieco siostrę jéj córki.
Przyszedł jednak dzień, w którym wesołość i promienność zmieniła się w rozmarzenie. Zmianę tę sprawiła hrabinka, która, rzecz dziwna! miewała snadź swoje zgryzoty, bo wpadła dnia pewnego do Odropola ze wzburzoną i silnie spłakaną twarzą.
— Co ci jest, Ceziu? co się stało? — ujmując ręce przyjaciółki, ze szczerém współczuciem zapytała pani Izabella.
Hrabinka więcéj jeszcze rozgniewaną była niż zmartwioną. Osunęła się na kanapkę, obu dłońmi wzburzyła swoje śliczne, złociste włosy, i ściskając gniewnie białe, drobne pięści, zawołała:
— To mi jest, że Ireneusz nie przestaje popełniać szaleństw!
— Hrabia Ireneusz! czy bawi on dotąd w Londynie?
— Ale gdzie tam! bawił tam zaledwie parę tygodni. Pojechał w celach... w celach gospodarskich, dla nabycia jakichś owiec... jakichś maszyn, czy ja wiem? Więcéj niż dwa miesiące nie miałam o nim wiadomości żadnéj, ale to żadnéj... przeczuwałam coś!... Teraz otrzymuję tu w Pominach list od mego adwokata, że Ireneusz znowu przegrał...
Zaczęła płakać.
— Co przegrał? uspokój się, droga moja! Co przegrał?
— Co przegrał? ależ pieniądze! ogromną sumę pieniędzy... wszystko co miał... więcéj niż miał... bo pisze, aby mu przysłać... Przysłać! ależ myśmy już prawie zrujnowani! Adwokat pisze, że pożyczyć jeszcze można, ale ostrzega, że za rok... wszystko się skończy i nie będziemy mieli wcale majątku!
— O mój Boże! nie miéć wcale majątku! ależ ty, Ceziu, byłaś tak bogatą, i hrabia także...
— Hrabia! — zawołała hrabinka i jak zraniona lwica zerwała się z kanapki, — ależ hrabia nic nie miał, nic, nic, prócz tytułu swego... był kompletnie zrujnowanym i... i dla tego tylko ożenił się ze mną...
Usiadła znowu i, z twarzą łzami zalaną, z załamanemi rękoma, zaczęła zwierzać się przyjaciółce:
— Czy myślisz, że on mię kochał choć trochę... że choć przez jeden dzień szczęśliwą z nim byłam? Życie moje, to dramat! Ja go téż nie kochałam... ani przez jeden dzień mego życia!
— O biedna, biedna, nieszczęśliwa Ceziu! małżeństwo bez miłości... ależ i ja także wiem coś o tém! Łamie to skrzydła... pozostawia taką pustkę! Mnie zmuszono, ale ty... dziedziczka... swobodnie rozporządzająca sobą, jak mogłaś? dlaczego?
O! na pytanie to hrabinka nigdy nie odpowiedziała-by nikomu. Bo i pocóż było pytać? Świat wiedział i pani Izabella nie wiedziéć nie mogła, że przyrodzoną cechą rodziny Pomienieckich była ambicya, szlachetna żądza dążenia ku szczytom. Cezarya Pomieniecka, nie mogąc na wzór stryja swego zostać szambelanem, została hrabiną...
— Życie moje, to dramat! Nie rozumiem, za co jestem tak nieszczęśliwą! Zrujnował mię... od piérwszego zaraz roku rujnować mię zaczął... Cały świat mówił o szaleństwach jego dla téj... téj... słyszałaś pewno? Potém była inna. A karty i ruleta! Radzono mi, abym się oparła... Stryj radził, i adwokat, i wszyscy. Oparłam się. Cóż? Powiedział mi naprzód, żebyśmy porównali wydatki nasze, a pokaże się pewnie, że ja tracę więcéj od niego. Co za potwarz! Oparłam się po raz drugi, odmówiłam swoich podpisów i pokazało się... że nie miałam sama za co pojechać do Biarritz... Było to wtedy jeszcze kiedy tam bywała cesarzowa Eugenia... Podpisałam i pojechałam do Biarritz... byłam tak chora... znękana, potrzebowałam kuracyi i rozrywki. On nie pojechał, został w domu, ale sprowadził na cały sezon przyjaciół swoich i tę... tę... była to już czwarta i najwięcéj ze wszystkich połknęła... I tak ciągle, ciągle, ciągle... o moja Izo, życie moje... to dramat!
Zaniosła się znowu płaczem; pani Izabella obejmowała ją i czule do siebie tuliła.
— Uspokój się... znoś cierpliwie... godź się z wolą Boga!
— Z wolą Boga! — powtórzyła hrabinka, — ależ nie musi to być koniecznie wolą Boga, aby hrabia tracił majątek jéj na karty i baletnice, i aby ona została wyzutą ze wszystkiego, nędzarką, żebraczką! Nie, nie może ona uwierzyć, aby to była wola Boga. Jest to raczéj dziwny i niepojęty jakiś fatalizm, tragiczne przeznaczenie, które dotyka ją bez żadnéj przyczyny... Życie jéj — to dramat. Nie zaznała miłości i szczęścia, a teraz nie będzie jeszcze miała majątku. Najpewniéj skończy samobójstwem, albo weźmie z hrabią rozwód i wstąpi do klasztoru... do tych Karmelitek Bosych, które na górze Oliwnéj osadziła księżna Latour d’Auvergne...
— Powiem ci pod sekretem, ale przysięgnij mi, że nikomu o tém nie powiesz! gdybym była wolną... Książę Latour d’Auvergne... kto wié? Przez dwa sezony w Biarritz był on moim cieniem! Jeżeli rozwiodę się z Ireneuszem... kto wié?
— Ceziu! o, Ceziu moja! nie wolno ci teraz jeszcze myśléć o tém. Jeżeli Kościół ś-ty uzna małżeństwo twe z hrabią za nieważne, wtedy... książę Latour d’Auvergne... ależ to, droga moja, byłby los wielki, na loteryi smutnego życia wygrany! Teraz jednak, dopóki przysięga, przed ołtarzem złożona, wiąże cię z hrabią, myśléć o takich rzeczach jest... grzechem.
Hrabinka oderwała od poduszki spłakaną twarz, w oczach przyjaciółki zatopiła dziwnie migocące spojrzenie i nagle parsknęła głośnym, długim śmiechem. Co ją tak rozśmieszyło, nie powiedziała, i pani Izabella nie zapytała jéj o to. Zmieszana nieco, zaczęła ją znowu pocieszać.
— Szambelan, — mówiła, — rodzony przeciż stryj jéj, jest tak bogatym i nie pozwoli pewnie, aby zrujnowaną została...
Płomienny rumieniec przemknął po czole hrabiny, sarkastyczny trochę uśmiech osiadł na ustach jéj.
— Stryj, — zaczęła, — stryj dobrym jest dla mnie, ale dawniéj... dawniéj był daleko lepszym... Był czas, w którym... O! wtedy, stryjeneczka z całym bagażem zasad swoich ustępować mi musiała na każdym kroku... wtedy nie dbałam nawet o szaleństwa Ireneusza... Ale to już minęło... Szambelan jest motylem... mo-ty-lem. Usiadł teraz na nowym kwiatku...
— Czy podobna! usiadł...
Hrabinka wzruszyła ramionami.
— Moja Izo! pocóż udajesz? przede mną? Wiész przecie, że jestem twoją serdeczną przyjaciółką, i że ci psuć interesów nie będę...
— O! Ceziu! nie rozumiem... doprawdy...
— Rozumiész. Pomiędzy nami wcale ci się nie dziwię. Szambelan ma wielką pozycyą, a co się tycze różnicy wieku...
— Różnicy wieku! — ze spuszczonemi powiekami szepnęła pani Izabella, — ależ moja Ceziu, różnica ta jest tak nieznaczną...
Hrabinka uśmiechnęła się trochę złośliwie.
— Chcesz, aby była nieznaczną! Niech i tak będzie. Skoro strony interesowane uznają ją za taką, tém lepiéj. Istotnie, ma on serce młode... o, bardzo młode...
— Ma on wzniosłą i czystą duszę!
— O tém nie mogę ci już dać informacyi żadnych, bo ze spowiednikiem jego nie rozmawiałam nigdy. Ale we względzie serca... powiem ci na pewno, że jest on teraz w fazie... w fazie jednéj z tych wielkich namiętności, które go od czasu do czasu napadają.
Wstała; pani Izabella była tak wzruszoną, że z trudnością podniosła się z kanapki.
Hrabinka, nerwowym ruchem wkładając kapelusik ze skrzydłem ptasiém na wzburzone swe włosy, dokończyła:
— Jest on, moja droga, zakochanym, ale tak zakochanym, że daremnie prosiła-bym go teraz o pomoc w interesach moich. Nie może on mówić, ani myśléć o niczém, oprócz przedmiotu zapałów swoich.
— Mówił ci o tém?
— Ależ o niczém inném nie mówi. Jesteśmy przecież starymi przyjaciółmi... zwierza mi się zawsze. Zdaje mi się, że przed nikim nie zwierza się nigdy, tylko przede mną. Dla tego może, iż znajduje we mnie... skarby pobłażliwości... Adieu!
Żegnała przyjaciółkę, ale nie odchodziła jeszcże. Wzięła w dłonie obie jéj ręce i kilka sekund w twarz jéj patrzała. Była widocznie wzruszoną. Oczy jéj mgliły się łzami i usta trochę drżały.
— Izo, — rzekła, — czy będziesz dla mnie dobrą wtedy, kiedy wpływ twój będzie znaczył wiele... wiele...
Po zbladłych policzkach pani Izabelli spłynęły dwie brylantowe łzy. Objęła przyjaciółkę i długo tuliła ją do swéj piersi, do piersi, którą w piérwszéj chwili samotnéj przycisnęła mocno obu dłońmi, aby przytłumić wrzącą w niéj burzę wzruszeń. Szambelan więc był zakochanym, szalenie zakochanym...
Zakochany! zakochanie! zakochać się! Boże! wszak Ty w nieograniczoném miłosierdziu swojém przebaczyć raczysz, że wyrazy te są zawsze dla biednego, słabego serca kobiety, tém, czém jest słońce dla kwiatka, rosa dla trawki, płomień ogniska dla zimnéj komnaty, cudowna melodya dla głuchéj i nieméj pustki! Wszakże, o Panie! biedne to, słabe serce kobiety, Sam w sposób ten stworzyć raczyłeś!
W téj saméj chwili, w któréj pani Izabella, przyciskając dłonie do piersi, głęboko rozważała słowa, przez hrabinkę wyrzeczone, w najustronniejszém miejscu ogrodu, tam, gdzie dokoła nizkiéj darniowéj ławki płaczące brzozy zbiegały się w gęstą cienistą altanę, dwa młode głosy wiodły z sobą żywą, choć przyciszoną nieco i rwącą się czasem rozmowę.
Przed godziną Adolfina siedziała tam sama jedna, z roztargnieniem czytając list jakiś, świeżo snadź otrzymany. Nagle, tuż za brzozami, u których stóp siedziała, rozległo się silne klaśnięcie w dłonie. Drgnęła, ale zanim zdołała obejrzéć się, stał już przed nią Eugeniusz. Powitanie, wyrażające się klaśnięciem w dłonie, było może trochę rubaszném, ona jednak nie uczuła tego wcale. Niespodziane zjawienie się jego tak ją ucieszyło, że nie spostrzegła-by i nie odczuła daleko choćby ważniejszych przekroczeń. Przyszedł nie od strony dziedzińca i domu, ale ztamtąd, gdzie z za białych pni brzozowych widać było otaczającą ogród zieloną łąkę. Wyszedł był z Błonia na przechadzkę, bez celu, ale gdy znalazł się na téj łące, coś go ku ogrodowi temu pociągnęło. Przeskoczył nizkie ogrodzenie i szedł wprost ku darniowéj ławce, bo coś mówiło mu, że znajdzie tu kogoś, kogoś... czyj obraz pragnie znajdować wszędzie i zawsze: pośród obłoków płynących pod niebem i kwiatów rosnących na łące, w marzeniach sennych i w pracach, myślach, walkach białego dnia... Słuchając słów tych, płonęła cała, i niepodobna jéj było zapytać siebie i jego: w jakich to pracach i walkach?
Siadając obok niéj, zapytał krótko:
— List?
— Od Ojca Faveura, — odpowiedziała.
Zaczął ją tak bardzo prosić, aby przeczytała mu to francuzkie pisanie, że odmówić mu nie mogła.
Po francuzku mówić nie umiał, ale czytać w języku tym nauczył się sam. Z razu czyniła to z pewną przykrością, potém wesołość jego zaraziła ją. Przy końcu wspólnego czytania tego, śmieli się oboje. Ona jednak pierwsza śmiać się przestała. Była snadź z tych, którym śmiech własny ból sprawić może. Zaczęła zwierzać się przed nim, że gdy myśli o tém wszystkiém, co on jéj mówi zwykle i co znajduje w książkach, od niego otrzymywanych, uczuwa czasem żal i strach — strach przed jakąś wielką, ciemną zagadką, któréj odgadnąć w żaden sposób nie może.
Z wyrazu twarzy jéj, z ciemnéj głębi, któréj od chwili do chwili nabierały jéj oczy, poznać można było, że znajdowała się w fazie walki, pomiędzy zwątpieniami o ideałach jednych, a pragnieniem uwierzenia w inne, pomiędzy zrywającemi się do życia siłami myśli, a krępującą je niemocą niewiedzy. Dowiedziała się już dosyć, aby zwątpić; żądała teraz wiedzy téj, która daje wiarę. Po wielekroć już z uśmiechem, lub nawet niechęcią odwróciła się od tego, co było dotychczas przedmiotem jéj miłości, a czuła, że bez kochania, bez czci, bez przedmiotu, do którego z entuzyazmem wyciągnąć-by mogła ramiona, stygło w niéj serce i było jéj strasznie nudno i smutno. Nuda znikała jak zaklęta, gdy była z nim, gdy on, w zwykły sobie, sarkastyczny najczęściéj, a czasem pedantyczny sposób, wykładał jéj nicość, śmieszność, złość wszystkiego, co istnieje na niebie i ziemi. Pomiędzy zjawiskami i stosunkami, będącemi upostaciowaniem złości, lub głupoty, tułały się tu i owdzie, niby błędne w noc ciemną ogniki, dziwnie rozwiewne, nieuchwytne idee i ideały. Życie na łonie natury, niewiadomo jakie i gdzie prowadzone. Służenie cierpiącéj ludzkości, niewiadomo jakiemi sposobami. Praca, niewiadomo jaka, i dla czego dokonywana. Swoboda nieograniczona i nie zawarunkowana niczém, niewiadomo na jakich drogach i jakiémi środkami zdobyć się mogąca.
Przeczenia były wyraźne, ostre, dowcipne, twierdzenia mgliste, nawiasowe, w żadną do ujęcia możliwą formę nie przyodziane. Ona jednak, niby gwiazd jasnych, czepiała się tych mgieł; czepiała się wyrazów, chwytała brzmienia i w głębinach ducha pracowała nad urobieniem z nich ideału wiary, miłości i życia.
Przed kilku dniami zwierzyła się przed nim, że zapragnęła, prawie już postanowiła, zostać siostrą miłosierdzia. Opatrywać będzie rannych, czuwać nad chorymi, pocieszać smutnych, pielęgnować biedne małe sieroty, i tym sposobem służyć cierpiącéj ludzkości. Dziś, albo jutro, pomówi z matką o tym zamiarze swoim.
Z wielką powagą odpowiedział on jéj na to, że instytucya sióstr miłosierdzia jest bezużyteczną, bo nie zapobiega wcale cierpieniom i nędzom ludzkim. Zajmować się leczeniem, pocieszaniem, lub pielęgnowaniem pojedynczych jednostek, znaczy to, mniéj więcéj, przyjemnie bawić się, i co najwyżéj, łudzić się mrzonkami. Świat dzisiejszy potrzebuje leków radykalniejszych, energicznego i ogólniejszego przekształcenia. Zresztą, ukrywać młodą i śliczną twarz pod mniszym kapturem, co za barbarzyństwo!... i jaka ztąd korzyść? Umierać dlatego, aby kogoś wyratować od śmierci, wyrzekać się szczęścia dlatego, aby kogoś pocieszyć, znaczy to tylko sprawiać śmierć za śmierć i cierpienie za cierpienie. Ogólna suma zła nie umniejszy się wcale, ogólnéj sumie szczęścia nie przybędzie ani jeden atom.
Przekonał ją zupełnie, lecz nie zapobiegł nurtującéj ją potrzebie ducha, nie dał spoczynku wewnętrznéj jéj pracy. Teraz na darniowéj ławce, po wspólném przeczytaniu listu Ojca Faveura i wynikłéj zeń rozmowie, powiedziała mu, że, kiedy z matką wróci do Paryża, będzie tam uczyła się pilnie i gorliwie wszystkich, wszystkich nauk, które uczą poznawać naturę i ludzkość. Uprosi matkę, aby pozwoliła jéj miéć odpowiednie książki i nauczycieli. Zdaje się jéj, że może bardzo kochać naukę, bo każda wiadomość nabyta tak ją cieszy, a te których nie posiada jeszcze wzbudzają w niéj taką ciekawość, że poszła-by po nie przez morza i lasy.
Długo nie odpowiadał. Na twarzy jego malowało się przykre wrażenie, sprawione wzmianką jéj o wyjeździe za granicę. Dotąd nie pomyślał o tém nigdy, że ta drobna, delikatna twarz dziewicza, która pod wpływem jego rozkwitała w pełne życia oblicze niewieście, że ta dusza, podobna do iskry w locie chwiejnym lecz ognistym, dziś albo jutro uleci odeń na zawsze. Przypomnienie o tém wprawiło go w zły humor. Pod wpływem usposobienia tego, spuścił czoło na dłoń i, w ziemię patrząc, opowiadał, że i on także kiedyś pragnął ideałów i leciał ku nim, jak motyl ku światłu. Wyszedłszy w świat, spotykał same tylko rozczarowania. Próbował nauk i usposobił się do zawodów różnych, lecz nauka znużyła go, bo zblizka wydała mu się zbiorem suchych i martwych liter, życiu nie przydatnych na nic, a żaden z zawodów nie wytwarzał celu, do którego mógł-by dążyć z zapałem i rozkoszą. Robaki tylko mogą pełzać i powoli zbliżać się do upatrzonéj grudki ziemi, albo do źdźbła lichego pożywienia.
Organizacye ludzkie, którym natura przypięła do ramion skrzydła orle czy sokole, potrzebują lotów szybkich i podsłonecznych wysokości. Bystrém okiem swém obejmują one świat cały, w ciasnéj przestrzeni obracać się im niepodobna. Rozczarowany i zniechęcony wrócił on na rodzinną nizinę swą i zwinął skrzydła. Ale czuje, że exystencya taka, bezczynna, bezcelowa, z dążeń wszelkich, zarówno jak z rozkoszy, ogołocona, przygniata go i dręczy. Marnuje on śród niéj siły swe i czuje się bardzo nieszczęśliwym... Po raz-to piérwszy mówił z nią o samym sobie, i w taki smutny, rozrzewniony sposób. Dostrzegła, że w spuszczonych oczach jego zakręciła się łza. Słuchała go i patrzała na niego z gorącém spółczuciem. Po chwili jednak podniósł on głowę ruchem pełnym energii i dumy.
— Mówiłaś pani przed chwilą o wyjeździe swym za granicę... Ani jednego dnia pobytu pani tutaj nie wyrzeknę się za nic, lecz ani jednéj minuty nie zabawię tu po jéj wyjeździe. Trzeba mi będzie zapomnienia i siły do życia szukać na szerokim świecie, w ciężkiéj pracy jakiejś, w wielkiéj jakiéjś idei...
Patrzał na nią swemi ognistemi oczyma, w których w téj chwili malowało się cierpienie. Spostrzegł, że zbladła. Ruchem gwałtownym prawie pochwycił jéj ręce. A ona?... z niewysłowionego wzruszenia, jakiém przyoblekła się pobladła jéj twarz, i z téj bezwładnéj, o wstydzie zapominającéj słabości, z jaką dłoniom jego oddawała swe ręce, znać było, że w chwili téj urósł on w jéj oczach do wzrostu ideału. W téj saméj téż chwili pierś jéj napełniła się i podniosła falą tak uszczęśliwiającego uczucia, że przymknęła powieki i w tył nieco odchyliła głowę, jakby z rozkoszą poddawała się nieznanéj dotąd, upajającéj pieszczocie...
On patrzał na nią i jego oczy także mgliły się upojeniem. Pochylił się tak nizko, że włosy jego dotknęły jéj sukni, i powoli, łagodnie, lękając się niby obudzić ją i spłoszyć, usta swe do jéj rąk przyłożył.
Zmrok zapadał. Pośród melancholijnie zwieszających się gałęzi brzóz świeciły gwiazdy. Dokoła altany, coraz ciemniejszéj, panowała rozległa samotność i głęboka cisza. Ciszę przerwały wkrótce przyśpieszone kroki, i do altany wbiegła postać niewieścia, niewyraźnie rysująca się w zmroku. Wbiegła i stanęła, jak osłupiała, jak do miejsca przykuta. Niewiadomo dlaczego, Eugeniusz uczynił ruch gwałtowny — gniewu czy przestrachu. Adolfina zaś, jakby ją w chwili téj nic na świecie obchodzić nie mogło, sennym głosem zapytała tylko:
— Kto to przyszedł?
O kilka kroków od niéj głos kobiecy, zdyszany od biegu i drżący od przestrachu może, bezładnie mówić zaczął:
— To ja, panienko... w pokojach światło już zapalono... pani sama jedna chodzi po salonie... pytała się o panienkę... poszłam szukać... po całym ogrodzie panienki szukałam... herbatę zaraz podadzą.
Wypowiedziawszy to wszystko, jak ptak spłoszony, frunęła.
Adolfina wstała, lecz nie odchodziła jeszcze. Siła jakaś niezmożona przykuwała stopy jéj do ziemi. Eugeniusz nie zmienił siedzącéj swéj postawy i tylko, na przód nieco pochylony, twarz swą ku niéj podnosił i wpatrywał się w nią, bez słowa, bez ruchu.
Ona splecione ręce wzdłuż sukni opuściła i, nieruchoma także, wzrokiem obejmowała głowę jego.
Po chwili, zaledwie dosłyszalnie, szepnął:
— Aniele mój!
Ona zadrżała.
— Pójdę już... — odszepnęła.
— Czy wiész, gdzie jest na ziemi wiara... szczęście.. ideał... cel najwyższy?... W miłości!...
Obejrzała się dokoła. Oczy jéj szeroko rozwarte, błyszczały w cieniu.
— W miłości dwojga istot młodych, poetycznych... z ogniem w sercu i głowie...
Cofnęła się o parę kroków i splecione ręce od sukni odrywając, podniosła je tak, jak gdyby niemi twarz swą przysłonić chciała.
— Istot takich, jak ty i ja...
— O! — zawołała przeciągłym, stłumionym głosem i z twarzą ukrytą w dłoniach, wybiegła z altany.
Eugeniusz chwilę jeszcze siedział na darniowéj ławce, pogrążony w marzeniu, czy zamyśleniu. Wstał potém, wstrząśnieniem głowy odrzucił z czoła opadłe na nie włosy i wpół z westchnieniem, wpół z uśmiechem, wymówił:
— Rozkoszne stworzenie!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.