Przejdź do zawartości

Po stycznej

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Grabiński
Tytuł Po stycznej
Pochodzenie Na wzgórzu róż
Wydawca Księgarnia J. Czerneckiego
Data wyd. 1919
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PO STYCZNEJ.

Wrzecki wyszedł z domu o trzeciej po południu.
Przedsięwziął dłuższą przechadzkę po mieście, by wśród bezcelowego błąkania się po ulicach, przekradania pomiędzy domami zagłuszyć katującą go od miesiąca zmorę myśli, przeciąć pasmo syllogizmów, uparcie rozciągających na torturach biedny mózg neurastenika.
Był rozstrojony do niemożliwości i wrażliwy na najdrobniejsze szczegóły życia wewnętrznego. Przed pół rokiem przebył ciężką chorobę umysłową, która rzuciła na gangliony niezatarte ślady swego przebiegu, jak odpływ pozostawia na nadbrzeżnych ławicach wywleczone morszczyny. Rozgałęziły mu się warstwą przybylczą, zrazu obcą, pasożytną, by po jakimś czasie włączyć się jako organiczne ogniwo i wytworzyć nowe skojarzenia i związki.
Dawniej trochę bezładny w myśleniu, zaczął teraz rozumować z bezprzykładną logicznością aż do męczarni, kształtować całe szeregi najnieprawdopodobniejszych teoryi i teoryjek i poddawać się ich suggestywnej pseudo-oczywistości.
Wytworzył się tu pewien rodzaj wyobrażeń musowych, imperatywnych, którym nie uledz było dlań niemożliwością.
Bez wątpienia przyczyniły się do tego w znacznej mierze zarodki czegoś podobnego już z lat dzieciństwa. Podłoże ich było wtedy religijno-mistyczne. Niespełnienie np. jakiejś błahej czynności, niewykonanie jakiegoś gestu i t. p. groziło mu ściągnięciem na się kary bożej, potępienia i przeróżnych nieszczęść. Samodręczycielstwo to wprawiało go czasami w rozpacz bez granic, gdyż skuty przesądną obawą, umysł dziecka nie znachodził nigdzie wyjścia z katowni. W miarę rozwoju inteligencyi, obłęd mijał. Po przesileniu się nieszczęsnej choroby mózgu powrócił chociaż w zmienionych znacznie kształtach.
Począł snuć z lodową logiką dzikie poglądy, układać szaleńcze teorematy i wypatrywać, czy przypadkiem nie znachodzą sprawdzianu w życiu go otaczającem. Najsłabszy choćby cień czegoś w tym rodzaju, nabierał w rozwydrzonej wyobraźni rysów pełnych, nasyconych i zniewalał go do poddawania się wnioskom stąd zajadle logicznym.
Doznawał dziwnej rozkoszy, ilekroć zdawało mu się, że jego „systematy” zdradzają jaką taką racyę bytu.
Niemniej jednak zaznaczyć należy szczegół charakterystyczny, który poniekąd usprawiedliwiał go w niektórych wypadkach: istotnie zdarzały się nieraz okoliczności tego rodzaju, że dostarczały mu tworzywa dowodowego; życie jakby siliło się umotywować bieg myślowy szczególnego osobnika. Lecz tu zaczyna się rozwiewna rubież słońca i nocy, jasności i mroków, grunt niepewny, torfiasty, wiecznie dymiący oparami, odurzający czadem. — Czy Wrzecki był obłąkańcem? Czy Wrzecki miał słuszność? — Może i jedno i drugie. Dylemat bez wyjścia.

W gleczerach bytu nieci słońce skrwawe ognie,
Iglice szczytów dyszą krwią...
Gleczery bytu kwefy mgieł stuliły.
Na cyplach ćmi się noc...
Czy prawdą mgły, czy krew?
I z słońca mgły się rodzą...
...................

Wrzecki już od godziny przecinał przecznice, krążył po najludniejszych placach, chodnikach, wystawał przed sklepami, czepiając się szklanym wzrokiem krzykliwych barw i kształtów...
Dzień był jesienny, przeniknięty srzeżogą dymów, wilgocią dżdżu. Z rozchwiei mgieł wysnuwały się jakieś twarze widmowe, maski zagadek, zacięte usta symbolów. Zdawało mu się, że każda z nich patrzy weń ze szczególnym wyrazem, jakby porozumiewawczo, z sennie-nudnym grymasem, poza którym kryła się świadomość prawdy wspólnej, tak dobrze obojgu im znanej, że się nawet niema co silić na jej podkreślanie.
Znużyły go twarze: przeszedł na odludną ulicę.
Była wypełniona po brzegi mlecznemi złożami oparów. Szedł ostrożnie, by nie natknąć na latarnię. Po pewnym czasie uczuł na plecach czyjąś rękę:
— Servus Władek!
— A! to ty!... Nie poznałem — ale bo mgła zakuta!
Wrzecki serdecznie ściskał podaną mu dłoń.
— Dokąd?
— Do prosektoryum.
— A! do trupiarenki, operacyjka? Krajanie nieboszczyka? Co?
— Coś w tym rodzaju.
— Co to za cenny szpargał w kieszeni?
— Rzecz dość ciekawa: „O samozatruciu u wężów”. Problem zajmujący. Kto wie — może i tam bywają tragedye?...
— Hm! Rzeczywiście. Ale ty się widocznie śpieszysz. Do miłego zatem!
Pożegnali się. — Wrecki już miał skręcić w prawo, gdy w tem dogonił go kolega-medyk.
— Ale, ale. Korzystaj ze sposobności, dopóki cię znów nie napadnie mania ślęczenia tygodniami w domu. Mon cher, radzę ci przejść się po wystawie. Oto akcya. Pyszne rzeczy, na honor! Parę niezrównanych szkiców i pejzaży i nasz stary w gronie asystentów: wściekła gęba! Wszyscyśmy pochwyceni jak złodzieje na gorącym uczynku. Setny chłop! No, servus!
Wsunąwszy mu w rękę akcyę, szybko oddalił się.
Wrzecki machinalne zawrócił w stronę wystawy. Po jakimś czasie wynurzyło się pytanie:
— Co też mu zależało na tem, bym oglądnął obrazy? Także!...
W chwilę później zastanowiła go własna ciekawość co do owych papierów, wyzierających z paltota młodego eskulapa.
— A przecież, gdybym się nie był zapytał, nie dowiedziałbym się tytułu rozprawki. Cóż mnie to znowu tak zajęło?
Obok mignęło w przechodzie jak przez sen dwóch mężczyzn o czemś żywo rozprawiających. Doleciał go urywek dyalogu.
— Ależ na miłość boską nie wiadomy panu powód szalonego?
— Owszem, mówią, że pojedynek amerykański! Wyciągnął podobno czarną...
Resztę zgłuszył turkot przejeżdżającego wozu, wchłonęła mgła.
— Przecież to skończony idyotyzm zdawać się na takie rozstrzygnięcie sprawy — pomyślał.
Uczuł się bardzo znużonym: nerwowy ból głowy dokuczał mu nieznośnie. Usiadł na ławce poblizkiego skweru, wyjął papierosa i zapalił. Miejsce było zaciszne, w około przekwitających krzaków róż jesiennych. Drobne, herbaciane płatki, spadłszy z pąkowia, zatrzymały się tu i ówdzie na gałązkach, lub rozsypały na trawniku w bezładny ornament. Na prętach dumały łzawo krople mgły; zarysowywał się wązki, przejrzysty pasek, opijał wodą, pęczniał, wahał się, by wreszcie stoczyć się wyraźnym kształtem kuli. Coś podchodziło kryjowym ruchem do świadomości, wkradało się coraz dokładniej, natarczywiej... skrystalizowało się.
Zastanówmy się. Czyś nie zauważył momentu wspólnego między spotkaniem z Brzegotą a fragmentem posłyszanej rozmowy? Aha! jesteśmy na tropie. Samozatrucie u wężów i następstwa wyciągnięcia czarnej gałki. Wybornie! Zachwycająco! Punkty zdradzają stylizacyę; możemy je połączyć.
Wrzecki był w wyśmienitym humorze: zwietrzył materyał dowodowy dla jednej ze swych „teoryi”. Specyalny zapał do matematyki nie pozostał i tu bez wpływu na sposób jej ukształtowania.
Wychodząc ze systemu planetarnego, przedstawił sobie graficznie bieg życia rozmaitych jednostek i zdarzeń jako wydłużone elipsy, po których dany osobnik krążył na sposób punktu matematycznego. Linie te stanowiły dla siebie zwarte całości, ze swoistą organizacyą, ideą, planem, wyłączną konstrukcyą. Elipsy te jak stosunki ludzkie musiały się oczywiście wzajemnie krzyżować, przecinać w najprzeróżniejszych kombinacyach, oddziaływując na się odpowiednio do zgrupowania jednoplanowego; wszystkie bowiem musiały rozpościerać swe skręty li tylko w jednej płaszczyźnie. Elipsy o kierunkach wichrowatych jako wyobrażenia zdarzeń i życiowego biegu jednostek, zupełnie się wzajemnie stykających, nie znachodziły punktów przecięcia. Wśród tej zawiłej sieci spostrzegł jednak Wrzecki, że krzywizny mogą się tak ustawić punktami największego rozmachu, że da się przez nie przeprowadzić linia prosta. Będzie nią styczna do elips łącząca ich kończyny poza obrębem pól. Linia chwilowych pozycyi, które w najbliższym momencie mają się zmienić na inne, konsekwentne z poprzedniemi, pogonić dalej w obranym kierunku własnego ustroju, a przecież w tej jednej chwili służą za punkty oparcia nieubłaganej prostej! Linia zupełnie przypadkowych zdarzeń, śmiesznie bezcelowych zestawień, dziwacznych do bezsensu zbiegów okoliczności.
A jednak Wrzeckiemu przedstawiała się sprawa nieco inaczej: nauczył się dostrzegać pewną stylizacyę w doborze punktów największych wychyleń. Widział coś więcej poza przypadkowością zszeregowań. Wedle niego można tu było wyśledzić specyalny związek, mający na celu coś wskazać, coś odkryć, spełnić jakąś przeznaczeniową rolę wobec tego, czyją uwagę uderzyła wyjątkowa linia. Dotąd Wrzecki pozostawał ciągle w sferze teoryi: rozumował. Nie natknął jeszcze na swą styczną w rzeczywistości, chociaż wierzył w możliwość jej realnego istnienia. Życie jego wirowało ciągle jeszcze jak u innych po normalnej elipsie, ulegało cierpliwie dośrodkowym siłom przeciętnych zdarzeń, nie wzbudzającej podejrzeń wynikliwości wypadków, psychologicznych lub mechanicznych następstw. Niemniej był gotów w każdej chwili, za najmniejszem potrąceniem z zewnątrz, wypaść z toru i podążyć z fatalną szybkością po zabłąkanej koleinie; przeczuwał, że wtedy odśrodkowe działanie weźmie nad nim stanowczo górę i popchnie go, jak koło wyślizłe z pasów transmisyi, w zawrotne dale. Powlókłby go tam urok niezwykłości i pochlebne sprawdzenie teoryi — a może... przeznaczenie. Wrzecki był czcicielem rzeczy tajemnych...
Gdzie mogła zaprowadzić przypuszczalna droga, nie wiedział. Zależałoby to od rodzaju jej punktów wytycznych. W tej chwili miał wrażenie, że poczyna zbaczać; wywnioskował to z dwóch poprzednich zajść u wstępu do przechadzki. Ciemna siła wytrącała go powoli z przypisanego obiegu i pchała prosto przed siebie. Dokąd — jeszcze nie przeczuwał. Koniec stycznej ginął w nieprzejrzanych obszarach perspektywy. A może się tylko przedwcześnie łudził? Może skrzywienia tak przecież zbliżone do prostej. — Postanowił być cierpliwym i czekać.
Powstał z ławki i ruszył ku gmachowi sztuk pięknych. Po drodze uzupełniał ostatnie wywody.
— Sprecyzujmy fakta. Obok ideowej ich łączności, występują teraz dość wyraźnie okoliczności uboczne. Biegnie tu właściwie podwójna linia więźby. Po co namawiał mnie Brzegota do zwiedzenia wystawy? Widocznie na to, by mię skierować na ulicę, gdzie miałem spotkać tych dwu nieznajomych. Gdybym był poszedł swoją drogą, uniknąłbym spotkania. Oczywista! Ależ mogłeś dojść do galeryi przez plac Zgody! Nie! W takim razie musiałbym się cofnąć bez potrzeby i dużo drogi nałożyć. Nie! Stanowczo należało skręcić w tę stronę. To jasne; stamtąd ta droga była jedyną. A więc Brzegota wprost popchnął mnie w objęcia tych panów. Kropka! Związek wykazowy. Zatem dobrze. Lecz jak u licha mnie to wszystko dotyczy? Do czego zmierza? — Spokojnie, tylko spokojnie! Rzecz się wyjaśni.
Przyspieszył kroku. — Zdenerwowanie i naprężona niepewność ujęły go w zwarte kluby. Jakiś ochrypły głos przerwał tok dalszego rozumowania: po chodniku zataczał się pijany wyrobnik. Wrzecki chciał go wyminąć, lecz w tym momencie ujrzał przed sobą obrzękłą twarz i mdły obrzask alkoholu uderzył go w nozdrza. Człowiek wytrzeszczył nań krwią zaszłe białka i jakiś czas wpatrywał się z bezmyślną zadumą opoja. Nagle oczy jego przybrały wyraz piekielnego przerażenia; odsunął się gwałtownie i zaczął bełkotać na pół otrzeźwiony:
— Walek! Chryste Boże! A ty tu co robisz? Ludzi po dniu straszysz? Szczezaj maro!
— Tylko bez głupstw! Proszę mi zejść z oczu, bo wezwę stójkę! No! Słyszał!
Na dźwięk ludzkiego głosu pijak oprzytomniał zupełnie.
— No, niech się pan ta nie gniewa. Niema czego. Sumiennie mówię, nie ma czego. Przywidziało mi się. Zwyczajnie przy niedzieli człek troszkę schlany. Ale bo też panisko podobniusieńki, jak dwie krople wody, do Walka. Jeno, że z pańska ubrany, no, i kapkę gładszy. A to chłopisko całe życie łaziło w łachmanach. Dalibóg! tak samusieńko wyglądał z pyska, jak go oderznęli z haka. Widzi pan — powiesiła się bestya z głodu.
Wrzeckiemu zrobiło się nieswojo. Chciał już zboczyć w sąsiedni pasaż, lecz zarobnik, zmierzający snać w tymże kierunku, począł go prosić z uporem pijaka:
— Niechże pan z łaski swojej nie idzie za mną w te pędy. Tak mi głupio jakoś, jakbym śmierć miał na karku. Lepiej już rozejdźmy się. O! tędy wolna droga... i przepuścił go mimo w wązki zaułek, o parę kroków dalej. By się pozbyć natręta, ustąpił. Robotnik zanurzył się w podsienia przechodniej bramy.
— Popędził po swojej elipsie — mruknął odruchowo Wrzecki. — Podążył wyznaczonym sobie ściegiem. Dla niego to tylko nic nie znaczący epizod. Nawet nie domyśla się swej roli w ubiegłej sekundzie.
Otarł czoło; było zlane zimnym potem. Obudził się instynkt samozachowawczy.
— Sprawa zaczyna być zanadto wyraźną, znaki rzucają się na spotkanie ze zbyt szczerem wylaniem.
Na mgnienie oka zabłysnął mu w oślepiającej jasności koniec opętańczej linii. Lecz starał się zgasić wizyę wywodem:
— Ależ to mnie nie dotyczy! I cóż stąd, że się temu pijanemu łazędze przewidział we mnie jakiś tam wisielec? To stanowczo mnie nic nie obchodzi, zawsze miałem wstręt do podobnej śmierci.
Wkrótce jednak uznał niedostateczność racyi i przeciągnął linię po punkt trzeci. Był niemal zrezygnowany i dawał się powoli zasugestyonowywać nowo odkrytej drodze. Wśród tego nie uszło jego czujnej uwagi, że właściwie nie może już zwiedzić wystawy, bo zboczył, poddając się uporowi pijaka. Umocnił się tedy w przekonaniu, że w samej rzeczy nie chodziło bynajmniej o to, by podziwiał imponującą grupę młodych lekarzy z obrazu, lecz by umożliwić mu dwa najbliższe spotkania; gdy te przyszły do skutku, potrącono go znowu w innym kierunku. — Przeźrocze szale motały się na przyczołach kamienic, wieszały w wykrojach nieba między dachami.
Przez wątłą ich tkaninę wnikały w parowy ulic lśnienia słońca nieśmiałe, zmatowane.
— To szczególne! Właśnie teraz, gdy i sprawa zaczyna nabierać plastyki konturów. Czyżby i to pozostawało w związku?
Dostał nerwowej drgawki koło powiek. Nogi poczęły wykonywać niezależne już od woli powiewne ruchy; przed oczyma ćmiły się wiotkie szare płaty. Z trudem dowlókł się do odkrytej werandy jakiejś kawiarni i ciężko obsunął się na kozetkę. Podano mu dzienniki i czarną kawę. Wychylił szklankę łapczywie i wgłębił się we wstępnym artykule Figara. Coś mu przeszkadzało, nie mógł czytać swobodnie. Parę razy już odwrócił głowę i kręcił się niespokojnie na miejscu, daremnie usiłując otrząsnąć się. Wyczuwał nerwami czyjś wzrok na sobie. Wreszcie otwarcie zwrócił oczy w stronę, skąd go niepokojono. Dopiero teraz spostrzegł za stolikiem na prawo starszego już mężczyznę w żółtawym haweloku, z szyją owiniętą szczelnie almawiwą, który znać już od dłuższego czasu przypatrywał mu się z obrażającą ciekawością. Fizyognomia nieznajomego łączyła w dziwnej zgodzie sympatyczność z oryginalnością. Pomarszczona wyżółkła jak pergamin twarz, z szerokiemi ustami, bez śladu zarostu, była stale nieruchoma jak maska starożytnego aktora: skóra na skroniach jakby przyschła do kości, które pod światło połyskiwały trupio-matowem lśnieniem. Wyglądał na uczonego podczas obserwacyi dokonywanej na ciekawym okazie. Z pod krzaczastych brwi wyzierały oczy specyalnej, zielonawo-złotej barwy; tysiące fosforyzujących igiełek drgało tam szybkozmiennym ruchem jak w iskierniku bateryi, nadając źrenicy wyrazu świetlanej przenikliwości; oczy te wżerały się literalnie w ciało i przepatrywały je nawskroś do najdrobniejszego włókienka.
Wrzecki zauważył, że nieznajomy nie patrzy mu w oczy, lecz studyuje raczej jego głowę na poziomie czoła. Już chciał podnieść się i zażądać wytłómaczenia od natręta, gdy ten wyprzedził go i wstawszy od stołu, począł krok za krokiem zbliżać się ku niemu, nie spuszczając oka z obranego punktu na czaszce. Wreszcie zatrzymał się tuż przed Wrzeckim i odezwał:
— Winszuję, serdecznie winszuję! To było celnie, co się zowie! Pi, pi, pi! I gdzie trafione! W sam ośrodek wzroku — po przejściu przez wyrostek szyszkowy. Panie — to było arcydzieło w swoim rodzaju! No — przyznaj się pan — oślepłeś na dobre! Ho, ho, ho! Co widzę? Krupp et Compagnie! Średnica 9 mm., płaszcz stalowy prima-sorta. — No, no, winszuję — w centrum wzroku, ni na milimetr w bok...
Wrzecki nie rozumiał. Był tylko silnie podrażniony dziwaczną przygodą — tem bardziej, że zwróciła uwagę gości, których grupa otoczyła jego tabletkę. Wreszcie wykrztusił dławionym przez wściekłość głosem:
— Garson! Uwolnić mnie od tego waryata!
Lecz rozkaz okazał się zbytecznym. Nieznajomy z palcem wyciągniętym ciągle ku jego czołu, począł cofać się powoli ku drzwiom, aż zginął w sąsiedniej sali. Widownia również rozprószyła się; tylko jakiś chudy, z angielska zakrojony gentleman nie ruszył się z miejsca uśmiechnięty pod wąsem; robił wrażenie kogoś, który był niejednokrotnie świadkiem podobnych scen. Skłonił się lekko Wrzeckiemu i bez zapytania, zajmując obok krzesło, zagadnął:
— Jak widzę — nie sprawił panu szczególnej przyjemności występ wujcia Edzia?
— Czy mówi pan o tym waryacie?
— Właśnie. Nazywamy go wujciem Edziem; postać w naszej kawiarni powszechnie znana. Zachodzi tu w każdą niedzielę i święta. Fenomenalne połączenie sentyzywa i szaleńca.
— Sentyzywa?
— No — tak. Musiał pan chyba słyszeć o tych wyjątkowych zdolnościach u pewnych anomalii; przed takim osobnikiem leży siatka nerwów, mięśni, system kostny, słowem, cały organizm ludzki jak mapa dróg kolejowych: przenika człowieka na wylot. Wujcio Edzio, niegdyś wcale tęgi lekarz, dorobił się, dzięki swej specyalnej zdolności, kolosalnej fortuny. Używano go do introspekcyi przy operacyach; oddawał olbrzymie usługi. Potem nagle zwaryował. Odtąd dostrzega w swych pacyentach niemożliwe rzeczy. Tak n. p. u mnie skonstatował w komorze sercowej ni mniej, ni więcej tylko istnienie mikromilimetrycznej żabki. Dobry sobie, co? U pana znowu dopatrzył się w zwojach mózgowych...
— Czego?... — Wrzecki drżał z niecierpliwości.
— Jakto? Na seryo nie zrozumiał pan nic z jego gadaniny? Prawda, że wujcio Edzio lubi tajemniczość i ubiera swą dyagnozę we formy pytyjskie: dlatego potrzebuje interpretacyi. Otóż u pana znowu zauważył w korze mózgowej po mistrzowsku wpędzoną kulę...
— Kulę?
— Ależ naturalnie, Krupp et Comp. — przecież to pierwszorzędna firma amunicyi. Co to panu? Pan pobladł? No, nie bądźże pan dzieckiem! Także coś! Przejmować się bredniami starego bzika!
— Ma pan słuszność... zapomniałem się. Dziękuję za wyjaśnienia. Garson! Dwa szampany! Pozwoli pan, że naleję?...
Wychylił parę szklanek. Wrzecki nadaremnie starał się upić. Wkońcu zapłacił, pożegnał się z uprzejmym anglomanem i wyszedł.
Wyjaśniło się prawie zupełnie. Wzdłuż gzemsów murów, między szczytami drzew, po kopułach snuły się taśmy mgieł rozwiewając się w przestworzach błękitu. Poprzez rozcieńczone żgła wcedzało się zachodowe słońce coraz soczystszą, dostalszą zabarwą. Wprost fizycznie odczuwał bolesne, rażące jego dotknięcia i wsuwał się skwapliwie między najciemniejsze zaułki pod ochronę cienia. Wyłoniła się jakaś nieuchwytna łączność między stopniowem wygrążaniem się słońca z oprzędzy mgieł, a coraz wyraźniej zarysowującymi się konturami u kresu szalonej stycznej. Tempo, w jakiem obraz nabierał wyrazistości, wydało mu się stanowczo za szybkie; z ochotą by je zwolnił, gdyby to od niego zależało. Tak dotąd było dobrze błądzić między kotarami mglistych opon, tak ponętnie przemykać się nad krawędziami drzemiących co krok przepaści... Lecz igraszka miała się ku końcowi: z poza zasłony poczęło przeglądać kuszone dajmonium, by ukarać niepokojącego je śmiałka. Na wargi cisnął się gwałtem jeden wyraz, jedna definicya, któraby określiła dotychczasowy bieg faktów. Wyrywała się na usta, dobywała przemocą do świadomości — lecz usiłował ją zawrócić tam, gdzie wzięła początek. Nadaremnie! Słońce goniło w ślad, prażyło oczy, twarz, głowę, miało zabójcze razy w piersi. Stanął na rogu jakiejś ulicy niepewny, dokąd się zwrócić. Gdzieś z czeluści bramy błysnęła mu para roznamiętnionych twarzy.
— Rozstajna 30.
— Dobrze, przyjdę. Jakaś ty dobra, jakżeś bezmiernie dobra...
Machinalnie powlókł się pod wskazanym adresem. Raz jeszcze zrobił rozpaczliwy wysiłek samoobrony.
— Po co ja właściwie tam idę? Ha, ha! „Die verhängnissvolle Gasse” — co?
Mimo to, pędziło go w tamtą stronę. U zakrętu podniósł przypadkiem głowę; wzrok padł na wielki, błękitny afisz. Przebiegł punkt pierwszy programu:
— Signora Bellestrini, primadonna scen włoskich odśpiewa jako przygrywkę: Pepito, ach tam wskażą ci, co czynić masz! Pepito ach, ach tam etc.
— Dosyć. To wystarczy. Reszta niech służy do użytku publicznego.
W kwadrans później wstępował w klatkę schodową podanego numeru. Dom był trzypiętrowy: nasunęły się pewne wątpliwości co do piętra.
— Nic nie będzie z tej głupiej farsy, jeśli nie będę miał dokładnej wskazówki! — postanowił twardo.
W tejże chwili dało się słyszeć skrzypienie stopni z dołu; ktoś biegł za nim po schodach i minął go.
— Może to przewodnik?
Tamten tymczasem wstępował już na drugie piętro.
Zatrzymał się na platformie. Wrzecki poszedł za nim.
Na korytarzu drugiego piętra zastał nieznajomego, jak odczytywał na drzwiach czyjąś wizytówkę. W chwili, gdy Wrzecki dosięgnął ostatniego stopnia, odwrócił się ku niemu i popatrzył mu prosto w oczy, poczem natychmiast zaczął się wspinać na trzecie schody.
— Dziękuję! — krzyknął niemal Wrzecki, który w spojrzeniu obcego dostrzegł szczególny jakby porozumiewawczy wyraz.
— Więc to tutaj... Przyznać jednak potrzeba, że pilnują mnie do ostatniej chwili. Co za usłużność — proszę!
Bez wahania otworzył drzwi, pod któremi parę chwil temu zastał „przewodnika”. W tejże sekundzie rozległ się w głębi mieszkania suchy trzask. — Wszedł do środka: w blaskach zachodu wlewającego się strugami w pokój, stał młody człowiek z lufą rewolweru skierowaną ku czołu; widocznie w chwili wejścia Wrzeckiego usiłował strzelić, lecz broń odmówiła posłuszeństwa. Spostrzegł wchodzącego, jak skamieniały, nie zmienił pozycyi. — Wrzecki ze skrzyżowanemi rękami studyował go:
— Pyszny obraz! Co za dokładność w liniach wykończenie w szczegółach i oświetlenie, przedewszystkiem to oświetlenie... Ależ pan jest niezrównanym typem — pardon! — modelem samobójcy! Co mówię! — Z pana sobowtór prasamobójcy!...
Wyrwał mu gniewnie z ręki rewolwer.
— No dość tego! To nie dla pana zabawka! Kochany pan się pomylił. Ale to nic nie szkodzi. Inaczej nie mógłbyś spełnić swej roli. Co? Powie mi, pan o zawiedzionej miłości, lub długu honorowym? Fraszki młodzieńcze, fraszki! Miałeś być tylko obrazem, symbolem dla kogo innego! Rozumie kochany pan? Dlatego maszynka spudłowała. „Pepito, ach, Pepito ach, tam wskażę ci, co czynić masz”... Wesoła aryjka, nieprawdaż?
Obejrzał magazyn.
— Aha! starczy jeszcze na jeden strzał. Świetnie! Wie pan — to będzie zabawne qui pro quo...
Zmarszczył czoło: — Ale, ale! Pan może mieć pewne nieprzyjemności — zawsze to w pańskiem mieszkaniu... Wie pan co... powiesz im, że przyczyną była: stylizacya przypadku... a pan byłeś jej ostatnim, szczytowym punktem... Tak, tak pan powie... I pomyśleć tu, że gdybyś się tak był zdecydował parę minut wcześniej, no, no! — Spojrzał na zegarek, równocześnie odwodząc kurek. — Szósta. A jednak ja sam wychodząc dziś o trzeciej z domu, nie byłbym nigdy przypuścił, że za trzy godziny...
— Co??
— Ot co!... — Błyskawicznym ruchem przyłożył sobie lufę do skroni i pocisnął. Tym razem broń nie zawiodła: runął martwy w słoneczny ekran posadzki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Grabiński.