Przejdź do zawartości

Podróż po rzece Orinoko/Plaga komarów

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Humboldt
Tytuł Podróż po rzece Orinoko
Wydawca Instytut Wydawniczy „Zdrój“
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Drukarsko-Litograf. „Grafja“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Fahrt auf dem Orinoko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

PLAGA KOMARÓW.

Po kilku dniach pobytu w Atures, z wielką przyjemnością opuściliśmy tę miejscowość, gdzie termometr wskazuje za dnia 29, a w nocy 26 stopni Celsjusza. Sam upał nie dokuczał nam tyle, ile nieznośne podrażnienie skóry, które sprawiało, żeśmy nie dowierzali instrumentowi, sądząc, iż znaczy zbyt niską ciepłotę. Za dnia kąsały nas moskity i maleńkie zjadliwe jeje, nocą zaś zankudy, wielkie jadowite komary, których się boją nawet tubylcy. Ręce nam puchły coraz to bardziej, a ustało to dopiero gdyśmy dotarli do brzegów Temi. Różnymi sposobami bronią się tu ludzie przeciw tym małym owadom. Poczciwy misjonarz Bernardo Zea, który przez długie lata cierpiał z powodu komarów, zbudował sobie obok kościoła z pni palmowych rusztowanie, a na jego szczycie chatkę, gdzie można było swobodniej oddychać i gdzie też suszyłem rośliny wieczorami i pisywałem. Misjonarz uczynił spostrzeżenie, że komary najchętniej przebywają w dolnych warstwach powietrza, do wysokości 15 stóp nad ziemią. W Maypures nocują Indjanie po wyspach, na środku rzeki, gdzie komary nie przylatują skutkiem pary przesycającej powietrze. Stwierdziłem też sam, że więcej ich przy brzegach, niż pośrodku koryta, to też znacznie mniej cierpi podróżny płynący z prądem, niż pod wodę.
Trudno przyjdzie uwierzyć temu, kto nie żeglował po wielkich rzekach Ameryki tropikalnej, jak straszną plagą są te małe owadki, które w najżyźniejszych nieraz okolicach uniemożliwiają pobyt ludziom. Mimo nawyku do cierpienia i mimo zajęcia się obserwowanym przedmiotem, nie sposób sobie dać rady. Moskity, zankudo, jeje, oraz tempranero pokrywają ciągle twarz i ręce, przebijają żądłami-ssawkami ubranie, włażą do ust, oczu i nosa, tak że co chwila wybucha się kaszlem, spluwa nieustannie i kicha raz po raz. Rozmowy o los moscos to stała rozrywka w misjach rozrzuconych po niezmierzonych lasach pobrzeży Orinoka. Ile razy spotka się dwu ludzi, pyta jeden drugiego:
— Jakże tam było w nocy z zankudami? Czy dużo było moskitów?
Przypomina to starodawną formułkę towarzyską Chińczyków, którzy pytali się wzajem rano:
— Vou to hou?
To znaczy: Czy cię bardzo niepokoiły tej nocy węże...
W okolicach Tuamini przekonałem się, że obok pytania indyjskiego, pytanie chińskie również byłoby na miejscu.
Dolna warstwa powietrza aż do dwudziestu stóp przesycona jest wprost jadowitymi owadami. Patrząc pod słońce z jakiejś groty przy katarakcie widzi się chmurę komarów to gęstniejącą, to znów rzadszą na chwilę. Niema chyba na świecie kraju, gdzieby człowiek znosił straszniejsze katusze jak tu w porze deszczowej.
— Jakże dobrze musi być mieszkańcom księżyca! — powiedział do patra Gumilli pewien Indjanin ze szczepu Saliva — Jest tak piękny, jasny i pewnie nie dolatują tam moskity.
Naiwne te słowa cechują zapatrywanie dzikich Amerykanów na naszego satelitę. Jest on w ich oczach osiedlem niebian i przybytkiem wszelkiej obfitości. Gdy Eskimos, dla którego skarbem jest deska, lub pień drzewa wyrzucone na jałowy brzeg, widzi na księżycu pokryte lasem równie, dostrzega na nim Indjanin z nad Orinoka, puste sawanny, wolne od moskitów.
Dalej ku południowi zaczyna się sieć brunatnożółtych wód, zwanych czarnemi, aguas negras. Nad brzegami Atabapo, Temi, Tuamini i Rio Negro zaznaliśmy spokoju, niemal szczęścia nieoczekiwanego. Rzeki te płyną, jak Orinoko, przez gęste lasy, ale niema tu wcale komarów, ani krokodyli. Być może nie sprzyja niższa temperatura wody wylęganiu się larw komarzych, albo też jej skład chemiczny.
Dziwne to i znane misjonarzom zjawisko, że rozmaite odmiany komarów latają z osobna, nie mieszając się, także w różnych godzinach dnia kłują inne owady. Zazwyczaj ma się kwadrans spokoju przed „wyruszaniem w pole“, jak powiadają misjonarze, nowego gatunku komarów. Po odwrocie jednej armji nie zaraz druga idzie w bój. Od pół do szóstej rano do piątej wieczór pełno w powietrzu moskitów. Na godzinę przed zachodem miejsce moskitów zajmują małe komary zwane tempraneros (które wcześnie wstają... temprano), gdyż widać je również o świcie. Latają one zaledwo półtorej godziny i znikają około siódmej, jak się tu powiada... po oddzwonieniu na Anioł Pański. Po kilkunastu minutach zaczynają kłuć zankudy, komary o długich nogach. Zankudo ma w ryjku kłującą ssawkę, która wywołuje dotkliwy ból, a bąble trwają przez kilka tygodni. Brzęczą podobnie do europejskich, tylko donośniej. Indjanie rozróżniają podobno po „śpiewie“ zankudy od tempranerów. Te ostatnie są owadami wieczorowymi, podczas kiedy zankudy, to owady nocne, znikające o świcie.
Na innem miejscu tego dzieła wspomniałem o fakcie, że biali, urodzeni w ciepłych krajach, mogą chodzić bezkarnie boso po tej samej chacie, gdzie świeżo przybyłego Europejczyka obłażą pchły piaskowe, zwane nigua. Ledwo widoczne te owady zakopują się pod paznokcie i tam składają jaja, pęczniejąc do wielkości grochu. A więc nigua rozróżnia to, czego nie zdołała dotąd uczynić najskrupulatniejsza analiza chemiczna, to znaczy tkankę i krew Europejczyka i białego Kreola. Inaczej się rzecz ma z bakami. Wbrew krążącym wieściom, owady te napastują zarówno czerwonoskórych, jak i białych, tylko skutki ukłucia są różne. Jadowita ciecz nie wywołuje nabrzmienia u Indjanina, podczas gdy Europejczyk puchnie i cierpi przez kilka dni dotkliwie.
Zaobserwowałem nieraz, że czerwonoskórzy odczuwają ból równie jak biali, ale w mniejszym stopniu. W dzień, podczas wiosłowania biją się Indjanie ustawicznie dłońmi po ciele, by spłoszyć owady, a to samo czynią podczas snu, w nocy, nie bacząc, że trafiają często w leżących obok towarzyszy. Przypomina to perską przypowiastkę o niedźwiedziu zabijającym muchę na czole uśpionego pana swego. W Maypures widziałem jak młodzi Indjanie, siedząc przy ogniu, drapali się wzajem po plecach kawałkami suchej kory. Kobiety indyjskie wydziobywały cienką kostką z każdej ranki po ukłuciu, kroplę zakrzepłej krwi szpecącą skórę, a czyniły to z cierpliwością dla nas niepojętą. Jeden z najdzikszych szczepów nad Orinokiem, Ottomakowie, używają siatki przeciw komarom, którą tkają z włókna palmowego. Czerwonoskórzy z okolic Karakas’u zagrzebują się na sen w piasek. W niektórych wsiach nad rzeką Magdaleny namawiali nas Indjanie byśmy się kładli na t. zw. peaza grande, przy kościele na skórach wołów, które tam spędzają zewsząd w wielkiej liczbie. W pobliżu trzody znajduje człowiek trochę spokoju od komarów. Indjanie nad górnym Orinokiem i pod Kasikuiare, widząc, że Bonpland nie może z powodu tej plagi suszyć roślin, zapraszali go do swych hornitos, czyli „pieców“. Tak zwą oni małe schroniska bez drzwi i okien, do których włazi się przez mały otwór, pełzając na brzuchu. Potem rozpala się ognisko z wilgotnych gałęzi, a wypędziwszy dymem komary, zatyka się wejście szczelnie. Niema tam wprawdzie moskitów, ale w norze tej oświetlonej dymiącą pochodnią z żywicy topolowej panuje straszne gorąco i zaduch. Bonpland zasuszył jednak w takich hornitach indyjskich setki roślin.
Śmiech zbiera gdy się słyszy spory misjonarzy na temat wielkości i krwiożerczości moskitów różnych części rzeki. Odcięci od świata zabawiają się oni tem.
— Żal mi cię, bracie — powiedział na odjezdnem misjonarz z okolicy katarakt do kolegi z Kasikuiary — żal mi, że sam zostaniesz jak i ja w tym kraju tygrysów i małp. Ryb mamy znacznie mniej od was i większe tu upały, a jednak gdy idzie o moje moskity (mis moscas) to mogę się pochwalić, że mój jeden pokonałby twoje trzy z łatwością.
Sprawa komarów drobna to rzecz dla Europejczyka, świadczy jednak o tem, że maleńkie owady posiadające odrobinę jadu w ssawce, mogą uniemożliwić życie człowiekowi na rozległych i żyznych przestrzeniach. Ogromną przeszkodą dla kultury są również w wielu okolicach podzwrotnikowych małe termity, czyli comeje. Pożerają przeraźliwie wszystko, papier, tektury, pergamin, niwecząc całe archiwa i bibljoteki. W licznych prowincjach hiszpańskiej Ameryki niema pisanego dokumentu, starszego nad sto lat. Cóż się ma tedy stać z kulturą danego kraju i ludu, jeśli przeszłość nie będzie złączona z chwilą bieżącą i trzeba ponawiać walki i klęski, okupując tem na nowo doświadczenie?
W miarę zbliżania się do wyżyny Andów maleje ta plaga. Oddycha tam człowiek swobodnie świeżem powietrzem, a owady nie trapią go już dniem i nocą. Tam też termity nie zagrażają archiwom. Czterysta metrów nad morzem niema już komarów, a termit dosięga sześciuset. Ale Meksyk, Santa Fe de Bogota i Kuito wolne są od owadów. Stamtąd promieniować będzie kiedyś kultura na przestrzenie nizinne i lesiste, zamieszkałe dziś przez szczepy, którym właśnie obfitość odbiera energję życiową.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alexander von Humboldt i tłumacza: Franciszek Mirandola.